Lato leśnych ludzi/VII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Maria Rodziewiczówna
Tytuł Lato leśnych ludzi
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1920
Druk Rubieszewski i Wrotnowski
Miejsce wyd. Warszawa Lublin Łódź Poznań Kraków
Źródło Skany na commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron




Dzień Czujnego Żurawia.
W komorze kędy sypiali we dwóch, okienica była zamknięta i koncert ptasi budził Żurawia. W pół drzemiąc rozkoszował się muzyką — ale się nie zrywał, bo czekał na rubinowy sygnał.

Wschód słońca uderzał w okiennice i prześwietlał żywiczne sęki jakby latarki czerwone. Wtedy Żuraw wstawał.
Szedł zaraz z wiadrami po wodę do krynicy — i czytał po polanie.
Ślady znać było na srebrze rosy. Okrągłe kopyta klaczy, podłużne racice Hatory, lekkie stopy Pantery. Od obórki wił się jak tasiemka ślad węża.
Kis wypijał mleko i szedł na łowy. Ale miał zwyczaj skręcać do zdroju, i Żuraw go tam często spotykał. Wysoko wzniesiony nad wodą przyglądał się jak w zwierciadle, kołysząc się zalotnie.
— Gdzie też próżność nie mieszka, filozofował Żuraw ubawiony. I ten się sobą zachwyca. Dobrze, że tu Ewy niema!
Wracał z wodą, rozpalał ogień, sprzątał izbę — i szedł do kąpieli. Gdy się wypucował i ubrał — zastawał zwykle w izbie całą kompanię — na śniadanie.
Wtedy rozważano robotę dzienną.
— Ja muszę ukosić szuwarów na ściółkę, rzekł Pantera. Lada dzień będziemy mieli urodziny. Gadałem z Łataną Skórą: córki się spodziewa.
— Będzie jej pewnie Sroka na imię.
— Ja muszę być aż za Proszalną Brzozą lizawki dla sarn zrobić, rzekł Rosomak.
— Możebyś poszukał raków w jeziorku, Żurawiu.
— Chyba po południu. Jeszcze w ogródku nie doprowadziłem do porządku, i mam kram z mlekiem.
— To mi daj soli w torbę, i zostawaj zdrów.
Ozuli się, Pantera kosę wytoczył i poszli.
Żuraw statki pozmywał i zabrał się do swych ukochanych roślin. W małym ogródku przy chacie zabawiał się w aklimatyzacyę leśnych kwiatów. Przynosił z puszczy storczyki, dzwonki, amarantowe gladiolusy, rutewki, gruszyczki, spiree, walerjanę — i miał to wszystko w amatorskim starunku.
Wyciągnął się u grząd i oglądał plantacje, gdy posłyszał szelest u płotka.
Usunął się szybko z obawy przed żmiją, ale ujrzał zdziwiony Tupcia.
— Dlaczego Tupcio nie śpi o tej porze?
Jeż podniósł ryjek jak mógł najwyżej, a człowiek leżał — byli tedy w pozycyi do pogawędki.
— Może Tupcio głodny?
Nie, sądząc z tuszy, raczej był obżarty.
— Ale twarożku Tupcio zje? Prawda.
Wilgotny ryjek dotknął ręki. Miał jakiś interes, ale trzeba się było domyśleć.
Pogłaskał go Żuraw po łagodnie złożonych kolcach.
— Przyjdzie Tupcio do izby, są świeżutkie rybie wątróbki.
Wstał i obejrzał się. Tupcio sunął powoli i nakuliwał. Tedy go wziął na ręce i obejrzał.
Tylna nóżka Tupcia była spuchnięta, a gdy jej dotknął — jeż zaczął fukać i drgać. Usiadł Żuraw na przyźbie i kalectwo starannie zbadał. Okazało się, że cała stopka była oplątana włosieniem, który się wżarł w ciało i spowodował obrzmienie.
Odbyła się operacya, widocznie bardzo bolesna, bo Tupcio fukał i nóżkę targał, a nawet w najgorszej chwili ukąsił Żurawia, ale się nie jeżył i nie skręcał, a w końcu, gdy uczuł ulgę — rękę człowieka malutkim języczkiem liznął.
Dostał potem obiecanych rybich wątróbek i, jeśli możliwe, jeszcze napęczniał — tak, że z trudem zasunął się w cholewę od buta i fuknąwszy pożegnanie zasnął do wieczora. Kuba przyglądał się operacyi z okna, gdzie się na słońcu wygrzewał.
— Także gust! myślał. — Taki cudny czas przesypiać w jaskini. Rozumiem, że to się robi zimą — ale teraz. Idyota!
Żuraw spojrzał na słońce i zabrał się do gotowania obiadu. Na skrzyp drzwi od spiżarni Kuba się też przystawił. Żuraw był rozczulony jego przywiązaniem, ale po prawdzie Kuba wskutek życia w dostatkach i bez troski pędzonego stał się skończonym typem sybaryty.
Wstawał późno; dla nabrania apetytu trochę fikał po lipie — przez parę pierwszych dni dawał się namówić Rosomakowi lub Panterze na spacer do lasu, ale przekonał się wkrótce, że orzechów nie było na leszczynie, ani ziarn w szyszkach — do ogryzania zaś pączków był za wielkim smakoszem — zostawiał to hołocie dzikiej.
Wiedział zaś, że pod opieką Żurawia w śpiżami była spora blaszanka z orzechami i druga z ziarnem słoneczników. Tedy nie odstępował Żurawia, a ten brał snobizm za przywiązanie i pasł go — ile mógł strzymać.
Gdy Żuraw usiadł na przyźbie i obierał kartofle, Kuba ze swemi orzechami ulokował się obok.
Słońce podniosło się nad polaną, w rozgrzanem powietrzu bujały pierwsze motyle — ptactwo nieco ścichło — jak zwykle ku południu i była taka cisza, że jednocześnie i Żuraw i Kuba podnieśli głowy na jakiś niezwykły szelest na dębie.
Na gałęzi, przy sęku, siedziała dzika wiewiórka i, gotowa do odwrotu, nieufna, zerkała na pięknego, spasionego kawalera. Kuba nastroszył wąsy, skoczył na płot, wywinął parę koziołków.
— Chr-chr-chr! zagadali do siebie.
Dzika cofnęła się — i poczęła kawalera do siebie wabić — zaczęli się gonić wokoło pnia. Rozległy się chichoty, zaczepki, wreszcie popędzili oboje w puszczę po czubach drzew, na wiosenne gody.
Gdy leśni ludzie zasiedli do obiadu, Rosomak zauważył brak współbiesiadnika.
— Gdzie Kuba?
— Zbałamuciła go ruda zalotnica — odparł Żuraw.
— Także pora. Wszędzie po gniazdach już są małe, a ci się dopiero zbierają na gospodarstwo! rzekł Pantera.
— Jeszcze biedaka sowa w nocy uchwyci.
— Jak go znam — nie głupi nocować w wilgotnej dziupli — wróci do swego rękawa.
— Zgłodnieje niebożątko.
— To mu na zdrowie wyjdzie. Już się w skórze nie mieści — tak go pasiesz.
Zaraz po obiedzie Pantera założył klacz do wozu i ruszył po ściółkę — Rosomak popłynął do koszów rybnych — znowu Żuraw sam został.
Sprzątnął prędko statki, zabawił godzinę nad swym zielnikiem — wreszcie przypomniał sobie raki — i zaczął zbierać potrzebne do tego połowu narzędzia.
— Właściwie lepiejby było brać je na rybie odpadki, ale tak się biorą na głębinie z czółna. A że Rosomak czółno zabrał, chyba będę je brodząc z pieczar wypłaszać — radził się Pantery, który właśnie ze ściółką nadjechał.
— Poczekaj chwilę. Zwiozę resztę i razem pójdziemy. Znam najlepsze pieczary.
— Dziękuję. Pewnieś już jakiś figiel na mnie obmyślił. Dziś już miałem mysz w pudełku z proszkiem do zębów i zaszyte rękawy u koszuli. Dosyć na jeden dzień.
To nie ja. Dalibóg!
— Więc któż, może Rosomak?
— Nie — to „domowy“. Pewnieś mu nie postawił miodu w orzeszku — na przywitanie.
— Domowy też pewnie powiesił wypchaną sowę Rosomaka na podsieniu, że nam ptaki spać nie dały od szarego świtu.
— On dziwy umie robić — straszny psotnik.
— I „domowy“ wężową skórę włożył mi do pościeli.
— A nie mógł to wąż skóry zmienić w twoim łóżku? Ty też w niem koszulę zmieniasz.
I Pantera, śmiejąc się, popędził klacz.
Żuraw wziął siatkę na obręczy rozpiętą, torbę na raki i poszedł.
Dróg nie było w ich raju, ale każdy miał w głowie mapkę i nigdy nie błądził i zawsze szedł najprościej. Z biegiem czasu przecierali ścieżyny — tyle, co zwierz i nigdy się w kierunku nie zawahali.
I Żuraw też zaraz z polany wnurzył się w gęstwę łozy — odnalazł zeszłoroczną kładkę nad wąską topielą, wydostał się na garb olszyną porosły, przebrodził parę strug, ominął grząskie torfowisko, i wykierował się jak strzała na wielki dąb na brzegu jeziora. Leżało gładkie, szeroko rozlane, zachodzące w ląd mnóstwem zatoczek. Naprzeciw bielały góry piaszczyste, jakby wyspa i znowu tło stanowiła czarna ściana boru.
Pod dębem Żuraw się przebrał — został tylko w bieliźnie i chodakach — przewiesił torbę przez ramię i wszedł do wody. Zanurzał się po pas i trzymał się brzegu. Spód był dość grzęski, a grunt wybrzeża pełen dziur i pieczar.
Żuraw co parę kroków siatkę w wodę zastawiał do dna, a nogą po tych pieczarach płoszył.
Gdy sieć podnosił, znajdował w niej wielkie żuki, muł — a za trzecim razem ujrzał ciemną skorupę i podniesione wojowniczo kleszcze.
— Jesteś! — rzekł z tryumfem, chwytając ostrożnie za grzbiet zdobycz i rzucając do torby.
Ogarnęła go zaciekłość łowiecka. Już nie patrzał ani na toń jeziora, ani na otoczenie, ani na słońce; tylko sieć zatapiał, podrywał i napełniał torbę, Aż wtem stracił grunt pod nogami i wpadł z głową w jakąś bezdenną jamę pod olbrzymią olchą.
Zakotłowało się w wodzie, jakaś wielka ryba ośliznęła się po nim, połknął sporo wody, ale wnet oprzytomniał — wydostał się na powietrze. Musiał płynąć parę sążni zanim zgruntował, potem znowu wpław łapać kapelusz i siatkę, wreszcie na brzeg wyskoczył.
— No, tym razem, to chyba psota „domowego“.
Pomacał torbę — była pusta. Raki wydostały się na swobodę·
Wieczór był bliski, opar wstawał z wody, ziąb chwytał przez mokrą bieliznę, ale Żuraw zawzięcie rozpoczął połów na nowo, wracając do dębu.
Zbiegłe raki musiały jednak zaalarmować swój szczep, bo brały się tylko niedorostki, aż rybak zniechęcony zabrał się do odwrotu.
Dzwoniąc zębami biegł do chaty, na jednem przejściu nad topielą pośliznął i wpadł w szlam, i już zdaleka posłyszał trąbkę na alarm i pohukiwanie towarzyszy.
Wybrali się ku niemu niespokojni.
— Coś ty! zbłądził? — spytał Rosomak.
— Nie, tylkom się zgapił i wpadłem w tę jamę pod olchą.
— A suma nie było?
— Był. Okrutny. Mogłem rękami brać, ale o sobie myślałem — nie o nim.
Pantera już torbę obmacywał.
— Co tam? Kilka szczypawek.
— Bo wielkie drapnęły — jakem nurka dał. Brr jak zimno. A nie wiecie, czy Kuba nocuje w rękawie?
— Myśmy o ciebie byli trwożni. Nie patrzałem.
— A wieczerzy niema?
— Owszem. Zacierki na mleku ugotowałem, aleśmy ciebie czekali, i wreszcie poszli ratować.
W chacie było przyjemne ciepło, ale Żuraw nie dał się przekonać, i przedewszystkiem do cna się, na czysto, wykąpał.
Gdy przyszedł na wieczerzę, rzekł z pewnym zawodem w głosie:
— Wiecie, Kuba jest w rękawie.
— Toć się troskałeś, by w lesie nie nocował.
— No tak, pewnie, ale zawsze to dowód strasznego sybarytyzmu.
— Nareszcie przekonałeś się! Zaśmiał się Rosomak.
Żuraw zaczął jeść — rozmarzyło go gorąco, ogarnęła nieprzeparta senność.
— Nie wylej zacierki z łyżki do ucha! — droczył SIę Pantera. — Jeszcze muszę statki pozmywać! — zamamrotał, opierając się o ścianę.
Ale oni dali mu drzemać — i dokończyli domowe porządki.
Nie pamiętał, jak się znalazł w łóżku, tylko wszystko sobie przypomniał rano, znalazłszy pod poduszką dwa raki — upominek Pantery.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Maria Rodziewiczówna.