Las (Weryho)/W noc gwiazdkową

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Maria Weryho
Tytuł W noc gwiazdkową
Pochodzenie Las. Książka przeznaczona dla dzieci od lat 6-iu do 10-iu
Data wyd. 1893
Druk Drukarnia J. Sikorskiego
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
W noc gwiazdkową.

A


A gdzie, tatulu, jedziecie? — pyta mały Stasiek syn Bartosza, wieśniaka.

— Do lasu, po choiny — odpowie ojciec.
— Weźcie i mnie tatulu z sobą — prosił nieśmiało chłopiec.
— E! zmarzniesz jeszcze, robaku! co ci po lesie.
— Nie zmarznę, mój tatulu, mam kożuch i rękawice, co mi babka niedawno zrobiła, a jak zimno nogi ściśnie, to sobie polatam i zaraz się rozgrzeję.
— Ano jedz, jeśli już tak tego pragniesz, pamiętaj tylko, żebyś później nie żałował. Z lasu przecie do domu nie wrócimy, tylko pojedziemy do miasta i tam przez parę dni zostaniemy.
— Aj dobrze tatulu, dobrze, będę z wami w mieście, to mi radość, to wesele!
— Pamiętaj, żebyś mi się dobrze ubrał, bo z mrozem niema żartów!
Do Stasia już dolatywały słowa ojca, gdyż biegł do chałupy, śpiewając i skacząc, po drodze nawet progu nie spostrzegł i przewrócił się, ale na to nie zważał; zerwał się czemprędzej i zaczął wkładać ubranie. Wszystko co znalazł, wkładał na siebie: kaftan, chustki, szaliki swoje i nieswoje, i wszelkie szmaty, nawet fartuszek siostry; a ubierając się przemawiał do siebie:
— Włożę szalik, to mi w szyję ciepło będzie, a ten łachman na uszy, tę znowu chustkę na grzbiet. Oh, jak ciepło!
W końcu tak się poowijał, że tylko nogi i ręce było mu widać.
— A cóż to za poczwara? — pyta matka, wchodząc do izby.
— Matulu! do lasu, a potem do miasta z tatkiem jadę; kazał mi się ciepło ubrać!
Uśmiała się matka, patrząc na niego, podeszła i zaczęła go odwijać ze wszystkich łachmanów. Zapięła mu dobrze kożuch, obwiązała go swoją dużą chustką i pożegnała słowami: „idź z Bogiem!”.
Za chwilę chłopiec siedział już z ojcem w sankach.
Śniegu napadało na pół łokcia, sanki mknęły szybko, a chłopiec pogwizdywał sobie i wołał: „Wio, wio, wio... koniku! wio, mój drogi, wio, wio!”
Wjechali w las.
— No, doglądaj mi konia, a ja pójdę drzewo rąbać — rzekł ojciec.
Stach rad, że ojciec do niego przemówił jak do dorosłego, przywiązał konia do drzewa i dał mu garstkę siana.
— A teraz i mnie trzeba brać się do roboty, — powiedział do siebie Staś poważnie.
Robota rzeczywiście była nielada: to ze śniegu bryły lepił; to drzewem wstrząsał, przy czem śnieg, niby pierzem okrył mu kożuch; to szyszki rzucał do góry. Stasiek tak pracował, aż się zmęczył. Wtem doszło go zdaleka wołanie ojca. Biegł w jedną, w drugą stronę, odezwał się parę razy i był już przy nim.
— O jej, co tu drzew naciętych! — wykrzyknął.
— Weź no te małe choiny i ciągnij je na wóz!
Staśkowi nie trzeba było powtarzać dwa razy podobnego zlecenia; już ciągnie, a ojciec za nim wlecze duże drzewa:
— Tatulu, tu cieplej niż w izbie, widzicie jakem się to zgrzał?
— I mnie, kiedym rąbał było ciepło, ale jeszcze zimno nas nie minie, chyba może jakoś pod wieczór zelżeje.
Bartosz poukładał szczelnie wszystkie choiny na sankach, przewiązał je sznurem, posadził chłopca, sam usiadł przy nim, uderzył biczem konia i pojechał!
— Tatulu, pocoście narąbali tyle choin, czy w miastach w piecu niemi palą?...
— Gdzieby zaś tam w piecu palili! dzieciom do zabawy dają.
— To dziwna rzecz — myśli chłopiec — jabym się tam nie umiał nigdy choinami bawić. I jaka to może być zabawa? Drapią się na nią chyba? ale to przecie stać nie umie. Tatuniu, czy oni je w ziemię wkopują?
— Nie, synu, do mieszkania podobno wstawiają; dlatego jak przyjadę do miasta, to zrobię podstawy drewniane, ażeby się choiny trzymały.
Staś nie pytał już o nic więcej, wcisnął się głębiej w choiny, twarz otulił chustką przed mrozem i myślał, ciągle myślał, jak to można się w choiny bawić.
Jak długo jechali, Stasiek nie wiedział, gdyż całą drogą przespał; obudził się wtedy, kiedy już stali przed domem zajezdnym, w dużem mieście.
— No, wstawaj leniuchu, nie mamy dużo czasu do marnowania, spóźniliśmy się! Ogrzejmy się trochę w chałupie i dalej na targ!
Weszli do mieszkania, zjedli strawy ciepłej, z czem się prędko uwinęli i podążyli na targ. Za chwilę już byli na miejscu.
Co tam było na tym targu! Choin — jeno las cały! a około nich ludzie się kręcili, oglądali, obracali drzewka i zabierali do domu.
Bartosz stanął też ze swojemi na uboczu, pościągał je z wozu i wbijał podstawy, a Staśkowi kazał pilnować wozu.
I do nich przyszły jakieś panie, choiny zabierały i tatusiowi dawały za nie pieniądze, ale Stasiek już nie patrzał ani na wóz, ani na choiny, tylko na tłumy ludzi.
— Tatusiu, co tu tak biegają, jeżdżą, czy nie pożar gdzie? Skąd oni lecą wszyscy i co za tłomoki niosą?
— Nie rozumiesz? To święta nadchodzą, więc skupują rozmaite podarunki i zabawki dla dzieci.
Wtem podeszła jakaś pani i zaczęła przyglądać się drzewkom; w ręku miała dużego drewnianego konia i lalkę. Stasiek nie słyszał co tam do ojca mówiła, tylko wciąż patrzył na konia.
— To mi koń, myśli sobie, z nogami, z ogonem, jakby prawdziwy, czy ma grzywę?
Naraz wiatr dorwał papier, w którym koń był owinięty.
— Ma, naprawdę ma — zawołał Stasiek.
— Co ma? — spytała pani, przestraszona krzykiem chłopca.
Staś zawstydził się, zakrył ręką oczy, zarumienił się po same uszy i coś mruknął.
— Stasiek, żwawo — zawołał ojciec, przestań się krzywić, ot zabierz-no to drzewko i nieś za panią!
W jednej chwili dzieciak zapomniał o kłopocie, w jaki wprawiło go zapytanie pani i pochwycił małą choinkę.
Idąc koło pani, ciągle spoglądał na paczkę, a wiatr naprzemian odkrywał też grzbiet, to głowę, to nogi konia, tak że go Stach całego zobaczył.
— Ciekawym, jaką też skórę ma ten koń; żeby go się to choć dotknąć!
Tymczasem pani już weszła do bramy i Stasiek za nią wniósł choinkę do pokoju. Z powrotem iść mu było lekko, więc wkrótce przybiegł zdyszany do ojca.
— Tatulu, nie wiecie, jak to się bawić będą z naszą choiną? Bardzom ciekawy!
Chłop nic nie odrzekł.
Staś podskoczył parę razy; jeździł z ojcem do miasta, ale tak wiele ludzi na ulicy nigdy nie widział.
Nastał zmrok, potem wieczór, choin na targu już prawie niebyło. Bartosz też swoje wszystkie sprzedał i zabierał się do domu.
— Tatusiu, pozwólcie mi pogapić się na okna, chcę się przyjrzéć, jak to w choiny dzieci pańskie bawić się będą. Niezadługo wrócę.
— A no idź sobie, tylko rychło wracaj, mróz tęgi bierze, jeszcze uszy odmrozisz sobie.
— Nie tatulu, nic im się nie stanie, tak będę tarł, że mię palić będą.
Bartosz zrobił chłopcu parę uwag, kazał wrócić zaraz w to samo miejsce, a sam poszedł kupić soli i okrasy dla swego domu.
Malec tymczasem popędził w tę samą stronę, w którą rano niósł choinę.
— Zobaczę — powiada — co tam z moją choiną robić będą.
W oknach kamienicy coraz więcej pokazywało się światła, coraz było widniej, ale Staś nie mógł nic dojrzeć, okna były za wysoko dla niego.
Nareszcie zbliżył się do znajomego parterowego domku, gdzie zostawił choinę. Widzi, że i tu bardzo jasno w oknie.
Wdrapał się na mur, uczepił o blaszaną ramę okna i patrzy:
Co tu pyszności! Choina jego stała pośrodku, ale nie była podobna do choiny w lesie: pełno było na niej światełek, pełno złotych papierków i orzeszków. Jakieś nici srebrne zwieszały się, jeszcze coś i jeszcze... czyż można wszystko wyliczyć?
W koło biegały dzieci bardzo ładnie ubrane. Każde z nich miało po kilka zabawek w ręku.
— Żebym to ja miał choć jedną! żeby tego konia, albo wózek, choćby tego koguta!... lalkę, tobym Baśce oddał.
Tak mówił Staś do siebie.
— A jak one się bawią i tańcują!
Patrzy się Staś i dziwi się.
A mróz mu nóżęta szczypie, palców w rączynie poruszyć nie może, bo go bolą bardzo. Zimno okrutnie, ale żal mu odejść.
Widzi znowu, że wchodzi do sali pani za którą przyniósł drzewko, i trzyma w ręku dwa pudełka pełne zabawek.
W jednem była lalka, w drugiem strzelba, trąbka i mnóstwo innych rzeczy.
Pani postawiła na ziemi lalkę i ta zaczęła chodzić jak żywa.
Zdziwił się Staś i roześmiał się, bo jeszcze nigdy takiej lalki nie widział.
— Toby się Baśka ubawiła, żeby widziała! A jaka strzelba ładna, ciekawym, czy prawdziwa.
Wtem chłopczyk, który ją dostał, wystrzelił, a tak głośno, że Staś z ulicy posłyszał.
— Prawdziwa! — zawołał chłopczyki chciał się zbliżyć do szyby, ażeby się przyjrzeć tej ładnej zabawce, ale ręce tak mu zesztywniały, że się utrzymać nie mógł i osunął się na ziemię.
Chciał wstać, lecz nie mógł nogami poruszyć.
— Odpocznę trochę, myśli sobie i pójdę, bo ojciec czeka.
Skurczył się, oparł głowę o mur i zaczął w ręce chuchać. Powoli robiło mu się milej i cieplej, powieki zaczęły się przymykać, myślał o strzelbie, o lalce chodzącej, myślał... i zaczął drzemać.
Naraz widzi, że dzieci zbliżają się do niego, zapraszają do pokoju, pokazują zabawki i każde mu coś daje. Chłopczyk daje mu konika, dziewczynka wózek. Staś bierze, dziękuje, chce wychodzić, ale dzieci go zaczynają częstować, dziękują mu za ładną choinkę, proszą by się bawił z niemi, jak inne dzieci. Staś przygląda się, uśmiecha się i nie wierzy, że i on może być tak szczęśliwy.
Tymczasem Bartosz, widząc że syn długo nie wraca, poszedł go szukać. Długo chodził po mieście, pytał przechodniów, ale wszystko daremnie.
Nad ranem dopiero znalazł Staśka swego opartego o mur kamienicy, ale prawie nawpół nieżywego.
Przemarzł Stasiek bardzo; gdyby się ojciec o pół godziny spóźnił, kto wie coby się było stało...




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Maria Weryho.