Lamiel/całość

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Stendhal
Tytuł Lamiel
Wydawca Wydawnictwo Alfa Warszawa
Data wyd. 1930
Druk Drukarnia Współczesna
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Tadeusz Boy-Żeleński
Tytuł orygin. Lamiel
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron


STENDHAL
LAMIEL







WYDAWNICTWO ALFA WARSZAWA




Drukarnia
Współczesna
Szpitalna 10
Warszawa
1930



BIBLJOTEKA BOY’A
ARCYDZIEŁA LITERATURY FRANCUSKIEJ
Przełożył i wstępem opatrzył
Boy - Żeleński
WYDAWNICTWO ALFA WARSZAWA




OD TŁUMACZA

Czterokrotnie miałem już sposobność omawiać twórczość Stendhala z okazji wydania po polsku jego utworów, nie będę zatem powtarzał obecnie rzeczy zasadniczych; parę słów tylko pragnę powiedzieć o samej tej powieści. Lamiel należy do licznych utworów tego niepospolitego pisarza, które nie ukazały się za jego życia. Brak powodzenia, jaki prześladował autora Pustelni Parmeńskiej, trudności wydawnicze, świadomość własnej przedwczesności, wszystko to nie działało podniecająco na jego działalność literacką. Pisał wprawdzie ciągle, ale pisał dla siebie, szkicował ale nie wykończał. Wierzył, że wobec potomności czeka go zwycięstwo, i nawet z całą ścisłością przepowiedział jego datę; ale nie miał tej pobudki, jaką daje druk, który zmusza do decyzji, przyspiesza krystalizację formy i zniewala do ostatecznego wykończenia. Przeciwnie, raz po raz przystępował do tematu od innej strony, tworzył nowe bruljony, nowe wersje, zmagając się ze swym przedmiotem z czystej pasji pisarskiej i psychologicznej.
„Mój talent (pisze gdzieś), o ile mam talent, to talent improwizatora. Zapominam wszystkiego co napiszę; mógłbym napisać cztery powieści na jeden i ten sam temat i tak samo zapomniałbym wszystko“.
Takie fazy przechodziła i ta powieść, kilkakrotnie przetwarzana na różne sposoby, nigdy nie doprowadzona do końca i zaledwie z pozostawionego planu pozwalająca się domyślić zamierzeń całości; mimo to, jedna z najciekawszych jakie Stendhal napisał, odciskająca się w pamięci niezatartem wrażeniem, dzięki postaci swej bohaterki.
Powstała w czasie pobytu Stendhala w Civita Vecchia. Jak wiadomo, po rewolucji lipcowej, gdy dawni bonapartyści odzyskali „kurs“, został tam konsulem francuskim. Dostał się do ukochanych Włoch, za któremi tak długo tęsknił, ale tym razem spotkało go rozczarowanie. Może brakło mu tego, co było koniecznem owych wytęsknionych Włoch dopełnieniem: młodości. Obecnie, kiedy, przeszedłszy od wzruszeń serca do wzruszeń intelektu, raczej zaczynał się czuć dobrze w Paryżu, Civita Vecchia, mała mieścina bez żadnego odpowiedniego dlań towarzystwa, była mu niemal wygnaniem. Nudził się tam, i o ile mógł uciekał do Rzymu. Pozatem skracał sobie czas pisaniem. W roku 1836 uzyskał urlop, który zdołał przeciągnąć trzy lata. Spędził go we Francji, w Niemczech, w Anglji, głównie zaś w Paryżu. Wróciwszy w r. 1839, zaczął pisać tę powieść, stanowiącą niejako kobiece pendant do bohatera powieści Czerwone i Czarne, Juljana Sorel. Pisał ją i dyktował przez kilka miesięcy, potem przerwał, próbował wrócić do niej, zmieniał wciąż plan i sposób ujęcia. Starał się, między innemi, wprowadzić w nią element komiczny, do czego miała służyć figura doktora Sansfin. Słowem, myślał o swojej Lamiel ciągle, aż wreszcie nagła śmierć w r. 1842 w Paryżu przecięła te zamysły.
Rękopis Lamiel, zagrzebany wśród innych rękopisów, znalazł się w Grenobli. Wykonawca testamentu i przyjaciel Stendhala, Colomb, wydając niektóre z nich, pominął Lamiel. Może wydobycie na jaw tej niepokojącej osóbki wydało mu się przedwczesnem?... Odkrył ją rodak nasz, Kazimierz Stryjeński, niestrudzony stendhalista, wydawca całego szeregu utworów rękopiśmiennych wielkiego pisarza. Długi czas Stryjeński był w zakresie Stendhala powagą: obecnie, uznając jego zasługi, nowsi badacze krytykują bardzo sposób, w jaki wydawał rękopisy, dowolność z jaką czynił skróty, poprawiał styl, etc. Bo też, pod tym względem, trzeba stwierdzić, pojęcia bardzo się zmieniły. Stryjeński wydał tedy Lamiel w r. 1888; w czterdzieści lat później, podjął na nowo tę pracę Henryk Martineau, w przyczynku do swego wydania zestawiając ustępy tekstów i dając listę nieścisłości Stryjeńskiego. To ostatnie poprawne wydanie posłużyło tłumaczowi do sporządzenia niniejszego przekładu.
Nietylko brak zakończenia świadczy o tem, że utwór ten jest bruljonem. I w samym tekście znajdziemy sporo niekonsekwencji, rozbieżność chronologji, zaniedbania stylu — za które proszę nie winić tłumacza! — szkicowe traktowanie całych partyj. Nie wiemy, jakiby to wszystko przybrało kształt w ostatecznej formie; ale dla każdego, kto się poufniej interesuje literaturą, tem ciekawszy jest ten obraz wykluwania się utworu, ta — możnaby powiedzieć — tualeta, jaką autor robi swojemu dziecku. Zwłaszcza że, mimo wszystkich zaniedbań i szkicowości, tem silniej odcina się główna postać utworu, Lamiel, to harde dziecko ludu o niepodległych instynktach, to wcielenie kaprysu i woli, ciekawości i znudzenia, pełna niespodzianek i kontrastów, wywierająca na wszystkich nieodparty urok, rozpraszająca jak czarami nudę wszystkich... Och! gdyby się mogła pojawić w druku wówczas, sprawiłaby skandal z pewnością większy niż niedawna La Garçonne, której niewątpliwie jest wielką protoplastką. (Czyby się przyznała do tej progenitury, to inna sprawa...) Niech to da miarę skoku, jakim Stendhal wyprzedził swoją epokę, miarę niepodległości jego spojrzenia. Ta dziewczyna zuchwała, kontrolująca wszystko co jej do wierzenia podają, rozglądająca się, myśląca, śmiała do ostatnich granic cynizmu w doświadczaniu życia, zaledwie dziś staje się rzeczywistością. Wyobraźmy sobie scenę, gdy Lamiel każe się nieokrzesanemu Jaśkowi uczyć „miłości“, wyobraźmy ją sobie zwłaszcza na tle epoki romantycznej i mieszczańskiej zarazem. Wszak to było o wiele wprzód nim Pani Bovary Flauberta ściągnęła na autora proces o niemoralność i nim Dama Kameljowa zaczęła — przez parę lat daremnie! — szturmować do teatru. A wszak te dwie osoby to niewiniątka wobec Lamiel!
A epizod z księdzem Clement? Nie, stanowczo nie przypuszczam — gdyby nawet Stendhal skończył swoją Lamiel — aby ta książka mogła ujrzeć światło dzienne...
Dziwne są losy tego pisarza! Rzecz jego O miłości, dziś jakże popularna, jak cięgle cytowana, rozeszła się w ciągu dziesięciu lat w kilkunastu egzemplarzach. Rychło, jak wspomnieliśmy, autor jej nauczył się pisać z melancholijną świadomością, że pisze — dla przyszłych pokoleń. Tak np., notuje na wstępie do swoich pamiętników (Życie Henryka Brulard):

Przypuśćmy, że będę dalej ciągnął ten rękopis, i że, raz ukończywszy, nie spalę go; zapiszę go nie przyjacielowi, który mógłby zostać bigotem lub sprzedać się partji... zapiszę go księgarzowi...
Zatem księgarz otrzyma po mojej śmierci oprawny tom tego okropnego pisma. Każe przepisać kawałek i przeczyta go: jeżeli rzecz wyda mu się nudna, jeżeli nikt nie będzie już mówił o panu de Stendhal, rzuci w kąt ten rupieć, który odnajdą może w dwieście lat później, jak pamiętniki Benvenuta Cellini.
...Niezdolny do niczego, nawet do pisania urzędowych listów w moim zawodzie, kazałem zapalić ogień i piszę to, mam nadzieję, bez kłamstwa, bez robienia sobie złudzeń, tak jak list do przyjaciela, z przyjemnością. Jakie będą pojęcia tego przyjaciela w roku 1880? Jak bardzo różne od naszych?

W roku 1880! O ile chodziłoby o tę powieść, stanowczo zawcześnie! W roku 1880 wciąż byłaby Lamiel poza społeczeństwem, tak samo jak w roku 1840. Zaledwie dziś uczułaby się może na swojem miejscu. Zaledwie dzisiaj widzę ją, widzę jej gibką postać jak biegnie swobodnie gubiąc się w tłumie ulicy, widzę jej podłużne śmiałe oczy, jak rozglądają się po świecie, wszystko ważąc, wszystko przenikając, wszystko sądząc, nie biorąc się na lep żadnego frazesu. Dzisiejsza kobieta pozna w Lamiel swoją siostrzyczkę. Dziś dopiero wyzwalamy się potrosze z przesądów, które ona wyrzuciła za płot; dziś dopiero odetchnął świat, zwolniony od najgłupszych mieszczańskich snobizmów, do których dociągał swą egzystencję przez wiek cały; dziś dopiero wyzwala się z tyranji niedorzecznych pojęć, których powagę opłacało się życiem, i więcej niż życiem, bo nudą całego życia... Jakże byłoby do twarzy młodej Lamiel w dzisiejszej modzie, jak uwydatniłaby ona jej smukłą nogę, jak zgrabnie by jej było w małym filcowym kasku na głowie... Nawet pod względem fizycznego typu, Stendhal przeczuł dzisiejszą kobietę. Lamiel w stroju z roku 1840, ależ to maskarada! Ale jakże byłaby dziś utemperowana, o ile mniej niebezpieczna dla społeczeństwa: wówczas, aby pokonać nudę i opłukać się z hipokryzji, Lamiel musiała szukać aż miłości bandyty; dziś chodziłaby może na uniwersytet, pracowała w laboratorjach, latała aeroplanem... Ale kto wie, może i dzisiaj zachowałaby swoją buntowniczą duszę i potrzebę ryzyka, i wplątałaby się może i dziś w jaką niebezpieczną aferę...
Jak bardzo ta Lamiel była przedwczesną, jak bardzo wyprzedzała epokę, wskaże nam choćby porównanie jej z ową encyklopedją społeczną, jaką jest Komedja ludzka Balzaka. Nie spotykamy w niej tego typu wyzwolonej kobiety. Może panna des Touches; ale ona jest na wyjątkowych prawach: jest artystką, jest pisarką, ma krociowy majątek... Pozatem młode panny Balzaka ściśle zamykają się w horyzoncie rozsądnego małżeństwa. Ale ten typ dziewczyny zuchwałej, krytycznej, inteligentnej, idącej na przełaj, drwiącej ze wszystkiego i gardzącej społeczeństwem którego wartość oceniła, jakież to było śmiałe! Bo też Balzac dążył do typizowania, gdy Stendhal kochał się zawsze w wyjątkach społecznych; przytem Balzac — o ile chodziło o te sprawy — zawsze tkwił w mieszczańskich pojęciach francuskich, gdy Stendhal przewędrował cały świat, widział różne obyczaje, a widział je z perspektywy pochodów Napoleona, gdy wiele norm i wiele przesądów posyłało się w djabły. Przeniesiony z tego obozu napoleońskiego w życie normalne, nigdy, w gruncie, do niego się nie przystosował; tworzył sobie w wyobraźni swój świat, świat ludzi mocnych, śmiałych, wolnych. Tak wyroił sobie swoją Lamiel, i kochał się w niej — poprzez tę setkę lat, która go dzieliła od jej masowej inkarnacji.
Tak, Stendhal został zawsze potrosze na marginesie społeczeństwa. Brutalna szkoła wojny, zawrotna fantazja napoleońskiej budowy świata, wycisnęły na nim swoje piętno. Nigdy nie mógł się pogodzić z kontrastem, jaki stworzył we Francji przełom roku 1815: Czerwone i czarne, to tytuł jednej jego powieści, najgłośniejszej; Czerwone i białe (Lucjan Leuwen) — tytuł innej, która pozostała niedokończona, a którą niedawno wydano. I Lamiel ma ten sam podkład społeczny. I tu, z początkiem powieści, jesteśmy w pełni Restauracji. Napoleon, unieszkodliwiony, umiera na wyspie św. Heleny; wyczerpana, umęczona Francja oddaje się, za cenę pokoju, we władanie dawnym swym królom. Arystokracja ściąga z wygnania, odzyskuje ogromne majątki, chwyta w ręce władzę, i stara się przekreślić wszystko, co tych dwadzieścia pięć lat zmieniło w psychice Francji. Odbudowa religji ma być w tym celu najdzielniejszym środkiem. Niewidzialna ale wszechobecna Kongregacja włada wszystkiem, kładzie swą rękę wszędzie (a przynajmniej Stendhal widzi jej rękę wszędzie), misje objeżdżają kraj, odwołując się, bodaj za pomocą niewybrednych „cudów“, do uśpionych uczuć religijnych; prawdziwa lub udana dewocja staje się nieodzownym warunkiem dojścia do czegoś, zajmowania jakiegoś stanowiska. Najbardziej płaska obłuda święci tryumfy. Ale równocześnie w tej atmosferze dojrzewa duch buntu, który, w chwili gdy zaślepione sfery rządzące najmniej się tego spodziewają, wybuchnie rewolucją dni lipcowych roku 1830. W tej atmosferze wyrasta Lamiel. Jak młody Juljan Sorel, tak i ona ma duszę niepodległą, zarażoną romantyzmem; dusi się zarówno w chacie wujostwa, jak w pałacu księżnej; dławi się otaczającą ją obłudą, służalstwem, ciasnotą; nie zadowala się odpowiedziami, jakiemi chcą oszukać dręczące ją pytania; sama chce ogarnąć wszystko; wszystko podważa duchem krytyki. Ten duch krytyki, ma tu dwie inkarnacje: jedna dumna a śmiała, ucieleśniona w smukłej postaci Lamiel; druga pokraczna, przeżarta ambicją i próżnością — to garbus, doktór Sansfin. Lamiel zostanie kurtyzaną, księżną, zbrodniarką, Sansfin może... posłem. Bo podobnie jak Juljan Sorel, tak i Lamiel ma wszystkie warunki aby i w tym światku zrobić karjerę; ale nie może: broni jej tego nuda i obrzydzenie; mierzi ją tak samo mieszczański snobizm jak wprzód arystokratyczna i bezmózga nadętość. Toteż Stendhal nie widzi innego godnego końca dla swej bohaterki, jak uśmiercić ją: i to w jakiż romantyczny sposób!
Szkoda, że nie mamy tej książki w całości; byłoby to może arcydzieło Stendhala. Ale i w tej niekompletnej postaci, sądzę że panna Lamiel warta jest aby z nią zawrzeć znajomość. Wszystkich, którzy kochają Czerwone i czarne (a jest ich w Polsce cały legjon, wiem o tem) zelektryzuje niewątpliwie wiadomość o żeńskiej odbitce Juljana Sorel, i to odbitce nieskończenie przewyższającej urokiem tego ambitnego i ponurego młodzieńca.
Kiedy myślę o Stendhalu i jego kulcie u nas, zawsze staje mi w pamięci Żeromski, dla którego Stendhal pozostał do końca najukochańszym pisarzem. Czy znał Lamiel, czyby mu się podobała? Raczej przypuszczam że nie znał. Ale zainteresowałaby go z pewnością ta harda i niespokojna dziewczyna, która, jak jego Ewa, też znalazła swego hrabiego Szczerbica, a skończyła na Pochroniu...

Warszawa, w grudniu 1929.


ROZDZIAŁ I

Uważam, że jesteśmy niesprawiedliwi względem krajobrazów tej pięknej Normandji, gdzie każdy z nas może nocować dziś wieczór. Wychwala się Szwajcarję; ale trzeba okupić jej góry trzema dniami nudy, przykrościami komory i paszportów brzemiennych wizami; podczas gdy, zaledwie znajdziemy się w Normandji, oko zmęczone symetrją Paryża i jego białych murów tonie w oceanie zieleni.
Smutne szare równiny zostają od strony Paryża; droga zapuszcza się w pasmo pięknych dolin i wysokich wzgórz; szczyty ich, porosłe drzewami, ostro rysują się na niebie i obejmują widnokrąg, dając nieco pokarmu wyobraźni: przyjemność wielce nowa dla Paryżanina.
Kiedy się posunąć dalej, po prawej, między drzewami zacieniającemi wieś, widzi się morze: morze, bez którego krajobraz nie może się szczycić doskonałą pięknością.
Gdy oko, obudzone pięknością krajobrazu i urokiem dalekiego tła, poszuka szczegółów, ujrzy, że każdy gaik tworzy niby zagrodę otoczoną murem z ziemi. Tamy te, regularnie wzniesione na kraju każdego pola, wieńczy mnóstwo młodych wiązów. Mimo iż te drzewa mają zaledwie trzydzieści stóp wysokości, pola zaś obsadzone są jedynie skromnemi jabłoniami, całość daje wrażenie zieloności i budzi ideę sympatycznej gałęzi przemysłu.
Widok o którym mówię, to właśnie ten, który, przybywając z Paryża i zbliżając się do morza, oglądamy o dwie mile przed Carville. Jest to spora wieś, bliska morza, gdzie przed niewielu laty rozegrała się historja księżnej de Miossens i doktora Sansfin.
Od strony Paryża, początek wsi, tonący w jabłoniach, leży w głębi doliny; ale o dwieście kroków od ostatnich domów, z których na północny zachód widać morze i Mont Saint-Michel, przechodzi się nowiutkim mostem przez ładny i czysty strumyczek, który ma ten spryt, że płynie bardzo szybko; każda bowiem rzecz w Normandji ma swój spryt i nic nie dzieje się bez swego powodu i to często powodu bardzo chytrze obmyślonego. Nie przydaje to w moich oczach uroku tej wiosce; kiedy tam spędziłem miesiąc w porze kuropatw, przypominam sobie że byłbym wolał nie umieć po francusku. Ja, syn niezamożnego rejenta, miałem stanąć kwaterą w zamku pani d‘Albret de Miossens, żony dawnego pana tych włości, która wróciła do Francji dopiero w r. 1814. Był to wówczas, około r. 1826, wielki tytuł zasługi.
Wieś Carville rozciąga się pośród łąk, w dolinie niemal równoległej do morza, które widać z wysokości kilku stóp. Nad tą doliną, bardzo powabną, wznosi się zamek. Ale jedynie w dzień dusza moja mogła smakować spokojne piękności krajobrazu. Wieczorem (a wieczór zaczynał się o piątej, wraz z dzwonem obiadowym) trzeba było dotrzymywać towarzystwa księżnej pani; a nie była to kobieta, któraby pozwoliła lekceważyć swoje prawa; z chwilą gdy się o nich zapominało, umiała oschłem słówkiem przypomnieć obowiązki. Pani de Miossens miała ledwie trzydzieści lat i nie zapominała nigdy o swojem dostojnem stanowisku; co więcej, w Paryżu była dewotką, dzielnica zaś Saint-Germain powierzała chętnie jej władzy swoje wenty i kwesty. Był to zresztą jedyny hołd, jaki to dawne towarzystwo raczyło jej oddawać. Wyszedłszy w szesnastym roku za starca, który miał uczynić ją księżną (starzec ów, margrabia d‘Albret, stracił ojca dopiero w chwili gdy księżna de Miossens miała dwadzieścia ośm lat), spędziła całą młodość w tęsknocie za honorami, jakie świat, za Karola X-go, oddawał jeszcze tytułowi książęcemu.
Oto była wielka dama, u której spędzałem wrzesień, pod warunkiem że od piątej do północy będę się interesował miejscowemi plotkami i zdarzeniami. Carville, jest to miejscowość której nie znajdzie nikt na mapie, niech mi więc będzie wolno mówić o niej okropności, to znaczy część prawdy. Matactwa, brudne kombinacje tych Normandów sprawiły, iż pobyt ten nie dawał mi prawie wytchnienia po skomplikowanem życiu paryskiem.
Przyjmowano mnie u pani de Miossens jako syna i wnuka dobrych państwa Lagier, od niepamiętnych czasów rejentów rodziny d‘Albret de Miossens, lub raczej rodziny de Miossens, która się mieniła d‘Albret.
Polowanie w tych dobrach było wspaniałe i wybornie zachowane; mąż pani domu, par Francji, kawaler wstęgi św. Ludwika i wielki dewot, nie opuszczał nigdy dworu Karola X-go, a jedyny syn, Fedor de Miossens, był jeszcze w szkołach. Co do mnie, dobry strzał to było szczęście ponad wszystko w świecie. Wieczorem trzeba było cierpieć księdza du Saillard, potężnego członka kongregacji, mającego dozorować okolicznych księży. Charakter jego o głębi godnej Tacyta nudził mnie; to nie był charakter, któryby mnie wówczas interesował. Ksiądz du Saillard komentował wypadki zwiastowane przez Quotidienne kilku okolicznym szlachciurom.
Od czasu do czasu zjawiał się w salonie pani de Miossens ucieszny garbus; ten bawił mnie więcej; lubił nadskakiwać kobietom, czasami, jak mówiono, z powodzeniem.
Oryginał ten nazywał się doktór Sansfin i mógł mieć w roku 1830 dwadzieścia pięć lub sześć lat.
Margrabina czyniła sobie tę zabawę, aby mu, pod fikcyjnemi nazwiskami, powtarzać historyjki ośmieszające go w okolicy. Możnaby rzec że najkomiczniejsze nieszczęścia dawały sobie schadzkę na grzbiecie tego garbatego don Juana.
Gdyby się nie silił być don Juanem, lekarz ten byłby człowiekiem wcale znośnym. Jedyny syn bogatego dzierżawcy z sąsiedztwa, Sansfin został lekarzem aby się pielęgnować; został myśliwym, aby być zawsze pod bronią wobec wieśniaków, którzyby mieli ochotę zeń dworować.
Sprzymierzył się z mądrym księdzem du Saillard aby zyskać wpływ w okolicy; że zaś był bardzo gwałtowny, nieraz, jak słychać, zdarzyło mu się wygarnąć szrutem do kpiarzy, śmiejących się zbyt głośno z jego komicznej postaci.
Doktór nie robiłby głupstw a nawet byłby mógł uchodzić za rozumnego człowieka, gdyby nie był garbaty: ale to nieszczęście czyniło go pociesznym, chciał bowiem dać zapomnieć o swoim garbie zapomocą przemyślnych manewrów.
Doktór byłby mniej śmieszny, gdyby się odziewał i ubierał jak wszyscy; ale wiedziano że sprowadza ubrania z Paryża; do tego — pretensjonalność w istocie rażąca, jak na wieś normandzką! — przyjął za służącego fryzjera ze stolicy; i ten człowiek chciał aby sobie nie żartowano z niego!
Głowa lekarza strojna była we wspaniałą czarną brodę o wiele zbyt rozłożystą i ułożoną z wielkim kunsztem. Sama głowa byłaby nie brzydka, ale, jak w piosence Berangera, brakowało postumentu głowie. Stąd zamiłowanie doktora Sansfin do teatru. Siedząc w pierwszym rzędzie w loży, wydawał się człowiekiem jak inni; ale kiedy wstawał lub ukazywał wątłe i drobne ciałko ustrojone wedle ostatniej mody, efekt był nieodparty.
— Patrzcie na tę żabę! wykrzykiwał ktoś z parteru.
Cóż za epitet dla człowieka lubiącego płeć piękną!
Jednego wieczora rysowaliśmy w popiele na kominku — trzeba już w istocie nie wiedzieć co począć z czasem! — inicjały kobiet, dla których zrobiliśmy najwięcej i najbardziej upokarzających głupstw. Przypominam sobie, że to ja wymyśliłem tę próbę miłości. Wicehrabia de Sainte-Foi wyrysował M i B; zaczem księżna, nie zstępując ze swoich wyżyn, zażądała aby opowiedział wszystko możliwe w przedmiocie młodzieńczych szaleństw popełnionych dla M i B. Stary kawaler orderu św. Ludwika, pan de Malivert, napisał A i E; opowiedziawszy to co mógł opowiedzieć, oddał szczypce doktorowi Sansfin; uśmiech zarysował się na wszystkich wargach, ale doktór wypisał dumnie D, C, T, F.
— Jakto, jesteś pan młodszy odemnie, a masz cztery litery wypisane w sercu? wykrzyknął kawaler Malivert, któremu wiek dawał pewne prawa.
— Skoro księżna zażądała od nas szczerości, rzekł poważnie garbus, musiałem wypisać cztery litery.
Od trzech godzin skończył się wyborny obiad, złożony z nowalji przywiezionych konno z Paryża przez lokaja księżnej; było nas tam ośm czy dziesięć osób, pracujących ciężko aby podtrzymać mdlejącą rozmowę; odpowiedź doktora rozjaśniła wszystkie oczy radością, skupiono się koło kominka.
Od pierwszych słów, wyszukany styl doktora zbudził śmiech, tak komiczną była jego powaga. Na domiar wesołości, piękne D, C, i T, F, wszystkie kochały go do szaleństwa.
Pani de Miossens, umierając z ochoty do śmiechu, raz poraz dawała nam znaki, abyśmy hamowali naszą wesołość.
— Zabijecie kurę niosącą złote jaja, szepnęła do pana de Sainte-Foi, siedzącego przy niej. Niech pan puści w krąg hasło: „Panowie, hamujcie się“.
Doktór tak był zatopiony w myślach, że nic nie mogło go zbudzić. Sądzę, że wymyślał szczegóły romansu przygotowanego z góry; i że opowiadając je, rozkoszował się niemi, nie był bowiem pozbawiony wyobraźni. Czego mu brakowało — jak tego dowiódł później, kiedy fortuna zapukała do jego drzwi — to odrobiny zdrowego rozsądku. Tego wieczora, poczciwy doktór opowiedział nam nietylko swoje zdobycze, ale także szczegóły i odcienie uczuć, będące pobudką nieszczęsnych D, C, i T, F, zbyt często zaniedbywanych przez swego zwycięscę.
Daremnie wicehrabia de Sainte-Foi nazywał doktora margrabią de Caraccioli, przez pamięć owego ambasadora Obojga Sycylji, którego Ludwik XVI zapytał:
— Pan uprawia miłość w Paryżu, panie ambasadorze?
— Nie, Najjaśniejszy Panie, kupuję już gotową.
Nic nie było w stanie obudzić doktora.
Pani de Miossens, kiedy się chciało zapomnieć o jej dumie i o jej impertynenckim toniku, była urocza; najszczęśliwsza była, kiedy się mogła dobrze uśmiać. Cieszyła się wesołością drugich, ale dostojeństwo nie pozwalało jej przyczynić się niczem do obudzenia tej wesołości.
Margrabina ta, która od r. 1818, pory gdy zacząłem strzelać kuropatwy, umierała z ochoty zostania księżną, miała przemiłe wzięcie o tak rzadkiej dystynkcji, że, mimo iż to polowanie ściągało mnie parę razy na rok do zamku w Carville, przez dwa dni rozmowa jej dawała mi złudzenie: wierzyłem w jej inteligencję: było to wszakże jedynie doskonałe opanowanie światowych form. A co mnie bawiło i broniło od tego głupstwa aby brać ten dom serjo, to to, że nie można było zarzucić tej przyszłej księżnej ani jednej dorzecznej myśli; wszystko widziała z punktu księżnej, i to takiej, której przodkowie byli na wojnach krzyżowych.
Przyznaję, iż moje złudzenie wspomogła okoliczność, że, mimo swoich czterdziestu pięciu lat, margrabina de Miossens miała twarz rzadko szlachetną; podobna była zupełnie do owego portretu pani du Deffant, jaki księgarze mieszczą na czele jej korespondencji z Horacym Walpole; strawiła życie na czekaniu śmierci ośmdziesięcioletniego teścia, aby zmienić tytuł margrabiny na tytuł księżnej! Prosta margrabina, ale w istocie bardzo szlachetnego rodu i córka kawalera wstęgi św. Ludwika, żądała od Saint-Germain, takiego jakiem było w r. 1820, honorów, które w owej epoce świat ten oddawał jedynie księżnej. Ponieważ nie błyszczała pięknością ponad wszystkie inne, nie miała rotszyldowej fortuny, ani dowcipu pani de Stael, Saint-Germain z r. 1820 nie chciało jej przyznać honorów płatnych księżnej. Wówczas, przez dumę, oraz z braku przyjaciela, któryby jej otworzył oczy na niesłuszność jej roszczeń i na nudę jaka ją czeka, margrabina zakopała się w Carville, pod pozorem, że trzeba jej morskiego powietrza; dodawała bowiem historycznie: „Pan de Miossens przywiózł mnie do Francji dopiero w r. 1815; od dzieciństwa mieszkałam w Anglji“.
Rewolucja roku 1789 i Wolter, to nie były dla niej rzeczy wstrętne: to były rzeczy nieistniejące. Nonsens ten, rozciągający się na najmniejsze szczegóły, naprzykład aby nazywać mera Carville wójtem, był pociechą mojej młodości i nie pozwalał mi brać na serjo żadnej z impertynencji, od których roiło się w zamku i które wypędzały zeń wszystkich sąsiadów. Margrabina nie mogła zebrać ani sześciu osób przy stole inaczej niż płacąc dziesięć franków od głowy swemu kucharzowi, poza olbrzymią pensją i zwyczajnemi rachunkami.
Margrabina wierzyła naiwnie, że jest z innej gliny niż wszystko co ją otacza. Egoizm jej był tak naturalny, tak prosty, że to już nie był egoizm. Ale, o ile margrabina przypuszczała szczerze że jest z innej rasy niż szlachta i wieśniacy okoliczni, uważała wzamian, iż wnuk dawnego rejenta rodziny de Miossens jest czemś o wiele wyższem od księdza du Sailllard, od doktora Sansfin, etc.; nie mówiąc o chłopach i mieszczanach. Raz jeden w czasie każdego pobytu wspominałem jej o pewnym akcie, sporządzonym 3-go sierpnia r 1578 przez jednego z moich przodków. Była to fundacja mszy żałobnej, zakupionej w parafji Carville przez Febusa Hektora de Miossens, kapitana pięćdziesięciu żołnierzy utrzymywanych przezeń dla króla.
Kiedy położnica albo ranny żądali pomocy jaśnie pani dziedziczki (taki był urzędowy tytuł), posyłała dubeltowego ludwika. To jej kupiło sympatję wsi.
W gruncie, pani de Miossens nudziła się piekielnie; człowiek, którego najbardziej nienawidziła, jako bezecnego jakobina, żył szczęśliwy w Paryżu i panował! Jakobin ten, był to nie kto inny jak sympatyczny Akademik, powszechnie znany pod imieniem Ludwika XVIII-go.
Wśród tego wiejskiego życia, w jakiem zagrzebała się przez wstręt do Paryża, księżna nie miała innej rozrywki prócz relacji z ploteczek w Carville, o których była doskonale powiadomiona przez jedną ze swych panien służących, pannę Piotrusię, mającą kochanka na wsi. Co mnie bawiło, to że opowiadania Piotrusi posługiwały się wyrażeniami bardzo niedwuznacznemi, często o soczystości wcale uciesznej, zwłaszcza gdy ich słuchała dama, której język był wzorem przesadnego często wykwintu.
Nudziłem się zatem potrosze w zamku Carville, kiedy zjechała nam misja, pod wodzą człowieka wielkiej wymowy, księdza Le Cloud, który od pierwszego dnia oczarował mnie.
Misja ta była prawdziwą gratką dla księżnej, która co wieczór miała dwadzieścia osób na kolacji. Na tych kolacjach mówiło się wiele o cudach. Hrabina de Sainte-Foi i dwadzieścia innych dam z okolicy wieczerzających co wieczór w zamku wspomniały księdzu Le Cloud o mnie, jako o człowieku, z którego możnaby coś zrobić. Zauważyłem, że te wielce szlachetnie urodzone i tak dobrze myślące damy nie bardzo wierzą w cuda; ale popierały je całym swoim wpływem. Korzystałem z tego widowiska; nie ukrywano się przedemną, bo nie opuszczałem ani jednej rekolekcji księdza. Niebawem, znudzony banialukami, które trzeba było opowiadać miejscowym figurom, nabrał do mnie sympatji; że zaś był daleki od ostrożności księdza du Saillard, rzekł raz:
— Ma pan ładny głos, umie pan dobrze po łacinie, rodzina zostawi panu najwyżej jakie dwa tysiące talarów, przystąp pan do nas.
Zastanawiałem się głęboko nad propozycją, która nie była zła. Gdyby misja została jeszcze miesiąc w Carville, sądzę, że byłbym się zaciągnął na rok do armji księdza.
Obliczałem, że uciułałbym tyle, aby móc spędzić dobry rok w Paryżu; że zaś miałem wstręt do skandalów, wróciwszy do Paryża z poleceniem księdza Le Cloud, byłbym mógł wykołatać jakąś posadę podprefekta, co mi się wówczas zdawało wielką karjerą. Gdybym przypadkiem znalazł przyjemność w tem, aby fantazjować z ambony jak ksiądz Le Cloud, byłbym pozostał w tym fachu.



ROZDZIAŁ II

W ostatni dzień misji w Carville, szlachta lękająca się roku 1793 oraz łyki chorujące na dobry ton, wypełniały na wyprzódki piękny gotycki kościołek wiejski. Ale nie wszyscy wierni zdołali się pomieścić: tysiąc ich z górą zostało na otaczającym kościół cmentarzu. Na rozkaz księdza du Saillard wyjęto bramę kościelną i urywki głosu misjonarza każącego na ambonie dochodziły co jakiś czas do tej niecierpliwej i milczącej ciżby.
Pojawiło się na ambonie już dwóch księży, dzień miał się ku schyłkowi, był to jeden ze smutnych ostatnich dni października. Chór sześćdziesięciu dobrze myślących dziewcząt, kształconych i ćwiczonych przez księdza Le Cloud, odśpiewał wybrane pieśni.
Kiedy skończyły, zmrok zapadł już zupełny. Wówczas, ksiądz Le Cloud jeszcze raz wstąpił na ambonę aby powiedzieć parę budujących słów. Spostrzegłszy to, tłum znajdujący się na cmentarzu zaczął się cisnąć do bramy i do niskich okien kościoła: niejedna szyba padła tam w tej chwili ofiarą. Zapanowała religijna cisza: każdy chciał słyszeć słynnego kaznodzieję.
Ksiądz Le Cloud mówił tego wieczora jak romans pani Radcliffe; zapuścił się w okropny obraz piekła. Groźne jego zdania rozlegały się pod gotyckiemi i ciemnemi arkadami, nie zapalono bowiem lamp. Zakrystjan, pan Hautemare, oświadczył półgłosem, że służba nie byłaby w stanie utorować sobie drogi przez tę ciżbę, tak pilnie każdy walczył o swoje miejsce.
Nikt nie śmiał odetchnąć. Ksiądz Le Cloud wołał, że czart jest wciąż wszędzie obecny, nawet w najświętszych miejscach; stara się wciągnąć wiernych do gorejącej siarki.
Naraz, ksiądz Le Cloud przerywa i wykrzykuje ze zgrozą, głosem pełnym rozpaczy:
— Piekło, moi bracia!
Niepodobna opisać wrażenia tego wolnego i grzmiącego głosu rozlegającego się w tym kościele prawie zupełnie ciemnym, wyścielonym wiernymi czyniącymi znak krzyża! Ja sam byłem wzruszony. Ksiądz Le Cloud patrzył na ołtarz i zdawał się zniecierpliwiony; powtórzył skrzypiącym głosem:
— Piekło, moi bracia!
Dwadzieścia żabek trzasnęło za ołtarzem; czerwone i piekielne światło oświetliło blade twarze: to pewna, że w tej chwili nikt się nie nudził! Więcej niż czterdzieści kobiet padło bez życia na sąsiadów: zemdlały.
Pani Hautemare, żona zakrystjana i przyszła ciotka panny Lamiel należała do najgłębiej zemdlonych; że zaś miała prawo do pierwszego miejsca wśród miejscowych dewotek, wszyscy cisnęli się dokoła niej. Dwudziestu chłopców pobiegło po pana zakrystjana, ale odprawił ich cierpko. Obowiązki nie pozwalały mu przybyć; był silnie zajęty zbieraniem najmniejszych strzępów żabek, sporządzonych z napojonego smołą płótna oraz sznurków.
Tę misję powierzył mu i parokrotnie wytłómaczył straszliwy ksiądz du Saillard, miejscowy proboszcz; pan Hautemare wykonał rzecz sumiennie. Proboszczowi głównie zawdzięczał swą karjerę, i drżał na jego najlżejsze zmarszczenie brwi.
Ksiądz du Saillard, mierząc okiem swój ludek z chóru, widząc że wszystko odbywa się dobrze i że słowo „żabka“ nie padło z żadnych ust, wyszedł na cmentarz. Zdaje mi się, że był on nieco zazdrosny o olbrzymi sukces księdza Le Cloud: misjonarz ów nie posiadał sztuki zręcznego karania i nagradzania ani władania sumieniami jak proboszcz, ale w zamian miał swadę, z którą tamten ani nawet nie mógł się równać. Proboszcz nie przyznawał się do swej niższości. Widząc tłum ludzi zebranych na cmentarzu, nie mógł się oprzeć pokusie wstąpienia na piedestał krzyża i przemówienia także do owieczek. Uderzyło mnie, iż zawahał się dać miano cudu temu, co się stało przed chwilą. Takie rzeczy, powiadał sobie, można nazwać jawnie cudem dopiero po upływie pół roku. Mówiąc, nadstawiał ucha, czy nie usłyszy słowa „żabki“, oraz jakich min niegodnych świętego miejsca. Zajęcie to nie przyczyniło się do pomnożenia natchnienia, którego z natury brakło jego kazaniom. Podrażniony ksiądz zaczął wywoływać po imieniu bezbożnych; wówczas gniew dodał ognia jego słowom. Rozpłomienione jego oczy zatrzymywały się zwłaszcza na trzech osobach znajdujących się na cmentarzu, wśród ciżby kumoszek.
Biedny Pernin, z twarzą suchotnika, wsparty o drzewo, patrzał na proboszcza wzrokiem, pod którym ów się mięszał. Był to biedny blady młody człowiek, którego usunięto z kolegjum rządowego, gdzie był nauczycielem matematyki, ponieważ kapelan orzekł, że geometra nie może wierzyć w Boga. Osiadłszy we wsi przy bardzo biednej matce, dawał lekcje kilku dzieciakom, którym wykładał cztery działania; kiedy zaś widział u jakiegoś smarkacza zdolności, uczył go bezpłatnie geometrji.
Gniewliwy proboszcz zadrżał, widząc o wiele pewniejsze siebie spojrzenie doktora Sansfin. Trzymając się w roli ostrożnej opozycji, Sansfin zmuszał proboszcza do paktowania z nim. Proboszczowi wydawał się zanadto niezależnym; przypuszczam, że szukał sposobu wplątania go w jakiś spisek, których w owym czasie fabrykowano tyle. Ksiądz uważał, że on jest gotów do wszystkiego, byle dać zapomnieć o swoim garbie dziewczętom, do których się zalecał. „Taki człowiek, powiadał sobie ksiądz, łatwo byłby zdolny wyrzec bezbożne słowo „żabki“, w takiej zaś chwili, jak obecna, podobne słowo zepsułoby wszystko. Za miesiąc, kpimy sobie z tego.
Gniew proboszcza doszedł szczytu, gdy o kilka kroków od siebie spotkał zdziwione raczej niż drwiące spojrzenie ośmioletniego uczniaka, młodego Fedora, jedynego syna margrabiego de Miossens. — Ten mały ładaco, przybyły wczoraj, powiadał sobie proboszcz, chowa się w Paryżu; nigdy zaś nic dobrego nie wyjdzie z tej stolicy szyderstwa. Poco ten dzieciak jest tutaj? Miejsce honorowe rodziny jest tuż koło ołtarza; smarkacz mógł zauważyć smugę prochu, od którego zapaliły się żabki: jeżeli powie słowo, ci głupi chłopi, którzy uwielbiają jego rodzinę, będą powtarzali to jak wyrocznię.
Wszystkie te rzeczy tak zmąciły wymowę proboszcza, że spostrzegł, iż kobiety tłumnie opuszczają cmentarz. Musiał szybko skończyć kazanie, aby nie zostać sam.
W godzinę potem, ujrzałem straszliwego proboszcza, jak robił okropną scenę młodemu księżulkowi nazwiskiem Lamairette, preceptorowi Fedora, pytając go cierpko, czemu w kościele oddalił się od swego wychowanka.
— To raczej on, proszę Ojca, oddalił się ode mnie, odparł nieśmiało biedny księżyk: szukałem go wszędzie, a on, który mnie zapewne widział, dokładał wszelkich starań aby mnie unikać.
Ksiądz du Saillard połajał surowo księżyka i zagroził mu w końcu gniewem margrabiny.
— Odbierze mi ksiądz chleb, rzekł nieśmiało ksiądz Lamairette; ale doprawdy, między reprymendami księdza proboszcza a pani margrabiny, nie wiem co mam począć. Czy to moja wina, jeżeli młody hrabia, któremu własny lokaj powtarza cały dzień, że kiedyś będzie księciem i bogaczem, kładzie całą swą dumę w to, aby sobie drwić ze mnie?
Ta odpowiedź spodobała mi się, poszedłem ją powtórzyć margrabinie, którą to ubawiło.
— Wolałbym raczej wrócić do mego ojca, odźwiernego w pałacu Miossens w Paryżu, i ograniczyć moją ambicję do miejsca po nim.
— To wcale śmiało, wcale po jakobińsku, wykrzyknął du Saillard; ale kto ci powiada, że otrzymasz to miejsce, jeżeli ja ci wystawię złe świadectwo?
— Stary książę i pan margrabia zaszczycają mnie swojem poparciem.
— Stary książę niech myśli o śmierci; margrabia zaś nie oprze się ani przez dwa tygodnie życzeniom żony; w miesiąc zaś mogę ją rozjuszyć na ciebie tak, jak obecnie cię popiera.
Księżyk miał łzy w oczach, i z trudem zdołał ukryć wzruszenie przed swoim straszliwym kolegą. Fedor przybył na dwa tygodnie, aby odetchnąć czystem powietrzem Normandji. Dzieciak ten, w którym chciano rozwinąć inteligencję, miał ośmiu nauczycieli, z którymi miał codzienne lekcje, a był słabego zdrowia. Mimo to, wrócił do Paryża na trzeci dzień po cudzie z żabkami. Chudy i wątły dziedzic tylu bogatych włości ledwie trzy dni spał we wspaniałym zamku swoich przodków. Du Saillard postarał się o to, a my z księdzem Le Cloud uśmialiśmy się.
Du Saillard z trudem zdołał nagiąć księżnę do swojej woli: musiał się kilkakrotnie powoływać na interes Kościoła. Księżna była wściekła; przelękła się żabek, myślała, że to początek rewolucji jakobinów do współki z bonapartystami. Ale za powrotem do zamku miała większy powód do gniewu. W pierwszym odruchu przerażenia, o jakie przyprawiły ją żabki, przekrzywił się jej fałszywy kok, kryjący parę siwych włosów, i przez godzinę widzieli ją w tym stanie okoliczni chłopi, a co więcej własna służba, którą zwłaszcza chciała oszukać.
— Czemu mi ksiądz o tem nie powiedział? powtarzała co chwila księdzu du Saillard. Czy powinno się coś dziać we wsi bez mojej wiedzy? Czy kler chce wznawiać swoje niedorzeczne walki przeciw szlachcie?
Daleko było od tej irytacji do odesłania do Paryża biednego Fedora, tak bladego i tak szczęśliwego że goni po ogrodzie i patrzy na morze. Mimo to, du Saillard zwyciężył. Dzieciak odjechał smutny, a ksiądz Le Cloud rzekł do mnie:
— Ten du Saillard nie umie mówić, ale umie rządzić maluczkiemi i prowadzić możnych; to talent niegorszy od innych.
Podczas gdy zamek był zajęty wyjazdem Fedora[1], pani Hautemare, żona zakrystjana, miała poważne rozprawy z mężem, a niebawem rozprawy te, wiernie powtórzone margrabinie, zabawiły ją i dały zapomnieć o wyjeździe syna. Wraz z księdzem Le Cloud, który został w zamku, bawiliśmy się temi szczegółami. W przerwach naszych dyskusyj, wciąż chciał mnie wciągnąć do swojej armji i dawał mi czytać liczne ustępy z księdza Bourdaloue i Massillona.
Ten pan Hautemare, człowiek prosty i uczciwy, miał wielki kredyt u proboszcza od czasu, gdy mu pomógł sporządzić cud, w który sam pierwszy uwierzył, przymiot cenny w Normandji. Pan Hautemare miał trzy urzędy, wszystkie zawisłe od proboszcza. Był zakrystjanem, kantorem i nauczycielem; te trzy posady razem mogły przynosić dwadzieścia talarów miesięcznie; ale w drugim roku panowania Ludwika XVIII-go w Paryżu, proboszcz i margrabina de Miossens uzyskali mu prawo utrzymywania szkoły dla dzieci rolników dobrze myślących. Hautemarowie mogli odkładać zrazu dwadzieścia, potem czterdzieści franków miesięcznie, potem pięćdziesiąt, i pomału robili majątek. Kantor Hautemare, przy całej swej poczciwości, wydał pani de Miossens nazwisko szczwanego kmiotka-jakobina, który powybijał zające w okolicy; otóż margrabina de Miossens wierzyła święcie, że te zające należą do jej domu i uważała ich gwałtowną śmierć za osobistą zniewagę.
Denuncjacja ta połączona z prawdą stała się szczęściem zakrystjana i jego szkoły: margrabina zezwoliła na uroczyste rozdanie nagród w wielkiej sali zamkowej, przystrojonej mnóstwem dywanów. Urządzono miejsca pierwszej i drugiej klasy. Plenipotent margrabiny zaprosił na pierwsze miejsca zamożne gospodynie, matki młodych uczniów, podczas gdy proste chłopki posadzono na drugich miejscach. To wystarczyło, aby liczbę uczniów zakrystjana podwyższyć do sześćdziesięciu, gdy dotąd było ich ośmiu do dziesięciu. Dobrobyt Hautemarów wzmógł się tem samem i pani Hautemare nie była tak bardzo śmieszna, kiedy, po wieczerzy, w ów wieczór żabek, rzekła do męża:
— Czyś ty zauważył, co ksiądz Le Cloud mówił na końcu swojej egzorty o obowiązkach ludzi bogatych? Powinni, wedle swej możności, dawać duszę Bogu; otóż, dodała pani Hautemare, to słowo nie daje mi spokoju. Bóg nam nie dał dzieci, robimy znaczne oszczędności; w czyje to pójdzie ręce? Czy to będzie użyte w budujący sposób? Czyja będzie wina, jeżeli te pieniądze dostaną się w ręce niedowiarków, to znaczy w ręce twego bratanka, bezbożnika, który w roku 1815 należał do owego pułku bandytów, zwanych wolnymi strzelcami, co to powstali przeciw Prusakom? Mówią nawet, ale ja nie chcę w to wierzyć, że on zabił Prusaka.
— Nie, nie, to nie prawda, wykrzyknął dobry Hautemare; zabić sprzymierzeńca naszego króla, Ludwika Upragnionego! Mój bratanek jest szalona pałka, bluźni czasem kiedy się napije, bardzo często opuszcza mszę świętą, przyznaję, ale nie zabił Prusaka.
Pani Hautemare pozwoliła mówić mężowi przez godzinę na ten temat, nie poddając mu żadnej myśli. Rozmowa zaczęła słabnąć; wreszcie dodała:
— Chętnie wzięłabym za swoją jaką małą dziewczynkę, zupełnie małą; wychowalibyśmy ją w bojaźni bożej: to będzie naprawdę dusza, którą mu damy, a na nasze stare lata będzie nas pielęgnowała.
Ta myśl bardzo poruszyła męża; wszakże to znaczyło wydziedziczyć bratanka, Wilhelma Hautemare, noszącego jego własne nazwisko. Buntował się długo, poczem dodał nieśmiało:
— Gdybyśmy przynajmniej zaadoptowali małą Iwonkę, — była to młodsza córka bratanka — ojciec będzie się bał i nie będzie już opuszczał mszy.
— To dziecko nie będzie nasze. Po roku, jeśli się okaże że je kochamy, jakobin zagrozi że je nam odbierze; wówczas role się odmienią: twój bratanek, jakobin, ochotnik z roku 1815, będzie panem. Będziemy musieli się opłacać, aby nam nie odebrano dziewczynki.
Przez pół roku to normandzkie małżeństwo przetrawiało projekt; wreszcie, opatrzony listem polecającym księdza du Saillard, w którym figurował pod nazwiskiem Prévôt, poczciwy Hautemare, w towarzystwie żony, zgłosił się do domu podrzutków w Rouen, gdzie wybrali czteroletnią dziewczynkę, należycie szczepioną i już wcale ładniutką: to była Lamiel.
Za powrotem do Carville opowiedzieli, że mała Amable Miel to jest ich siostrzenica, urodzona w pobliżu Orleanu, córka ich kuzyna, nazwiskiem Miel, cieśli z zawodu. Ale Normandzi nie dali się oszukać, a Sansfin, garbus-lekarz, orzekł, że Lamiel urodziła się ze strachu o jaki przyprawił ich djabeł w dniu żabek.
Są dobrzy ludzie wszędzie, nawet w Normandji, gdzie ich jest coprawda o wiele mniej niż gdzieindziej. Poczciwi ludzie w Carville oburzyli się, widząc, w jak barbarzyński sposób Hautemarowie wydziedziczyli bratanka, który miał siedmioro dzieci: nazwali Lamiel córką djabła. Pani Hautemare przyszła ze łzami w oczach spytać proboszcza, czy ta nazwa nie przyniesie im nieszczęścia; proboszcz, wściekły, odparł, że te wątpliwości mogłyby snadnie zaprowadzić ją do piekła. Dodał, że bierze małą Lamiel pod swoją osobistą opiekę; w tydzień później, margrabina de Miossens i on oświadczyli, że Hautemare będzie miał dwie klasy uczniów. Margrabina kazała pokryć staremi dywanami trzy ławki w szkole zakrystjana: dzieci, siedzące na tych ławkach, to dzieci pierwszej klasy, a dzieci na ławkach drewnianych — drugiej. Uczniowie pierwszej klasy mają płacić pięć franków zamiast czterech, które płaciło się dotąd, a panna Anzelma, pierwsza pokojówka księżnej, zwierzyła się paru serdecznym przyjaciółkom, że w porze rozdawania nagród jaśnie pani ma zamiar zaprosić na pierwsze miejsca matki uczniów pierwszej klasy, gdyby to nawet były proste chłopianki. W pół roku później trzeba było wyścielić dywanem prawie wszystkie ławki w szkole.
Państwo Hautemare, obecnie ludzie bogaci, zasługują, abyśmy pomówili nieco obszerniej o ich charakterze. Hautemare, najlepszy człowiek i najbardziej małostkowy dewot pod słońcem, wkładał całą swoją duszę w troskę o kościół, który mu powierzono. Jeśli drewniane malowane wazoniki ze sztucznemi kwiatami nie stały w pięknej symetrji na ołtarzu, uważał, że cała msza jest nieważna; szedł zaraz się spowiadać z tego ciężkiego grzechu przed księdzem du Saillard, a w następny poniedziałek opowiadanie o tym wypadku stanowiło główny temat jego rozmowy z margrabiną de Miossens. Znudzona Paryżem, gdzie już nie mogła uchodzić za piękność, dama ta osiadła niemal na stałe w Carville, gdzie za całe prawie towarzystwo miała swoje pokojówki oraz księdza du Saillard; ale ksiądz, nudząc się z nią i bojąc się aby nie powiedział czego niebacznego, zjawiał się w zamku jedynie na chwilę. W niedzielę zato, przy sumie, okadzał od czasu do czasu panią de Miossens, co poniedziałek zaś Hautemare miał zaszczyt nieść do zamku ogromny kawał święconego chleba, który w wilję podano do ławy kolatorskiej, zajmowanej przez margrabinę. Dama ta przywiązywała wielką wagę do tego świetnego, ale niemal jedynego szczątku hołdów, jakie Miossensowie przyjmowali przeszło od czterech wieków w kościele swojej wioski.
Księżna przyjmowała zakryatjana w osobliwy sposób. Kiedy przyniósł bochenek święconego chleba, pokojowiec brał szpadę i otwierał na oścież drzwi do salonu, wówczas bowiem zakrystjan był urzędowym wysłannikiem proboszcza i pełnił swoje obowiązki względem osoby wykonywującej prawa pańskie. Zanim opuścił zamek, Hautemare szedł do kredensu, gdzie zastawał przyrządzone śniadanie. Poczciwy bakałarz wracał do wsi, opowiadał każdemu chłopu którego spotkał, a potem żonie i siostrzenicy Lamiel o tem co dostał na śniadanie i wszystko co jaśnie pani raczyła powiedzieć. Wieczorem, w chwili wytchnienia, poczciwi ci ludzie radzili nad najlepszym sposobem rozdzielenia datków, jakie dziedziczka złożyła na jego ręce. To zaufanie margrabiny, wraz z wpływem na groźnego księdza du Saillard, zdobytym dwudziestoma latami starań i posłuszeństwa, uczyniły z zacnego nauczyciela figurę nader ważną, najważniejszą może w całem Carville. Można nawet powiedzieć, że reputacja jego rozciągała się na cały powiat Avranches, gdzie oddawał wiele przysług. Pani Hautemare znowuż, wyniosła wobec chłopów i krótko trzymająca męża, była, o ile to możliwe, jeszcze większa dewotka: mówiła do Lamiel tylko o obowiązkach i o grzechach.
Nudziłem się w Carville tak serdecznie, kiedy nie zabijałem zajęcy książęcych, że wieczorami poświęcałem całą uwagę drobiazgom, które opowiedziałem tu może zbyt rozwlekle.
Jeśli czytelnik pozwoli, zwierzę mu przyczynę mego gadulstwa: zajmowałem się temi szczegółami w r. 1818, z sympatycznym księdzem Le Cloud, którego choroba piersiowa, nabyta z wykrzykiwania po kościołach wilgotnych i pełnych hołoty, zatrzymała kilka miesięcy w zamku Carville, piszę to zaś w r. 1840, w dwadzieścia dwa lat potem.
W r. 1818 miałem szczęście posiadać jednego z owych wujaszków z Ameryki, tak częstych w teatrze. Ten, nazwiskiem des Perriers, uchodził w rodzinie za ladaco; pisałem doń parę razy, aby mu przesłać z Paryża ubranie czy książki.
W grudniu r. 1818, w epoce gdy obaj z księdzem Le Cloud śmieliśmy się z powagi poczciwca Hautemare i ze strachu jakim przejmował go ksiądz du Saillard, mój wujaszek z Ameryki wpadł na ten pomysł aby umrzeć: zapisał mi mały mająteczek gdzieś w Hawanie, i wielki proces.
— To także zajęcie, rzekł sympatyczny ksiądz Le Cloud: zostanie pan pieniaczem i plantatorem. I dał mi list polecający jakiegoś księdza do biskupa w Hawanie.
Wygrałem proces w r. 1824 i wiodłem niebiańskie życie bogatego plantatora. Po upływie pięciu lat wzięła mnie ochota aby być bogatym w Paryżu; ciekawość kazała mi zasięgnąć nowin o Carville, o margrabinie — obecnie już oddawna księżnej — o jej synu, o państwu Hautemare. Wszystkie te historje, bo było ich sporo, kręcą się dokoła małej Lamiel, przybranej córki państwa Hautemare; przyszła mi tedy ochota spisać je, aby zostać literatem.
Zatem, życzliwy czytelniku, żegnaj: nie będziesz już słyszał o mnie!



ROZDZIAŁ III

Kiedy się wyjdzie z Carville, od strony morza, przeszedłszy nowy most, widzi się po lewej dolinkę, gdzie płynie Houblon, ów strumyczek który ma tyle wdzięku. Dwie wielkie łąki, bardzo spadziste, stroją dwa zbocza nad strumykiem.
Na lewym brzegu piękna droga, świeżo naprawiona na rozkaz pani de Miossens, błyszczy dumnie słupkami z ciosowego kamienia, broniącemi nieostrożnych od upadku w bystry strumień, płynący w tem miejscu o jakieś przeszło dziesięć stóp w dole. Za radą księdza du Saillard, szlachetna dama kazała się mianować kuratorką reparacji tej drogi wiodącej do zamku: wydatek oszacowany na sto talarów w budżecie gminy. Księżna de Miossens kuratorką i przyjmująca trzysta franków od gminy! Co za pocieszne słowa w r. 1826, w tej bowiem epoce zaczyna się nasza bardzo niemoralna historja.
O dziesięć minut od mostu, nad Houblon, widzi się nawprost siebie trzecią łąkę, nad miejscem gdzie Decise wpada do Houblon. Wzdłuż Decise, która płynie bardzo bystro, biegnie ścieżka, tworząca liczne zakręty w najwyżej położonej części tej łąki. Z góry oko podróżnego spostrzega wysypane piaskiem ścieżki starannie utrzymanego angielskiego ogrodu, nad niemi zaś wierzchołki paru drzewek, mających za główny cel zasłonić parterowym oknom zamku widok dalekiego morza.
Widok czarnych i kwadratowych kamieni gotyckiej wieży tworzy piękne kontrasty kolorów. Wieża ta, obecnie w zupełnej ruinie, była szlachetną rówieśniczką Wilhelma Zdobywcy.
U samych stóp trzeciego pagórka znajduje się publiczna pralnia, urządzona na brzegu Decise, pod olbrzymią lipą. Basen ów, który księżna ma nadzieję wyrugować, tworzą dwa olbrzymie wydrążone w środku pnie dębu oraz kilka płaskich kamieni.
Jakieś trzydzieści kobiet prało bieliznę w tym basenie w ostatni dzień września. Wiele tych zamożnych wieśniaczek normandzkich nie pracowało prawie; przybyły tam pod pozorem dozorowania sług, które prały, ale w istocie poto, aby brać udział w rozmowie, bardzo tego dnia ożywionej. Niektóre z praczek były rosłe, postawne, zbudowane jak Djana z Tuilerji, a twarze ich o regularnym owalu mogłyby uchodzić za przystojne, gdyby nie wieńczyły ich szpetne bawełniane czepki, które, w zgiętej pozycji piorących, spadały im na czoło.
— Hoho! czy to nie nasz doktorek konno na sławnym Baranku? krzyknęła jedna z praczek.
— Biedny Baranek ma podwójny ciężar: musi dźwigać doktora i jego garb, który jest wcale nie mały, odpowiedziała sąsiadka.
Wszystkie podniosły głowę i przerwały pracę.
Dość szczególny osobnik, który ściągał ich uwagę, z fuzją wspartą na swoim garbie, był to nie kto inny jak nasz przyjaciel Sansfin.
I, w rzeczy samej, trudno było, aby młode dziewczęta nie rozśmiały się na jego widok.
Garbus widocznie był wściekły, co jeszcze pomnożyło śmiechy.
Jechał w dół wąską ścieżką, biegnącą nad Decise; rzeczka ta tworzy wodospad, ścieżka zaś, podparta wbitemi w ziemię palikami, rysowała liczne zygzaki. Temi zygzakami jechał nieszczęsny doktór, w ogniu trzydziestu jadowitych głosów.
— Niech pan uważa na garb, panie doktorze, może spaść i stoczyć się na dół; zgniótłby nas, biedne praczusie!
— Kanalje, bezecne kanalje! mruczał doktór przez zęby. Bezecne kanalje, to chłopstwo! I powiedzieć, że ja nigdy nie biorę ani grosza od tych łajdaków, kiedy Opatrzność pomści mnie zsyłając na nich jakie choróbsko!
— Cicho tam, dziewki, krzyczał doktór zjeżdżając po zakrętach wolniej niżby pragnął. Coż za nowa radość dla praczek, gdyby jego Baranek się poślizgnął!
— Cicho, dziewki, pilnujcie swojej bielizny!
— Niech pan uważa, doktorze, niech pan nie zleci. Jeśli Baranek pana zrzuci, niech się pan strzeże, skradniemy panu garb.
— A ja, cobym mógł wam ukraść? W każdym razie nie wianek! Dawno już toczy się po świecie! Wy macie często garb, ale nie na plecach.
W tej chwili zjawiła się kobieta, która ściągnęła na siebie uwagę praczek.
Kobieta ta szła bardzo uroczyście, prowadząc za rękę dziewczynkę dwunasto lub czternasto-letnią, której żywość z widoczną trudnością znosiła to wędzidło.
Kobieta ta, to była sama pani Hautemare, żona zakrystjana, kantora, bakałarza z Carville, a dziewczynka, której żywość poskramiała, to była jej siostrzenica Lamiel.
Praczki były podrażnione tym pańskim tonikiem, jaki przybierała pani Hautemare: prowadzić dziewczynę za rękę, zamiast dać jej brykać z innemi dziewczętami.
Pani Hautemare szła z zamku, piękną drogą, która okalała łąkę znajdującą na prawym brzegu Houblon.
— A, to pani Hautemare, wykrzyknęły praczki.
Ale wiedziały, że imć Hautemarowa umiałaby im odpowiedzieć, podczas gdy w ćwierć minuty doktór byłby daleko; zresztą doktór, ze swoją cichą wściekłością, był zabawniejszy.
Koń jego, Baranek, zjechawszy po zakrętach na dół, pił ze strumienia nieco powyżej pralni.
Dwie praczki wykrzyknęły zwracając się do pani Hautemare:
— Huhu! paniusiu, niech pani uważa, żeby nie zgubić tej bratowej córeczki, tej niby brataniczki.
— Uważaj na swoją perukę, garbusku, krzyczała prawa strona chóru: twój fryzyjer nie dałby rady jej wyczesać.
— A wy... odkrzyknął doktór; ale odpowiedź jego była taka, że nie sposób jej napisać.
Pobożna pani Hautemare, która szła dalej drogą biegnącą od zamku koło pralni, czemprędzej nawróciła wraz z bratanicą. Postępek ten, w połączeniu z wielce pogardliwą miną żony zakrystjana, wywołał dokoła basenu jednogłośny, powszechny wybuch śmiechu.
Przerwał ten wybuch śmiechu doktór, który, podnosząc swój cienki głosik, krzyczał:
— Cicho siedźcie, łajdaczki, albo puszczę konia w błoto prosto na was i niebawem wasze białe czepki i wasze twarze będą takie czyste jak wasze sumienie, to znaczy pełne czarnego i cuchnącego błota takiego jak wy same.
Wymawiając te szlachetne słowa, doktór był rozjuszony i czerwony jak kogut. U tego człowieka, który wciąż obmyślał swoje postępki, próżność rodziła istne szaleństwa; widział dobrze swoje głupstwa, ale rzadko miał siłę im się oprzeć. W tej chwili naprzykład, wystarczyłoby mu nic nie odpowiadać, a wszystkie zuchwalstwa praczek zwróciłyby się na panią Hautemare; ale on się chciał zemścić.
— No i co! odparła jedna z praczek, będą z nas dziewczęta letkie i ochlapane błotem przez chama; trochę wody i po krzyku. Ale jaką wodą się obmyje garbus tak wstrętny, że nigdy nie mógł mieć kobity inaczej niż za pieniądze?
Ledwie wyrzekła te słowa, kiedy doktór, wściekły, wypuścił konia i, cwałując przez bajoro obok pralni, ochlapał błotem wszystkie czerwone policzki, wszystkie białe czepki i, co gorsza, wszystką bieliznę wypraną i ułożoną na kamieniach.
Na ten widok, trzy tuziny praczek zaczęły ziać obelgami; ten potężny chór trwał dobrą minutę.
Doktór był uszczęśliwiony, że ochlapał błotem zuchwałe dziewczyny. „I nie będą mogły się skarżyć“, dodał w myśli z szatańskim uśmiechem.
Odwrócił się w stronę praczek aby się cieszyć ich popłochem: była to chwila, w której wszystkie naraz obsypywały go straszliwemi obelgami. Doktór nie mógł się oprzeć pokusie przejechania jeszcze raz przez bajoro. Wypuścił konia. Jedna z dziewczyn, która się znalazła tuż pod nosem konia, zlękła się strasznie; nie wiedząc co robi, rzuciła w konia drewnianą łopatkę do ubijania bielizny. Łopatka ta, rzucona ze strachu, przeleciała mimo oczu konia i padła o kilka kroków dalej. Baranek, przestraszony, wstrzymał się w miejscu, cofając się gwałtownie wstecz.
Ten nagły ruch wysadził jeźdźca z siodła; doktór, który był podany nieco naprzód, spadł do bajora na łeb. Błoto było ledwie na pół stopy głębokie, nie poniósł więc innej szkody prócz wstydu; ale wstyd ten był zupełny.
Rozciągnął się u stóp kobiety, która, przerażona niebezpieczeństwem, rzuciła przed siebie łopatkę.
Kobiety myślały, że doktór złamał conajmniej rękę; zlękły się: te normandki skalkulowały w mgnieniu oka widoki procesu. Była tu kwestja odszkodowania; każda uciekła aby jej doktór nie poznał i nie wymienił w swojej skardze.
On zerwał się jak błyskawica i wsiadł z powrotem na konia. Widząc z jaką szybkością wskoczył, praczki, które się zatrzymały o dwadzieścia kroków, zaczęły się śmiać z żywiołowym wybuchem szczęścia, które doprowadziło do szczytu wściekłość nieszczęsnego lekarza. Chwycił fuzję z groźnym zamiarem. Ale przy upadku fuzja zaryła się w ziemię, kurki zapchały się błotem, co więcej postradały krzesiwo. Kobiety nie wiedziały o nieszczęściu jakie zdarzyło się fuzji, i widząc że doktór bierze je na cel, zaczęły na nowo uciekać, wydając przeraźliwe krzyki.
Doktór, rozumiejąc że fuzja nie jest zdolna go pomścić, spiął wściekle ostrogami konia, który w kilka sekund znalazł się w dziedzińcu. Klnąc jak opętaniec, kazał sobie dać, nie zsiadając, ubranie i strzelbę, poczem pognał co koń wyskoczy na gościniec wiodący przez most na Houblon, o którym mówiliśmy już wprzódy.
Kobiety, wyprawszy co żywo twarze i czepki, zajęły się bielizną usuwając z niej plamy błota.
Robota ta napełniała je wściekłością, toteż przerywały ją często, aby miotać nowe przekleństwa na doktora, mimo że, w tempie jakiem ruszył, zgadywały iż musi być o milę. Wreszcie zmęczyły się obelgami.
— Co do mnie, wykrzyknęła jedna z nich, Iwonka, jeśli Jasiek będzie chciał ze mną tańczyć, musi wprzód naprać doktora i przynieść mi pęk jego kudłów, który przypnę sobie niby kokardę do czepka.
— W takim razie twój Jasiek oberwie szrutem po łydkach, rzekła Piotrusia, bo to zdrajca ten doktór.
— A przytem taki piekielnik, rzekła trzecia, że nie wie co robi. Widać dobrze, że ty nie znasz historji Brunela.
— Iwony nie było jeszcze w Carville, była w służbie w Grandville, wykrzyknęła Piotrusia. Gruby Brunel z Dreville, ten od Maryśki Barbot, zaśpiewał doktorowi, kiedy przejeżdżał, jakąś piosenkę o jego garbie. Doktór, kiedy jechał na Kokosie, swoim ówczesnym koniu, nie namyśla się długo, chwyta fuzję, którą miał na plecach, i wali dwa razy w Brunela. Jedna lufa była nabita kulą; zranił Brunela w lewe ramię i w piersi tuż obok. Doktór przysiągł, że zapomniał o tej kuli; ale prokurator i tak kazał mu wypluć dziesięć ludwików.
Przez dobry kwadrans rozmowa kręciła się daremnie koło sposobu zemsty na doktorze. Praczki wściekłe były, że nie mogą nic wymyślić, kiedy wróciła pani Hautemare prowadząc Lamiel za rękę. Na ten widok, krzyki przybrały inny kierunek.
— Hehe! jest znowu ta sroka razem ze swoją miłą bratanicą! krzyknęła Piotrusia.
— Co ty nazywasz bratanicą? powiedz raczej djabelską córką!
— Co ty nazywasz djabelską córką? powiedz raczej bękarcichą, którą miała bez męża i którą kazała temu czopowi wziąć za swoją, a wydziedziczyć biednego bratanka Wilhelma.
— Błagam was, sąsiadko, nie mówcie nic szpetnego! Miejcie bodaj jakiś wzgląd na to dziecko, które mam z sobą.
Prośba ta, wyrzeczona namaszczonym tonem, wywołała tuzin odpowiedzi, które padły równocześnie, ale których niepodobna mi powtórzyć.
— Wracaj pędem do domu, Lamiel, krzyknęła pani Hautemare; i dziewczynka pobiegła szczęśliwa że może biec. Godna kobieta uczyniła sobie tę przyjemność, aby wyciąć porządne kazanie praczkom, kiedy te, zrozpaczone że nie mogą dojść do słowa, zaczęły krzyczeć wszystkie naraz, aby wypłoszyć panią Hautemare. Ale ta nieustraszona kobieta miała na sercu ich nawrócenie, i prawiła swoje przez pięć minut, z akompanjamentem trzydziestu kobiet krzyczących co wlezie.
Dzięki tym dwom chlubnym atakom na opornych przechodniów, praczki znalazły tego dnia sposób przepłoszenia nudy. Pani Hautemare znów miała co opowiadać mężowi zakrystjanowi i wszystkim kumoszkom. Najmniej ubawił się doktór, który zamiast wrócić do domu ochlapawszy praczki błotem, puścił się galopem w stronę mostu, nie myśląc o tem że fuzja podskakuje mu na grzbiecie w najpocieszniejszy sposób.
— Wielki Boże! powiedział sobie, cóż za głupiec ze mnie, żeby się wykłócać z temi łajdaczkami! Są dni, w których powinienbym się kazać wiązać służącemu do łóżka.
Aby zmienić bieg myśli, doktór szukał w pamięci, czy, na gościńcu którym wciąż jechał galopem, niema jakiego chorego, natyle naiwnego, aby uwierzyć że doktór zrobił dwie mile dla odwiedzenia go wieczór.
Naraz znalazł coś lepszego. Ksiądz du Saillard, proboszcz z Carville, wybrał się tego dnia na obiad do zamku de Saint-Prix, o trzy mile od swej parafji. Proboszcz ten był straszliwy w swoich nienawiściach — a była to jedna z grubych ryb kongregacji: — ale przez kompensatę — oto co ratuje cywilizację we Francji, że we wszystkiem jest jakaś kompensata — przez kompensatę tedy, straszliwy du Saillard nie lubił się znaleźć sam na gościńcu w swoim kabrjolecie.
Z wielką tedy przyjemnością ujrzał pana Sansfin zjawiającego się u państwa Saint-Prix. Dwaj ci ludzie mogli sobie zrobić wzajem dużo złego i politykowali z sobą. Du Saillard nie umiał mówić; był to energiczny człowiek, dla którego zarząd prefektury byłby drobnostką. Patrzał na doktora jak na warjata ilekroć widział go brnącego w jakieś głupstwo przez wyskok próżności. Ale Sansfin, kiedy zapomniał o swoim garbie, umiał zabawić towarzystwo w salonie i oczarować gospodynię zamku. W okolicach Avranches jest dużo zamków, a ludzie się tam nudzą pomimo swego znaczenia.
Zwłaszcza u księżnej de Miossens ksiądz obawiał się złośliwych anegdot, które doktór umiał tak sprytnie opowiadać.
Du Saillard władał w pańskim zamku, wznoszącym się na cyplu, u stóp którego oglądaliśmy skromną pralnię w Carville.
Proboszcz i jego polityczny przyjaciel doktór obsypali się grzecznościami, a hrabina de Saint-Prix była zgorszona że tego rodzaju ludzie obierają jej salon na miejsce rozmowy.
Doktór odprowadził konno księdza, ale, kiedy się znalazł w domu sam, znów obiegła go czarna melancholja oraz wspomnienie pralni. W chwilę później zdarzyła mu się pociecha. Wezwano go do pięknego młodzieńca wysokiego blisko na sześć stóp, którego, w wieku zaledwie dwudziestu pięciu lat, powalił atak apoplektyczny. Doktór spędził przy nim całą noc, i stosując odpowiednie leczenie, miał tę przyjemność, aby widzieć, jak ten piękny egzemplarz ludzki skonał nad ranem.
— Oto wakuje piękne ciało, rzekł sobie; czemuż moja dusza nie może go zająć?
Doktór, jedyny syn wieśniaka wzbogaconego na dobrach narodowych, został lekarzem, aby się nauczyć dbać o siebie; został celnym myśliwym, aby się zawsze pokazywać z bronią żartownisiom. W nagrodę czynności często uciążliwej dla jego słabego zdrowia, patrzał od czasu do czasu na śmierć urodziwych mężczyzn oraz straszył niewielką liczbę ładnych pacjentek, których dostarczała okolica, w ten sposób iż czekały z upragnieniem jego wizyty.
Mała Lamiel była zbyt inteligentna aby nie zrozumieć, kiedy ciotka jej, pani Hautemare, odesłała ją do domu, że dzieje się coś bardzo niezwykłego. Nabożna pani Hautemare nie pozwalała jej nigdy zrobić ani dwudziestu kroków samej.
Pierwszą jej myślą — rzecz zupełnie naturalna — było podsłuchać tego, co ciotka chciała przed nią ukryć; wystarczało na to okrążyć trochę i wrócić kryjąc się za drzewami które wznosiły się nad pralnią. Ale Lamiel pomyślała, że usłyszy obelgi i grube słowa, rzeczy których nie mogła znosić.
Przyszła jej myśl o wiele bardziej kusząca.
— Biegnąc bardzo prędko, powiedziała sobie, mogę dolecieć aż do miejsca tańców, gdzie zdołałam się dostać tylko raz w życiu: wrócę do domu przed powrotem ciotki.
Całe Carville była to niemal tylko jedna ulica, bardzo szeroka, z placem pośrodku. Na przeciwnym krańcu wsi, to znaczy od strony Paryża, znajdował się ładny gotycki kościołek; za nim cmentarz: potem, jeszcze dalej, trzy wielkie lipy, pod któremi tańczono w niedzielę, ku wielkiemu niezadowoleniu proboszcza. Profanowano, powiadał, popioły zmarłych; pozorem zaś było to, że lipy znajdowały się o niecałych czterdzieści kroków od cmentarza. Chata, którą gmina odstępowała panu Hautemare jako nauczycielowi, wychodziła na ulicę prawie nawprost cmentarza: stamtąd można było widzieć aleję lipową i słyszeć skrzypki grajków.
Lamiel puściła się dawną drogą, która od pralni wiodła do gościńca paryskiego za Carville.
Droga ta prowadziła ją pod lipy; widziała zdaleka ich bujne wierzchołki wznoszące się nad domy; od tego widoku zabiło jej serce. Zobaczę zbliska, powiadała sobie, te drzewa tak piękne! Te słynne lipy przywodziły ją do łez w niedzielę, a potem myślała o nich cały tydzień.
Lamiel pomyślała, że, jeżeli nie pójdzie wsią, nie narazi się na to, że dewotki mieszkające obok nauczyciela zadenuncjują ją przed ciotką.
Biegnąc wzdłuż dawnej drogi poza wioską, Lamiel, ku swemu zmartwieniu, spotkała kilka starych wieśniaczek, z koszykami pełnemi sabotów.
Niegdyś pani Hautemare była równie biedna jak te kobiety, i pracowała tak samo aby zarobić na życie. Łaski księdza du Saillard zmieniły wszystko. Kobiety, które szły boso niosąc saboty na głowie, spostrzegły że Lamiel odziana jest o wiele staranniej niż zwykle: widocznie ciotka jej, pani Hautemare, zaprowadziła ją do zamku, do księżnej.
— Hehe! jaka mi dumna, dlatego że wraca z zamku! rzekła jedna.
— Poczekaj tylko! wykrzyknęła druga; zaraz ci się zdejmie te piękne trzewiki. Czemu nie miałabyś chodzić boso, jak my?
Lamiel nie straciła rezonu; wdrapała się na pole wznoszące się o kilka stóp nad drogą i stamtąd kłóciła się ząb za ząb ze swemi przeciwniczkami.
— Chcecie mi skraść trzewiki, bo was jest pięć; ale jeśli mnie okradniecie, wachmistrz żandarmerji, przyjaciel mego wuja, wsadzi was do więzienia.
— Zmilczysz, ty mała żmijo, djabelska córko!
Na te słowa, kobiety zaczęły krzyczeć jak opętane, wszystkie naraz: Djabelska córka! Djabelska córka!
— Tem lepiej, rzekła Lamiel; jeżeli jestem djabelską córką, nie będę nigdy brzydka i zrzędna jak wy: djabeł mój ojciec potrafi mnie rozweselić.

Siłą oszczędności, wujostwo Lamiel doszli do tego, że zebrali kapitalik dający tysiąc ośmset franków renty. Byli tedy bardzo szczęśliwi, ale nuda zabijała Lamiel, ich ładną bratanicę. W Normandji, dzieci dojrzewają szybko. Mimo że ledwie dwunastoletnia, już podlegała nudom; nuda zaś w tym wieku, kiedy nie wynika z cierpienia fizycznego, zwiastuje obecność duszy. Pani Hautemare widziała grzech w najmniejszej rozrywce; w niedziele naprzykład nie tylko nie wolno było iść przyglądać się tańcom pod lipami koło cmentarza, ale nawet nie wolno było siadać przed chatą którą gmina dała zakrystjanowi, bo stamtąd słychać było skrzypki i można było dostrzec cośniecoś z owego przeklętego tańca, na którego wspomnienie żółkł ksiądz proboszcz. Lamiel płakała z nudów; aby ją uspokoić, dobra ciotka Hautemare dawała jej konfitury, a mała, która była łakoma, nie mogła chować do niej urazy. Ze swej strony pan Hautemare, nauczyciel, bardzo ścisły w pełnieniu obowiązków, zmuszał dziewczynę do czytania, godzinę rano i godzinę wieczorem.
— Jeżeli gmina płaci mi (powiadał sobie), abym nauczył czytać wszystkie dzieci, tem bardziej powinienem nauczyć czytać moją bratanicę, skoro, po Bogu, ja jestem przyczyną jej obecności w tej gminie.
To ustawiczne czytanie było jedną z męczarni dziewczynki; ale, kiedy poczciwy bakałarz widział że płacze, dawał jej parę groszy aby ją pocieszyć. Mimo tych pieniędzy, prędko wymienianych na ludków z piernika, Lamiel nienawidziła czytania.
Pewnego dnia, w niedzielę, kiedy nie można było prząść i kiedy ciotka zabroniła jej patrzyć przez otwarte drzwi z obawy aby nie ujrzała w oddali jakiego rytmicznie skaczącego czepka, Lamiel znalazła na półce z książkami Historję czterech synów Aymona. Ujrzany drzeworyt zachwycił ją; zaczem, aby go lepiej zrozumieć, spojrzała, mimo że z niechęcią, na pierwszą stronicę. Ta stronica zajęła ją; zapomniała, że jej zabroniono iść patrzeć na tańce; niebawem nie mogła już myśleć o czem innem niż o czterech synach Aymona... Książka ta, skonfiskowana przez bakałarza niesfornemu uczniakowi, uczyniła niewiarogodne spustoszenie w duszy młodej dziewczynki. Lamiel myślała o tych dużych osobach i o ich koniu przez cały wieczór, a potem przez całą noc. Mimo że bardzo niewinna, myślała, że to byłoby jeszcze coś innego przechadzać się na cmentarzu, tuż koło tańców, pod rękę z jednym z czterech synów Aymona, zamiast siedzieć w domu, powstrzymywana od skoków trzęsącą ręką starego wuja. Przeczytała prawie wszystkie książki bakałarza z szaloną przyjemnością, mimo iż niewiele z nich rozumiejąc; ale cieszyła się obrazami, jakie w niej budziły. Pochłonęła naprzykład, dla amorów Dydony, stary przekład Eneidy Wergilego, stary tom, oprawny w pergamin i datowany z roku 1620. Wystarczało jakiegokolwiek opowiadania aby ją zabawić. Kiedy przebiegła i postarała się zrozumieć wszystkie książki bakałarza nie będące po łacinie, najstarsze i najbrzydsze zaniosła do sklepikarza, który jej dał w zamian pół funta suszonych winogron oraz historję Wielkiego Mandryna a potem Pana Cartouche.
Przyznamy chętnie, że te historje nie są spisane w owej wysoce moralnej i cnotliwej tendencji, jaką nasza moralna epoka stawia ponad wszystko inne. Widać to, że Akademja Francuska i nagroda Monthyona nie przeszły przez tę literaturę; toteż nie jest nudna. Niebawem, Lamiel myślała już tylko o panu Mandrynie i o panu Cartouche, i o innych bohaterach, z którymi zapoznały ją te książeczki. Koniec ich, który spełniał się zawsze na wyniosłem miejscu i w obecności licznych widzów, zdawał się jej szlachetny: czyż książka nie sławiła ich odwagi i energji? Jednego dnia, przy wieczerzy, Lamiel popełniła tę nieostrożność iż wspomniała o tych wielkich ludziach wujowi; ze zgrozy przeżegnał się.
— Dowiedz się, Lamiel, wykrzyknął, że wielcy są tylko święci.
— Kto cię mógł zarazić temi strasznemi myślami? wykrzyknęła pani Hautemare.
I, przez całą wieczerzę, poczciwiec i jego żona rozmawiali w obecności bratanicy jedynie o strasznych rzeczach, które im wyznała. Przy wspólnej modlitwie po kolacji, nauczyciel dodał Ojcze nasz na tę intencję, aby niebo uchroniło bratanicę od myślenia o Mandrynie i Kartuszu, a zwłaszcza od myślenia z uczuciem tak oczywiście zbrodniczem.



ROZDZIAŁ IV

Lamiel była bardzo rozbudzona, pełna sprytu i wyobraźni; toteż ta ceremonja pokutna uderzyła ją żywo.
— Czemu wuj nie chce bym ich podziwiała? mówiła sobie w łóżku, nie mogąc usnąć.
Potem, nagle, przyszła jej ta bardzo występna myśl:
— Ale czy wuj byłby dał dziesięć talarów jak Cartouche biednej wdowie z pod Valence, której komornicy zabrali czarną krowę, i która miała ledwie parę groszy na życie z siedmiorgiem dzieci?
Przez kwadrans Lamiel płakała ze współczucia, poczem rzekła sobie:
— Czy, znalazłszy się na rusztowaniu, wuj umiałby spokojnie wytrzymać uderzenia maczugi kata miażdżącej mu ramię, jak pan Mandrin? Wuj jęczy bez końca, gdy urazi podagryczną nogę o kamień.
Ta noc uczyniła przewrót w duszy małej dziewczynki: nazajutrz przyniosła sklepikarzowi stary ilustrowany przekład Wergilego, nie chciała fig ani suszonych winogron i wzięła na wymianę jedną z owych pięknych historji, których jej zabroniono czytać.
Nazajutrz był piątek; pani Hautemare popadła w ciężką rozpacz, ponieważ wieczorem, wstając od obiadu, spostrzegła się, po pustym garnku, że wlała do zupy resztkę czwartkowego rosołu.
— No i co, co to szkodzi? rzekła niebacznie Lamiel. Zjedliśmy lepszą zupę, a może ta resztka zepsułaby się do niedzieli.
Można sobie wyobrazić, jak za to zuchwałe odezwanie wujostwo połajali dziewczynę. Ciotka była wściekła i, nie wiedząc kogo się czepić, wyładowała swój gniew na młodej bratanicy. Mała była już zbyt rozsądna, aby się gniewać na tak dobrą ciotkę, która jej dawała konfitury.
Zresztą widziała, iż ciotka jest w prawdziwej rozpaczy, że jadła i dała jeść tę resztkę rosołu. Lamiel głęboko zadumała się nad tą piątkową kolacją. Myślała o tem jeszcze w miesiąc później, kiedy słyszała jak Merlinowa, karczmarka z sąsiedztwa, mówiła do jakiegoś bywalca:
— Poczciwi z kościami ci Hautemarowie; ale głupie to, że aż strach!
Otóż, Lamiel miała wielką czułość dla Merlinowej; słyszała, jak śmieje się i śpiewa cały dzień w swojej karczmie, często nawet w piątek.
— Więc to jest słowo zagadki, wykrzyknęła Lamiel, niby olśniona nagłem światłem: wujostwo są głupi!
Przez cały tydzień prawie się nie odzywała: wyjaśnienie karczmarki wyrwało ją z wielkiego niepokoju.
„Nie mówią mi jeszcze tych rzeczy — pomyślała — bo jestem za mała; to tak jak miłość, o której zabraniają mi mówić i nie chcą mi nigdy powiedzieć co to takiego“.
Od czasu tej przygody z Merlinową, wszystko co mówiła ciotka Hautemare, to znaczy wszystko co tyczyło obowiązków istotnych albo umownych między miejscowemi dewotami stawało się porówni śmieszne w oczach Lamiel: odpowiadała po cichu:
To głupie! na wszystko co wujostwo mogli jej powiedzieć. Nie odmawiać różańca w uroczyste święto, albo nie pościć w wielki post, albo iść kochać się do lasu, wszystko to zdało się w oczach Lamiel grzechem jednakiej doniosłości.

W ten sposób Lamiel rosła; miała piętnaście lat, kiedy oczy księżnej de Miossens okoliły się paroma zmarszczkami. Zapomnieliśmy powiedzieć, że, po śmierci starego księcia, syn, dziedzic jego tytułu, przeżył go tylko o kilka miesięcy i że księżna de Miossens, która udała się do Paryża aby się popisać nową godnością, wróciła wielce oburzona obojętnością z jaką świat przyjął ten tak długo upragniony tytuł. Oczy jej okoliły się tedy paroma zmarszczkami. Była w rozpaczy z powodu tego odkrycia. Kurjer, wysłany na gwałt do Paryża, przywiózł jej najsławniejszego okulistę, pana de la Rouze. Ten rozumny człowiek był w wielkim kłopocie, kiedy, w czasie konsultacji, która odbyła się rano przy łóżku księżnej, musiał wygłosić długi szereg wykwintnych zdań, nim zdążył wymyślić greckie słowo, oznaczające osłabienie wskutek starości. Przypuśćmy, że to piękne słowo greckie brzmiało amorfoza. Pan de la Rouze wytłómaczył obszernie księżnej, że ta choroba, pochodząca z nagłego przeziębienia głowy, rzuca się z upodobaniem na młode osoby między trzydziestym a trzydziestym piątym rokiem. Przepisał surową djetę, wręczył księżnej dwa pudełeczka pigułek o zupełnie różnych nazwach, ale sporządzonych porówni z ośrodka od chleba i z gumy, zwłaszcza zaś nakazał chorej, aby się nie ważyła radzić nieuków-lekarzy, którzyby mogli pomylić tę chorobę z inną, wymagającą przeciwnej djety. Zalecił jej, aby nie czytała przez pół roku, zwłaszcza wieczór; trzeba było tedy przyjąć lektorkę. Ale lekarz wziął się do rzeczy tak zręcznie, że księżna pierwsza wymówiła owo fatalne słowo lektorka i inne jeszcze straszliwsze: okulary. Okulista udawał, że się głęboko namyśla; w końcu orzekł, że przez czas kuracji, która może trwać sześć do ośmiu miesięcy, nie będzie źle oszczędzać oczy i nosić okulary. Podjął się je sam wybrać w Paryżu u bardzo uczonego optyka, którego dzienniki wysławiają dwa razy na tydzień.
Księżna była zachwycona tym czarującym lekarzem, kawalerem wszystkich orderów Europy i nie mającym czterdziestu lat. Odjechał do Paryża, sowicie zapłacony. Ale księżna była w wielkim kłopocie, gdzie znaleźć na wsi lektorkę? Ten rodzaj pokojówki był bardzo trudny do znalezienia, nawet w Normandji. Napróżno panna Anzelma obwieściła we wsi życzenie księżnej. Poczciwiec Hautemare, jedyna męska istota w całej wiosce zasługująca na miano poczciwca, pomyślał zrazu o tej posadzie dla swojej bratanicy.
— Ależ, powiedział sobie, nikt inny we wsi nie jest zdolny podjąć się tych zadań, a księżna jest tak rozumna, że nie może nie pomyśleć o Lamiel.
Bądź co bądź, istniała ważna przeszkoda: czy dziewczyna wzięta z przytułku godna jest służyć za lektorkę tak wysoko urodzonej damie?
Hautemare i jego żona tonęli od dwóch tygodni w udręce, jaką sprawia wielki zamiar w fazie dojrzewania, gdy, pewnego wieczora, kiedy zapowiadano z Paryża najbardziej stanowcze nowiny o tem co się dzieje w Wandei, posłaniec oddał w zamku numer Quotidienne przybyły z Paryża.
Napróżno panna Anzelma włożyła podwójne okulary; czytała tak wolno i nieinteligentnie, że niecierpliwa księżna wyskakiwała ze skóry.
Panna Anzelma była zbyt sprytna aby dobrze czytać. Przewidywała niewolę, któraby spadła na nią, nie pomnażając jej płacy ani o szeląga. Rozumowała napozór słusznie; mimo to, ta dziewczyna tak sprytna pomyliła się. Ileż razy później przeklinała ten podszept lenistwa!
Naraz księżna wykrzyknęła w czasie tej okropnej lektury:
— Lamiel! niech zaprzęgną kuce i niech pojadą do wsi po małą Lamiel, córkę Hautemarów. Przyjedzie tutaj z wujem albo ciotką.
Lamiel zjawiła się w dwie godziny później w niedzielnej sukni. Zrazu czytała źle, ale z uroczym wdziękiem, który dał zapomnieć księżnej nawet o nowinach z Wandei. Ładne jej i sprytne oczy płonęły zapałem, kiedy czytała entuzjastyczne frazesy Quotidienne.
— Ta mała jest dobrze myśląca, rzekła sobie księżna.
I kiedy, około jedenastej, Lamiel i jej wuj pożegnali wielką damę, ta była już zdecydowana zatrzymać Lamiel w swoich usługach.
Ale pani Hautemare nie godziła się z myślą, aby wieczorem, o dziewiątej lub dziesiątej, Lamiel, duża, piętnastoletnia dziewczyna, doskonale rozwinięta, wracała z zamku do domu bakałarza.
Tu nastąpiły bardzo skomplikowane rokowania, które trwały trzy tygodnie. Zwłoka ta wystarczyła, aby doprowadzić do stanu wrzenia myśl księżnej, zrazu dość mglistą: mieć przy sobie Lamiel do czytania Quotidienne.
Po nieskończonych naradach (zdolnych odmalować ducha normandzkiego, którego tak piękne przykłady widzimy w Paryżu, ale przydługich może dla życzliwego czytelnika), ułożono, że Lamiel będzie sypiała w pokoju panny Anzelmy, któryto pokój miał zaszczyt przylegać do pokoju księżnej. Ta ostatnia okoliczność, zaspakajając w zupełności skrupuły a zwłaszcza próżność pani Hautemare, uraziła ją bardzo w innym sensie.
— Jakto! mówiła do męża, kiedy wszystko zdawało się załatwione, ludzie będą mogli gadać, że nasza dziewczyna jest w służbie! Toby odrodziło nadzieje twego bratanka, tego jakobina, który nagadał o nas tyle ohydztw.
Ten skrupuł omal nie obalił sprawy, księżna bowiem znowuż uważała, że przystać do zamku było ogromnym zaszczytem dla córki nauczyciela i oświadczyła się w tym duchu przed panią Hautemare. Natychmiast kumosia złożyła wielkiej damie głęboki ukłon i odeszła bez odpowiedzi.
— To rewolucja! wykrzyknęła księżna wzburzona; daremnie chcemy jej uniknąć, rewolucja oblega nas i wślizguje się nawet między ludzi, których obsypujemy dobrodziejstwami.
Myśl ta przeniknęła ją oburzeniem, bólem i lękiem. Nazajutrz rano, po nocy prawie bezsennej, księżna kazała zawołać poczciwego Hautemare, aby mu zmyć głowę; ale zdumiała się jeszcze więcej, kiedy nauczyciel, pomięszany, kręcąc kapelusz w ręce (tak był przerażony straszliwem poselstwem, jakie mu przypadło), oznajmił, że, po dojrzałym namyśle, Lamiel jest zbyt wątła, aby móc przyjąć zaszczyt, jaki księżna pani chce jej wyświadczyć.
Odpowiedź na tę zuchwałą deklarację była zapożyczona z Bajazeta Racine‘a: mieściła się w tem jednem słowie:
— Wyjdź!
Księżna chciała załatwić tę rzecz, nie wspominając o niej księdzu du Saillard: głęboka inteligencja proboszcza zrodziła w nim pewną wadę nie do darowania: mianowicie pozwalał sobie niekiedy odpowiadać nieco szorstko, gdy mu się stawiało zbyt niedorzeczne zarzuty.
— To także, powiadała sobie księżna, rzeczy, których nie widywało się przed 89-ym.
Starała się tedy, o ile tylko mogła, nie mówić z proboszczem o rzeczach poważnych. Czasami nawet pani de Miossens pozwalała sobie zaprosić księdza du Saillard na obiad i zwrócić doń jedynie dwa uprzejme słowa: jedno kiedy wchodził, drugie kiedy wychodził. Inteligentny ksiądz bawił się temi pretensjami i czekał cierpliwie aż księżna będzie go potrzebowała. W gniewie, o jaki przyprawił ją bakałarz, wielka dama kazała zawołać natychmiast proboszcza, nie mając nawet tego taktu aby go zaprosić na obiad i zacząć mówić o Lamiel aż przy wetach.
Du Saillard uważał iż sprawę tak źle rozpoczęto, że jest bez ratunku. Nim się próbowało mówić o Lamiel, trzeba było zacząć od wykrycia jakichś nadużyć w szkole Hautemare‘a. Tam znajdowało się źródło jego dobrobytu i jego zuchwalstwa. Zagroziłoby się zamknięciem szkoły, zamknęłoby się ją nawet w potrzebie: wówczas Hautemare przyszedłby pokornie prosić o przyjęcie Lamiel do zamku. Ksiądz dał uczuć księżnej boleśnie błąd, jaki popełniła nie radząc się go odrazu w tej sprawie; potem zostawił ją bez żadnej rady, głęboko zranioną w jej dumie, obrażonej przez plebejusza.
Silne wzruszenie odjęło wielkiej pani resztkę jej szczupłego zmysłu do interesów; nie umiała nawet zachować pozorów godności; panna Anzelma wystosowała do pana Hautemare oficjalny list, w którym oświadczyła mu imieniem jaśnie pani, że panna Lamiel miałaby zaszczyt być zatrudnioną przy księżnej w charakterze lektorki, dopóki nie sprowadzi się z Paryża osoby bardziej uzdolnionej. Cała wieś była zgorszona tem słowem panna, przydanem do imienia Lamiel.
Dziewczynie nie były obce wszystkie kroki, jakie wuj czynił od trzech tygodni; namiętnie chciała znaleźć się w zamku. Widziała przelotnie piękne meble zapełniające pokoje; widziała zwłaszcza wspaniałą bibljotekę i mnóstwo tomów ze złoconemi brzegami które ją składały. Nie zauważyła tylko, że owe tomy znajdowały się w oszklonej szafie i że księżna, bardzo nieufna, zawsze nosiła kluczyk od szafy przy zegarku.
Przybywając na stały pobyt do tego pięknego zamku o dachu łupkowym wielce poważnym i podobnym do gasidła, Lamiel doznała uczucia tak dziwnego i tak gwałtownego, że musiała się zatrzymać na schodach. Dusza jej miała dwadzieścia lat, ostatnią zaś radą ciotki, która odprowadziła ją aż do bramy, ale nie chciała wejść aby nie musieć dziękować księżnej, było, aby się nigdy nie śmiała przy pokojówkach i aby nie wdawała się w żadne żarciki. — Inaczej, dodała pani Hautemare, będą tobą gardziły jako chłopianką i będą cię kłuły drobnemi zniewagami; tak drobnemi, że nie będziesz mogła skarżyć się przed księżną, a mimo to tak dotkliwemi, że po kilku miesiącach będziesz szczęśliwa uchodząc z tego zamku.
Słowa te były fatalne dla Lamiel: całe jej szczęście zgasło natychmiast. Ogarnęło ją głębokie zniechęcenie, kiedy obserwowała fizjognomje kobiet otaczających księżnę. Już po trzech dniach, Lamiel była tak nieszczęśliwa, że straciła apetyt. Pokój, w którym sypiała, wysłany był pięknym dywanem, ale nie wolno było chodzić prędko po tym dywanie: toby było w złym tonie i trąciłoby brakiem szacunku wobec Jaśnie Pani. Wszystko trzeba było robić powoli i uroczyście w tym wspaniałym zamku, który miał zaszczyt być mieszkaniem wielkiej damy. Dwór księżnej składał się w szczególności z ośmiu kobiet, z których najmłodsza mogła mieć jakich pięćdziesiąt lat. Kamerdyner był jeszcze o wiele starszy, zarówno jak trzej lokaje, którzy mieli wyłączny przywilej wkraczania w długi ciąg pokojów tworzących pierwsze piętro. Był tam wspaniały ogród pełen alei lipowych i szpalerów dokładnie przystrzyganych trzy razy w roku. Dwaj ogrodnicy pielęgnowali wspaniałe klomby, rozciągające się pod oknami zamku; ale już drugiego dnia postanowiono, że Lamiel nie będzie mogła się przechadzać nawet przed pałacem inaczej niż w towarzystwie jednej z dworek księżnej, a te panny zawsze uważały że jest zbyt wilgotno, albo za gorąco, albo za zimno na przechadzkę. Co się tyczy wnętrza zamku, panienki te, które prawie wszystkie miały pretensje do młodości, mimo że dawno przekroczyły pięćdziesiątkę, odkryły że światło dzienne jest w złym tonie, że ujawnia zmarszczki, etc., etc.
Słowem, nim miesiąc upłynął, Lamiel ginęła z nudów, a numer wiernej Quotidienne, którą co wieczór czytała Jaśnie Pani, nie był dostatecznem rozweseleniem jej życia. Co za różnica z życiem Mandryna, jej zdaniem najzabawniejszej książki w świecie! Zapomniała wziąć z sobą swoje książki; kiedy zaś jechała powozem aby spędzić krótkie chwile u rodziców, nie zostawiano jej ani chwili samej i nie mogła iść do swojego schowka.
Lamiel nie miała prawie ochoty przechadzać się; była tak nieszczęśliwa, że, mimo iż bardzo próżna, nie spostrzegła nawet swego sukcesu u księżnej: był olbrzymi. Wielką damę podbiło zwłaszcza to, że Lamiel nie wyglądała wcale na panienkę.
Trzeba wiedzieć, że najbardziej opłakanym skutkiem rewolucji, tym na który pani de Miossens była najbardziej tkliwa, to były formy skromności i dobrego wychowania, jakie przybierają córki plebejuszów, skoro ci dorobią się nieco pieniędzy. Lamiel miała zbyt wiele żywości i energji aby chodzić wolno i z oczyma spuszczonemi lub bodaj zwróconemi w siebie; aby rzucać jedynie obojętne spojrzenia na wspaniały dywan w salonie księżnej. Życzliwe przestrogi pokojówek sprawiły osobliwy skutek: chodziła wolno, to prawda, ale robiła wrażenie spętanej gazelli; raz po raz żywszy ruch zdradzał jej wiejskie narowy. Nigdy nie mogła przybrać owego chodu dobrze wychowanej panny, który powinien robić wrażenie ostatniego wysiłku natury żądnej jedynie bezruchu. Z chwilą gdy nie czuwały nad nią spojrzenia paru ex-pokojówek, biegła w podskokach przez szereg pokojów, które trzeba było przebyć aby dojść do pokoju księżnej. Ostrzeżona relacjami dworek, wielka pani kazała umieścić lustro w swoim salonie, aby móc widzieć tę wesołość ze swego fotela. Mimo że Lamiel była niezrównanie lekka, wszystko było tak spokojne w tym rozległym zamku, że hałas spowodowany jej skokami słychać było wszędzie; wszyscy byli zgorszeni, i to właśnie rozstrzygnęło o losie młodej wieśniaczki. Kiedy księżna była zupełnie pewna, że nie wpuściła do domu dziewczyny która przybiera tony panienki, oddała się z istnym szałem żywej sympatji jaką czuła do Lamiel. Lamiel nie rozumiała połowy wyrazów które czytała w Quotidienne. Księżna utrzymywała, że, aby dobrze czytać, trzeba rozumieć; na tej zasadzie uczyniła sobie tę przyjemność, aby tłómaczyć dziewczynie wszystko o czem mówiła gazeta. Nie była to mała rzecz; nieoczekiwanie dla księżnej, lekcje te stały się co wieczór źródłem bardzo interesującego zajęcia: dzięki temu, czytanie gazety trwało trzy godziny, zamiast pół. Wielka dama tłómaczyła młodej normandzkiej wieśniaczce, bardzo inteligentnej ale szalenie ciemnej, wszystkie sprawy życia; słowem, te komentarze dziennika, który posłaniec przynosił o ósmej, zapełniały często wieczór aż do północy.
— Jakto, już północ? wykrzykiwała wesoło księżna; byłabym myślała, że to najwyżej dziesiąta. Znów wieczór przyjemnie spędzony.
Księżna niecierpiała kłaść się wcześnie. Często lekcja zaczynała się nanowo nazajutrz rano i wreszcie — rzecz nie do wiary! — księżna, która powtarzała jeszcze dość często że to Normandowie zgubili Francję, oświadczyła że objaśnianie Quotidienne nie wystarcza do wychowania małej: w ten sposób nazywano Lamiel w zamku. Aby dobrze się wywiązywać z funkcji lektorki, mała powinna rozumieć nawet złośliwe anegdoty o żonach bankierów i innych żonach liberałów, któremi to anegdotami Quotidienne stroiła swoje szpalty. Mała czytała na głos Wieczory Zamkowe pani de Genlis, a następnie najmoralniejsze romanse tej sławnej komedjantki. Później, księżna uznała, że Lamiel godna jest rozumieć Słownik etykiety, najgłębsze dzieło stulecia. Wszystko co się tyczy różnic, a zwłaszcza rozgraniczenia w społeczeństwie, miało szczególne prawo do uwagi kobiety, która przez całą młodość tuż tuż miała zostać księżną. Była to osobliwa fatalność, że doszła do tego najwyższego szczytu — marzenia kobiet z Saint-Germain — aż w czterdziestu leciech, kiedy już, jak powiadała, niewiele zależało jej na roli jaką gra w świecie. Nieszczęście, skutek długiego oczekiwania, skwasiło charakter z natury słaby i zabobonny, który stracił wszystko wraz z puszkiem młodości. Byłaby znalazła pociechę w oddanej miłości jakiego biedaka przygarniętego do zamku, ale pierwsza katastrofa tego rodzaju wzbudziła taką zgrozę w jej spowiedniku, że księżna dobiła bez nowego grzechu do wrót starości. To każdodzienne nieszczęście do reszty skwasiło jej charakter. Bywały chwile, w których czuła potrzebę złoszczenia się. Kiedy przybyła do Normandji, duma tej margrabiny, która chciała by ją traktowano jak księżnę, wywołała takie zgorszenie wśród dobrze urodzonych pań z okolicznych zamków, że niebawem salon w Miossens ogłoszono za szczególnie nudny. Bywano tam jedynie w ostateczności i jeżeli przyjmowano jeszcze obiady księżnej, było to zwłaszcza w porze nowalji. Księżna zachowała wielkopańskie przyzwyczajenie posyłania gońców do Paryża, aby mieć pierwszy groszek, pierwsze szparagi, etc. etc. Widziała dobrze to, czego piękne i liczne zamki w sąsiedztwie nie siliły się jej ukryć; odwiedzano ją jedynie przez szacunek dla gońców wracających z Paryża.



ROZDZIAŁ V

Rzekoma słabość oczu księżnej służyła tej miłej kobiecie za pozór nie rozłączania się nigdy z Lamiel, która w całej pełni zajęła w jej sercu miejsce pieska Dash, zdechłego niedawno.
Ten tryb życia byłby rozkoszny dla pospolitej młodej wieśniaczki; ale zaledwie trwało ono rok, kiedy całe wesele młodości znikło u młodej Lamiel.
W ten sposób upłynął szereg miesięcy; wreszcie Lamiel zachorowała poważnie. Niebezpieczeństwo okazało się zaraz z początkiem choroby tak wielkie, że księżna zdecydowała się wezwać doktora Sansfin, który od wielu lat bywał w zamku jedynie w Nowy Rok. Du Saillard wpakował w jego miejsce doktora Buirette z Mortain, małego miasteczka o parę mil od zamku. Du Saillard bał się, aby doktór nie zawładnął księżną, a nawet aby nie uleczył rzekomej choroby oczu. Bezgraniczna próżność garbusa odczuła rozkosznie to wezwanie do zamku; tego tylko brakowało jego sławie w okolicy. Postanowił wywrzeć głębokie wrażenie. Wedle niego, księżna musiała ginąć z nudów; zaczem, przez pierwszą połowę wizyty, starał się być niesłychanie grubjański; w rozmowie z tą wielką panią, której (jak to dobrze wiedział) język był tak odmierzony i wytworny, posługiwał się najgrubszemi wyrażeniami.
Zachwycony był chorobą dziewczyny.
— Oto wypadek bardzo rzadki w Normandji, powiedział sobie. To nuda, i to nuda mimo towarzystwa księżnej, mimo wybornego kucharza, nowalji, pięknych mebli zamkowych, etc. To może być ciekawe; zatem, nie trzeba się dać stąd wygryźć; zastosowałem wizykatorję grubjaństwa dostatecznie mocną. Zresztą tej kobiecie może się zrobić słabo; skoro ona zemdleje, zanudziłbym się tutaj. Więcej miary, panie doktorze! Najokrutniejsza rzecz, jaką mógłbym wynaleźć w służbach tej wielkiej pani, która mnie nienawidzi w tej chwili, to odesłać małą z powrotem do rodziców.
Sansfin wrócił nagle do swoich zwykłych manjer: jeżeli nie były one bardzo wytworne, zwiastowały przynajmniej człowieka rozumnego, przeciążonego pracą, nie mającego czasu ani łagodzić ognia swoich myśli ani szlifować wyrażeń.
Przybrał ton bardzo posępny:
— Księżno, z bólem przychodzi mi przygotować panią na rzeczy najsmutniejsze; wszystko skończone dla tego miłego dziecka. Widzę tylko jeden sposób niejakiego opóźnienia postępów straszliwej choroby piersiowej; trzeba (dodał surowiej), aby wróciła do rodziców, do pokoiku w którym mieszkała tak długo.
— Nie wzywano pana, wykrzyknęła księżna z gniewem, aby pan zmieniał porządek mego domu, ale aby się pan starał, o ile pan potrafi, wyleczyć to dziecko.
— Przyjm pani wyrazy mego głębokiego szacunku, wykrzyknął doktór ironicznie, i każ pani wezwać księdza proboszcza. Mój czas potrzebny jest dla innych chorych, których otoczenie nie sprzeciwia się ich leczeniu.
Doktór wyszedł, nie chcąc gadać z panną Anzelmą, którą księżna wysłała za nim. Nie miał ochoty robić przykrości tak wielkiej damie, która ma tak piękną figurę!
— Cóż za grubjaństwo! co za zdeptanie wszystkich form! wykrzyknęła księżna nie posiadając się z gniewu. Jakgdyby nie miało się zapłacić temu gburowi za drugie pół godziny, które byłby poświęcił małej. Niech sprowadzą księdza du Saillard.
Proboszcz przybył natychmiast. Oświadczenie jego nie mogło być tak ścisłe jak wyrok doktora. W myśl przyzwyczajeń swego zawodu, nawykły mówić do głupców i zmuszony zabezpieczać się ze wszystkich stron od krytyki, proboszcz, nim cokolwiek powiedział, gadał dobrych pięć minut. Rozwlekła ta odpowiedź przeraziłaby czytelnika, ale spodobała się księżnej; to był ton, do którego była przyzwyczajona. Proboszcz podzielił w całej pełni jej gniew na niegodziwe postępowanie tego człowieka, którego wszędzie zresztą nazywał swoim szanownym przyjacielem; pod wpływem tej wizyty, która trwała siedem kwadransów, księżna postanowiła natychmiast sprowadzić lekarza z Paryża.
Wielką objekcją przeciw temu postanowieniu było to, że nigdy w rodzinie de Miossens nie wzywano lekarza z Paryża dla służby.
— Mógłbym poddać księżnej bardzo prostą myśl: księżna raczy wezwać tego lekarza dla swego własnego zdrowia, które w istocie, ku naszej wielkiej boleści, wydaje się wśród tych kłopotów wielce zagrożone.
— Moje panny będą dobrze wiedziały, odparła księżna tonem rzymskim, że lekarz przybywa z Paryża dla Lamiel a nie dla mnie.
Lekarz, wezwany przez kurjera, dawszy na siebie czekać czterdzieści ośm godzin, raczył się wreszcie zjawić. Ów pan Duchateau był czemś w rodzaju lowelasa arystokratycznej dzielnicy; jeszcze młody i bardzo przystojny, mówił dużo i dowcipnie, ale miał coś tak okropnie pospolitego w zachowaniu i w mowie, że raził nawet pokojówki księżnej. Zresztą, wśród tej gadaniny bez końca nawet pokojówki zauważyły, że lekarz raczył poświęcić ledwie sześć minut na zbadanie choroby Lamiel. Kiedy mu chciano opowiedzieć objawy, oświadczył, że to wcale niepotrzebne i przepisał jakąś zupełnie obojętną kurację. Kiedy, po trzech dniach, wrócił do Paryża, nieobecność tego człowieka sprawiła ulgę pani de Miossens. Wezwano lekarza z Mortain, który był w porozumieniu z pokojówką i udał chorego aby nie odgrywać roli kopciuszka. Sprowadzono następnie lekarza z Rouen, pana Derville, który, wielce odmiennie od paryskiego kolegi, miał minę posępną i nie mówił ani słowa. Nie chciał się wypowiedzieć jasno wobec księżnej, ale szepnął księdzu, że mała nie pociągnie ani pół roku. Był to okrutny wyrok dla księżnej; pozbawiał ją jedynej rozrywki, jaką miała na świecie; kaprys jej do Lamiel był w całej pełni; była w rozpaczy i powtarzała często, że dałaby sto tysięcy franków aby ocalić Lamiel. Stangret pałacowy, który to usłyszał, rzekł z rubaszną szczerością Alzatczyka:
— No cóż, to niech księżna wezwie z powrotem pana Sansfin.
To odezwanie złamało lody. W dwa dni później, wracając smętnie ze mszy karetą, przejeżdżając główną ulicą księżna ujrzała zdaleka garbatego lekarza. Wiedziona instynktem zawołała go. Miał jakieś złośliwe natchnienie; podbiegł tedy do karety z miną bardzo serdeczną. Wsiadł, i przybywszy do chorej oświadczył, że jest straszliwie zmieniona; dał jej jakieś lekarstwo, które zdwoiło objawy choroby. Ten łajdacki podstęp zyskał powodzenie, które zachwyciło doktora. Sama księżna rozchorowała się; że zaś, pod pozorami straszliwego egoizmu który wszakże płynął tylko z dumy, była to w gruncie dobra kobieta, wyrzucała sobie gorzko, że nie pozwoliła przenieść Lamiel do domu rodziców. Przeniesiono ją tam w istocie, a garbaty lekarz powiedział sobie: „Ja będę lekarstwem“.
Postanowił zabawić chorą i pokazać jej świat na różowo; użył do tego celu dwudziestu sposobów; zaabonował naprzykład Gazetę trybunalską i czytywano ją dziewczynie co rano. Zbrodnie interesowały ją, imponował jej hart duszy, okazany przez niektórych złoczyńców. W niespełna dwa tygodnie bladość Lamiel ustąpiła potrosze. Księżna zauważyła to jednego dnia.
— I cóż, proszę pani, zawołał wyniośle Sansfin; czy to ma sens wołać doktorów z Paryża, kiedy się ma doktora Sansfin pod ręką? Proboszcz jest może rozumny człowiek, ale kiedy rozum jest zmącony zawiścią, przyznaj pani, że podobny jest jak dwie krople wody do głupstwa. Sansfin widzi prawdę wszędzie; ale muszę przyznać, iż studja, jakie podejmuję aby się doskonalić w mej sztuce, zostawiają mi tak mało czasu do stracenia, że niekiedy mówię prawdę w terminach zbyt jasnych i ścisłych. Wiem, że złocone salony nie lubią słuchać prostej mowy zacnego człowieka, nie potrzebującego schlebiać nikomu. Przez egoizm, aby się nie rozłączyć z pokojówką, która panią bawi, nie chciałaś pani zrazu puścić Lamiel do rodziców i naraziłaś pani jej życie. Nie moją rzeczą jest pouczać księżnę, co religja sądzi o takim postępku. Gdyby ksiądz du Saillard miał odwagę dopełniać swoich obowiązków wobec kobiety takiej jak pani, surowość jego byłaby może bardziej grubjańska od mojej; ale on sobie drwi z zatraty duszy swoich chorych. Śmierci duszy nie widać tak jak śmierci ciała. Jego rzemiosło jest wygodniejsze od mego. Co się tyczy lekarstw tego głupca z Paryża i doktora z Rouen, powiem tyle, że doprowadzili małą do grobu. Niech mi pani zada kłam, jeśli się mylę. Ja mam tyle serca i tyle przywiązania do mego rzemiosła, że, gdyby jedna z tych starych idjotek, od których roi się w zamku, pozwoliła mi na to, byłbym się wdarł w sekrecie do tej sympatycznej chorej i byłbym jej dał prawdziwe lekarstwo, w miejsce trucizn, jakie w nią pchał paryski szarlatan. Ale nie mogłem! Niech pani zważy, narażałem się na niebezpieczeństwo procesu karnego, aby ocalić dziewczynkę, która panią bawi. Tak-to, proszę księżnej, głupota, nawet w wypadku najobojętniejszym napozór, może sprowadzić śmierć. Przez tydzień starałem się mieć co rano i wieczór wiadomość o małej; była umierająca; w każdej chwili mógł ją chwycić krwotok, w którym oddałaby ducha w pani rękach. Gdyby mogła w ostatnich chwilach znać prawdę, byłaby powiedziała: „Księżna mnie zabija, poświęciła księżna moje życie swej odrazie do szlachetnego i męskiego głosu prawdy. Prawda uraziła panią, ponieważ spotkała ją pani w ustach biednego wiejskiego lekarza“.
Księżna była zmiażdżona słowami doktora; miała uczucie, że słyszy proroka. Tak głupio urządziła swoje życie, że oddawna nikt nie silił się na wymowę aby ją rozerwać. Dawała spływać swemu życiu, jak wówczas gdy piękność jej i czarujące słówka ściągały tłumy do jej salonu.
Doktór z umysłu drażnił cierpienie wielkiej damy; doprowadził ją do tego, że szalała z bólu; prawda, iż codziennie przez godzinę poddawał ją straszliwemu fluidowi swej piekielnej wymowy. Księżna czuła się tak źle, że nie miała sił odwiedzać dwa razy dziennie Lamiel u rodziców. Wówczas, dzięki staraniom doktora, który chciał ją leczyć z melancholji, doszła do tego stopnia szaleństwa, że opuściła zamek, aby spędzić publicznie kilka dni w chacie sąsiadującej z domkiem Hautemarów. Tę chatę doktór kazał opróżnić i umeblować w kilka godzin. Zapał doktora pomnażało to, że proboszcz był wściekły i wysilał cały swój talent aby w jakiś sposób oddalić garbusa. Obrona doktora była bardzo prosta. Wszyscy w Carville bali się proboszcza. Doktór, powtórzywszy to paręset razy na wszystkie tony, wmówił księżnej i całej wsi, że proboszcz jest o niego zazdrosny dlatego, że on uratował życie małej Lamiel, naprzekór wezwanemu z księżej porady lekarzowi z Paryża. Rzecz, oświetlona w ten sposób, stała się tak jasna, że cała wioska przyjęła ją za fakt i wzburzenie proboszcza du Saillard przestało być zagadką. Doktór nie zaniedbał niczego aby otworzyć oczy księżom z sąsiedztwa, którzy byli zachwyceni, mogąc znaleźć słabiznę w straszliwym proboszczu z Carville mającym ich dozorować.
Wielka sprawa, którą sobie postawił za cel, ożywiła doktora. Przestał być znudzony samym sobą. Żył bardzo dostatnio, miał sześć tysięcy renty i potrajał ten dochód swojem rzemiosłem. Miał liczną psiarnię, znakomite angielskie fuzje, ale, sam o tem nie wiedząc, nudził się.
Rozmowy z księżną, często mówiącą o znajomych, którzy robią wielką karjerę, spekulując na panowaniu Karola X, rozjaśniły w głowie doktorowi i zmąciły mu spokój. Zadał sobie to pytanie: Czem ja będę za dwadzieścia lat?
Będę człowiekiem pięćdziesięcioośmioletnim, z piętnastoma lub dwudziestoma tysiącami franków renty, i z tą chwałą, że miałem dwadzieścia lub trzydzieści wieśniaczek; to znaczy tem czem jestem dziś, plus niedomagania starości i parę tysiączek więcej.
Zwycięstwo, jakie odniósł nad du Saillardem, — stąd wściekłość proboszcza — wymagało miesiąca zabiegów, ale było kompletne. Nabrał szacunku dla samego siebie i wśród tej kuracji przyszła mu do głowy szalona myśl:
Muszę przeprowadzić dwie rzeczy:
Zyskać miłość Lamiel, która dochodzi lat siedemnastu i będzie urocza, skoro ja ją wyrobię.
Stać się tak potrzebnym tej wielkiej damie, która ma ładne rysy i która jest jeszcze wcale niczego, mimo swoich pięćdziesięciu dwóch lat, ażeby, po walce, trwającej kilka miesięcy lub rok, zdecydowała się zaślubić z lewej ręki wiejskiego lekarza, upośledzonego przez naturę“.
Z temi dwiema myślami, powiedział sobie Sansfin, warto jest chodzić codzień do zamku.
Księżna radziła go się we wszystkiem i w istocie, od czasu jak widywała doktora codzień i kilka razy dziennie, nie znała już prawie nudów.
W pełni wzruszeń, w jakich ją doktór utrzymywał, mówiła głośno całemu światu, że, od czasu jak mieszka w chacie, poznała szczęście.
— Byłabym zupełnie szczęśliwa, dodawała, gdybym była pewna zdrowia Lamiel.
W tym stanie rzeczy Sansfin orzekł, że aptekarz z Avranches nie potrafi sporządzić pewnych pigułek heroicznych, potrzebnych aby wrócić nieco sił młodej chorej. Udał się na kilka dni do Rouen; od kilku miesięcy utrzymywał dość częstą korespondencję z księdzem Girard, wielkim wikarjuszem, zaufanym człowiekiem kardynała-arcybiskupa. Przybywszy do Rouen, uznał, że musi zupełnie podbić wielkiego wikarjusza. Doprowadził do tego, że kapłan ów zaproponował mu spowiedź powszechną; w końcu uzyskał to, co było istotnym celem jego podróży: przedstawiono go kardynałowi. Poprowadził rzecz z taką zręcznością, okazał tyle sprytu i umiarkowania, wychwalał tak przewrotnie księdza du Saillard, który nie był w Rouen od półtora roku, że, kiedy opuścił tę stolicę, kardynał raczej uwierzyłby denuncjacji doktora na księdza Saillard, niż denuncjacji proboszcza przeciw niemu. Doszedłszy do tego punktu, ten lekarz wiejski ujrzał przed sobą możliwość zaślubienia wdowy dostojnego rodu, która legalnie miała przeszło ośmdziesiąt tysięcy funtów renty, w rzeczywistości zaś, mając jedynego syna, liczącego lat siedemnaście, wychowanka Politechniki, mogła wydawać blisko dwieście tysięcy.
„Urobię sobie tego synalka, sprawię, że mnie będzie ubóstwiał, powiadał sobie Sansfin, przechadzając się samotnie po wzgórzu św. Katarzyny, wznoszącem się nad Rouen. W każdym razie, przyjmując najgorsze, ktoby mi bronił uciec do Ameryki ze stoma tysiącami franków w kieszeni? Tam, pod przybranem nazwiskiem pana Petit albo pana Piotra Durand, zacząłbym na nowo karjerę lekarską. Unosząc moich sto albo dwieście tysięcy franków, urządziłbym się zresztą tak, że księżna i jej syn okryliby się śmiesznością, gdyby mnie chcieli ścigać“.
Sansfin wrócił do Carville; ponieważ leczenie Lamiel postępowało bardzo szybko i mogło podać pani de Miossens myśl powrotu do zamku, Sansfin uciekł się do leków, które zwiększyły pozory niemocy u Lamiel.
W tym stanie rzeczy, Sansfin chodził na polowanie do lasu w Imberville; tam, pewnego dnia, zamiast polować, zamyślił się głęboko.
„No i cóż, powiedział sobie siadając pod rozłożystym bukiem, oto jestem mężem księżnej, obracam rozkosznie fortuną, liczącą przeszło dwieście tysięcy funtów renty; i cóż! nie zmieniłem niego położenia, pozłociłem je tylko, wciąż jestem istotą podrzędną, zmuszoną schlebiać ludziom potężniejszym odemnie; wciąż trzeba mi zwalczać wzgardę, co więcej wzgardę na którą czuję iż zasługuję... Rozważmy drugi projekt: przeniósłszy się do Ameryki, nazywam się, jeśli zechcę, pan de Surgeaire, mam dwieście tysięcy franków w kieszeni, co to jest to wszystko? To ma być upiększenie pozycji: ciężar mego łajdactwa mam przydać do ciężaru mego garbu. Ten garb pozwala mnie rozpoznać wszędzie, i, zważywszy bezecną wolność prasy jaka panuje w Ameryce, co pocznę, jeśli pewnego pięknego poranka, przeczytam całą mą historję w dziennikach? Nie, dość mam już szalbierstw; musi być wszystko prawne i realne; pieniądze dobre mi są jedynie jako zbytek. Niewątpliwie, piękna kareta zasłoniłaby moje kalectwo, ale co do mnie, aby żyć, wystarczy mi dziesięć tysięcy franków“.
Po czterech godzinach gorączkowego podniecenia, doktór wyszedł z lasu i wrócił do Carville zdecydowany zrobić z księżnej jedynie kochankę, nie żonę. Oszczędziwszy sobie łajdactwa, czuł się zadowolony. W tydzień później powiadał sobie:
„Wielki Boże, jak ja się łudziłem, narzucając sobie nowe szalbierstwo. Byłbym o wiele szczęśliwszy rozwijając moje wrodzone przymioty. Jeśli natura dała mi smętną powłokę, umiem być wymowny i kierować sądem głupców, a nawet (dodał z uśmiechem zadowolenia) sądem ludzi inteligentnych: bo, ostatecznie, ta księżna ma nieźle w głowie, ma cudowne wyczucie śmieszności i afektacji, tylko nie umie myśleć, jak wszyscy z jej sfery. Rozumowanie nie dopuszczające żartu wydaje się jej czemś przygnębiającem; a kiedy przypadkiem zechce rozumować i dojść do konkluzji która mi się niespodoba, mogę zawsze zniszczyć jej wywód ciętem słówkiem. Co do mnie, wiem jak się wziąć do rzeczy, aby zostać posłem; trzebaby mi się douczyć trochę ekonomji politycznej i przeczytać tytuły paruset rozporządzeń administracyjnych; ba, i cóż to jest, w porównaniu do wystudjowania kilku chorób? Przy moich pierwszych próbach jako mówcy, garb ochroni mnie od ludzkiej zawiści. Poco gnać do Ameryki? Ojczyzna daje mi pozycję, która mi odpowiada; trzeba aby pani de Miossens miała salon odgrywający rolę w Paryżu i aby ten salon zaręczył za mnie wobec świata. Przy pomocy arcybiskupa mogę wejść do kongregacji. Po tych dwóch wstępnych czynnościach mam drzwi otwarte; do mnie należy wejść, jeżeli mam dosyć siły w nogach. Tymczasem trzeba się bawić; podczas gdy będę dążył do tego wielkiego celu, muszę sobie zafundować nowalijkę z serca tej dziewczyny“.
Aby osiągnąć wszystkie te piękne rzeczy, Sansfin przeciągał przez kilka miesięcy rzekomą chorobę Lamiel. Ponieważ źródłem odrobiny rzeczywistości, jaka istniała w tej bardzo prostej chorobie, była nuda, Sansfin przedewszystkiem starał się zabawić chorą; ale zdziwiła go jasność i siła tej młodocianej inteligencji: oszukać ją było bardzo trudno. Niebawem Lamiel uwierzyła, że ten biedny lekarzyna o tak pociesznej postaci jest jedynym przyjacielem, jakiego ma w świecie. W krótkim czasie, zapomocą celnych żarcików, Sansfin zdołał zniweczyć całe przywiązanie, jakie poczciwe serduszko Lamiel czuło dla wujostwa Hautemare.
— Wszystko w co wierzysz, wszystko co ci prawią dzisiaj i co cię czyni tak uroczą, zepsute jest odblaskiem głupstw, jakie poczciwy Hautemare i jego żona podali ci za czcigodne prawdy. Natura dała ci uroczy wdzięk i wesołość udzielającą się, bez twojej wiedzy, osobom mającym szczęście żyć z tobą. Patrz na księżnę: nie ma rozumu za grosz a przecież, gdyby była jeszcze ładna, uchodziłaby za kobietę bardzo miłą; i ot! rozkochałaś ją w sobie tak, że niema ofiary, którejby nie przyjęła z radością, byle ocalić szczęście spędzania wieczorów z tobą. Ale twoje położenie jest niebezpieczne, musisz być przygotowana na najczarniejsze spiski pokojówek; panna Anzelma zwłaszcza mieni się na twarzy, skoro usłyszy najmniejszą pochwałę o tobie. Ksiądz du Saillard przywykł, że mu się udaje wszystko co podejmie; jeżeli poda sobie ręce z pokojówkami, jesteś zgubiona, bo masz wszystkie powaby, ale twojej młodości brak jeszcze rozsądku: nie umiesz rozumować. Pod tym względem, mógłbym ci być niejaką pomocą; ale twoja choroba minie, wówczas nie będę miał już pozoru widywania cię i możesz popaść w największe błędy. Gdybym był na twojem miejscu, starałbym się nabyć rozumu: to praca miesiąca lub dwóch.
— Czemu mi tego nie powiedzieć w dwóch słowach, poco te długie wstępy? Od czasu jak pan mówi, czuję się niespokojna, silę się zgadnąć dokąd pan zmierza.
— Chcę, rzekł Sansfin śmiejąc się, abyś się zgodziła na straszliwe morderstwo: co tydzień, będę ci przynosił w kieszeni mojej kurtki myśliwskiej od Stauba (modny krawiec) żywego ptaka; utnę mu głowę, a ty zbierzesz krew na gąbeczkę, którą włożysz do ust. Czy będziesz miała odwagę? co do mnie, wątpię o tem.
— A dalej? rzekła Lamiel.
— Dalej, ciągnął doktór, przebywając z księżną, będziesz, od czasu do czasu, pluła krwią. Wobec tego że piersi twoje będą aż do tego stopnia zagrożone, nikt nie będzie stawiał przeszkód, cobądźbym uczynił aby cię zabawić. Powiedziałem ci już: twoja choroba prowadzi do uwiądu; niema nic niebezpieczniejszego dla dziewcząt w twoim wieku: ale w gruncie, twoja choroba to była tylko nuda.
— A pan, doktorze, czy nie obawiasz się mnie znudzić, ucząc mnie tego co nazywasz rozumem?
— Nie, bo to, czego żądam od ciebie, to praca; praca zaś, kiedy się jej oddawać z powodzeniem, daje przyjemność i spędza nudę. Wyobraź sobie, że ze wszystkich rzeczy, w które wierzy ładna dziewczyna w Normandji, nie ma ani jednej, któraby mniej lub więcej nie była głupstwem lub fałszem. Co czyni bluszcz, który widzisz tam w aleji na najładniejszych dębach?
— Bluszcz oplata ciasno pień dębu, a potem pnie się na konary.
— Otóż to! odparł doktór, wrodzona inteligencja, którą ci dał przypadek, to piękny dąb; ale podczas gdy rosłaś, wujostwo pchali ci codziennie w głowę tuzin lub więcej głupstw, w które wierzyli sami, i te głupstwa czepiały się twoich najpiękniejszych myśli, jak bluszcz czepia się dębów w alei. Ja chcę uciąć bluszcz i oczyścić drzewo. Kiedy stąd wyjdę, zobaczysz, jak, zsiadłszy z konia, obcinam bluszcz z dwudziestu drzew po lewej. Oto moja pierwsza lekcja: to będzie się nazywała reguła bluszczowa. Wypisz to słowo na pierwszej stronie swojej książki do modlenia; za każdym razem, kiedy się złapiesz na wierzeniu w cokolwiek co tam jest wypisane, powiedz sobie słowo: bluszcz. Dojdziesz do przeświadczenia, że niema ani jednego z twoich obecnych pojęć, któreby nie zawierało kłamstwa.
— Zatem, wykrzyknęła Lamiel ze śmiechem, kiedy panu powiem, że jest stąd półczwartej mili do Avranches, mówię kłamstwo! Ha, ha! mój poczciwy doktorze, co pan mi za baśnie opowiada! Na szczęście, jest pan zabawny.
Arcydziełem doktora było nadać ten charakter rozmowom, jakie miał z ładną chorą; uważał że po poważnym tonie, w jakim musiała rozmawiać z księżną, zawsze jej będą nieskończenie milsze chwile spędzone w jego towarzystwie.
„I, powiadał sobie, gdyby nawet któregoś dnia jeden z owych bezecnych młokosów, których nienawidzę i którym natura dała ciało bez skazy, zechciał pleść czułe słówka memu klejnocikowi, ten ton przestraszy nadskakującego ciemięgę, a ja będę ich mógł łatwo ośmieszyć“.
Mimo że krew biednego ptaszka, którego doktór przyniósł chorej, budziła w niej zrazu wstręt, zdołał jej wszakże umieścić w ustach krwawą gąbeczkę. Co więcej — rzecz znacznie donioślejsza — akcentem głosu, jaki przybrał doktór, udało mu się wmówić w dziewczynę, że popełnia wielką zbrodnię. Kazał jej powtarzać za sobą straszliwe zaklęcia, w których zobowiązywała się nie zdradzić nigdy, że to on jej poradził brać krew ptaka. Widok śmierci ładniutkiego stworzonka poruszył głęboko duszę dziewczyny; zakryła oczy chusteczką, aby nie patrzeć na tę zbrodnię. Doktór rozkoszował się widokiem żywych wzruszeń, o jakie przyprawił tę śliczną istotkę.
„Będzie moją“, powiadał sobie.
Dusza jego była przepełniona szczęściem, że zdołał uczynić młodą dziewczynę swą wspólniczką. Gdyby ją pchnął do największych zbrodni, nie byłaby bardziej jego wspólniczką. Wytyczył drogę tej młodej duszy: to najważniejsze. Drugą korzyścią, nie mniej ważną, było, że uzyskał to stosując strach; tem samem dziewczyna miała się włożyć do dyskrecji.
Nawyk ten wspomogło cudowne wprost powodzenie, jakie zyskała śmierć ptaka. Skoro księżna uwierzyła, że jej młoda ulubienica pluje czasami krwią, najszaleńsze zachcenia Lamiel stały się dla niej prawem. Aby dopełnić swej władzy, doktór, który lękał się bardzo talentów du Saillarda, starał się być okrutny wobec księżnej.
— Te młode piersi, powtarzał często, podrażnione są na długo, a może zupełnie stracone, wskutek nadmiaru lektury, do jakiej zmuszało Lamiel zaszczytne stanowisko przy osobie księżnej.
Nie zaniedbywał niczego, aby wzbudzić wyrzuty w nowej przyjaciółce. Te wyrzuty, przeciw którym codziennie księżna znajdowała jakiś argument, stały się nowym terenem zażyłości między lekarzem wiejskim a wielką damą. Zażyłość ta doszła do tego punktu, że doktór powiedział sobie:
„Skoro nie chcę się z nią żenić, mogę jej zacząć mówić o miłości“.
Oczywiście, zrazu była mowa jedynie o miłości platonicznej; był to podstęp, którym Sansfin posługiwał się zawsze, aby odwrócić uwagę swej ofiary, i aby jej pozwolić zapomnieć o swej szpetnej ułomności.
To właśnie nieszczęście nauczyło doktora od dziecka zwracać uwagę na najdrobniejsze szczegóły. Od ósmego roku życia, jego niewiarogodna próżność cierpiała od uśmieszku, zauważonego u przechodnia po drugiej stronie ulicy.
Pod pozorem że jest wrażliwy na zimno, doktór zwykł był nosić wspaniałe płaszcze z rozmaitych futer; wyobrażał sobie, że to pokrywa jego ułomność, ale ta obfitość materji, nałożona na jego już nazbyt wystające ramiona, uwydatniała jeszcze jego braki. Pierwszego chłodnego wieczoru z radością widział, na drugim końcu rynku, pierwszego człowieka z miejscowego towarzystwa, który włożył płaszcz. Natychmiast biegł do siebie i powiadał wszystkim pacjentom:
— Wziąłem płaszcz, bo pan X dał mi przykład. Niema nic niebezpieczniejszego niż pierwsze przymrozki; człowiek spocony łatwo może się zaziębić, wiele piersiowych chorób ma ten początek.
Oto system, który oddawał doktorowi usługi wobec kobiet.
Pierwszem jego staraniem, było oddzielić je pod pozorem choroby; zapomocą tego prostego sposobu wtrącał je w nudę; następnie zabawiał je swem nadskakiwaniem i niekiedy osiągał to, że zapominały o jego kalectwie. Aby oszczędzać swoją próżność, miał zbawienny zwyczaj nie liczyć swoich klęsk, tylko powodzenia.
„Przy mojej urodzie, powiedział sobie zawczasu, na sto kobiet, które wezmę na cel, mogę liczyć ledwo na dwa sukcesy.
I nie martwił się, skoro spadał poniżej tego procentu.
Osiągnął to, że ruszył z miejsca księżnę, namawiając Lamiel, co zresztą nie przyszło mu trudno, aby wzbraniała się wrócić do zamku. Księżna kupiła ogród przylegający do domku Hautemare‘ów i w tym ogrodzie kazała zbudować kwadratową wieżę, składającą się na każdem piętrze ze wspaniałego pokoju i alkierza. Do tego kosztownego zachcenia skłoniło księżnę to, że miała ochotę pokazać mieszkańcom Carville, nadto zarażonym jakobinizmem, prawdziwą wieżę średniowieczną: delikatne przypomnienie czem byli dla nich niegdyś panowie z Miossens. Wieża, zbudowana w ogrodzie, była wierną kopją nawpół rozwalonej wieży, znajdującej się w parku zamkowym. Doktór zdołał zwyciężyć niejakie trudności wynikłe ze skąpstwa księżnej, poddając jej, że można się posłużyć dla nowej wieży ciosowym kamieniem starej. Następnie, skoro wieża już stanęła, zauważył, że murarze wiejscy nie zrównali dostatecznie kamieni; zaczem sprowadzono z Paryża kamieniarzy, którzy, nacinając te kamienie miejscami na głębokość sześciu cali, ozdobili wieżę ornamentami, zapożyczonemi z architektury saraceńskiej, której tak piękne szczątki widzi się w Hiszpanji. W tej postaci nowa wieża wywarła głębokie wrażenie na okolicznych zamkach.
— To razem przyjemne i pożyteczne, wykrzyknął margrabia de Ternozière; w razie buntu jakobinów, można się schronić do takiej wieży i bronić się tam tydzień lub dwa, dopóki się nie ściągnie żandarmerji z sąsiedztwa. W spokojniejszych czasach, tak piękna budowla budzi szacunek w sąsiednich zamkach.
Doktór postarał się o to, aby w ciągu niespełna dwóch tygodni powtarzano podobne rzeczy dwadzieścia razy przed księżną. Była uszczęśliwiona. Brak miru w sąsiedztwie, to było jedno z cierpień jej życia, nuda zaś, w jakiej kisła przed chorobą Lamiel, pogłębiała jeszcze jej mniej lub więcej rzeczywiste zmartwienia. Za każdym razem, kiedy w czasie przejażdżki nastręczał się jej oczom któryś z sąsiednich zamków, wydawała okrzyk głębokiego bólu. Doktór wyciągnął z niej tajemnicę tego krzyku; twierdził że taki krzyk może być świadectwem ciężkiej choroby piersiowej. Wyobrażał sobie przez dobry miesiąc zachwyt, w jakim pogrąży panią de Miossens tryumf wieży. Namiętność, którą w istocie najtrudniej było w niej zwalczyć, to było skąpstwo. Postanowił chwycić byka za rogi i, przygotowawszy dobrze wszystko, wykrzyknął pewnego dnia tonem głębokiego przekonania:
— Przyzna mi księżna jedną rzecz: ta wieża kosztuje panią pięćdziesiąt, najwyżej pięćdziesiąt pięć tysięcy franków, a daje pani szczęścia za więcej niż sto tysięcy. Próżność szlachetków, którzy panią otaczają, uchyliła czoła: oddają hołd wysokiemu stanowisku, na jakiem opatrzność postawiła panią. Niech pani raczy ich zaprosić na wielki obiad, który wydamy aby uczcić wieżę Albret. (Dano wieży to miano na cześć słynnego marszałka).

Od kilku miesięcy doktór pracował nad tem, aby pogodzić okoliczną szlachtę z dziwactwami księżnej. Rozgadał po wszystkich dworach, że ta rzekoma pycha, która ich uraziła, to nie jest prawdziwa pycha, ale jedynie zły narów paryski którego zresztą księżna zaczyna czuć śmieszność.
Księżna wydała wspaniałą ucztę, aby uczcić wieżę Albret. Było tam pięć pięter; doktór umyślił aby było pięć stołów, na każdem piętrze jeden! Wzniesiono o dziesięć kroków od wieży budę z desek, aby służyła za kuchnię; ustawiono stoły na sąsiedniej łące, gdzie zaproszono rodziców wszystkich uczniów pana Hautemare. Podział miejscowej śmietanki na pięć stołów wytworzył szczerze wesoły nastrój, zdwojony uprzejmością z jaką, pierwszy raz w życiu, księżna odpowiadała na składane jej komplementy. Zmiana ta, to było arcydzieło doktora Sansfin.
Sprowadził grajków, którzy się zjawili przypadkiem o zmierzchu, kiedy młode kobiety przy wszystkich pięciu stołach zaczynały żałować, że nie można zakończyć balem tak miłego dnia. Sansfin wrócił pędem i oznajmił że księżna wpadła na myśl, aby zatrzymać grajków udających się do Bayeux.
Wśród drzew na łączce zabłysły, niby przypadkiem, światła, i bal zaczął się od wieśniaczek. Najwyższy salon na wieży, na piątem piętrze, zatrzymano dla dam na zmiany tualet spowodowane tym improwizowanym balem. Przez czas poświęcony temu zatrudnieniu, doktór Sansfin tłumaczył szlachciurom z sąsiedztwa, iż mimowiednie stworzono z wieży Albret fortecę trudną do zdobycia.
— Wasi przodkowie, panowie, znali się na sprawach wojennych. Otóż murarze odtworzyli ściśle plan starej wieży; nie myśląc o tem że przygotowują kajdany dla plebejuszów, zbudowali fortecę, która będzie mogła służyć za schronienie wszystkim przyzwoitym ludziom w razie gdyby kiedy jakobini znów zaczęli palić zamki.
Ta myśl dopełniła uroku tego dnia. Damy tańczyły od ósmej do północy, mężowie zaś, wszyscy zajęci wieżą, nierychło pomyśleli o tem aby kazać zaprzęgać. Chłopi tańczyli do rana. Doktór wsiadł na konia i kazał przywieźć na łąkę beczułki piwa, a nawet wina.
Dzień ten zmienił najzupełniej stosunek księżnej do sąsiadów; zarazem była to epoka, w której dama ta doszczętnie zapomniała o okrutnym sposobie, w jaki natura obeszła się z tym tak uroczym człowiekiem, doktorem Sansfin.
Lamiel widziała całą zabawę z karety książęcej, którą wytoczono na łąkę i w której podniesiono szyby. Księżna zachodziła więcej niż dwadzieścia razy zaglądać, czy jej faworycie nie grozi wilgoć. Skąpstwo jej — namiętność dominująca do tej chwili — złożyło w zupełności broń.
W tydzień po tym wspaniałym balu w wieży Albret, który długo pozostanie sławny w okręgu Bayeux, przybył do Carville z Paryża wielki wóz meblowy. Pełen był robotników, tapicerów i materyj wszelakiego rodzaju, godnych prawdziwego pałacu. Urządzili cudownie pięć pokoi położonych nad sobą i tworzących gotycką wieżę. Księżna, wyzbywszy się skąpstwa, czuła pustkę w duszy i popadała w przeciwną ostateczność: już obmyślała drugi obiad.
Pokój na drugiem piętrze, przeznaczony dla Lamiel, urządzono czarująco; Lamiel oświadczyła doktorowi że chce w nim zamieszkać. Próżno doktór przedkładał jej na kolanach, że ten pokój, bardzo wilgotny, przywiódłby do choroby najzdrowszą wieśniaczkę, gdy ona już miała wątłe zdrowie światowej kobiety. Lamiel pozostała nieugięta. Doktór uświadomił sobie, że już od pięciu miesięcy rodząca się próżność ładnej Normandki uczyła się wciąż czegoś od doktora; zawsze doktór miał rację, zawsze Lamiel musiała uznać jego wyższość. Doktór pozwalał sobie ostrożnie na pewne doświadczenia, ale w końcu odkrył prawdziwą sprężynę kaprysu dziecka.
— Już próżność, już duma kobieca! wykrzyknął. Trzeba mi coprędzej ustąpić, albo zasieję ziarno niechęci, która może się rozciągnąć na najlepsze lata tej uroczej dziewczyny, kiedy nadejdzie czas, gdy jej zdobycz stanie się w istocie czemś miłem dla biedaka upośledzonego jak ja“.



ROZDZIAŁ VI

W epoce uroczystej inauguracji wieży, umarł proboszcz małej wioski w pobliżu Miossens. Na rekomendację księżnej, arcybiskup z Rouen dał to niewielkie probostwo księdzu Clement, siostrzeńcowi panny Anzelmy, ochmistrzyni zamku, wszechpotężnej przed przybyciem Lamiel. Ów młody ksiądz, bardzo blady, bardzo pobożny, bardzo uczony, był wysoki, szczupły, nieco chory na piersi. Ale miał on fatalną wadę, jak na to stanowisko: czuł, że, mimo swej woli i wbrew wszelkim wysiłkom, jest bardzo inteligentny. Niebawem, mimo niskiego pochodzenia, siłą swej inteligencji, która, między dwoma postanowieniami kazała mu zawsze wybierać lepsze, stał się ważną osobistością w salonie pani de Miossens. Zrazu dano mu dość bezceremonjalnie do zrozumienia, że, skoro w dwudziestu czterech latach zrobiono go proboszczem w parafji wartej conajmniej stopięćdziesiąt franków, ma się prawo liczyć na bezgraniczne oddanie. Księżna zaprowadziła młodego proboszcza do domku, w którym mieszkała Lamiel. Uderzył go wdzięk płynący z połączenia umysłu żywego, śmiałego i szerokiego, z zupełną prawie nieświadomością życia oraz duszą głęboko naiwną.
Naprzykład, pewnego wieczora kiedy księżna wsiadała do powozu aby spędzić wieczór w domku Hautemarów z księdzem Clement, przyniesiono z dyliżansu paryskiego olbrzymią skrzynię, którą ksiądz uprzejmie otworzył. Był to wspaniały portret; sama rama kosztowała kilka tysięcy franków. Był to portret Fedora de Miossens, jedynego syna księżnej, w mundurze studenta politechniki. Księżna kazała otworzyć landarę, mimo swego lęku przed wilgocią. Chciała pokazać portret ukochanej Lamiel; nie śmiała niejako poddać się zachwytowi, nim usłyszy opinję lubej istoty władającej jej sercem. Przybywszy do pokoju Lamiel, księżna rozpłynęła się w najprzesadniejszych pochwałach, ale oko jej śledziło faworytę, która milczała. Po tysiącznych zagadywaniach, które wymagały odpowiedzi, zniecierpliwiona księżna musiała zapytać Lamiel co sądzi o tej fizjognomji. Lamiel podziwiała piękność ramy; na pytanie księżnej zaledwie spojrzała z roztargnieniem na wymalowaną osobistość, poczem powiedziała poprostu i bez żadnej złośliwości że fizjognomja młodego żołnierza zdaje się jej nijaka. Mimo skromnego wzięcia oraz zwyczajnej powściągliwości księdza Clement, naiwność ta była zbyt nieoczekiwana dla jego skromnych pojęć o zachowaniu w świecie: parsknął śmiechem, księżna zaś, aby się nie pogniewać, a zwłaszcza aby nie pogniewać swej ulubienicy, poszła za jego przykładem. Ta urocza naiwność zdumiała i oczarowała biednego księdza Clement, już nawpół zadławionego przez ciągły fałsz, nieodzowny w tej małej wieży. Sam o tem nie wiedząc, biedny ksiądz zakochał się w Lamiel.
Było to właśnie w chwili gdy Lamiel chciała koniecznie zamieszkać w swoim pokoju w wieży. Pewnego pięknego ranka zmieniła nagle zamiar, i doktór Sansfin zdziwił się bardzo, kiedy, przyszedłszy z pierwszą wizytą o ósmej rano, dowiedział się od państwa Hautemare, że już jest dobra godzina jak Lamiel udała się do zamku w karecie jaśnie pani.
Powrót faworyty wprawił księżnę w dziecinną radość; aby być sprawiedliwym, trzeba powiedzieć, że tak samo byłaby zachwycona każdym kaprysem Lamiel. Od czasu jak zajmowała się czemś i nie była wciąż zajęta utyskiwaniem na postępy jakobinizmu, księżna odzyskała wspaniałe zdrowie. Pierwsze zmarszczki — rzecz bardzo ważna dla jej oczu — na czole znikły, cera straciła ów żółty odcień, który towarzyszy ustawicznemu jęczeniu. Wieczorem, wchodząc do salonu, doktór był skonsternowany, usłyszał śmiech już w pierwszym saloniku przylegającym do pokoju księżnej; to Lamiel wymawiała angielskie słowa których uczono ją od kwadransa. Księżna, która spędziła dwadzieścia lat swojej młodości w Anglji w czasie emigracji, wyobrażała sobie że mówi po angielsku, i zagadnęła księdza, który, urodzony w Boulogne-sur-Mer, mówił po angielsku jak po francusku. Zrodziła się myśl uczenia Lamiel po angielsku, aby, kiedy wróci do funkcji lektorki, mogła czytywać księżnej powieści Walter-Scotta. Doktór ujrzał, że jest zgubiony; że zaś miał przeświadczenie, iż garbus smutny, który pokaże swój smutek, jest człowiekiem na zawsze pogrzebanym w salonie w którym popełnił tę nierozwagę, czemprędzej wyszedł. Nikt nie spostrzegł jego zniknięcia. Poczciwy ksiądz Clement, mimo że daleki od uświadomienia sobie charakteru sympatji ciągnącej go do Lamiel, myślał o niej ciągle. Przypuszczał, że z czasem, przy tak wybitnej opiece księżnej, dziewczyna wyjdzie zamąż i zajmie poczesne miejsce w zamożnem mieszczaństwie. Uczył zatem Lamiel potrosze tego czego nie umiała, a co trzeba było wiedzieć aby nie być śmiesznym w towarzystwie: trochę historji, trochę literatury, etc, etc. Nauka ta była bardzo różna od nauki doktora Sansfin. Nie była twarda, ostra, sięgająca do samego dna rzeczy, jak nauka doktora; była łagodna, pieszczotliwa, pełna wdzięku: każdą zasadę poprzedzała jakaś miła anegdotka, z której zasada nibyto wypływała, a młody nauczyciel zostawiał młodej uczenicy trud wyciągnięcia tej konsekwencji. Często dziewczyna zapadała w głęboką zadumę, której ksiądz nie umiał sobie wytłómaczyć. Było to wówczas, gdy jakaś nauka księdza zdawała się w sprzeczności z którąś z piekielnych maksym doktora. Wedle doktora naprzykład, świat był jedynie lichą komedją graną bez wdzięku, przez łajdaków bez wdzięku, przez bezecnych kłamców; naprzykład księżna nie wierzy ani słowa w to co mówi, stara się jedynie szczepić zasady użyteczne dla jej książęcych pretensji. Dobre prowadzenie kobiety naprzykład ma to niebezpiecznego, że, silna swojem sumieniem i rzetelnością swej cnoty, pozwala sobie na nieopatrzności z których baczny nieprzyjaciel mógłby skorzystać, podczas gdy kobieta, która idzie za każdem swojem zachceniem, ma przedewszystkiem tę przyjemność że się bawi, co jest w świecie jedyną rzeczą realną, powiadał doktór.
— Ileż młodych dziewcząt umiera przed dwudziestym trzecim rokiem, powiadał do Lamiel; i w takim razie na co wszystkie te skrępowania jakie sobie nakładały od piętnastego roku, wszystkie przyjemności których się pozbawiły aby zyskać dobrą opinję u kilku starych pań tworzących śmietankę miasteczka. Niejedna z tych staruszek, które za młodu korzystały ze swobody obyczajów przednapoleońskiej Francji, musi sobie ładnie drwić w głębi duszy z okropnego przymusu, jaki starzy nakładają młodym dziewczynom, mającym szesnaście lat w roku 1829! Jest zatem podwójny zysk w tem aby słuchać głosu natury i iść za każdem swem zachceniem; popierwsze człowiek ma przyjemność, a to jest jedyny cel dla którego istnieje na ziemi; powtóre, dusza skrzepiona przyjemnością która jest jej istotnym żywiołem, umie nie zaniedbać żadnej z komedyjek potrzebnych dla młodej dziewczyny aby zyskać opinję starych pań zażywających szacunku w miasteczku lub w dzielnicy. Niebezpieczeństwem teorji przyjemności jest, że przyjemność mężczyzn snadnie pcha ich do chwalenia się bezustanku względami kobiet. Lekarstwo na to jest łatwe i miłe: trzeba zawsze doprowadzić do rozpaczy mężczyznę, którym posłużyło się dla swej przyjemności.
Doktór dorzucał mnóstwo szczegółów:
— Nie trzeba nigdy pisać, lub, jeśli się ma tę słabość, nie trzeba nigdy wręczyć drugiego listu, nim się uzyska zwrot pierwszego. Nie trzeba nigdy okazywać zaufania kobiecie, jeżeli się nie ma w ręku sposobu ukarania jej za najlżejszą zdradę. Nigdy kobieta nie może mieć przyjaźni dla drugiej kobiety w równym wieku.
— Wszystko to jest bardzo drobiazgowe, dodawał doktór; ale uważ na jakich drobiazgach, na jakich kłamstwach wspierają się sądy, przyjmowane jak ewangelja przez stare dewotki.
Księżyk był już bezwiednie tak zakochany, że owe chwile roztargnienia u Lamiel pogrążały go w śmiertelnej zgryzocie.
Dał czytać młodej uczenicy traktat o wychowaniu dziewcząt słynnego Fenelona; ale Lamiel była już dość inteligentna, aby te wszystkie poglądy tak słodkie, wyrażone w stylu tak gładkim i tak pełnym względów dla próżności ucznia, wydały się jej czcze i mgliste.
„Ba, powiadała sobie Lamiel, oto wdzięk, którego doktór nigdy nie zaznał. Co za różnica między wesołością jego a księdza Clement. Sansfin jest szczerze wesoły jedynie wtedy, kiedy bliźniemu zdarzy się jakie nieszczęście. Poczciwy ksiądz, przeciwnie, pełen jest dobroci dla wszystkich“.
Ale podziwiając a nawet kochając trochę młodego księżyka, Lamiel litowała się nad nim, kiedy widziała, że on liczy na tę samą życzliwość u innych. Co do niej, była już małą mizantropką: widok doktora posłużył jej za dowód wyjaśnień jakie jej dawał o świecie; myślała, że wszyscy są równie źli jak on. Jednego dnia, dla rozrywki, Lamiel powiedziała księdzu Clement, że jego dobra ciotka Anzelma nagadała o nim okropnych rzeczy przed księżną. Ciotka wściekła była o przyjaźń, jaką jej bratanek żywił dla Lamiel, jej rywalki w faworach księżnej; liczyła wiele na proboszcza, aby zniweczyć władzę, jaką mała plebejuszka zdobyła nad tą wielką damą. Widząc zdziwioną i osłupiałą minę księdza Clement kiedy się dowiedział tej nowiny, pomyślała że jest śmieszny i długo patrzała mu prosto w oczy. Przyjmowała to spostrzeżenie za prawdę:
— Jest o wiele milszy niż Sansfin, ale jest taki jak portret młodego księcia: jest trochę płytki. — To było jedno z wyrażeń księżnej. Lamiel, żyjąc w wykwintnem towarzystwie, szybko nabywała sztuki ścisłego wyrażania myśli.
Lamiel żartowała często z księdzem, mówiła mu impertynencje, ale w sposób tak serdeczny, że ksiądz czuł się zupełnie szczęśliwy kiedy był przy niej. I Lamiel, kiedy go słuchała, miała uczucie, że się rozwiewa owa nuda, którą budziły w niej te wielkie komnaty zamkowe, tak wspaniałe ale tak smutne.
Księżna przypomniała sobie o angielskiej książce, którą uwielbiała kiedy mieszkała w sąsiedztwie zamku Hartwell, i ksiądz Clement tłumaczył dziewczynie obelgi niejakiego Burke przeciw rewolucji francuskiej. Człowieka tego kupiono korzystną posadą bankową, daną jego synowi. W nielicznych sam na sam, jakie doktór Sansfin uzyskiwał jeszcze od dziewczyny, wytłómaczył jej całą niedorzeczność uwielbienia księżnej dla tej książki; Sansfin rzadko wymieniał księdza Clement, ale wszystkie jego złośliwości wymierzone były w ten sposób, aby spadły na księdza. Albo ten młody ksiądz był głupcem, niezdolnym zrozumieć polityki Konwentu narodowego, albo raczej był to łajdak jak inni, który też ostrzył zęby na tłustą posadę.
Czytelnik myśli może, że Lamiel zakocha się w sympatycznym księdzu Clement; ale niebo dało jej duszę krzepką, drwiącą i niezbyt zdolną do tkliwych uczuć. Za każdym razem kiedy widziała księdza, przychodziły jej na myśl drwiny doktora; kiedy ksiądz bronił kleru lub szlachty, powiadała zawsze:
— Niech ksiądz będzie szczery, księże proboszczu; na jaką posadkę ksiądz celuje za przykładem zacnego pana Burke?
Ale jeżeli Lamiel mało była skłonna do tkliwych uczuć, wzamian za to inteligentna rozmowa miała dla niej nieprzeparty urok, a zbyt jawna złośliwość doktora Sansfin urażała trochę tę duszę jeszcze tak młodą. Pragnęłaby ostrości idej doktora, ale przybranych w ów doskonały wdzięk, w jaki ksiądz Clement umiał oblekać każde słowo. Oto portret Lamiel, który w owej epoce ksiądz Clement przesłał swemu serdecznemu przyjacielowi w Boulogne:
„Ta zdumiewająca dziewczyna, o której, twojem zdaniem, mówię zbyt często, to nie jest jeszcze skończona piękność: jest na to za długa i za chuda. Głowa jej zapowiada doskonałą piękność normandzką; czoło wspaniałe, śmiałe, wysokie; włosy popielato-blond, nosek cudownie narysowany. Co się tyczy oczu, są niebieskie i nie dość duże; broda szczupła, ale trochę za długa. Twarz owalna, w której, mojem zdaniem, możnaby krytykować jedynie usta, o kątach opadających nieco. Ale pani tej duszy, która, mimo że liczy przeszło czterdzieści pięć lat, znajduje się od niedawna w fazie babiego lata, tak często zwraca uwagę na istotne wady tej dziewczyny, że jestem na nie prawie niewrażliwy“.
Kiedy się zdarzyła wizyta jakiej szlachetnej damy z okolicy, nie dopuszczano młodego księdza, a tem bardziej młodej plebejuszki-lektorki, do sekretów partji dobrze myślącej. Przygotowywano wówczas rozporządzenia Lipcowe, których tajemnicę znało wiele zamków w Normandji. W tych okolicznościach para naszych przyjaciół szła podziwiać wdzięki wspaniałej białej papugi, umocowanej na srebrnym łańcuchu na drążku w rogu salonu, przy oknie. Widziało się ich, ale nie można ich było słyszeć. Biedny księżyk rumienił się, ale niebawem głos Lamiel stawał się bardziej ożywiony niż kiedykolwiek. W obecności księżnej byłoby brakiem szacunku dotykać przedmiotu, którego nie poruszyła ona sama. Kiedy Lamiel była sama z księdzem, zasypywała go pytaniami na wszelki temat, o wszystko co ją dziwiło; była zupełnie szczęśliwa, ale często wprawiała w kłopot swego partnera. Raz naprzykład rzekła:
— Istnieje wróg, przeciw któremu wszystkie te piękne dzieła, które księżna każe mi czytać dla mego wykształcenia, starają się mnie ubezpieczyć, ale nigdy nie powiadają mi jasno, co to jest: niech ksiądz, do którego mam takie zaufanie, powie mi, co to jest miłość?
Rozmowa była do tej chwili tak szczera i prosta, że młody ksiądz, zajęty swoją miłością, nie miał tej przytomności umysłu aby powiedzieć że nie wie co to jest miłość; odpowiedział niebacznie:
— Jest to tkliwa i oddana przyjaźń, która sprawia, że się doznaje najwyższego szczęścia w tem, aby pędzić życie z ukochanym przedmiotem.
— Ale we wszystkich powieściach pani de Genlis, które księżna mi daje, to zawsze mężczyzna zakochany jest w kobiecie. Dwie siostry naprzykład pędzą życie razem, mają dla siebie najtkliwszą przyjaźń, a mimo to nie mówi się że to jest miłość.
— Dlatego, odparł młody ksiądz, że miłość musi być uświęcona przez małżeństwo, i namiętność ta rychło staje się występna, jeśli nie jest uprawniona przez sakrament.
— Zatem, rzekła Lamiel z cudowną niewinnością, czując wszakże że wprawi księdza Clement w zakłopotanie, zatem ksiądz, księże proboszczu, nie może czuć miłości, bo ksiądz nie może się ożenić.
Było to powiedziane tak sprytnie i towarzyszyło temu tak dziwne spojrzenie, że biedny ksiądz zastygł bez ruchu z oczyma szeroko otwartemi i wlepionemi w Lamiel.
„Czy ona zdaje sobie sprawę z tego co mówi? pytał sam siebie; w takim razie źle czynię, że tak często bywam w zamku: bezgraniczne zaufanie, jakie ma do mnie, bardzo jest bliskie miłości i może snadnie do niej zaprowadzić“.
Te urocze myśli zaprzątały przez chwilę duszę biednego księdza, poczem rzekł do siebie ze zgrozą:
„Wielki Boże, co ja uczyniłem! Nietylko poddaję się namiętności występnej dla mnie samego, ale jeszcze narażam się na to, że mogę uwieść młodą dziewczynę, której cnotę powierzono mi zobowiązaniem milczącem, prawda, ale przez to dla mnie tem świętszem“.
— Moja córko!... rzekł tonem jaki przybierał na ambonie i głosem tak niezwykłym, że księżna i dwie panie rozmawiające pocichu podniosły głowę. Następnie młody ksiądz, jakby nieprzytomny z wysiłku jaki uczynił, zerwał się na równe nogi, co zdziwiło Lamiel a nawet zabawiło ją:
„Podrażniłam jego punkt honoru, rzekła sobie, musi być w tem słowie Miłość coś bardzo niezwykłego“.
Podczas gdy ona czyniła tę błyskawiczną refleksję, ksiądz Clement odzyskał przytomność.
— Moje dziecko, rzekł miarkując głos, stan mój zabrania mi bezwarunkowo odpowiadać ci na pytania, jakie mogłabyś mi zadać w kwestji miłości. Wszystko co ci mogę powiedzieć, to że to jest rodzaj szaleństwa, które hańbą okrywa kobietę, jeśli pozwoli mu trwać dłużej niż czterdzieści dni (ten sam czas co wielki post), nie uświęciwszy go sakramentem małżeństwa. Mężczyźni, przeciwnie, są tem bardziej szanowani w świecie, im więcej shańbili dziewcząt lub kobiet. Tak więc, kiedy młody człowiek oświadcza się młodej pannie z miłością, ona stara się zawsze o tajemnicę, a młodzieniec, którego nazywa się w tym wypadku uwodzicielem, udając że szuka jej również, pragnie tylko tego aby go odkryto. Stara się zachować swą kochankę, pozwalając światu odgadnąć zwycięstwo jakie odniósł nad jej cnotą. Słusznie zatem można rzec, że najgorszym wrogiem, jakiego może mieć młoda dziewczyna, to młody człowiek, który jej mówi o miłości. Ale nie będę ci taił prawdy. Aby się wydobyć ze stanu biernego posłuszeństwa, w jakim znajduje się młoda dziewczyna wobec matki i aby móc samej rozkazywać, naturalnem jest, że stara się wydać za mąż. Ale ta chwila jest bardzo niebezpieczna. Młoda dziewczyna może na wieki zgubić swoją dobrą sławę. Trzeba jej zawsze dobrze zważać, jaki jest interes próżności młodzieńca który się do niej zaleca; są bowiem u nas jedynie dwa sposoby odznaczenia się w świecie: okazać dzielność na wojnie lub w pojedynkach z młodymi zuchami, albo też uwieść znaczną ilość kobiet możliwie pięknych i bogatych.
Tu Lamiel była na swoim gruncie; dwadzieścia razy doktór tłómaczył jej, jak powinna się zachowywać młoda panna, aby spędzić wesoło młodość którą może przeciąć śmierć, a zarazem nie stracić szacunku starszych pań w miasteczku. Lamiel patrzyła na księdza ze sprytną minką, poczem rzekła:
— Ale co to znaczy uwieść, księże proboszczu?
— To znaczy, kiedy młody człowiek mówi zbyt często i ze zbytniem zainteresowaniem do młodej panny.
— Naprzykład, odparła Lamiel chytrze, czy ksiądz mnie uwodzi?
— Ależ nie, dzięki niebu, odparł młody ksiądz przestraszony, a żywy rumieniec zajął miejsce śmiertelnej bladości, która od kilku chwil oblekła jego lica. Chwycił nagle rękę Lamiel, poczem odepchnął dziewczynę gwałtownym ruchem, który wydał się jej bardzo szczególny. Ksiądz Clement, wracając do kaznodziejskiego tonu, dodał głośno:
— Nie mogę cię uwieść, bo nie mogę cię zaślubić; ale shańbiona i prawdopodobnie potępiona jest każda panna, która pozwala sobie mówić o miłości lub o przyjaźni (mniejsza o słowo) przez więcej niż czterdzieści dni, i która nie żąda od rzekomo zakochanego w niej mężczyzny, aby uświęcił sakramentem małżeństwa swoje uczucia.
— A jeżeli mężczyzna, który czuje przyjaźń dla młodej panny, jest już żonaty?
— Wówczas jest to okropny grzech cudzołóstwa, który stanowi najwyższą chlubę młodych ludzi, i który we Francji rozstrzyga o ich stanowisku. Ale podczas gdy młodzieniec porasta w chwałę, nieszczęśliwa cudzołożnica zmuszona jest żyć sama na wsi, najczęściej w nędzy; kiedy wchodzi do salonu, wszystkie kobiety oddalają się od niej ostentacyjnie: nawet te, które są równie występne jak ona. Życie jej na tym świecie jest okropne; że zaś serce jej napełnia się złością i nienawiścią, jest ona bardzo prawdopodobnie potępiona na tamtym; tak iż życie jej jest okropne na ziemi, po śmierci zaś czekają ją najstraszniejsze cierpienia.
Obraz ten wywarł widocznie głębokie wrażenie na młodej dziewczynie; poczem, po chwili, rzekła do siebie:
„Ale czy istnieje piekło? czy istnieje wiekuiste piekło, i czy Bóg byłby dobry, gdyby stworzył wiekuiste piekło? Ostatecznie bowiem, w chwili gdy się urodziłam, Bóg wiedział dobrze, że będę żyła naprzykład pięćdziesiąt lat, i że po tym upływie czasu będę potępiona na wieki. Czy nie lepiej było dać mi w tej chwili umrzeć? Gdy chodzi o głębię i śmiałość rozumowania, co za różnica między doktorem a księdzem! Ale trzeba mu odpowiedzieć, inaczej będzie myślał, że nie znajduję odpowiedzi“. I dodała tonem bardzo wzruszonym:
— Rozumiem dobrze; nie należy rozmawiać codziennie i z sympatją ani z człowiekiem żonatym ani z księdzem; ale jeżeli się czuje dla nich sympatję?...
Na te słowa, ksiądz Clement wydobył konwulsyjnym ruchem zegarek:
— Muszę odwiedzić pewnego chorego, wykrzyknął z błędnym wzrokiem. Żegnam panią. I uciekł, zapominając pożegnać się z panią domu, którą bardzo zgorszył ten brak uszanowania ze strony księżula.
— Wszak to pani człowiek? spytała margrabina de Pauville, siedząca po prawej stronie.
— Et, siostrzeniec mojej pokojowej, odparła księżna uśmiechając się wzgardliwie.
— Księżulo! wykrzyknęła baronowa de Bruny, siedząca po lewicy.
To słowo księżulo, rzucone tak wzgardliwie na głowę biednego księdza Clement, który miał tak ładne włosy, wspomogło jego sprawę w sercu Lamiel.
Zamiast myśleć o nędzy jego argumentów w porównaniu do niewzruszonych jak granit rozumowań doktora Sansfin, ujrzała go młodym, naiwnym, i, wskutek swego ubóstwa, zmuszonym powtarzać głupstwa w które może nie wierzył. „Czy Burke, powiadała sobie, wierzył w brednie które miotał na Francję? Ależ nie, wykrzyknęła, mój księżyk jest porządny człowiek“.
Tu zamyśliła się głęboko; nie wiedziała jak sobie dowieść, że ksiądz jest porządny człowiek; wiedziała zresztą dobrze, że rozmowa, jaką z nim miała przed chwilą, postawiła ją, w stosunku do tego sympatycznego człowieka, w roli doprawdy osobliwej. Po upływie kwadransa była tem zachwycona; wszystko bowiem co dawało pokarm jej inteligencji było dla niej szczęściem, a tutaj musiała zgadywać, co mogło do tego stopnia zmieszać młodego księżyka. Nigdy nie wydawał się jej tak ładny.
— Co za różnica, myślała, te rysy a fizys doktora! Pytałam go, co to jest miłość; no i mimo woli powiedział mi. Trzeba mi się zdecydować. Czy on mnie kocha? Widuje mnie codzień, i codzień z większą radością; odnosi się do mnie ze szczerą i żywą przyjaźnią, jestem naprzykład pewna, że on znacznie woli mówić ze mną niż z księżną, a przecież ona wie tyle rzeczy! Ona ma sposób mówienia tak pochlebny dla osoby z którą raczy rozmawiać! Tak, ale Sansfin powiada, że złość, która jest w sercu kobiety, przejawia się zawsze w jej rysach, a księżna jest zła; kiedyś, gdy hrabina de Saint-Foi wysypała się z powozem, księżna była kontenta, a ja miałam łzy w oczach, a jestem pewna, że księżna ma złe serce, bo panna Anzelma zauważyła to tak jak ja i żartowała z tego z koleżanką. Ale przypuściwszy że ksiądz Clement kocha mnie, pytam się jeszcze raz, co to jest miłość?
Czytelnikowi wyda się może śmieszne to pytanie dużej szesnastoletniej dziewczyny, wychowanej na grubych żartach wiejskich wieczornic; ale, po pierwsze, Lamiel nie miała wśród rówieśnic bliskich przyjaciółek, a powtóre bardzo rzadko bywała na tego rodzaju wieczornicach. Rówieśnice nazywały ją uczoną i starały się jej płatać psoty. Domek pani Hautemare był centrum miejscowego towarzystwa; tam zbierały się wszystkie dewotki, które przyprowadzały możliwie najczęściej swoje córki. Pani Hautemare czuła się dumna z tego że jest punktem zbornym towarzystwa, i, w nadziei przybycia dziewcząt, nie pozwalała bratanicy się wydalać. Ksiądz du Saillard był zachwycony tym sposobem poczciwego spędzania wieczorów. Ci wiejscy proboszcze pozwalają sobie na szczególne rzeczy: ksiądz du Saillard posunął się tak daleko, że z ambony zalecał wieczorynki u zakrystjanowej. Wszystko to działo się zanim Lamiel wezwano do zamku. Kiedy, pod pozorem zdrowia, doktór Sansfin kazał jej wracać do wujostwa, Lamiel miała już w tej epoce o wiele jaśniej w głowie, a rozmowa starych złych dewotek mogła być niebezpieczna dla dziewczyny w jej wieku, bo, zajęte obmawianiem wiejskich piękności rozbierały często w sposób nader jasny i szczegółowy ich występki. Dewotki roztrząsały między sobą, co trzeba sądzić o grzechach młodych dziewcząt; dyskusje te bywały często bardzo nieprzyzwoite, ale głęboka nieświadomość Lamiel ratowała wszystko. Myśl jej zaprzątały zagadnienia o wiele wyższej kategorji; czuła się zupełnie niezdolna do owej każdogodzinnej obłudy, bez której — zdaniem doktora — nic nie może się udać. Nie widziała nic nudniejszego niż gospodarstwo w ubogim domu, jak u ciotki Hautemare; czuła niesłychany wstręt do tego aby wyjść zamąż za poczciwego wieśniaka z Carville; celem wszystkich jej pragnień — o ileby straciła opiekę księżnej — było dostać się do Rouen, i tam zarabiać na życie prowadzeniem rachunków w jakim sklepie. Nie miała najmniejszej skłonności do miłostek; ponad wszystko lubiła zajmującą rozmowę. Historje wojenne, gdzie bohaterowie narażali się na niebezpieczeństwa i dokazywali nadzwyczajnych rzeczy, wprawiały ją w rozmarzenie na trzy dni, podczas gdy historji miłosnych słuchała z roztargnieniem. Obniżało miłość w jej oczach to, że widziała, iż najgłupsze kobiety we wsi oddają się jej z zapałem. Kiedy księżna dała jej do czytania obłudne romanse pani de Genlis, nie przemówiły do jej serca; rzeczy w dobrym smaku, dla których podkreślenia pani de Miossens przerywała lekturę, wydawały się jej śmieszne i głupie. Lamiel zwracała uwagę jedynie na przeszkody, jakie bohaterowie spotykali w swej miłości. Kiedy szli marzyć o powabach lubej w lasach oświeconych bladym promieniem księżyca, ona myślała o niebezpieczeństwach jakie im groziły od zbrojnych w sztylety złodziejów, których sprawki czytała codzień szczegółowo w Quotidienne. A nawet nietyle niebezpieczeństwo zajmowało ją, ile przykra chwila niespodzianki, kiedy nagle, z zarośli, dwaj licho odziani i gburowaci ludzie rzucali się na bohatera.
Wszystko to, cośmy zauważyli u Lamiel, byłoby zupełnie niemożliwe u jednej z owych pięknie wystrojonych młodych wieśniaczek, które się widzi w niedzielę na tańcach.
Tańce te były otoczone ze wszystkich stron parami przechadzającemi się wśród drzew trzymając się czule za ręce. Młodą Lamiel również raziły te pary i ten sposób dawania z siebie widowiska; to było wszystko co wiedziała z tajemnic miłości kiedy wróciła do domu wujostwa. W tej epoce, poczciwy Hautemare poczuwał się do obowiązku wytłómaczenia jej jaśniej niebezpieczeństwa. Mówił często o straszliwym grzechu, jakim jest przechadzać się po lesie z młodym człowiekiem.
„Dobrze! więc pójdę się przechadzać po lesie z młodym człowiekiem“, rzekła do siebie Lamiel: oto był wynik długich dumań, jakie nastąpiły po jej rozmowie z księdzem Clement.
„Chcę koniecznie wiedzieć, powiadała sobie, co to jest miłość. Wuj powiada, że to wielka zbrodnia, ale co mi znaczą poglądy takiego głupca jak mój wuj. To tak, jak z tą zbrodnią ciotki, że dolała rosołu do zupy w piątek: Bóg był o to strasznie obrażony! Toć widzę, jak księżna, zapłaciwszy dwadzieścia franków, je z mięsem cały rok, i cały jej dom, i ja z nimi, i to nie jest grzech! Trzeba przyznać, że wszystko co mi opowiadają wujostwo jest strasznie głupie. Co za różnica z tem co mówi doktór! Ten poczciwy ksiądz Clement ma całej płacy ledwie sto pięćdziesiąt franków rocznie. Uważałam, że, od czasu jak on się we mnie kocha, Anzelma nie robi mu już podarków: na imieniny dała mu tylko sześć łokci czarnego sukna, a i to była resztka z żałoby po księciu. Dostaje czasem coś od księżnej, trochę drobiu i dziczyzny od chłopów, ale tak jak podprefekt, pan de Bermude, zmuszony jest może mówić wiele rzeczy, aby go nie usunięto. Ile długich kazań na chwałę ministrów prawi nam biedny pan de Bermude; i ot, trach! usunięto go, bo przy wyborach nie mówił tak jak chciał jego minister. Co za głupota! co za nieostrożność! powiada księżna: to były głupstwa, które nie miały odrobiny sensu, ale dla niego (dodała) miały ten sens, że zapewniały mu posadę; a teraz Bermude będzie musiał wegetować z ośmiuset franków miesięcznie. Oto co czeka wszystkich dudków, którzy chcą się bawić w rzymską cnotę.
To uniosło Lamiel w podniosłe regiony i oddalało ją coraz więcej od praktycznej myśli wybrania się do lasu i wyszukania sobie młodego zucha aby go spytać, co to jest miłość.



ROZDZIAŁ VII

Pierwszem uczuciem Lamiel na widok jakiejś cnoty było uważać ją za komedję.
— Świat, powiadał jej Sansfin, nie dzieli się, jak sądzą naiwni, na bogatych i biednych, na cnotliwych i zbrodniarzy, ale poprostu na dudków i hultajów; oto klucz którym tłumaczy się wiek XIX-ty od upadku Napoleona; ile że, dodawał Sansfin, dzielność osobista, stałość charakteru nie nastręczają pokarmu dla obłudy. W jaki sposób człowiek mógłby być obłudny rzucając się na mur wiejskiego cmentarza, dobrze oszańcowany i broniony przez dwustu ludzi? Z wyjątkiem tych faktów, moja piękna przyjaciółko, nie wierz ani słowa we wszystkie cnoty, któremi ci zawracają głowę. Twoja księżna naprzykład mówi bez przerwy o dobroci; jest to, wedle niej, najwyższa cnota: istotny sens jej zachwytu jest ten, że, jak wszystkie damy jej świata, woli mieć do czynienia z dudkami niż z hultajami: oto klucz do owej harmonji społecznej o której kobiety z jej sfery mówią bezustanku. Nie powinnaś wierzyć w to co ja ci mówię. Zastosuj do mnie regułę, którą ci dałem: kto wie, czy ja nie mam jakiego interesu w tem aby cię oszukać? Powiedziałem ci, że dla mnie, otoczonego gruboskórcami z którymi trzeba mi ciągle kłamać aby nie paść ofiarą ich brutalnej siły, prawdziwem szczęściem jest spotkać istotę wyższą. Rozwijać ten talent i śmieć mówić prawdę to dla mnie rozkosz; wytchnienie po wszystkiem co robię przez cały dzień aby zarobić na życie. Może być, iż wszystko co ja ci mówię to kłamstwo. Nie wierz mi tedy ślepo, ale uważaj czy przypadkiem to co ci mówię nie jest prawdą. Tak naprzykład, czy ja kłamię, kiedy zwracam twoją uwagę na coś co się działo wczoraj wieczór? Księżna mówi bezustanku o dobroci, a wczoraj wieczór i dziś rano była uszczęśliwiona z wypadku, który się zdarzył jej serdecznej przyjaciółce, hrabinie de Sainte-Foi. Konie wysypały do rowu hrabinę przedwczoraj wieczór, kiedy wracała do swego zamku o milę stąd.
To rzekłszy, Sansfin znikł. Taki miał sposób z Lamiel: chciał zwłaszcza, aby ona zadawała sobie trud zastanowienia się. Po odejściu doktora, Lamiel rzekła do siebie:
— Nie mogę widzieć wojny, ale co się tyczy siły charakteru, mogę nietylko widzieć ją u drugich, ale mogę nawet sama mieć nadzieję rozwinąć ją w sobie.
Nie myliła się; natura dała jej duszę jakiej trzeba aby gardzić słabością. Bądź co bądź, miłość przypuściła pierwszy szturm do jej serca; zaczęła znów myśleć o księdzu Clement, a te myśli nie były wynikiem rozumowania. Ten sympatyczny młodzieniec był bardzo blady, sutanna uszyta z sześciu łokci sukna (dar panny Anzelmy) czyniła go jeszcze szczuplejszym i pomnażała tkliwe współczucie w sercu Lamiel. Jakaż to byłaby dla niej radość, móc z nim roztrząsnąć surowe zasady, które zawdzięczała mądrości doktora!
„Ale, myślała dalej, to wszystko, co ksiądz Clement mówi przeciw miłości, to może arcybiskup mu nakazał pod grozą utraty miejsca. W takim razie dobrze robi że tak mówi, ale ja byłabym gąską, z której onby sobie drwił w głębi serca, gdybym wierzyła bodaj w jedno słówko z tego co on prawi. Kiedy mi mówi o literaturze angielskiej, to zupełnie co innego; te rzeczy nie interesują biskupa, który może nie umie po angielsku. Chcą mnie oszukać co do wszystkiego co tyczy miłości, a mimo to nie mija dzień, abym nie przeczytała paru stron odnoszących się do tej miłości. Czy ludzie kochający się należą do klasy dudków czy do inteligentnych?
Lamiel zadała to pytanie swojej wyroczni, ale doktór Sansfin był nazbyt sprytny, aby odpowiedzieć jasno.
— Zapamiętaj to dobrze, drogie dziecko, odparł, że ja odmawiam wręcz odpowiedzi na to pytanie. Pamiętaj tylko, że bardzo niebezpieczne jest dla ciebie starać się to zbadać: to tak, jak straszliwa tajemnica w Tysiącu i jednej nocy, w owych bajkach które cię tak bawią: kiedy bohater chce ją przeniknąć, olbrzymi ptak zjawia się w powietrzu, rzuca się nań i wydziera mu oko.
Lamiel czuła się bardzo urażona tą odmową.
„Chcą mnie oszukać we wszystkiem co się odnosi do miłości, zatem nie mam już co żądać wyjaśnień od nikogo, trzeba mi wierzyć jedynie w to, co zobaczę na własne oczy.
Zapowiedź strasznego niebezpieczeństwa, którą ostrożny doktór wsunął w swoją odpowiedź, pobudziła odwagę Lamiel.
„Zobaczymy, czy zlęknę się niebezpieczeństwa, wykrzyknęła. Wszystko co wiem z praktyki o miłości, to wieczne nauki wuja, że nie trzeba iść z młodym człowiekiem do lasu. Otóż ja pójdę z młodym człowiekiem do lasu, i zobaczymy. Co zaś do mego księżyka, będę mu okazywała dwa razy tyle sympatji, aby go doprowadzić do szaleństwa. Taki był zabawny wczoraj, kiedy wyjął zegarek z zagniewaną miną; gdybym miała odwagę, uściskałabym go. Co on by zrobił za minę?“
Lamiel znajdowała się w szczytowym punkcie rozciekawienia miłością, kiedy, jednego dnia, wchodząc do księżnej, przerwała nagle jej rozmowę z panną Anzelmą; widocznie była mowa o niej. Księżna dostała w nocy depeszę z Paryża. Było to w wilję rozporządzeń Lipcowych; bliski przyjaciel przesyłał w tej mierze szczegóły, które ją przejęły lękiem o syna: armja z Saint-Omer miała ruszyć na Paryż aby się załatwić z wielkiem sprzysiężeniem posłów z lewicy. Odwrotnym posłańcem księżna napisała do syna, że czuje się z każdym dniem słabsza i że prosi go o dowód serca, może ostatni, mianowicie, aby wyjechał z Paryża natychmiast po otrzymaniu listu, i aby spędził z nią tydzień w Carville.
Politechnika, to była jedna z omyłek biednego księcia; była republikańska nawet za Napoleona; można się domyślać, czy ci panowie z lewicy nie postarali się jej sfanatyzować!
— Książę de Miossens republikaninem! wykrzyknęła z odrazą; doprawdy, toby było ładne!
Ale nie minęły dwie godziny jak księżna, w największym sekrecie, wyprawiła gońca, a już doktór wiedział, że młody książę ma przybyć do zamku. To był wypadek, którego lękał się najbardziej.
„Ten młody człowiek jest przystojny, nosi mundur; to jedno wystarczyłoby aby oczom Lamiel przypomnieć Napoleona i aby mi wydrzeć uroczą przyjaciółkę. Miałem już wiele trudu z tem, aby ją ocalić od księżyka, choć jego nieśmiałość i cnota nie były zbyt groźne. Ale trudno mi liczyć na tę samą wstrzemięźliwość u młodego księcia, którego wodzi za nos ladaco służący. Ten służący mógłby się zwąchać z mojem Lamielątkiem, i wówczas wszystkie moje trudy, by z niej uczynić kobietę inteligentną, zdałyby się tylko na to, aby przydać wdzięku jej romansikowi z księciem“.
W dwie godziny później, czcigodny Hautemare zjawił się na zamku w odświętnym stroju. Zjawienie się jego o ósmej wieczór było czemś niezwykłem. W pierwszy dzwon w dziedzińcu dzwoniono dłużej niż kwadrans, zanim Saint-Jean, stary sługa mający klucze od bram, zechciał uznać, że to ktoś dzwoni. Księżna uroiła sobie, że ten dzwon ma dźwięk żałobny.
— Musiało coś się stać w Paryżu, powiadała sobie; jaką decyzję powziął mój syn? Wielki Boże! co za nieszczęście, że ten pan de Polignac został ministrem! To los naszych biednych Burbonów, że zawsze biorą sobie głupich doradców. Mieli pana de Villèle; mieszczuch, prawda; ale to właśnie racja, aby lepiej znał mieszczuchów którzy atakują dwór. Z pewnością sprowadzili do Tuilleryj politechnikę z armatami, i te biedne dzieciaki, urzeczone paroma uprzejmemi słowami króla, będą broniły Tuilleryj, jak niegdyś Szwajcarzy 10 sierpnia.
W niecierpliwości swojej, księżna dzwoniła na wszystkie panny, otworzyła okno i wybiegła nawpół ubrana na balkon.
— Cóż tam, Saint-Jean, zechcesz ty wreszcie otworzyć?
— Dalibóg, proszę pani, odparł zgryźliwie stary sługa, to nie jest godzina na otwieranie. Ja nie mam ochoty być pokąsanym.
— Boisz się że cię pokąsają ludzie, którzy dobijają się do bramy, więc cóż to za ludzie?
— Także gadanie, odparł zgryźliwie stary, chodzi o panine psy, które mnie chwycą za łydki: ładny pomysł sprowadzać tutaj te wściekłe angielskie buldogi! Skoro raz wbiją zęby te angliki, już nie popuszczą.
Trzeba było dobrego kwadransa, aby obudzić i ubrać Lowela, angielskiego lokaja, który jeden miał wpływ na swoich ziomków buldogów. Przez ten czas, dzwon rozlegał się z podwójną siłą. Hautemare, wciąż dzwoniąc do bramy, myślał że mu nie chcą otworzyć. Ten dzwon, te ujadania psów, mruczenie odźwiernego, klątwy Lowela, wszystko to doprowadziło wzruszenie księżnej do istnego szału nerwów. Panny musiały położyć ją do łóżka i cucić solami.
— Mój syn nie żyje! wykrzyknęła, posłaniec zastał w Paryżu rewolucję.
Księżna tonęła w tych myślach, kiedy jej oznajmiono, że chodzi poprostu o zakrystjana, który ośmiela się budzić cały zamek.
— Nie wiem co mnie wstrzymuje, rzekł Saint-Jean otwierając; wystarczyłoby mi rzec słówko Anglikowi i dałby go pożreć swoim bydlętom.
— Tobyśmy dopiero zobaczyli, odrzekł oburzony bakałarz; nie ruszam się w nocy bez szabli i pistoletu, które dał mi ksiądz proboszcz.
Księżna usłyszała koniec tego djalogu i miała już na nowo zemdleć z gniewu, kiedy Hautemare, sam mocno rozgniewany, zjawił się w sypialni.
— Proszę pani, z całym szacunkiem jaki jej jestem winien, przychodzę odebrać moją bratanicę; nie przystoi aby spała pod jednym dachem z jaśnie paniczem, dla którego byłoby zabawką shańbić uczciwą rodzinę.
— Jakto! mości zakrystjanie, pierwsze słowa, z któremi zwracasz się do mnie przewróciwszy wszystko w moim zamku do góry nogami, to nie przeproszenie? Wpadasz tutaj po nocy, tak jakbyś szedł na rynek w miasteczku!
— Jaśnie oświecona księżno, odparł zakrystjan tonem bardzo mało uniżonym, przepraszam panią i proszę o wydanie mi natychmiast mojej bratanicy. Żona moja nie życzy sobie, aby spotkała pani syna.
— Co mi pan mówisz o moim synu! wykrzyknęła księżna osłupiała.
— Mówię, że przybędzie może jutro rano, i że nie chcemy aby zastał tu naszą bratanicę.
„Wielki Boże! pomyślała księżna, spisek paryski zdemoralizował nawet tę wioskę; nie trzeba drażnić tego zuchwalca. On ma wpływ na kanalję; najlepsze co mogę uczynić, to udać się na resztę nocy do mojej wieży. Rouen będzie w ogniu, tak jak Paryż; niema mowy o ucieczce do Rouen; trzeba będzie szukać schronienia w Hawrze. Tam jest mnóstwo kupców, wielkie magazyny pełne towarów; mimo że jakobini w duszy, we własnym interesie będą kilka godzin przeciwdziałać grabieży. Moją kuzynkę La Rochefoucault zamordowano z początkiem rewolucji, bo lud spostrzegł, że posyłała po konie pocztowe. Trzeba skaptować sobie tego Hautemare. Dla tych ludzi nie istnieje nic prócz dukata; dam mu dwadzieścia pięć, jeśli trzeba, byle mi się wystarał o konie.
Księżna milczała, pogrążona w myślach. Hautemare, mocno podrażniony zatargiem ze służbą, wyobraził sobie, że to milczenie znaczy odmowę.
— Można księżno, rzekł zuchwale, proszę mi oddać bratanicę; niech mnie pani nie zmusza, abym po nią przyszedł w towarzystwie moich dzwonników, do których się przyłączy w potrzebie cała wieś.
Te słowa zdecydowały księżnę; obrzuciła plebejusza spojrzeniem pełnem nienawiści, poczem rzekła obleśnie:
— Drogi panie Hautemare, jak mnie pan źle rozumie! Ależ oddam panu pańską bratanicę. Myślałam tylko, że chłodna noc może jej zaszkodzić na piersi; niech pan powie, proszę, aby zaprzężono. Niech pan poprosi pannę Anzelmę, aby pomogła jej się ubrać; i ja się także ubiorę.
Energicznie pokazała drzwi zakrystjanowi, który robił co mógł aby wytrwać w gniewie; nie chciał bezwarunkowo wracać do domu bez bratanicy, wyobrażał sobie okropną scenę, jakąby mu wyprawiła żona, gdyby go ujrzała bez Lamiel.
Wyszedł wreszcie; księżna rzuciła się do drzwi i zamknęła je na potrójne rygle. Zasunąwszy rygle bardzo starannie, księżna ochłonęła trochę.
„Chwila nadeszła, rzekła sobie; prędko: moje djamenty, moje złoto, i fałszywy paszport, którego mi dostarczył poczciwy doktór!“
Była bardzo energiczna w tej chwili; nie wzywała niczyjej pomocy, aby otworzyć małą skrytkę umieszczoną pod nogą od łóżka. Dywan był rozcięty w tem miejscu i trzymał się tylko szwem, który rozpruła bez trudu. Mała, bardzo zwyczajna szkatułka zawierała djamenty; ze złotem miała więcej kłopotu, było go pięć czy sześć funtów, były także banknoty, które schowała za gors razem z djamentami; złoto włożyła do zarękawka. Wszystko to była sprawa pięciu minut. Pobiegła do pokoju Lamiel, którą zastała zapłakaną. Panna Anzelma obsypała ją brutalnemi wyrzutami z przyczyny zuchwalstwa wuja, który obudził zamek o tak nieprzyzwoitej godzinie.
Widok łez Lamiel kazał zapomnieć księżnej wszystkich obaw o siebie samą; czuła się w tej chwili tak odważna, że parsknęła serdecznym śmiechem, kiedy Lamiel spytała jej, jak daleko posunął się pożar. Ponieważ panna Anzelma odpowiadała na jej pytania jedynie grubjaństwami, była pewna, że zamek się pali.
— Poprostu, rzekła księżna, rewolucja zaczyna się we wsi; ale nie niepokój się, moja mała, mam przy sobie za ośm tysięcy djamentow, mam także złoto i banknoty. Uciekniemy do Hawru, a stamtąd, w najgorszym razie, przeprawimy się na dwa tygodnie do Anglji. Kiedy tam będę cię miała przy sobie, będę się czuła tak samo szczęśliwa jak w tym zamku.
Mimo swego rozczulenia oraz namiętnej przyjaźni dla Lamiel księżna sądziła, że polityczniej jest nie wspominać ani słowa o synu. Prawdziwym jej zamiarem było spędzić parę godzin w wieży i tam oczekiwać chwili aż Fedor przybędzie do Carville. W najgorszym razie, gdyby chłopi byli zbyt rozjuszeni, przejedzie gościńcem dwie albo trzy mile i wróci w nocy pod wieś aby wziąć syna. Lamiel była pełna podziwu dla nadzwyczajnego męstwa księżnej.
„Te wielkie damy mają istotną wyższość nad nami. Oczywiście, nie boję się przejechać przez ulicę i przez rynek w Carville, gdzie wszystkie chłopaki będą krzyczeć: Niech żyje Napoleon, albo niech żyje Republika! Jeśli zechcą koniecznie połamać karetę księżnej, podam jej ramię i opuścimy dumnie miasteczko. Iwo i Mateusz, nasi najlepsi dzwonnicy, z pewnością będą trzymali za mną, a Iwo jest silny jak Herkules; nie boję się tedy, ale jestem poważna i skupiona, gdy moja pani ma głowę na mówienie żarcików, od których pękamy ze śmiechu.
Księżna okazała cudownie zimną krew. Tysiąc franków, które miała w talarach, wręczyła pannie Anzelmie i kamerdynerowi, prosząc aby rozdzielili tę sumę między służbę. Nakazała, aby nikt nie jechał za nią. Powtórzyła kilka razy z naciskiem, że wróci pojutrze. Zaprzężono do landary ze wspaniałemi herbami; księżna miała tę zimną krew, aby kazać wyprzęgnąć i zastąpić landarę powozikiem bez herbów i tem samem mniej zwracającym uwagę; wreszcie obie panie wsiadły do powozu jedynie w towarzystwie zakrystjana, który, wyczerpany godzinnem udawaniem gniewu, w strachu przed sceną jaka go czekała w domu jeśli się pokaże bez Lamiel, miał łzy w oczach i nie wiedział co mówi.
Wsiadając, księżna miała czas powiedzieć do Lamiel:
— Nie zdradzajmy naszych projektów przed tym człowiekiem; on jest może opętany przez jakobinów.
Lamiel pierwsza powiedziała, kiedy były o pięćset kroków od zamku:
— Ależ, księżno, wszystko jest zupełnie spokojne.
Niebawem znalazły się na głównej ulicy; latarnia pod ratuszem płonęła spokojnie, a jedynym hałasem jaki usłyszały, było chrapanie człowieka, który spał w pokoju księżnej na pierwszem piętrze. Pani de Miossens parsknęła śmiechem i rzuciła się w ramiona Lamiel, która płakała z serdeczności i rozczulenia. Przez kilka minut pani de Miossens oddawała się wesołości: Hautemare otwierał szeroko oczy.
„Trzeba oddalić podejrzenia tego człowieka“, rzekła sobie księżna.
— I cóż, drogi Hautemare, czy byłeś zadowolony ze spokoju, z jakim odwiozłam twoją bratanicę do drogiej cioteczki? Masz klucze od wieży, otwórz pokój na drugiem piętrze i zapal nam ogień, położę się. A jeżeli pani Hautemare pozwoli, rzekła z ironją której bakałarz nie zrozumiał, chciałabym, ze strachu przed duchami, aby Lamiel spała przy mnie na składanem łóżeczku.
Czytelnik zauważył pewnie, że księżna przez ostrożność nie spytała bakałarza, w jaki sposób dowiedział się, że Fedor ma przybyć do Carville.
„To sprawa jakobinów, pomyślała; ten człowiek odpowiedziałby mi jakiemś kłamstwem; lepiej nie budzić jego podejrzeń, dowiem się wszystkiego przez moją małą Lamiel“.
Hautemare, raz upewniony że żona nie zrobi mu sceny, wstydził się grubjańskiego sposobu, w jaki potraktował księżnę. Żona jego, zupełnie ułagodzona wyszukaną grzecznością wielkiej damy, która raczyła odwieźć jej bratanicę, bez trudu pozwoliła jej wrócić do księżnej; sama ubrała się, aby przyrządzić herbatę. Ci poczciwi ludzie myśleli, że lepiej jest nie męczyć grzecznościami wielkiej damy; mąż zaniósł herbatę na drugie piętro, spytał o rozkazy i oddalił się wśród mnóstwa wielce dystyngowanych ukłonów.
Obie panie uśmiały się serdecznie ze swego strachu i zasnęły spokojnie po półgodzinnem wsłuchiwaniu się w głęboką ciszę panującą we wsi. Nazajutrz, księżna obudziła się aż o dziewiątej, w chwilę zaś potem Fedor był w jej ramionach. Był to 28-my lipca 1830. Fedor, który przybył o siódmej, nie pozwolił budzić matki. Był bardzo smutny.
„Jeżeli rozruchy trwają, myślał, koledzy powiedzą żem drapnął; trzebaby, skoro uściskam matkę, uprosić abym mógł wrócić do Paryża“.
Lamiel, patrząc na tego młodego człowieka tak niespokojnego, ściśniętego w uniformie, widziała w nim coś małego, co wykluczało pojęcie siły, a nawet odwagi. Fedor był wysoki i szczupły; twarz miał uroczą; ale lęk że będzie uchodził za dezertera, odejmował mu wszelki wyraz. Lamiel uważała, że jest bardzo podobny do swego portretu.
„Tak, to on, mówiła sobie; to wielkie nic, którego portret w pokoju matki zwraca uwagę jedynie piękną ramą“.
Fedor znów, w chwilach gdy zapomniał o swoim wyrzucie, powiadał sobie:
„Więc to jest ta mała Normandka, która, przy pomocy sprytu i zręcznych pochlebstw, umiała zdobyć względy mojej matki, i co więcej umie je zachować“.
Ponieważ wszystko co otaczało Fedora — kuchnia, w której go ujrzała, wuj Hautemare i ciotka, jeszcze smutna że zatamowała źródło podarków któremi księżna ją obsypywała, — to były rzeczy zbyt znane i zbyt nudne dla Lamiel, cała jej uwaga wracała mimowoli do tego młodego wojskowego, tak szczupłego, tak bladego i tak wyraźnie niezadowolonego z siebie. W ten sposób odbyło się owo spotkanie, które tak przeraziło doktora Sansfin. Co chwila pani Hautemare zbliżała się do bratanicy i mówiła pocichu:
— Ależ róbże honory domu; jesteś taka sprytna, mówże co do młodego księcia, inaczej weźmie nas za ordynarnych chłopów.
To i wiele podobnych rzeczy mówiła półgłosem, ale tak, że Fedor słyszał je dobrze. Napróżno Lamiel starała się dać do zrozumienia ciotce, że lepiej będzie zostawić swobodę młodemu podróżnemu. Natręctwo to nie uszło uwagi Fedora i cały jego potężny zły humor zwrócił się na państwa Hautemare. Pomału raczył spostrzec, że Lamiel ma prześliczne włosy i że byłaby bardzo ładna, gdyby wiejskie powietrze nie przyciemniło nieco jej cery. Następnie raczył odkryć, że nie ma nic fałszu ani obleśnych mizdrzeń wiejskiej intrygantki. Pani Hautemare drapała się co kwadrans na wieżę, aby słuchać pod drzwiami i zaglądać czy się księżna nie obudziła. W czasie tych wypraw, Fedor zostawał sam z Lamiel; instynkt młodości przeważył w końcu troskę że go wezmą za dezertera; patrzał na Lamiel z wielką uwagą, ona zaś rozmawiała z nim z całą żywością jaką rodzi paląca ciekawość. Naraz doktór Sansfin zjawił się w kuchni, służącej za teatr tego pierwszego spotkania. Mina doktora godna była pendzla malarza; stał nieruchomo z otwartemi ustami i wytrzeszczonemi oczyma.
„Trzeba przyznać, powiedział sobie Fedor, że to bardzo szpetny garbus; ale powiadają, że ten garbus i ta szczególna dziewczyna kręcą jak chcą moją matką. Starajmy się ich zjednać, aby uzyskać od matki zgodę na mój powrót do Paryża“.
Powziąwszy to postanowienie, młody książę nawiązał żywą rozmowę z lekarzem; opowiedział szczegółowo pierwsze zamieszki z dnia 26-go w ogrodzie Palais-Royal, koło kawiarni Lemblina; dwaj uczniowie politechniki, znajdujący się w kawiarni w chwili gdy czytano głośno słynne Rozporządzenia, pobiegli na politechnikę i opowiedzieli dokładnie kolegom wszystko czego byli świadkami. Doktór słuchał ze wzruszeniem, które się żywo malowało na jego ruchliwych rysach; można przypuszczać że był zachwycony nieszczęściami, jakie groziły Burbonom. Arogancja szlachty i księży musiała być szczególnie dotkliwa dla człowieka, którego próżność graniczyła z szaleństwem. Wyobraźnia jego syciła się upokorzeniami, jakie wycierpi ten dom Burbonów, który od wieku popierał silnych przeciw słabym.
„Czy to nie ci ludzie, powiadał sobie Sansfin, ochrzcili na wieki mianem motłochu klasę w której ja się urodziłem? Dla nich, wszystko co ma inteligencję jest podejrzane; otóż, jeżeli ten początek buntu będzie miał poważniejsze skutki, jeżeli te dudki Paryżanie zdobędą się na odwagę, stary Karol X może łatwo skończyć na abdykacji, a motłoch, do którego ja należę, uczyni krok naprzód. Staniemy się czcigodnem mieszczaństwem, o które dwór będzie musiał się zabiegać“.
Potem nagle Sansfin przypomniał sobie piękną pozycję jaką zajął wobec kongregacji.
„Jestem w przededniu karjery, powiadał sobie, jeżeli zechcę zabiegać o stanowisko. Wszystkie okoliczne zamki dałyby chętnie po pięćdziesiąt albo sto ludwików za to by mnie w krótkiej drodze powieszono; ale, w oczekiwaniu tej miłej chwili, jestem tu jedynym pośrednikiem, przez którego mogą paktować z ludem. Gram na ich lęku, jak Lamiel gra na fortepianie; straszę ich i uspokajam niemal wedle ochoty. Jeśli uzyskają walne zwycięstwo, najwścieklejsi reakcjoniści wymogą na innych aby mnie wtrącono do więzienia. Wicehrabia de Saxilée, ten młodzieniec tak przystojny i tak dumny ze swej postawy, powiedział wszak przy mnie do swoich szlachetnych kommilitonów: „To już jest jakobinizm, rozważać tak spokojnie szanse jakobinów“. Tak więc, jeżeli bunt paryski, mimo lekkomyślności tych uliczników będzie natyle zręczny aby wyrządzić istotną szkodę Burbonom, tracę owoc tyloletnich starań we wszystkich zamkach i u wszystkich księży w okolicy. Inne potęgi wyłonią się z ludu, i spryt mój będzie musiał robić cuda, aby się uczepić tej brutalnej siły. Jeżeli partja dworska zwycięży i każe rozstrzelać z pięćdziesięciu liberałów, trzeba mi zmykać do Hawru, może do Anglji, bo natychmiast wicehrabia de Saxilée zażąda mego uwięzienia. Conajmniej zrewidują moje papiery, aby się przekonać, czy nie wącham się z liberałami z Paryża. Ten młody głuptas chce wracać na swoją politechnikę; trzeba skłonić księżnę, aby się zgodziła na ten powrót. Będę mentorem młodego człowieka, pojadę z nim do Paryża, będę dwa razy dziennie wysyłał kurjerów do księżnej, w istocie zaś będę się starał wślizgnąć do partji która zwycięży. Ci Paryżanie są tacy głupi, że oczywiście dwór wyłże się obietnicami; kiedy ludowi minie gniew, nie dostaje nic, a za tydzień Paryżanom gniew minie. W takim wypadku zyskuję sobie łaski wodzów kongregacji i wracam do Carville jako ich człowiek. Moją rzeczą będzie wówczas wytłómaczyć wszystkim reakcyjnym dudkom, że wicehrabia de Saxilée jest szalona pałka, zdolna wszystko zepsuć. W ten sposób uniknę bodaj więzienia, do którego ten łajdak chce mnie wpakować. Trzeba zatem nadskakiwać temu młodemu głuptasowi tak, aby się zgodził na mnie jako na towarzysza podróży“.
W czasie tych wszystkich rozważań, Sansfin zaczął schlebiać młodemu księciu, wypytując o tysiączne szczegóły, o ducha politechniki i wynosząc pod niebiosa Monge‘a, La Grange‘a i innych wielkich założycieli tej szkoły. Ci wielcy ludzie to byli bogowie Fedora i walczyli w jego sercu z przesądami rodowemi, starannie hodowanemi przez jego rodzinę. Był bardzo dumny, że jest księciem, ale myślał o swoim tytule ledwie dwa razy dziennie; po dwadzieścia zaś razy poił się szczęściem, że uchodzi za jednego z najlepszych uczniów.
Skoro pani Hautemare przyszła wreszcie oznajmić że księżna nie śpi, Fedor zaczynał nań patrzeć jak na rozumnego bardzo człowieka, a Lamiel nabrała głębokiego szacunku dla talentu, z jakim Sansfin umiał wkraść się w łaski młodego księcia. W chwili gdy młody książę miał złożyć u drzwi matki wspaniały bukiet rzadkich kwiatów przywieziony z Paryża, doktór zdążył szepnąć dziewczynie:
— Najtrudniejsza rzecz, to zjednać sobie kogoś kim się pogardza; nie wiem doprawdy, czy zdołam uchodzić to książątko.
Fedor udał się do matki; doktór miał swoich chorych, chciał zresztą usłyszeć od samej księżnej wszystko co syn jej powie. Musiał się z nią oczywiście widzieć sam na sam, i przy tej sposobności natchnąć księżnę aby go wysłała do Paryża z synem.
Ale, kiedy doktór wrócił w godzinę potem, zastał księżnę we łzach; był to niemal atak nerwowy. Nie chciała słyszeć o powrocie syna do Paryża.
— Albo ten bunt to nic (każde słowo przerywane było histerycznem łkaniem), w takim razie twojej nieobecności nikt nie zauważy — przyjechałeś odwiedzić chorą matkę, nic prostszego — albo ten bunt posunie się aż do starcia z trzydziestoma tysiącami ludzi którzy idą na Paryż; w takim razie, nie chcę aby Miossens figurował między wrogami króla. Twoja karjera byłaby na zawsze złamana; otóż, w ważnych okolicznościach, ja zastępuję twego ojca i daję ci formalny rozkaz, abyś mnie nie opuszczał na krok.
Wygłosiwszy to zdanie wcale stanowczym tonem, zażądała, aby syn, który jechał pocztą całą noc, odpoczął dwie godziny i aby poszedł przespać się do zamku.
Zostawszy sama z doktorem, rzekła:
— Naszych biednych Burbonów zdradzą jak zwykle. Zobaczy pan, że jakobini przeciągną armję z Saint-Omer. Oni mają sposoby, wprost niewytłómaczone, przynajmniej dla mnie. Naprzykład, niech mi pan powie, drogi przyjacielu, w jaki sposób, wczoraj wieczór o dziewiątej, Hautemare wiedział, że mój syn przyjedzie z Paryża? Nie zwierzyłam się nikomu z listu do Fedora, który oddałam kurjerowi księcia de R...; syn pokazał mi ten list: przez kwadrans oglądaliśmy pieczęć, była nietknięta w chwili gdy Fedor ją złamał.
Doktór rozwinął całą sztukę aby wejść w uczucia księżnej, był w roli lekarza. Chciał uśmierzyć jej podrażnienie; od samego zaś Fedora dowiedział się wszystkiego, czego mógł się dowiedzieć o buncie paryskim. Stwierdził, że księżna jest podrażniona jak tygrysica; tak się wyraził opowiadając rzecz Lamiel.
Ale w interesie doktora było znaleźć się w Carville dopiero w chwili gdy będzie tam wiadomy ostateczny rezultat buntu lipcowego. Niebawem księżna wpadła na pewną myśl: Fedor ma nerwy w fatalnym stanie, chłopiec za wiele pracował, jak wszyscy uczniowie Politechniki; trzeba mu kąpieli morskich przez dwa tygodnie, ale nie w Dieppe, miejscowości skokietowanej uprzejmością księżnej de Berri i tem samem podejrzanej dla jakobinów. Trzeba poprostu jechać do Hawru; kupcy drżący o swoje magazyny nie dopuszczą do plądrowania miasta, w razie gdyby jakobini byli górą; gdyby dwór tryumfował (co doktór uważał za bardzo prawdopodobne), złe języki w sąsiednich zamkach nie będą mogły ośmieszać tej małej podróży. Chudość i bladość Fedora dostatecznie świadczą, że zdrowie jego jest nadwerężone nadmierną pracą; upał jest straszliwy, i księżna usłucha poprostu rady doktora, który przepisał morze. Księżna nie chciała jechać do Dieppe, bo nie chciała czekać na kostjum balowy i na kapelusze które musiałaby sprowadzać z Paryża. Fedor zawsze objawiał chęć nie podróży do Anglji — na to nie miał czasu — ale spędzenia paru dni w tym osobliwym kraju. No, więc z Hawru pojedzie się na trzy dni do Portsmouth.



ROZDZIAŁ VIII

Wszystkie te zamiary zaczęto wprowadzać w życie, skoro tylko doktór podsunął je księżnej. Księżna widziała w tem ogromne zalety: Hawr był o wiele dalej od Paryża niż Carville, a powtóre liczyła że jej nie znają na drodze do Hawru. Księżna, w istocie bardzo cierpiąca, nie opuściła wieży; wszystkich przygotowań dokonano w zamku. O ósmej wieczór, kiedy konie zajechały przed wieżę, ujrzano na gościńcu paryskim karetkę pocztową strojną w chorągiewki trójkolorowe.
— Mój Boże, jaka ja ci jestem wdzięczna, drogi doktorze, że miałam do ciebie całkowite zaufanie! wykrzyknęła księżna, wsiadając do landary z synem i lekarzem.
Księżna umiała ocenić, że doktór nie chciał w żaden sposób przyjąć miejsca na tylnem siedzeniu. Fedor, zażenowany tą grzecznością, skoro się znaleźli o milę za wsią, oświadczył, że siądzie obok woźnicy. Doktór był zachwycony; nie będzie w Carville w chwili gdy dojdzie tam ostateczny wynik paryskich rozruchów! No i przeszkodził na długo rozmowom między tem miłem i wytwornem książątkiem a Lamiel.
Po drodze, podróżni spotkali się tylko z ciekawością; wszyscy pytali o nowiny z Paryża, w odpowiedzi oni pytali wzajem o nowiny i powiadali że jadą z sąsiedniej wsi. Przybywszy na pocztę w Hawrze, księżna pokazała dumnie paszport wydany na imię pani Miaussante i jej syna. Zmusiła syna aby się rozstał z mundurem; biedny chłopiec był w rozpaczy.
„Więc kiedy się biją, powiadał sobie, książę de Miossens nietylko zmyka ale jeszcze zdejmuje mundur!“
Doktór ulokował ich w Hawrze u jakiegoś swego znajomka, wystarał się o pokojówkę i dwóch służących, którzy zgoła nie wiedzieli kto zacz jest pani Miaussante. W Hawrze tedy, i wolna od wszelkich osobistych niepokojów, księżna spędziła pierwsze dni rozpaczy, spowodowane niewiarygodnym obrotem rewolucji lipcowej. Kiedy się dowiedziała że król jest na wygnaniu w Anglji, pojechała do Portsmouth z synem. Odprowadziwszy ich, doktór kupił, wracając, trójkolorowe wstążki które zatknął w butonierkę, i pojechał do Paryża. Przesadził przed przyjaciółmi z kongregacji niebezpieczeństwa jakie przeszedł w Carville, i w niespełna tydzień później, nominacja pana Cezara Sansfin ukazała się w Monitorze: mianowano go podprefektem gdzieś w Wandei. Celem jego było jedynie zaznaczyć swoje oddanie nowemu rządowi. Kongregacja opatrzyła go w listy polecające do miejscowości gdzie miał rozwinąć swoje talenty administracyjne; praktyka przynosiła mu w Carville siedem do ośmiu tysięcy, a do tego Sansfin nie miał ochoty pokazywać się w mundurze ze szpadą przy boku.
„W Carville, powiadał sobie, przyzwyczajono się do mego garbu, do mojej ułomności“.
W tydzień po nominacji doktór zachorował i przybył na urlop do Carville.
Lamiel została u ciotki; w trzy dni po wyjeździe księżnej przybyły do niej cztery ogromne paki, wypełniające prawie cały kryty wóz pałacowy. Była to bielizna i wszelkiego rodzaju suknie, które księżna jej darowała. Było coś tkliwego w tej pamięci. 27-go lipca, przed wyjazdem, księżna poszła na godzinę do zamku, kazała sporządzić te pakiety i, mocno niedowierzając uczciwości wszystkich tak wzorowych osób które ją otaczały, kazała przewiązać paczki wstążką i w swoich oczach opieczętować je herbową pieczęcią. Była to mądra ostrożność; paczki te napsuły sporo krwi pannie Anzelmie, a niehumor ten przeszedł w gniew, kiedy ujrzała że Lamiel, zostawszy sama we wsi, nie raczy zajść do zamku aby jej złożyć wizytę.
Dziewczyna nie myślała o tem wcale, zajęta ukrywaniem szalonej radości jaka ją pochłaniała; co rano, przy obudzeniu, doświadczała nowej przyjemności powtarzając sobie, że już nie jest w tym wspaniałym zamku, gdzie wszyscy byli starzy i gdzie na dwadzieścia słów ośmnaście było naganą. Obecnie, jedyną jej przykrością było pisywać codziennie do księżnej. Skoro tylko pozwoliła trochę bujać myślom, listy jej stawały się mniej poprawne; ale doprawdy nie miała cierpliwości aby je przepisywać. Myślała przez chwilę o grzecznych upomnieniach do jakich to zaniedbanie da powód; potem odpędzała szybko wszystkie przykre myśli. Obawa tej krytyki łączyła wspomnienie tej tak miłej dla niej księżnej z obrazem panny Anzelmy i innych przykrości pałacowych. Razem wziąwszy, w dziesięć dni po opuszczeniu zamku, został w duszy Lamiel, jako całe wspomnienie, głęboki wstręt do trzech rzeczy, symbolów najokropniejszej nudy: do arystokracji, do bogactwa, i do budujących kazań.
Nic nie zdało się jej bardziej śmieszne i wstrętne niż przenudna dystynkcja oraz obowiązek mówienia o wszystkiem, nawet o najzabawniejszych rzeczach, z odmierzoną i chłodną wzgardą. Uświadomiwszy sobie to uczucie z niejakim żalem, Lamiel zauważyła, że wdzięczność, jaką winna była bezsprzecznie księżnej, równoważyła się ściśle przykrością, jaką jej sprawiały owe pańskie maniery. Zapominała o swej pani szybko; gdyby nie konieczność pisania listów, byłaby zapomniała zupełnie.
Wstręt do wszystkiego, co mogło jej przypominać pobyt w tym nudnym zamku, był tak wielki, że przeważył próżność, naturalną u szesnastoletniej dziewczyny.
W dniu wyjazdu księżnej, doktór znalazł sposób powiedzenia jej:
— Idź opłakiwać w swoim pokoju wyjazd swojej dobrodziejki, i nie pokazuj się aż jutro rano.
Nazajutrz, kiedy Lamiel zeszła aby uściskać panią Hautemare, ciotka zdziwiła się bardzo, widząc że wdziała strój wieśniaczy, nawet ten wstrętny bawełniany czepek, który tak szpeci ładne twarzyczki w okolicach Bayeux.
Ten rys mniemanej skromności zjednał jej jednomyślny poklask całej wsi. Ten szpetny bawełniany czepek na głowie, którą widywano strojną w tak ładne kapelusze, był ulgą dla zawiści. Wszyscy uśmiechali się do Lamiel, kiedy się pojawiła we wsi w sabotach i zwykłej kiecce. Wuj, widząc że nie wraca, pobiegł za nią przez cały rynek.
— Dokąd idziesz? krzyczał wystraszony.
— Pobiegać trochę, odparła śmiejąc się; w tym zamku byłam jak w więzieniu.
I w istocie popędziła w stronę wsi.
— Poczekaj godzinkę, skoro tylko skończę lekcję, pójdę z tobą.
— A juści!... wykrzyknęła Lamiel — było to jedno z owych pospolitych słów, których szczególnie nie wolno jej było używać w zamku — a juści, potrafię się obronić sama od złodziei! I popędziła w sabotach aby przeciąć dyskusję.
Zrobiła więcej niż dwie mile, zatrzymywała się ze wszystkiemi dawnemi przyjaciółkami które spotkała; kiedy wreszcie wróciła, była czarna noc. Bakałarz gotował już reprymendę, mającą wykazać jak niewłaściwem było dla dziewczyny w jej wieku biegać po nocy, ale przerwała mu w pół słowa godna połowica, która potrzebowała dać upust zdumieniu, podziwowi i zazdrości, jakiemi ją przepełniły bielizna i jedwabie, zawarte w pakietach przyniesionych z zamku.
— Czy to możliwe, żeby to było twoje? wykrzyknęła ze smutnym podziwem.
Po szczegółowych rozważaniach każdego przedmiotu, które wydawały się dziewczynie bardzo długie, pani Hautemare przybrała ważną minę, która kłóciła się z tonem jej głosu, i dodała:
— Miałam staranie o twoje dziecięctwo i mam, jak sądzę, prawo spodziewać się, że mi pozwolisz nosić w niedzielę i święta bodaj najlichsze z twoich sukien.
Lamiel osłupiała; taki styl byłby niemożliwy w zamku; panna Anzelma i inne pokojowe księżnej miały uczucia niskie, ale umiały je wyrażać zgoła inaczej. Na widok tych rzeczy, panna Anzelma byłaby się rzuciła w ramiona Lamiel, byłaby ją zasypała pocałunkami i powinszowaniami, poczem poprosiłaby ze śmiechem, aby jej pożyczyła której z tych sukien. Przymówka ciotki przeraziła dziewczynę; przykre refleksje cisnęły się jej w myśli. Nie mogła tedy nikogo kochać; ludzie, których sobie wyobrażała jako doskonałych, przynajmniej sercem, byli równie nikczemni jak inni!
„Nie mam więc nikogo do kochania!“
Tonąc w tych smutnych refleksjach, stała wyprostowana nieruchomo z wyrazem powagi. Ciotka Hautemare wywnioskowała, że droga bratanica waha się z pożyczeniem sukni; zaczem, aby ją skłonić, zaczęła wyszczególniać wszystko co dla niej zrobiła przed oddaniem jej do zamku.
— Bo, koniec końców, ty nie jesteś naszą prawdziwą bratanicą, dodała; oboje z mężem wzięliśmy cię z przytułku.
Lamiel czuła, że serce się jej rozdziera.
— Więc daję ci cztery najpiękniejsze suknie, krzyknęła opryskliwie.
— Do wyboru? spytała ciotka.
— No juści, oczywiście, zawołała Lamiel z akcentem rozpaczy i zniecierpliwienia który uderzył ciotkę.
Przerażało ją gminne wysłowienie, od którego odwykła w zamku. Nawet uznając w duchu brak inteligencji wujostwa, marzyła o rodzinie, którąby mogła kochać. W swojej potrzebie tkliwości, miała ciotce za zaletę jej głupotę; teraz uczuła że się w niej coś przewraca, nagle wybuchnęła płaczem. Wówczas wuj zaczął ją pocieszać po tem olbrzymiem poświęceniu, na jakie się zdobyła oddając cztery suknie. Wyliczył wszystkie prawa ciotki do jej wdzięczności. Lamiel, która chciała ocalić bodaj możność kochania wuja, uciekła instynktownie; pobiegła na cmentarz.
„Gdybym miała tutaj doktora, myślała, śmiałby się z mego bólu i z moich szalonych nadziei które są jego źródłem; nie pocieszałby mnie, ale mówiłby mi prawdy, które nie pozwoliłyby mi na przyszłość popaść w podobny błąd.“
Cały urok, spokój lichej chatki wujostwa znikły w jej oczach. Nie pozwolili jej nawet zamieszkać w pokoju w wieży, pod pozorem że byłaby tam sama i że kumoszki zaczęłyby gadać, iż ona może w nocy otwiera drzwi jakiemu kawalerowi. Ta myśl przejęła Lamiel obrzydzeniem. Wtulona w swoje łóżeczko w jadalni, odgrodzona zaledwo parawanem, Lamiel musiała słyszeć wszystkie rozmowy, jakie toczyły się w domu. Uczucie głębokiego wstrętu rosło jedynie i rozwijało się przez następne dni. Poza przykrością tego na co patrzała, Lamiel była jeszcze wściekła na siebie samą.
„Miałam się za mądrą, mówiła sobie, dlatego że wprawiam czasem w zakłopotanie księdza Clement, a nawet straszliwego doktora. To poprostu stąd że jestem dość wygadana, ale w gruncie jest ze mnie ciemna i głupia dziewczyna. Oto już tydzień nie mogę wyjść ze zdumienia; byłam pewna, że w chatce wuja znajdę swobodę ruchu i tem samem myślałam że będę zupełnie szczęśliwa. Znalazłam tę wolność, której brak nękał mnie w zamku, a przecież jedna rzecz, której istnienia nie podejrzewałabym nigdy, odjęła mi wszelką możliwość szczęścia.“
W dwa dni potem, Lamiel wywnioskowała ze swego smutku, który nie opuszczał jej ani na chwilę, że trzeba się mieć na baczności przed nadzieją. Prawda ta wtrąciła ją niemal w rozpacz. Widziała wszystko w życiu w pięknych kolorach; naraz rozkosznym jej marzeniom zadano okrutny kłam. Serce jej nie było tkliwe, ale inteligencję miała niepospolitą. Dla tej duszy, w której miłość nie zjawiła się jeszcze, zajmująca rozmowa była pierwszą potrzebą; naraz, zamiast anegdot z wielkiego świata, opowiadanych ze smakiem i przystępnie przez księżnę, zamiast uroczych swą bystrością wywodów miłego księdza Clement, była skazana przez cały dzień na najpospolitsze przejawy normandzkiego rozsądku, wyrażone w najjędrniejszej, to znaczy najplugawszej formie.
Czekało ją nowe zmartwienie. Poszła do księdza Clement na plebanję; ujrzała go w sadzie czytającego brewiarz; w chwilę potem, gruba służąca oznajmiła jej, że ksiądz proboszcz nie może jej przyjąć. Baba dodała drwiąco:
— Idź, mała, pomódl się w kościele, i wiedz że nie przychodzi się tak do księdza proboszcza.
Wrażliwość Lamiel zbuntowała się; wróciła do domu zalewając się łzami. Nazajutrz, postanowiła nie przejmować się niczem. Przedtem drżała na samą myśl odwiedzenia panny Anzelmy, u której spodziewała się znaleźć drwiące i nieżyczliwe przyjęcie. Teraz, kiedy ją źle przyjął ksiądz Clement, którego uważała za swego przyjaciela, co jej znaczyła reszta!...
Mimo że urodzona w Normandji, Lamiel nie posiadała sztuki maskowania uczuć, które nią poruszały. Co prawda, nie miała czasu nabyć doświadczenia; romansowe jej serce wyobrażało sobie szczęście jakie ją czeka w życiu: to była odwrotna strona medalu! Rozmowy z księżną i z księdzem Clement, brutalna filozofja doktora Sansfin, rozwinęły ziarna wrodzonej inteligencji; ale gdy w ten sposób zapełniała długie wieczory, nie miała żadnej sposobności oswojenia się z wrażeniami oraz z drobnemi przykrościami, jakie wynikają z szorstkich zetknięć z równymi sobie. Za całe doświadczenie znała jedynie impertynencje zawistnych pokojówek; miała szesnaście lat, i najmniejsza dziewczyna we wsi więcej od niej wiedziała o chłopakach i o miłości. Na przekór poetom, te rzeczy nie mają na wsi nic poetycznego, wszystko tam jest grube i oparte na najkonkretniejszem doświadczeniu.
Lamiel weszła do pokoju panny Anzelmy z oczyma które przeraziły pokojową, tak bardzo iskrzyły się rozpaczą. Lamiel przebyła salon, gdzie tak często ksiądz Clement rozmawiał z nią mile, a obecnie nie chciał jej przyjąć!
Stara pokojówka przygotowała obfitość grzecznych impertynencyj, któremi zamierzała obsypać Lamiel za pierwszem widzeniem. Nie przebaczyła dziewczynie siedmiu jedwabnych sukien, na które liczyła.
Ale pierwszą jej myślą na widok Lamiel było, że ją, pannę Anzelmę, dzieli dobrych dziewięć kroków od pierwszego salonu, gdzie może się znajdował głuchy kamerdyner. Przyjęła więc młodą dziewczynę z uprzejmością tak obleśną, że w tamtej aż serce się wzdrygnęło. Lamiel powiedziała szorstko:
— Jaśnie pani kazała mi prowadzić dalej moje wykształcenie lektorki; przyszłam tedy po książki.
— Niech panna weźmie co chce; czyż ludzie nie wiedzą, że wszystko w zamku należy do panny?
Lamiel skorzystała z pozwolenia i wzięła więcej niż dwadzieścia tomów: wyszła z bibljoteki, poczem wróciła szybko.
— Zapomniałam... rzekła do panny Anzelmy, która zawistnem okiem śledziła jej ruchy.
Lamiel wzięła zrazu romanse pani de Genlis, Biblję, Erasta czyli przyjaciela młodzieży, Sethos, historję Anquetila i inne książki dozwolone przez księżnę.
„Idjotka ze mnie, powiedziała sobie. Bawię się we wstręty, jakie budzi we mnie obleśna słodycz tej dziewczyny, która mnie nienawidzi, a zapominam o przepisie doktora: zawsze osądzić sytuację i wznieść się ponad chwilowe uczucie. Mogę wziąć wszystkie książki których czytania księżna zabraniała mi tak surowo.“ Wzięła powiastki Woltera, korespondencję Grimma, Gil Blasa etc., etc.
Panna Anzelma oznajmiła, że sporządzi listę wybranych dzieł; ale, aby uniknąć tej niebezpiecznej listy, Lamiel postarała się wziąć książki nieoprawne i przeznaczone do czytania. Panna Anzelma, widząc że książki które zabiera nie są oprawne, zadowoliła się policzeniem ich. Wracając z tym ciężarem do domu, Lamiel tonęła w głębokim smutku; nie umiała odpowiedzieć na pytanie, jakie sobie zadawała, i to wprawiało ją w gniew na siebie samą:
„Jakto, powiadała, drażni mnie poczciwa gruboskórność jaką znajduję u wujostwa, i znowuż drażni mnie obleśna grzeczność tej panny Anzelmy, która utopiłaby mnie w łyżce wody, jak powiadał doktór Sansfin. Jestem tedy, w szesnastym roku, taka, jakiemi wedle doktora, kobiety są w pięćdziesiątym? Wszystko mnie drażni i jestem wściekła na całą ludzkość“.
Egzemplarz Gil Blasa, który Lamiel wzięła z zamku, miał sztychy; to ją skłoniło że otworzyła tę książkę przed innemi. Udało się jej zanieść wszystkie te tomy na wieżę, bez wiedzy wuja, którego widok tylu książek wzburzyłby niewątpliwie; mimo bowiem że był nauczycielem, powiadał często:
„Książki zgubiły Francję.“
Była to jedna z zasad groźnego księdza du Saillard. Kryjąc książki w wieży, Lamiel przeczytała parę stronic z Gil Blasa; sprawiło to jej tyle przyjemności, że ośmieliła się wyjść z domu oknem około jedenastej, kiedy ujrzała że wujostwo śpią głęboko. Miała klucz od wieży, weszła i czytała do czwartej rano. Kiedy wracała się położyć, była zupełnie szczęśliwa; nie wściekała się już na siebie samą. Po pierwsze, przepełniona w duszy przygodami Gil Blasa, nie myślała już prawie o tem co sobie wyrzucała; następnie, co było o wiele lepsze, zaczerpnęła w Gil Blasie pobłażanie dla siebie i dla drugich; uczucia, zbudzone w ciotce widokiem pięknych sukien, nie wydały się jej już tak szpetne.
Przez tydzień Lamiel tonęła w czytaniu. W dzień szła czytać do lasu, w nocy czytała w wieży; miała kilka talarów w chwili wyjazdu księżnej, kupiła sobie oliwy.
Tego samego dnia, sklepikarka, która jej sprzedała tę oliwę, zawołała poczciwego Hautemare gdy przechodził i obsypała go tysiącem uprzejmości; bakałarz nie rozumiał jej pobudek, ale jako człek roztropny nie okazał zbytniego zdumienia. Postanowił sobie nie pytać o nic, ale rozważyć pilnie każdy wyraz którego sens będzie mu niejasny. Wreszcie, kiedy miał już odejść, sklepikarka rzuciła na pożegnanie te dziwne słowa:
— Słowem, dziękuję panu bardzo, zacny sąsiedzie, za zbyt, jaki mam w pańskim domu.
Hautemare przysunął się bliżej; nie rozumiał w ząb o co chodzi, ale, jako prawy syn Normandji, dodał:
— Mam nadzieję przynajmniej, że pani daje dobrą wagę.
— Jakto dobrą wagę, odparła sklepikarka; dzbanek miał trzy funty i przeszło pół uncji; a dałam towar pierwszej jakości, po dwanaście su, mimo że wczoraj jeszcze sprzedawałam po dwanaście su i liarda. Co więcej, opuściłam pannie Lamiel dobre pół uncji.
— I tak ją wyłaję, odparł stanowczo Hautemare. Trzy funty oliwy, to za wiele na raz. Nie wiem, czy powiedziałem wyraźnie kiedy jej dawałem zlecenie, ale powinna była zrozumieć, że chodzi o półtora funta, najwyżej o dwa.
— Et, niech pan nie łaje tego dzieciaka. Trzeba liczyć, że coś oliwy przylepi się do garnka.
I gadała przez dobry kwadrans do bakałarza, który wrócił do domu głęboko zamyślony.
„To sprawa mojej żony, myślał, albo też tej małej.“
Sklepikarka napomknęła mu, że Lamiel płacąc zmieniła srebrnego talara.
„Także głupstwo, powiedział sobie, tyle mamy miedziaków do pozbycia.“
Przez cały wieczór Hautemare ważył wszystkie swoje słowa; najpierw aby nie budzić podejrzeń, a następnie aby starać się zgadnąć: nie zgadł nic. Nazajutrz zaszedł znów do sklepikarki, mijając sklep udał że idzie z daleka. Nie dowiedział się niczego nowego; ale, wszcząwszy chytrze sprzeczkę z żoną w sprawie wydanych pięćdziesięciu su, zyskał pewność, że od kilku dni nie kupowała nic, prócz pieprzu i ziół, których obecność sprawdził.
— To jasne, powiadał sobie, to Lamiel kupowała oliwę.
Mimo że wieczór był wilgotny i dość zimny, położył się wcześnie, kiedy zaś usłyszał że żona śpi, wypił kubek jabłecznika i wyszedł z domu tem samem oknem, którem kilka minut wprzódy, wymknęła się dziewczyna.
Napróżno krążył koło domu, nie ujrzał nic niezwykłego.
Przez trzy noce poczciwy Hautemare zadawał sobie ten trud i nie spostrzegł nic. Czwartej nocy wpadł na pomysł, aby zapytać Lamiel, gdzie jest klucz od jabłek, i spotkał się z rozpaczliwą ciszą na stryszku nad izbą. Łóżko było nietknięte: nie kładła się.



ROZDZIAŁ IX

Przez następne miesiące Lamiel nudziła się wciąż, kiedy była w domu; pędziła tedy życie w polu. Wróciła do swych marzeń o miłości; ale myśli jej nie były tkliwe, była to jedynie ciekawość.
Język, którym posługiwała się ciotka aby ją ubezpieczyć przeciw męskim pokusom, zawdzięczał powodzenie swoje trywialności: wstręt, jaki w niej budził, przeszedł na miłość. W tym okresie życia, lada jaka romansowa książka byłaby jej zgubą.
Ciotka mówiła jej raz:
— Ponieważ wszyscy widzą, że piękne suknie, które noszę w kościele w święta, są od ciebie, młodzi ludzie będą może myśleli, zresztą słusznie, że księżna wyposaży cię w dzień ślubu: skoro cię ujrzą samą, będą cię chcieli ściskać.
Te ostatnie słowa obudziły ciekawość Lamiel. Kiedy szła z wieczornej przechadzki, młody chłopak wracający z wesela w sąsiedniej wsi, gdzie uraczył się mocno jabłecznikiem, korzystając z przelotnej znajomości, zbliżył się do niej z gestem jakby ją chciał uściskać. Lamiel dała się spokojnie objąć chłopcu, który już był pełen nadziei; naraz odepchnęła go silnie, kiedy zaś chciał rozpocząć na nowo, pogroziła mu pięścią i puściła się biegiem. Pijany nie mógł jej dogonić.
— Jakto! to tylko tyle? powiadała sobie. Ma gładką skórę, nie ma ostrej brody jak mój wuj, którego pocałunki drapią mnie“. Ale nazajutrz, ciekawość jej przemogła refleksję o tem jak mało przyjemności dają pocałunki młodego człowieka. „Musi być coś więcej niż ja czułam; inaczej księża nie zabranialiby tak pilnie tego grzechu.“
Pan nauczyciel Hautemare miał coś w rodzaju pomocnika do przepytywania dzieci, niejakiego Jana Berville, dwudziestoletniego dryblasa, jasnego blondyna. Nawet dzieci drwiły sobie z jego małej okrągłej główki, osadzonej na wierzchołku tego wielkiego ciała. Jan Berville drżał przed Lamiel. Jednego dnia, w święto, rzekła mu po obiedzie:
— Kiedy wszyscy pójdą tańczyć, wyjdź sam i czekaj mnie na skrzyżowaniu dróg o ćwierć mili za wsią, koło krzyża; przyjdę tam za tobą za kwadrans.
Jan Berville puścił się w drogę i usiadł pod krzyżem nie przeczuwając nic.
Przyszła Lamiel.
— Zaprowadź mnie na spacer do lasu, rzekła.
Proboszcz zabraniał zwłaszcza młodym dziewczętom chodzić na spacer do lasu. Kiedy znalazła się w lesie, w miejscu bardzo zacisznem, wśród wielkich drzew i zarośli, rzekła do Jana:
— Uściskaj mnie, obejmij mnie.
Jan uściskał ją i zrobił się bardzo czerwony. Lamiel nie wiedziała co mu powiedzieć; dumała przez kwadrans w milczeniu, poczem rzekła:
— Chodźmy już; ty idź aż do Charnay, o milę stąd, i nie mów nikomu, że ja cię zaprowadziłam do lasu.
Jan, bardzo czerwony, usłuchał; ale nazajutrz, przyszedłszy do szkoły, patrzał na nią ciągle. W tydzień później, był pierwszy poniedziałek w miesiącu. Lamiel chodziła zawsze tego dnia do spowiedzi. Opowiedziała świątobliwemu ojcu swą przechadzkę w lesie, nie siliła się nic ukryć, pożerana ciekawością.
Zacny ksiądz złajał ją straszliwie, ale nie pomnożył prawie w niczem jej wiadomości. W trzy dni później, Hautemare, który zaczął szpiegować Lamiel, odprawił Jana. Jakieś słówko rzucone przez wuja a pochwycone przez Lamiel obudziło w niej podejrzenie, że Jan stracił miejsce przez nią. Szukała go, znalazła w tydzień później prowadzącego wóz sąsiada; podbiegła i dała mu dwa napoleony. Zdumiony Jan rozejrzał się czy niema nikogo na gościńcu, uściskał Lamiel i skaleczył ją brodą; odepchnęła go żywo, ale i tak postanowiła się dowiedzieć co ma sądzić o miłości.
— Bądź jutro o szóstej w lesie, tam gdzieśmy byli zeszłej niedzieli; przyjdę.
Jan począł się drapać za ucho:
— Bo to (powiedział w końcu po wielu uśmieszkach i zapewnieniach że panienka jest tak łaskawa), bo to — wyjąkał wreszcie Jan — moja robota nie będzie gotowa jutro. Ułożyliśmy się na sześć franków dziennie; jutro wrócę z wozem aż o ósmej.
— Kiedy będziesz wolny?
— We wtorek. Ale nie, znów będzie może coś do roboty, a dadzą mi pieniądze w rękę aż wówczas gdy wszystko będzie skończone. We środę to najpewniejsze, jeżeli nie chcę nic stracić.
— Bardzo dobrze; dam ci dziesięć franków, przyjdź do lasu bez ochyby we środę, o szóstej z wieczora.
— Och, za dziesięć franków, jeżeli panienka sobie życzy, to przyjdę i jutro, we wtorek, ponkt o szóstej.
— Więc dobrze, jutro wieczór, rzekła Lamiel zniecierpliwiona chciwością bydlaka.
Nazajutrz zastała Jana w lesie, był odświętnie ubrany.
— Uściskaj mnie, rzekła.
Uściskał ją. Lamiel zauważyła, że, w myśl jej rozkazu, był świeżo ogolony; zaznaczyła to z uznaniem.
— Och! to się należy, odparł żywo, to prawo panienki; panienka płaci dobrze i taka jest ładna!
— Słuchaj, ja chcę być twoją kochanką.
— A, tak, to co insze, rzekł Jan tonem zaaferowanym; i wówczas, bez zapału, bez miłości, młody Normandczyk posiadł Lamiel.
— Niema nic więcej? spytała Lamiel.
— Niema, odparł Jasiek.
— Dużo już miałeś kochanek?
— Miałem trzy.
— I niema nic więcej?
— Przynajmniej ja nie znam. Czy panienka chce, żebym znów wrócił?
— Powiem ci za miesiąc; ale żadnych paplań, nie opowiadaj o mnie nikomu.
— Oho, niema głupich! wykrzyknął Jan Berville. Oko zabłysło mu pierwszy raz.
— Jakto, więc miłość, to tylko to? powiadała sobie zdumiona Lamiel; warto w istocie tyle jej zabraniać! Ale ja oszukuję tego biednego Jaśka; aby się stawić tutaj, odmówi może jaką dobrą robotę. Odwołała go i dała mu jeszcze pięć franków. Podziękował jej gorąco.
Lamiel usiadła i patrzała za odchodzącym.
Potem parsknęła śmiechem, powtarzając sobie:
— Jakto! ta sławna miłość, to tylko to!

Kiedy wracała zamyślona i drwiąca, spostrzegła przystojnego i starannie ubranego młodego człowieka, który szedł gościńcem w jej stronę. Młody człowiek, który widocznie miał wzrok krótki, zatrzymał niemal konia, aby się wygodniej przyjrzeć dziewczynie przez lornetkę. Kiedy był o trzydzieści kroków, uczynił gest radości, zawołał służącego, powierzył mu konia, poczem służący oddalił się kłusem.
Młody Fedor de Miossens (bo to był on) poprawił włosy i zbliżył się do Lamiel z miną pewną siebie.
— Stanowczo wpadłam mu w oko, powiedziała sobie.
Kiedy był tuż przy niej:
— Jest w gruncie nieśmiały i chce nadrabiać odwagą.
Refleksja ta, która uderzyła naszą bohaterkę, uspokoiła ją wielce; widząc jego nerwowe ruchy i pretensjonalne wzięcie, Lamiel pomyślała:
— Droga jest bardzo odludna.
Nazajutrz po przybyciu młodego księcia, Duval, jego ulubiony służący, zdradził mu, że, z powodu jego bliskiego przyjazdu, uważano za konieczne oddalić szybko z zamku szesnastoletnią dziewczynę, ze wszechmiar czarującą, ulubienicę jego matki, umiejącą po angielsku, etc.
— Cóż robić! rzekł młody książę.
— Jakto cóż robić? Tylko tyle? odparł Duval tonem człowieka który wodzi za nos swego pana: toż to istne dobro, które kradną jaśnie panu. Jaśnie pan ma wprost obowiązek zająć się tą młódką; ot, daje się takiej parę franków i pokoik we wsi, i książę może tam sobie wieczór zachodzić na cygaro.
— To byłoby prawie tak samo nudne jak salon u matki, rzekł młody książę ziewając.
Duval, widząc że opis tego szczęścia niewielkie robi wrażenie, dodał:
— Skoro ktoś z przyjaciół księcia odwiedzi go w zamku, będzie książę miał mu coś do pokazania wieczorem.
Ten argument zrobił wrażenie. Wymowa Duvala, który nieomieszkał co wieczór i co rano wspominać o Lamiel, nastroiła odpowiednio młodego księcia, który drżał na myśl okrycia się śmiesznością. Nuda też w zamku była piekielna; ksiądz Clement był zbyt sprytny, aby swobodnie mówić z młodym głuptasem, który wiedział o nim, że jest siostrzeńcem matczynej pokojówki.
Fedor poddał się w końcu, mimo że niechętnie, namowom swego tyrana Duvala. Od kilku lat zajmował się zbyt wiele geometrją i chemją; toteż zachował wszystkie pojęcia szesnastolatka o bezceremonjalności i swobodzie, z jaką dobrze urodzony człowiek winien przystępować do gryzetki, choćby nawet umiała po angielsku. Te właśnie pojęcia stanowiły istotną przeszkodę, a nie śmiał ich zwierzyć Duvalowi. Bezczelność sługusa raziła go w gruncie; był nieśmiały wobec śmieszności. Młody książę był w duszy szlachetny; daleki był od zrozumienia, że kilka ludwików do zarobienia na urządzeniu apartamenciku Lamiel były jedyną pobudką lokaja. Im bardziej Fedor był nieśmiały, tem więcej wpływu miały na niego pochlebstwa Duvala; Duval mógł go skłonić do działania jedynie posuwając pochlebstwo do ostateczności.
Schlebiał mu naprzykład haniebnie w dniu w którym skłonił go do zaczepienia Lamiel. Skoro tylko ją spostrzegł, Fedor skwapliwie zeskoczył z konia i zbliżył się do dziewczyny gestykulując żywo.
— Oto, proszę pani, drewniane puzderko, nabijane stalowemi ćwieczkami, bardzo gustowne. Zapomniała go pani opuszczając zamek mojej matki, która panią bardzo kocha; poleciła mi oddać je pani za pierwszem widzeniem. Czy pani wie, że już od miesiąca pani szukam? Mimo że pani nigdy nie widziałem, poznałem panią zaraz po tej dystyngowanej mince, etc., etc.
Oczy Lamiel wspaniałe były inteligencją i bystrością, kiedy, zachowując doskonały spokój, obserwowała z wyżyn swego charakteru wykwintnego młodego człowieka, który się wysilał na nerwowe gesty, jak pierwszy amant w komedji.
— W gruncie rzeczy, nie mówi nic interesującego, myślała sobie Lamiel. Nie wiele więcej wart, niż ten głupi Jasiek, z którym rozstałam się przed chwilą. Co za różnica z księdzem Clement! Z jakim on wdziękiem odniósłby mi to puzderko!
Po upływie kwadransa, który się wydał dziewczynie bardzo długi, książę zdobył się na jakiś zręczny i swobodny komplement. Lamiel uśmiechnęła się; natychmiast Fedor stał się uroczy; czas przestał mu się dłużyć, zarówno jak jej. Zachęcony tym tak rozkosznym dlań sukcesem, książę był przemiły. Był to chłopiec bardzo dowcipny i inteligentny; natura zapomniała mu dać jedynie woli. Tak usilnie i tak często dręczono go i łajano za niezręczności, jakie się popełnia w szesnastym roku kiedy się jest zmuszonym grać w salonie rolę światowca, że przy najmniejszym ruchu, przy najmniejszem słówku, czuł się sparaliżowany pamięcią kilku przeczących sobie reguł. To samo zakłopotanie sprawia, że nasi artyści bywają często tak płascy. Miłe słówko, które znalazł chcąc podbić Lamiel, dodało mu odwagi; zapomniał o regułach i był miły. Było mu z tem szalenie do twarzy.
— Trzeba mi było — myślała Lamiel — przepędzić Jana i dowiedzieć się od tego chłopczyny co to jest miłość; ale może on sam jeszcze nie wie?
Ale niebawem, odzyskawszy swobodę, książę stał się zanadto swobodny.
— Żegnam pana, rzekła Lamiel; zabraniam panu iść za mną.
Fedor został na ulicy, zmieniony w słup soli. Ten tak nieprzewidziany postępek utrwalił na zawsze w jego sercu pamięć Lamiel.
Na szczęście, wróciwszy do zamku, odważył się zwierzyć Duvalowi.
— Trzeba wytrwać tydzień nie odzywając się do tej lali; tak przynajmniej, dodał Duval widząc że rada jest nie w smak księciu, zrobiłby byle kto; ale ludzie tacy jak książę, idą przedewszystkiem za swoim kaprysem. Dziedzic jednego z najpiękniejszych nazwisk i jednej z największych fortun we Francji nie podlega zwyczajnym prawidłom.
Młody książę zatrzymał do pierwszej rano człowieka, który wyrażał się tak wytwornie.
Nazajutrz padał deszcz, co przywiodło do rozpaczy Fedora. Spędził czas, marząc o Lamiel; nie mógł się wałęsać po gościńcu z nadzieją spotkania jej. Wziął powóz i przejechał dwa razy pod bramą zakrystjana. Na drugi dzień czekał godziny przechadzki z niecierpliwością zakochanego; w istocie, ta miłość, stworzona przez Duvala, złagodziła mu znacznie brzemię nudy. Fedor zapomniał o wszystkiem, widząc Lamiel pół mili przed sobą, na tej samej drodze gdzie ją spotkał pierwszy raz. Puścił się galopa, odesłał konia kiedy się znalazł o sto kroków; przystąpił do Lamiel cały drżący i tak wzruszony że powiedział jej wprost to co myślał.
— Odpędziła mnie pani wczoraj; byłem w rozpaczy. Co mam czynić, aby mnie pani nie odprawiła dziś?
— Nie mówić do mnie jak do pokojówki księżnej. Byłam nią prawie, ale już nie jestem.
— Była pani lektorką, nigdy pokojówką, i matka moja widziała w pani swoją przyjaciółkę. Chciałbym też być pani przyjacielem, ale pod jednym warunkiem: to pani będzie grała rolę księżnej. Będzie pani doprawdy panią w całem znaczeniu tego słowa.
Początek ten podobał się dziewczynie: nieśmiałość młodego księcia głaskała jej dumę; ale ujemną stroną tego wrażenia było, że zawierało ono zbytnią domieszkę wzgardy.
— Żegnam pana, rzekła po kwadransie. Nie chcę pana widzieć jutro. Kiedy zaś książę wahał się z odejściem:
— Jeśli pan nie oddali się natychmiast, nie zobaczy mnie pan przez tydzień, rzekła rozkazująco.
Książę uciekł. Ucieczka ta zabawiła niesłychanie Lamiel; po tysiąc razy słyszała o szacunku, z jakim wszyscy traktowali tego jedynaka, dziedzica tak wielkiego imienia; bawiła ją ta zamiana ról.
Znajomość ciągnęła się dalej, ale w tym tonie; Lamiel była panią nie tylko samowładną, ale kapryśną. Jednakże, po dwóch tygodniach, zaczęła częściej naznaczać schadzki, ponieważ nudziła się popołudniu, kiedy nie mogła, dla zabawy, drażnić się z ładnym chłopcem. On szalał z miłości. Ona wciąż wymyślała nowe udręczenia.
— Niech się pan jutro ubierze czarno na spotkanie ze mną.
— Posłucham, rzekł Fedor, ale poco ten strój tak smutny?
— Umarł mój kuzyn, handlarz sera.
Bawiło ją wrażenie, jakie ten szczegół wywarł na młodym człowieku.
— Jeżeli kto się kiedy o tem dowie, powiadał sobie wracając smutno do zamku, będę ośmieszony na śmierć.
Prosił matki o pozwolenie powrotu do Paryża. Prawdopodobnie nie miałby siły tam pozostać; ale księżna odmówiła.
„Koniec końców, powiadał sobie nazajutrz idąc na schadzkę, na którą tego dnia obrano chałupę drwala z sąsiedniego lasu, niechże ktoś próbuje przeczyć postępom jakobinizmu: chodzę w żałobie po handlarzu sera!“
Lamiel, widząc go tak posłusznie w żałobie, rzekła:
— Niech mnie pan pocałuje.
Biedny dzieciak płakał ze szczęścia. Ale Lamiel nie odczuwała żadnej przyjemności poza przyjemnością rozkazywania. Pozwoliła mu całować się, ponieważ tego dnia ciotka zrobiła jej nową scenę z powodu schadzek z księciem, o których gadała cała wieś. Próżno Lamiel zmieniała codzień miejsce schadzki. Od trzech dni ciekawość jej znajdowała niesłychane rozkosze w tem, że sobie kazała opowiadać Fedorowi najdrobniejsze szczegóły paryskiego życia; dlatego nie słuchała głosu rozsądku, który nakazywał jej oddalać go natychmiast, skoro go tylko zobaczy.
Wieczór zapadał szybko. Lamiel i jej przyjaciel opuścili las, aby wrócić do wsi. Książę opowiadał z uroczą swobodą i bardzo dowcipnie swój sposób spędzania czasu w Paryżu. Lamiel ujrzała zdaleka wuja Hautemare, wysiadającego z bryczki najętej (zapewne dość drogo) aby ją śledzić. Widok ten zniecierpliwił ją.
— Ma pan wciąż tego wiernego lokaja, który się nazywa Duval?
— Oczywiście, rzekł Fedor, śmiejąc się.
— Więc niech go pan wyśle do Paryża, po coś czego pan zapomniał.
— Ale to mi bardzo nie na rękę; co ja pocznę bez tego człowieka?
— Płacze pan jak dziecko, które się boi niani. Krótko mówiąc, niech mi się pan nie pokazuje na oczy, dopóki Duval będzie w Carville. O, wuj goni za mną: chciałabym go móc odprawić, tak jak pana. Do widzenia. Żegnam.
Lamiel miała z wujem długą i bardzo niemiłą przeprawę. Scena zaczęła się na nowo, skoro wróciła do domu. Jejmość Hautemare zaczęła mówić i mówiła długo. Nuda paraliżowała wszystkie uczucia Lamiel: rzuciłaby się bez wahania do Sekwany, aby ratować wuja lub poczciwą ciotkę, ale kiedy tej młodej dziewczynie, tak strasznie wynudzonej w domu, zaczęli opowiadać o swoich siwych włosach shańbionych jej postępowaniem, odczuła jedynie nowy przypływ nudy.
Wiedzą, że Lamiel ma konszachty z Fedorem. Że Lamiel gotowa jest zamieszkać z Fedorem... Mimo tej myśli, która rychło stała się postanowieniem, poczciwy stary Hautemare, wezwawszy na pomoc najwznioślejsze frazesy, zażądał od niej słowa, że nie wyjdzie nazajutrz wieczór. Lamiel nie wiedziała jak odmówić, a jej religja to był honor: gdyby raz dała słowo, nie mogła mu chybić. Nie zastawszy jej w żadnem ze zwyczajnych miejsc schadzki, książę popadł w rozpacz. Po całej nocy wahań, poświęcił swojej pani człowieka, który był jego panem. Najbardziej chodziło młodemu księciu o to, aby Duval nie domyślił się swojej niełaski; dlatego pożegnał go jak najczulej i polecił mu wywiedzieć się o sposób życia wicehrabiego D***, jego serdecznego przyjaciela. Książę raczył zwierzyć się Duvalowi, że chodzi tu o rękę panny Balard, córki bogatego garbarza, wicehrabia zaś — jak się książę dowiedział z listu wspólnego przyjaciela — miał podobno te same na nią zamiary.
Możnaby rzec, że tego tygodnia istny potop spadł na Normandję; lało jak z cebra trzy dni. Przez ten czas, nuda, której towarzyszyły ciągłe połajanki wujostwa, zdławiła zupełnie w Lamiel odrobinę litości dla przyszłego osamotnienia dwojga starców, jaka zagościła w niezbyt czułem sercu naszej heroiny.
Czwartego dnia padało jeszcze, ale trochę mniej; Lamiel, w grubych sabotach i w bawełnianym czepku, okryta kwadratową ceratą z dziurą na głowę, udała się na niepewne do chaty drwala w gęstym lesie. Po godzinie ujrzała nadchodzącego księcia, zmoczonego do nitki; ale zauważyła, że troszczył się tylko o konia, nie o siebie. Koń ten zrobił właśnie kilka mil galopem po okolicy.
— Obiegłem wszystkie nasze miejsca schadzki, rzekł książę, który nie robił wrażenia zbyt namiętnego kochanka. Sokół już nie może; nie ma pani pojęcia o błocie w tej okolicy.
— Jeszczeby nie! wieśniaczka taka jak ja zna to dobrze!... Lubię Sokoła, bo pana ośmiesza: w tej chwili kocha go pan sto razy więcej niż tę, którą nazywasz pompatycznie swoją ukochaną. To mi nie robi żadnej przykrości, ale jest śmieszne dla pana.
Ta uwaga, która miała być tylko złośliwością, była zupełną prawdą. Niegdyś Lamiel była bliska zakochania się i pokochania księdza Clement. Co się tyczy księcia, przyglądała mu się przez ciekawość i dla nauki.
„Oto więc, powiadała sobie, to co księżna nazywa człowiekiem z towarzystwa? Sądzę, że, gdyby trzeba było wybierać, wolałabym raczej głupiego Jaśka, który mnie kochał za pięć franków. Zobaczmy co on za minę zrobi na moje propozycje. Nie ma już swego Duvala, którego spryt i bezczelność sprowadziły jego trud do sprawy pieniężnej. Jak u licha ten laluś weźmie się do rzeczy? Może nie weźmie się wcale; zlęknie się, i będzie mnie ściskał w ramionach jak lichą fuzję. Zobaczmyż.
— Mój śliczny Fedoruchna, ten biedny Sokół (koń czystej krwi, który omal nie wziął nagrody na wyścigach w Chantilly, gdzie chłopi są natyle sprytni, że sobie każą płacić za kurczę dwa ludwiki) jest cały przemoczony, a pan nie ma koca: może się przeziębić. Radzę panu, niech pan zdejmie surdut i okryje go. Zamiast się zabawiać ze mną, powinienby pan przeprowadzić Sokoła po lesie.
Fedor nie mógł odpowiedzieć, tak był niespokojny o konia, tak bardzo Lamiel miała słuszność!
— To nie wszystko, ciągnęła; zdarzy się panu coś gorszego: szczęście spada panu na kark.
— Jakto? rzekł Fedor oszołomiony.
— Ucieknę z panem, i zamieszkamy w jednym pokoju w Rouen, w jednym pokoju, rozumiesz?
Książę stał nieruchomy, zlodowaciały ze zdumienia: Lamiel uśmiechnęła się rozbawiona, poczem mówiła dalej:
— Ponieważ miłość do chłopki może pana shańbić, starałam się hamować tę rzekomą miłość, lub, aby rzec lepiej, chcę pana przekonać, że pan nie ma dość serca, aby wiedzieć co to miłość.
Był tak zabawny, że Lamiel powiedziała mu drugi raz od czasu jak się znali:
— Niech mnie pan pocałuje, i z ogniem, ale tak aby nie zrzucić mojego czepka. (Trzeba wiedzieć, że niema nic wstrętniejszego i śmieszniejszego niż bawełniany czepek, w kształcie frygijskiej czapki, jaki noszą młode wieśniaczki w Caen i w Bayeux).
— Ma pani słuszność, rzekł książę śmiejąc się.
Zdjął czepek, włożył jej swoją myśliwską czapeczkę i uściskał dziewczynę z ogniem, który miał dla Lamiel urok niespodzianki. Sarkazm znikł z jej pięknych oczu.
— Gdybyś był zawsze taki, kochałabym cię. Jeżeli układ, który ci proponuję, odpowiada panu, postarasz się o paszport dla mnie, bo ja się boję żandarmów. (To uczucie jest niejako wrodzone w okolicy, która wydała Szuanów w r. 1795). Weźmiesz pieniądze, poprosisz o pozwolenie księżnej, wynajmiesz ładne mieszkanko w Rouen i będziemy żyli razem, kto wie? conajmniej dziesięć dni, aż mi się pan nie znudzi.
Młody książę był upojony, chciał ją uściskać znowu.
— Nie, odparła, będzie mnie pan całował tylko wtedy, kiedy ja każę. Rodzina moja nudzi mnie swemi kazaniami bez końca; oddaję się panu poto, aby sobie z nich zadrwić. Nie kocham pana, nie robi pan wrażenia szczerości i naturalności, zawsze wygląda że pan gra komedję. Czy pan zna księdza Clement, biednego księżyka, który ma tylko jedną sutannę, i to wyświechtaną?
— Co ma tu do roboty ten biedny Clement? spytał książę śmiejąc się wyniośle.
— On robi wrażenie że myśli to co mówi w chwili gdy mówi. Gdyby był bogaty i gdyby miał Sokoła, do niegobym się zwróciła.
— Ależ to, co mi pani wyznaje, to nienawiść nie miłość.
— No, więc nie jedźmy do Rouen; niech pan nie robi tego co panu każę. Ja nie kłamię nigdy; nigdy nie przesadzam.
— Moja miłość jest tak gorąca, że w końcu rozgrzeje ten piękny posąg, rzekł Fedor z uśmiechem. Największa trudność, to paszport. Ach, czemuż nie mam Duvala!
— Chciałam się przekonać, czem byłby pan bez Duvala.
— Jakto! byłażby pani do tego stopnia machjaweliczna? (Tu nastąpiło obszerne tłumaczenie słowa machiaweliczny, którego Lamiel nie rozumiała. Funkcje objaśniacza słów należały do tych, do których Lamiel najbardziej lubiła używać młodego księcia; był jasny, logiczny, wywiązywał się z tego cudownie, i Lamiel okazywała mu cały swój podziw równie jasno, jak on okazywał jej wszystkie swoje inne uczucia).
Pomału Fedor ogarniał swoje szczęście; nalegał nawet bardzo, aby Lamiel wyobraziła sobie, że już przybyła do Rouen; ale osiągnął tylko to, że go odprawiła na pół godziny przed zachodem słońca. Niebawem przywołała go z powrotem; las był tak mokry, że kazała mu się wziąć na koń aż do gościńca. Czuć ją tak blisko siebie to było za wiele dla rozsądku Fedora; był pijany miłością i drżał tak, że ledwie mógł utrzymać cugle.
— No więc, odwróć się, rzekła Lamiel i całuj mnie ile chcesz.
Upojony szczęściem, Fedor miał przebłysk charakteru: poszedł prosto do swego gajowego, dał mu parę napoleonów i poprosił go o paszport na imię kobiety.
Lairel zastanawiał się długo; człowiek ten miał dużo charakteru, siły woli, a mało inteligencji; nie umiał kłamać. Książę musiał pierwszy raz w życiu myśleć i wymyślać coś. Niebawem znalazł sposób.
— Macie siostrzenicę, poproście dla niej o paszport; odziedziczyła coś w Forges, jeszcze za Rouen; ale musi widzieć się z adwokatem w Rouen a potem z krewnym współspadkobiercą, mieszkającym w Dieppe. Może będzie musiała jechać do Paryża. Zatem, mój drogi Lairel, paszport do Rouen, Dieppe i Paryża. Oddasz mi paszport; w trzy dni potem oznajmisz merowi, że zgubiła paszport. Choćby jej wydali nowy paszport, powiesz, że się zraziła do tej podróży, bo zgubiony paszport to zła wróżba, i że zostaje. Każę do ciebie napisać z Rouen list, gdzie będzie mowa o spadku i gdzie będzie powiedziane, że już nie potrzeba jechać.
— Zrobię wszystko akuratnie, rzekł Lairel: ale honor! Nazwisko mojej siostrzenicy będzie nosiła jakaś pannica, którą książę sprowadzi z Paryża.
— Może masz rację, toteż zmień trochę ortografję. Jak się nazywa?
— Joanna Werta Laviele, dziewiętnaście lat.
Książę wydarł kartkę z regestru i napisał: Joanna Gerta Leviail.
— Postaraj się uzyskać paszport na to nazwisko.
— Jest dopiero dziewiąta, wójt jest w karczmie; spróbuję zaraz to załatwić. Jeśli nie pójdzie poradzić się proboszcza, mamy go.
Tego samego wieczora, o trzy kwadranse na dwunastą, gajowy przyszedł mimo okropnej pogody do zamku, i oddał młodemu księciu paszport, opiewający na nazwisko Johanna Gierda Leviail.
— To ja pisałem, rzekł; mogłem napisać wszystko cobym chciał.
Książę dał mu tyle napoleonów, ile on spodziewał się franków.
O ósmej przejechał pod domkiem Hautemare‘ów i wychylił się z paszportem w ręku: Lamiel widziała doskonale.
— Nie jest przecież taki ciemięga, rzekła sobie; ale może Duval wrócił! Potem, wbrew spodziewaniu, uczuła litość nad dwojgiem starców, których miała opuścić. Zostawiła do nich bardzo długi list, dość porządnie napisany. Zaczęła od tego, że darowała ciotce wszystkie swoje piękne suknie; następnie przyrzekła, że wróci za dwa miesiące nie uchybiwszy swoim obowiązkom. Wreszcie radziła przezacnym rodzicom, aby powiadali, że za ich zgodą pojechała pielęgnować starą chorą ciotkę, blisko Orleanu, w rodzinnych stronach. Przypomniała zaproszenie tej ciotki, Wiktorji Porevin, posiadaczki sześćdziesięciu ludwików.



ROZDZIAŁ X.

Nazajutrz łąki kąpały się w wodzie, ale czas był wspaniały. O trzeciej Lamiel znalazła się przy moście, o trzydzieści kroków od gościńca. Fedor nie miał pojęcia, że tego dnia czeka go wielki czyn, wykradzenie!
— Byłam tak smutna i tak wzruszona opuszczając dom tych biednych starych nudziarzy, że nie chcę już tam wracać.
Młody książę nie był już ten sam co wczoraj; był zdziwiony i zakłopotany oświadczynami. Ale kiedy Lamiel oszczędziła mu ich i kiedy wytłómaczyła mu ponownie, że posiadając paszport, wynajmie konia i uda się do B..., gdzie poczeka nań dzień lub dwa, książę ocknął się, Lamiel ujrzała w oczach jego radość. Spytała, czy otrzymał swoje kamizelki z Paryża. W wilję długo jej opowiadał o rozkosznym komplecie kamizelek myśliwskich, które mu krawiec ma wysłać; była między niemi jedna w szare prążki na szarem tle, wręcz cudowna, i do tego kurtka myśliwska ostatniej mody.
Kiedy młody książę obszernie opowiedział o kamizelce w szare prążki na szarem, Lamiel powiedziała sobie:
„Cóż, on lubi, kiedy mu opowiadam wszystkie moje szczegóły domowe, więc i on mówi mi o tem co go interesuje“.
Ta roztropna myśl powstrzymała jej pogardę.
— Więc dobrze, pojadę do B... sama, przyjedź jutro do B... o ile sprawa modnej kamizelki nie zatrzyma cię w zamku.
— Jaka ty jesteś okrutna! Nadużywasz cudownej inteligencji, jaką niebo ci dało! Czyż nie jesteś mą pierwszą miłością?
Mówił z wdziękiem, i nigdy nie zbrakło mu słówek, słóweczek bardzo wytwornych, bardzo uprzejmych. Lamiel oddawała mu sprawiedliwość w tej mierze, ale wspomnienie kamizelki szarej na szarem psuło wszystko.
— Lepiej będzie i bezpieczniej dla pana, gdy ja pojadę sama. W razie, gdyby moi biedni rodzice mieli tę słabość, aby się poradzić adwokata Bonel, naszego sąsiada, nie będą mogli pana oskarżyć o wykradzenie. I doprawdy, mogę panu przysiąc, że pan mnie bardzo słabo wykrada. Dla ostrożności, niech pan przejedzie jutro w powozie pod domem wujostwa i niech się pan pokaże we wsi.
Lamiel i jej amant przechadzali się po lesie; pełno było kałuż, głębokich na kilka cali; nieraz musieli okrążać. Lamiel myślała o rodzicach, była smutna i zadumana. Przerwała dość długie milczenie, aby rzec do księcia tonem głębokiego przekonania:
— Czy miałby pan odwagę wziąć mnie na konia i zawieść mnie aż do Clargeat, na drugą stronę lasu? Mogłabym chwycić w przejeździe dyliżans do Vire: w razie nieprawdopodobnego pościgu, niktby nie przypuszczał, że ja przebyłam las w takie błoto?
Fedor spuścił głowę, nie słuchał końca. Okrutne słowo: czy miałby pan odwagę? obudziło w nim francuskiego rycerza.
— Jesteś bardzo okrutna i przykra, rzekł do Lamiel; doprawdy szalony jestem aby cię kochać.
— Więc niech mnie pan nie kocha; powiadają, że miłość popycha do poświęceń; ja zaś mam grube podejrzenie, że pańskie serce zdolne jest poważnie się zajmować jedynie ślicznemi kamizelkami, które pański krawiec wysyła z Paryża.
Fedor robił w tej chwili wszystko co mógł, aby jej nie kochać, ale czuł, że nie widzieć jej już, byłoby wysiłkiem ponad jego siły; żył codzień tylko tę godzinę, którą był przy niej. Zaczął jej prawić słodkie rzeczy dość gorąco, a zwłaszcza z wdziękiem, na który Lamiel stawała się nader czuła.
Skoro się pojednali, wsadził ją na konia, nie bez pewnych szczegółów rozkosznych dla zakochanego. Niepodobna było spotkać dziewczyny ładniejszej, świeższej, a zwłaszcza ponętniejszej od Lamiel w tej chwili; jedynie była troszeczkę za chuda.
„To jedna z ujemnych stron młodości, powiadał sobie książę“.
Ponieważ jeździł konno jak woltyżer, wskoczył na konia za nią; gdy się znaleźli w gęstwinie, niejeden raz otrzymał pozwolenie ucałowania Lamiel.
Lamiel przybyła wcześnie do B...; ale nazajutrz daremnie czekała: Fedor nie zjawił się.
„Głupia jestem, że czekam; zapewnie nie mógł wyprawić swoich kufrów do Rouen. Ale na co mi ta ładna lala? Czyż nie mam trzech napoleonów? To więcej niż potrzeba aby się dostać do Rouen“.
Lamiel wsiadła śmiało do wieczornego dyliżansu; zastała w nim czterech komiwojażerów: oburzyło ją zachowanie tych panów. Co za różnica z tonem księcia! Niebawem strach ją ogarnął: w chwilę potem chwyciła nożyczki.
— Panowie, rzekła, wezmę sobie może kochanka któregoś dnia, ale z pewnością żadnego z was, jesteście za szpetni. Te ręce, które usiłują ściskać moje, to istne ręce kowala: jeżeli nie usuniecie ich zaraz, pokraję je nożyczkami.
Co uczyniła, ku wielkiemu zdumieniu komiwojażerów.
Trzeba powiedzieć na ich usprawiedliwienie: po pierwsze była za ładna aby podróżować sama; powtóre wszystko było w niej uczciwe, wyjąwszy spojrzenia. To spojrzenie miało tyle ognia, że, dla ludzi gruboskórnych i niezbyt bystrych w rozróżnianiu odcieni, mogło się zdawać wyzywające. Lamiel przybyła o dziewiątej wieczór na nocleg. Wchodząc do jadalni, zastała przy stole w oberży dwunastu komiwojażerów.
Stała się przedmiotem ogólnej uwagi, a niebawem i komplementów. Zauważyła, że w dyliżansie przycinki jej, graniczące z obelgami, wywarły większy skutek niż ostre nożyczki. Jeden z siedzących przy stole komiwojażerów zaczął ją ścigać komplementami w sposób doprawdy żenujący; twierdził że ją zna, i zaczął opowiadać swoje sercowe zdobycze.
— Zdaje się, proszę pana, rzekła, że pan jest przyzwyczajony zdobywać od pierwszego spojrzenia?
— To prawda, rzekł kupczyk, że normandzkie piękności nie bywają dla mnie okrutne.
— Z pewnością jest pan dziś nie mniej miły niż zwyczajnie; oto już godzina jak się pan do mnie umizga, szczycę się tem że jestem Normandką, czem więc się dzieje, że mi się pan wydaje śmieszny i nudny?
Rozległ się powszechny śmiech. Lowelas pchnął z wściekłością krzesło i wyszedł z sali.
Lamiel zauważyła młodego człowieka bardzo brzydkiego i widocznie nieśmiałego; zwróciła się doń z wdziękiem: zaledwie zdołał odpowiedzieć, zarumienił się po białka. W ciągu kilku minut Lamiel zyskała w nim obrońcę. Poradził jej półgłosem, aby poprosiła gospodyni o herbatę i aby go zaprosiła do towarzystwa.
— Da jej pani zarobić trzydzieści pięć su, i za tę cenę znajdzie w niej pani opiekę na całą noc.
Lamiel posłuchała rady i zaprosiła na herbatę nieśmiałego młodzieńca, który, jak się pokazało, był aptekarzem.
— Nieprawdaż, rzekł do gospodyni pochwaliwszy herbatę, że ta pani jest za ładna aby podróżować sama? Oczy ma nadto żywe; trzebaby przybrać tępszą minę, że jednak taka metamorfoza jest dla niej niemożliwa, dam jej receptę.
Wygłoszone pompatycznie słowo metamorfoza zdobyło serce gospodyni. Aptekarz ciągnął coraz to pompatyczniej:
— Aptekarze trą w moździerzu liście ruszczyku, wiecie panie, te liście z kolcami na brzegu tak pięknego zielonego koloru. Czyby to pani sprawiło przykrość, rzekł zwracając się specjalnie do Lamiel, przyłożyć taki utarty liść na policzek?
Propozycję przyjęto wybuchem śmiechu.
— A poco ta operacja? spytała Lamiel.
— Dopóki pani nie umyje policzka, będzie pani brzydka. Byleby pani kryła ten policzek chusteczką, przysięgam pani, że żaden z tych rozmownych komiwojażerów nie będzie pani nękał nadskakiwaniem.
Śmiały się z tego pomysłu aż do jedenastej.
— Zamkną aptekę, rzekła gospodyni.
Posłano po trochę ziela; aptekarz potarł palec, podszedł do lustra, umazał sobie policzek, poczem spojrzał na damy: był okropny.
— I cóż, proszę pani, rzekł do Lamiel, zalotność pani stoczy walkę z miłością spokoju; jutro rano, nim pani wsiądzie do dyliżansu, może pani (jeżeli pani zechce) być tak brzydka jak ja.
Lamiel uśmiała się bardzo z recepty, ale nim usnęła, myślała dłużej niż godzinę o Fedorze.
— Co za różnica! powiadała sobie; ten aptekarz jest rozsądny i ma coś tam w głowie, ale dudek przebija bezustanku. Co za napuszony ton przybrał, kiedy ujrzał powodzenie swojej recepty! Ci uczeni ludzie budzą we mnie tylko jedno uczucie: chęć siedzenia cicho. Mam zawsze ochotę mówić, kiedy jestem z mojem książątkiem, ale mówię mu za wiele przykrych rzeczy.
Nazajutrz książę nie przybył; ta nieobecność, która dawała mu pozór człowieka z charakterem, podniosła go w oczach Lamiel.
— Zanadto mu dokuczałam z powodu tej kamizelki, mści się, tem lepiej; nie myślałam, że jest do tego zdolny.
Większość kupczyków była jeszcze w gospodzie. Lamiel rzuciła okiem do jadalni i poszła do siebie, aby pociągnąć policzek lekką warstwą zieleni. Efekt był wspaniały: dwadzieścia razy w czasie obiadu właścicielka gospody schodziła ją oglądać i parskała śmiechem, widząc markotne miny kupczyków ilekroć spojrzeli na Lamiel. Mąż, który prezydował przy ogólnym stole, spytał pocichu o przyczynę tej wesołości, i niebawem podzielił ją. Odnosił się z wyszukaną grzecznością do biednej dziewczyny, która miała znamię na twarzy i pękał ze śmiechu za każdym razem, kiedy zwróciła się do niego.
W czasie obiadu przybył książę; mina jego, kiedy poznał Lamiel, była urocza. Biedny chłopiec nie mógł jeść, tak przejęty był rażącem znamieniem, które barwiło okropnym kolorem policzek ukochanej.
Lamiel umierała z ochoty pomówienia z nim.
— Czyżbym ja go kochała przypadkiem? Czy to co czuję, to jest duchowa strona miłości?
Nie miała zwyczaju opierać się swoim zachceniom; wstała od stołu przed deserem, wkrótce potem książę wstał również. Ale jak znaleźć pokój kochanki, jak spytać o nią? Odezwał się do posługacza przez ty, ów odrzekł śmiało:
— Czy ja z panem świnie pasłem, żebyś mi pan mówił ty?
Książę nigdy nie podróżował bez Duvala. Dał franka innemu posługaczowi, aby go zaprowadził do pokoju Lamiel, która pierwszy raz w życiu oczekiwała go z niecierpliwością.
— No, chodźże, mój piękny kochasiu, czy mnie kochasz mimo tego nieszczęścia? rzekła podając mu chory policzek do pocałowania.
Książę był bohaterski; pocałował ją, ale nie bardzo wiedział co powiedzieć.
— Zwracam panu wolność, rzekła Lamiel; niech pan wraca do domu, nie lubi pan dziewcząt które mają znamię na policzku.
— Na honor, lubię! odparł książę z heroicznem postanowieniem; skompromitowałaś się dla mnie i nie opuszczę cię nigdy.
— Naprawdę, rzekła Lamiel, więc niech pan pocałuje jeszcze raz... Przyznam się panu, że to jest ognipiór, który pojawia się co parę miesięcy, zwłaszcza na wiosnę. Czy pan ma ochotę ucałować ten policzek?
Pierwszy raz książę czuł, że ona odwzajemnia jego pieszczoty.
— Zdobyłem twoją miłość, mówił, ściskając ją z uniesieniem. Ale ta choroba, dodał ze zdumieniem, nie odbiera nic świeżości i puszku twojej cerze.
Lamiel zwilżyła chustkę, przetarła nią chory policzek i rzuciła się w ramiona księcia. Gdyby nie był tak szczęśliwy i tak nieśmiały, byłby uzyskał wszystko, czego pragnął tak gorąco; ale, kiedy się odważył, było o minutę zapóźno.
— W Rouen, rzekła Lamiel; nie wcześniej.
Zaczęła się z nim przekomarzać o spóźnienie, które byłoby ją wydało na łup komiwojażerów, gdyby nie recepta młodego aptekarza.
Młody książę opowiedział straszliwe kłopoty, w jakich się znalazł: popełnił tę niezręczność, że kłamał ze szczegółami. Wspomniał matce, że wybiera się do Hawru, aby zobaczyć morze i spotkać się z paryskimi przyjaciółmi, których wymienił: margrabia X, wicehrabia Y. Księżna znała ich wszystkich, i koniecznie chciała jechać razem. Dopiero następnego dnia Fedor wpadł na ten pomysł, aby powiedzieć, że wicehrabia jest w dwuznacznem towarzystwie: pewna panienka, która okazała wiele talentu w Varietés... Natychmiast księżna zamknęła mu usta:
— Jedź sam, albo raczej nie jedź...
Znów trzeba było strawić pół dnia, aby uzyskać pozwolenie. W końcu powiedział do Lamiel:
— Gdy nie mam Duvala, nie umiem nic robić.
— A ja nie chcę Duvala, nie chcę króla-nieroba; chcę, abyś działał sam.
— W takim razie postanawiam, rzekł książę, całując ją w rękę, abyśmy najszybciej przybyli do Rouen.
Zażądali koni, i kochankowie znaleźli się w Rouen nazajutrz o piątej rano.



ROZDZIAŁ XI

Dwa tygodnie upłynęły, książę był zupełnie szczęśliwy. Szczęście jego rosło z każdym dniem, ale Lamiel zaczynała się nudzić. Książę, który w hotelu Angielskim kazał się nazywać poprostu panem Miossens, obsypywał ją podarkami; ale po tygodniu Lamiel kazała sobie sprawić strój wieśniaczy i spakowała do kufra drogie suknie i kapelusze, które trąciły Paryżanką.
— Nie lubię, aby mi się przyglądano na ulicy. Wciąż przypominam sobie komiwojażerów. Jestem pewna, że nie umiem chodzić jak dama paryska.
Wadą jej, jako kochanki, było to, że za mało się zajmowała swoim amantem, za rzadko mówiła do niego. Uczyniła zeń nauczyciela literatury; kazała mu sobie czytać i tłumaczyć komedję na którą szli wieczór do teatru.
Zobaczyła pannę Volnys, która dawała występy w Rouen po drodze do Hawru.
— Oto kobieta, która mnie nauczy nosić te piękne kapelusze, tak, aby nie wyglądało, żem je ukradła. Jedźmy do Hawru, będę tam mogła dosyta studjować pannę Volnys.
— Ale matka groziła, że tam przyjedzie; jeśli nas zobaczy, wielki Boże!
— Zatem pędźmy, jedźmy w tej chwili. I pojechali.
Rozumek Lamiel robił kroki olbrzyma; przybywszy do Hawru, miała ten spryt, aby krzywić nosem na wszystkie pokoje, które portjerzy hotelowi ofiarowywali, aż wreszcie usłyszała:
„Panna Volnys, gwiazda Gymnase, stanęła właśnie u nas“.
Przez tydzień Lamiel, siedząc w najlepszej loży, nie straciła ani jednego ruchu panny Volnys. Trawiła godziny całe w swoim hotelu przy uchylonych drzwiach, aby zobaczyć, jak panna Volnys schodzi po schodach.
Księżna de Miossens przyjechała do Hawru; Fedor drżał jak listek. Jednego dnia, prowadząc pod rękę Lamiel, która coprawda miała ogromny kapelusz, ujrzał matkę, idącą w ich stronę ulicą Paryską (najwytworniejsza ulica w Hawrze). Lamiel myślała, że on padnie ze strachu; zmusiła Fedora, aby przeszedł mężnie koło matki; ale wieczorem, po teatrze, zgodziła się wyjechać do Rouen. Biedny Fedor bez wiedzy Lamiel poszedł odwiedzić matkę i przeprosić ją, że nie odważył się jej ukłonić z przyczyny osoby, którą prowadził pod rękę. Matka przyjęła go bardzo srogo. W końcu księżna przepędziła go, wyrzucając mu zuchwalstwo: jak mógł zjawić się u niej nie poprosiwszy o pozwolenie! Wrócił do kochanki.
Lamiel była tak odmieniona, że księżna, która widziała ją bardzo dobrze, nie poznała jej, mimo jej wspaniałej figury, trudnej do zapomnienia.
Lamiel obecnie miała wdzięk i straciła ruchy młodej sarny, gotowej do skoku.
Dwa razy napisała do wujostwa; listy jej książę kazał nadawać w Orleanie. Listy te mogły potwierdzić bajkę o spadku, który poradziła im użyć za pozór jej wyjazdu.
Lamiel spędziła miesiąc w Rouen; była mocno znudzona: książę rozkochał się w niej naprawdę, i nudził ją tem więcej. Lamiel czytała w jego sercu tylko nudę, która ją przygniatała. Mimo że kazała sobie czytywać po kilka godzin dziennie biednemu Fedorowi, którego aż piersi od tego bolały, Lamiel nie doszła jeszcze do tego punktu, aby rozumieć przyczynę swego znudzenia. Parę razy, w swojem roztrzepaniu złapała się na tem, że już miała się księcia radzić co do przyczyn swej śmiertelnej nudy; ale wstrzymała się w porę.
W kaprysach swoich, Lamiel uciekała się do wszelakiego rodzaju wymysłów aby się nie nudzić; jednego dnia, kazała sobie księciu wykładać geometrję. Ten fakt pomnożył miłość księcia. We wszystkiem co nie tyczyło nieuchwytnych praw szlachty oraz korzyści jaką można wyciągnąć z księży, studjum geometrji nauczyło młodego studenta politechniki nie zadowalać się frazesami. Nie zdając sobie całkowicie sprawy ile zawdzięczał geometrji, Fedor kochał ją namiętnie; zachwycony był łatwością, z jaką Lamiel chwytała jej zasady.
Dzięki swoim studjom i ciągłej pracy myśli, Lamiel stała się bardzo różna od młodej dziewczyny, która sześć tygodni wprzódy opuściła wieś. Zaczynała umieć nazywać myśli, które ją wypełniały. Powiadała sobie:
„Dziewczyna, która ucieka od rodziców, prowadzi się źle; to jest tak dalece faktem, że zawsze musi kryć się z tem co czyni. Otóż czemu człowiek prowadzi się źle? — aby się zabawić; a tymczasem ja — umieram z nudów. Muszę perswadować sobie na rozum, aby znaleźć coś miłego w mojem życiu. Mam teatr co wieczór i powóz kiedy deszcz pada, a i to trzeba jeździć wciąż po tej aleji nad Sekwaną, którą umiem na pamięć; książę utrzymuje, że niewypada jeździć w pole.
— Na kogobyśmy wyglądali? powiada.
— Wyglądalibyśmy na ludzi, którzy się bawią. A on mówi, i to z taką miną jakby mi chciał na złość robić, że to co ja mówię jest bardzo pospolite i w złym guście.
Już dosyć mnie nudził, ledwo w tydzień po tem jak Jasiek nauczył mnie, za moje pieniądze, co to jest miłość; ale dwa miesiące sam na sam, wielki Boże! i to w tem Rouen tak strasznie zadymionem, gdzie nie znam nikogo!
Nowa myśl rozświeciła głowę Lamiel! „Kiedy go ujrzałam po moich przeprawach z temi bydlętami komiwojażerami, udającymi lowelasów, wydał mi się miły: trzeba go przepędzić na trzy dni“.
— Mój drogi, rzekła; jedź na trzy dni do księżnej. Winna jej jestem wiele wdzięczności; otóż, jeśli się kiedy dowie, że to mnie zawdzięczasz nieporządne życie które prowadzisz w Rouen, mogłaby mnie uważać za niewdzięcznicę; byłabym w rozpaczy.
To słowo niewdzięczność uraziło Fedora, wydało mu się w złym tonie: przypuszcza ono rodzaj równości, on zaś, nigdy nie zastanawiając się nad tem, na zasadzie geometrycznych pojęć, uważał, że bratanica wiejskiego bakałarza winna jest wszelkiego rodzaju względy tak wielkiej damie jak jego matka, gdyby nawet ta nie była nigdy dla niej dobra. Śmieszne jest tedy używać tu słowo wdzięczność! Co więcej, nie miał wcale ochoty wystawiać się na niekończące się kazania: ale Lamiel powtórzyła rozkaz, trzeba było jechać.
Lamiel była wesoła do szaleństwa; była sama, uwolniona od słodkich słówek i wiecznych komplementów księcia. Na początek kupiła sobie parę sabotów i wzięła pod ramię posługaczkę hotelową.
— Pobiegnijmy trochę w pole, droga Marto; zmykajmy z tego wiecznego bulwaru, który niech Pan Bóg ma w swojej opiece.
Marta, widząc jak ona błądzi po polach ścieżkami i bez ścieżek, jak przystaje aby się nacieszyć swojem szczęściem, rzekła:
— Nie zjawia się?
— Kto taki?
— No, pewno ten kochanek którego pani szuka.
— Niech mnie Bóg broni od kochanków! Wolę moją wolność niż wszystko. Ale czy ty nie miałaś kochanków?
— Owszem, odparła Marta cicho.
— I co o tem powiadasz?
— Że to cudowna rzecz.
— A dla mnie niema nic nudniejszego. Wszyscy mi zachwalają tę miłość jako największe szczęście; we wszystkich komedjach widzi się tylko ludzi mówiących o swojej miłości; w tragedjach zabijają się z miłości. Ja chciałabym, aby mój kochanek był niewolnikiem; odprawiłabym go po kwadransie.
Marta skamieniała ze zdumienia.
— I to pani, która ma takiego ślicznego chłopca! Ktoś kiedyś mówił naszej pani, że panią zna dobrze, że pan Miossens odbił panią innemu, który pani dawał tysiąc franków miesięcznie.
— Założę się, rzekła Lamiel, że ten ktoś, to był komiwojażer.
— A tak, rzekła Marta robiąc wielkie oczy.
Lamiel parsknęła śmiechem.
— A czy ten pan wojażer nie dawał do zrozumienia, że i on... hm...
— Owszem, rzekła Marta, spuszczając oczy.
Lamiel oparła się o drzewo i śmiała się do rozpuku.
Kiedy znalazła się w Rouen, poznali ją młodzi ludzie, którzy widywali ją codzień w teatrze; Marta otrzymała dwa bileciki nabazgrane ołówkiem, które jej wsunięto w rękę ze sztuką monety. Chciała je wręczyć Lamiel.
— Nie, zachowaj je, rzekła, oddasz panu Miossens gdy wróci; on ci je również zapłaci.
W godzinie teatru Lamiel żałowała przez chwilę księcia; poczem zawołała:
— Na honor, nie, zważywszy wszystko, wolę raczej stracić teatr, niż widzieć go jak wchodzi ze swoim obowiązkowym bukietem.
Pobiegła do gospodyni hotelu.
— Czy pani chce, abym wzięła lożę, poszłybyśmy sobie do teatru?
Hotelarka odmówiła zrazu, poczem przyjęła i poszła po fryzjera.
— Ba! jest we mnie jakiś duch sprzeczności, powiedziała sobie Lamiel; miała jeszcze trochę ruszczyku, pozieleniła sobie lewy policzek.
Ale loża była też po lewej; Lamiel ściągnęła wszystkie spojrzenia wytwornej publiczności. Około północy, przyniesiono do hotelu trzy listy straszliwie długie, pisane tym razem atramentem. Przebiegła je z ciekawością, która rychło zmieniła się we wstręt.
— To nie jest grubjańskie, jak u tych komiwojażerów, ale to bardzo płaskie.
Lamiel była zupełnie szczęśliwa i prawie zupełnie zapomniała o księciu, kiedy po dwóch dniach wrócił.
— Już! powiedziała sobie.
Przybył oszalały miłością, co więcej silący się jej dowieść, zapomocą pięknych wywodów, że szaleje z miłości.
— To znaczy, mówiła sobie młoda normandka, że będzie jeszcze nudniejszy niż zwykle.
W istocie, ta dwudniowa próba wolności uczyniła Lamiel jeszcze mniej wytrzymałą na nudę.
Nazajutrz rano, kiedy, tuż po wstaniu, zaczął ją na nowo całować po rękach, myślała:
— Ten człowiek jest zaskoczony wszystkiem co mu się zdarza, skoro tylko ma coś zrobić sam; jestto człowiek w dwóch tomach, trzeba mu Duvala.
Lamiel posłała go po sprawunki, kazała mu zapłacić rachunek hotelowy. Prosiła aby nic nie mówiono panu, że to ma być dla niego niespodzianka; z jej rozkazu zawołano ludzi, którzy sporządzili paki, gdzie umieszczono wszystkie piękne rzeczy, jakiemi książę ją obdarzył.
Spakowała walizy księcia i swoje; poczem, widząc przez okno że około czwartej wraca do hotelu, wyszła naprzeciw niego i namówiła go, aby ją zawiózł na obiad do X., wioski nad Sekwaną.
Wróciwszy z X., pojechali prosto do teatru; o ósmej Lamiel powiedziała księciu:
— Zostań w loży i czekaj na mnie, wezmę powóz i wrócę za chwilę, patrz na zegarek.
Pobiegła do hotelu, kazała wyprawić walizy księcia zaadresowane do Cherbourg; dyliżans, który je zabrał, odjechał o wpół do dziewiątej. Swoje rzeczy kazała znieść do dyliżansu paryskiego. Fedor miał trzy tysiące sto franków; umieściła tysiąc pięćset pięćdziesiąt franków w walizie wysłanej do Cherbourg, a tysiąc pięćset pięćdziesiąt w swojej. Bawiąc się z nim, ściągnęła mu sakiewkę.
Trudno byłoby odmalować pierwsze uniesienie szczęścia, jakie napełniło ją w chwili gdy dyliżans ruszył do Paryża. Wtulona w kącik, ze starannie pozielenionym policzkiem, śmiała się i skakała z radości, wyobrażając sobie zakłopotanie księcia, gdy wróci do hotelu i nie zastanie ani kochanki, ani pieniędzy, ani rzeczy. Lamiel bała się trochę, przez pierwsze godziny, że ujrzy Fedora galopującego na koniu pocztowym. Obmyśliła sposób na to: mianowicie udawać że go nie zna. Postarała się zmylić ślad w hotelu: pozwalała się domyślać że jedzie dyliżansem do Bayeux, i w istocie na tej drodze biedny Fedor ją ścigał.
Ta noc w dyliżansie, ta ucieczka przed tak słodką i grzeczną miłością, była, razem wziąwszy, najszczęśliwszą chwilą, jakiej Lamiel zaznała w życiu. Trochę się bała paryskich złodziei; wysiadłszy z dyliżansu, wpadła na nieszczęśliwą myśl udawania że zna Paryż: kazała się wieźć do wielkiego hotelu, którego nazwy rzekomo zapomniała. Wynikło stąd, że się znalazła w hotelu X., przy ulicy Rivoli, w apartamenciku na czwartem piętrze, za pięćset franków miesięcznie.
Nieco zdziwiona ilością służby oraz zbytkiem tego hotelu, kazała się oznajmić zarządzającej; z tajemniczą miną i prosząc o sekret, spytała ją o adres dobrego lekarza. Anegdota, jaką jej opowiedział raz książę, podsunęła jej myśl tego podstępu.
Nazajutrz, znowu wizyta u zarządzającej.
— Proszę pani, rzekła, ja jeszcze nigdy nie byłam w Paryżu. Czego się boję zwłaszcza, nie mając panny służącej, to aby mnie nie zaczepiano na ulicy. Chciałabym się ubrać jak prosta mieszczka; czy byłaby pani tak uprzejma pomóc mi kupić gotowy strój tego rodzaju?
Zarządzająca podziwiała tę panienkę ubraną w najkosztowniejsze suknie, która chciała się przeobrazić w prostą mieszczkę. Jedna okoliczność zdwoiła zdumienie pani Le Grand; Lamiel, której było gorąco, weszła do buduaru pani Le Grand, wzięła chusteczkę i usunęła prawie całą plamę szpecącą jej policzek. Ciekawość pani Le Grand zaostrzyła się: zaczęła od tego, że zbadała paszport tej osobliwej dziewczyny i okazała jej tyle dobroci, że zaraz nazajutrz Lamiel wyznała jej, iż, zniecierpliwiona nadskakiwaniem podróżnych, zwłaszcza z gatunku komiwojażerów, skorzystała z rady innego podróżnego i pomalowała sobie twarz ruszczykiem.
W dwa dni później, cały hotel zachwycony był tą dużą dziewczyną, o ruchach nieco kanciastych, to prawda, ale tak dobrze zbudowaną i używającą tak osobliwej barwiczki. Pani Le Grand oddała jej tę usługę, że wrzuciła na pocztę w Saint-Quentin list, zaadresowany do pana de Miossens w X..., i tak brzmiący:

„Drogi przyjacielu, lub raczej Mości Książę.
„Podziwiałam pańskie doskonałe maniery; pańska nieskończona i bezprzykładna dobroć odbiera mi niemal odwagę powiedzenia słówka, na które z pewnością byś nie pozwolił, a które wydaje mi się okrutne ale potrzebne dla twego szczęścia i spokoju. Jesteś idealny, ale twoja dobroć nudzi mnie. Wolałabym raczej (tak sądzę) prostego chłopa, któryby mi bezustanku nie gadał rzeczy miłych i pochlebnych. Zdaje mi się, że mogłabym pokochać człowieka szczerego, prostego, a zwłaszcza nie tak grzecznego. Zostawiłam pańskie walizy oraz tysiąc pięćset pięćdziesiąt franków po drodze w Cherbourg“.

Nie trzeba było więcej, aby Fedor puścił się do Cherbourg, pędząc co koń wyskoczy, aby móc się przyglądać wszystkim fizjognomjom na gościńcu. Mimo listu Lamiel, nie rozstał się z szaleństwem szukania jej, które go pochłaniało od chwili jej ucieczki. W Rouen, znalazłszy się bez pieniędzy, bez kochanki i bez bielizny, był niemal bliski palnięcia sobie w łeb. Zakłopotanie jego było bez granic. Wszystkie przewidywania Lamiel sprawdziły się.
Co się tyczy Lamiel, byłaby zapomniała zupełnie młodego księcia, który miał sztukę dławienia miłości słodyczą, gdyby jej nie służył jako punkt porównania w sądzeniu innych mężczyzn.
Lamiel miała tyle naturalnego wdzięku i tyle roztrzepania, że niebawem pani Le Grand nie rozstawała się z nią, tak się do niej przywiązała. Jej własny buduar wydawał się jej nudny, kiedy nie było w nim tej dziewczyny. Daremnie mąż wytykał jej nierozsądek takiego zbliżenia; pani Le Grand nie wiedziała co odpowiedzieć, ale sympatja jej do naszej heroiny rosła. Mieszkało w tym hotelu sporo młodych ludzi, nie liczących się z groszem; nadskakiwali pani Le Grand, która dość była rada widując ich w swoim buduarze. Zauważyła z przyjemnością, i powiedziała to mężowi, że wystarczało ich obecności aby zamurować usta młodej nieznajomej; to pewna że Lamiel nie starała się błyszczeć!
Jedyną namiętnością Lamiel była wówczas ciekawość; nie było istoty bardziej pytalskiej; może to było źródłem przyjaźni pani Le Grand, którą bawiło odpowiadać jej i tłómaczyć wszystko. Ale Lamiel rozumiała już że trzeba być szanowaną i nigdy nie wychodziła wieczór. Przykro jej było bez teatru, ale wspomnienie komiwojażerów czyniło ją ostrożną.
Lamiel czuła konieczność opowiedzenia swojej historji pani Le Grand, ale do tego celu trzeba było coś ułożyć; lękała się swego roztrzepania; nie była zdolna kłamać, bo zapominała swoich kłamstw. Spisała całą historję, i, aby ją móc zostawić w swojej komodzie, dała tej historji charakter listu z usprawiedliwieniem, zwróconego do wuja, pana de Bonia.
Powiedziała tedy pani Le Grand, że jest drugą córką pewnego podprefekta, którego nie może wymienić. Podprefekt ten, szalenie ambitny, miał pewne nadzieje że posunie się w najbliższym czasie na prefekta i nie umiał niczego odmówić zamożnemu wdowcowi, dobrze widzianemu w Kongregacji, który mu przyrzekł dwadzieścia jeden głosów nawróconych legitymistów. Ale ten pan de Tourte kładł jako warunek swoich dwudziestu jeden głosów że zaślubi Lamiel; ona zaś miała wstręt do jego żółtej twarzy oraz do jego szkaradnej dewocji.
— To bardzo proste, rzekła pani Le Grand: mojej poczciwej Lamiel spodobał się jakiś młodzieniec, który za cały majątek ma tylko nadzieje.
— Właśnie że nie! wykrzyknęła Lamiel; mniejbym się nudziła wówczas i wiedziałabym co począć z życiem. Miłość, która uchodzi za najwyższe szczęście, wydaje mi się czemś bardzo nudnem i śmiem powiedzieć mdłem.
— To znaczy może, że kochał panią ktoś nudny.
„Wpadłam, pomyślała Lamiel; trzeba wrócić do prawdy“.
— Nie, dodała możliwie z najszczerszą miną; umizgano się tylko do mnie: mój pierwszy galant nazywał się Berville i kochał tylko pieniądze. Drugi, przezywany „księciem“, był bardzo hojny, ale najpiękniejszym dniem mego życia był ten, w którym pozbyłam się jego widoku. Pewien wuj zostawił mi tysiąc pięćset pięćdziesiąt franków, miało się je nazajutrz zanieść do rejenta aby je ulokować. Poprosiłam, aby mi pokazano z bliska te piękne złote napoleony oraz banknot tysiącfrankowy; była ósma wieczór, ojciec wyszedł aby obrabiać swój wybór, a ja uciekłam przez ogród z trzema walizkami w których przywieziono z Paryża część mojej wyprawy, bo pan Tourte jest równie hojny jak brzydki, a to wiele powiedziane. Ojciec zwróci mu za te suknie, które mi się spodobały. Skoro się skończą wybory w naszym okręgu, a nominacja prefektów ukaże się w Monitorze, ojciec mój, jeśli zostanie prefektem, będzie tak szczęśliwy, ze mi przebaczy z łatwością. Sprawa będzie o wiele trudniejsza, o ile będzie nadal podprefektem. Ten pan Tourte trzęsie opinją w naszym okręgu; brat jego jest wielkim wikarjuszem.
Nazajutrz wieczór, Lamiel, zmuszona powtórzyć tę historję poczciwemu panu Le Grand, odczytała list do wuja. Zapomniała wyjaśnić swój paszport, rzekła tedy:
— Pewien podprefekt, urzędujący o sześć mil od nas, którego Pan de Tourte odstawił od mojej ręki, przyrzekł mi paszport przez pośrednictwo swego krewnego, mera w miasteczku niedaleko Rennes.
Historja ta rozczuliła pana Le Grand do łez i wypełniła na tydzień wieczorne rozmowy. Zaraz na drugi dzień, pani Le Grand powiedziała swej protegowanej, że ją kocha jak własną córkę.
— Masz całego majątku tysiąc pięćset pięćdziesiąt franków, i bierzesz apartament za pięćset! Ja ci każę dać pokój za sto pięćdziesiąt, gdzie ci będzie tak samo dobrze; ale chcę koniecznie widzieć cię w twoich pięknych sukniach. Zaprowadzę cię we wtorek do pana Servières, zobaczysz tam młodych kawalerów mających po trzydzieści tysięcy franków renty i pozawracasz im w głowie, moja mała. Będziesz miała konkurentów, z pewnością lepszych od twego szkaradnego pana de Tourte, razem z jego dwudziestoma głosami nawróconych legitymistów.
— Zatem, moja droga, rzekła Lamiel, postaraj mi się o nauczyciela tańców: ja czuję, że nie umiem chodzić, że nie wchodzę do salonu tak jak inne kobiety: pozwól mi też zaprowadzić się czasami do Komedji Francuskiej.



ROZDZIAŁ XII

Jednego wieczora Lamiel była jeszcze o północy u pani Le Grand i dla zabawy postanowiła sobie skokietować jej grubego męża; obserwowała w tym człowieku zupełny brak wyobraźni, kiedy usłyszała wielki hałas na ulicy, a niebawem u bramy hotelu. Odnoszono do domu jednego z młodych lokatorów, kompletnie pijanego.
— A, to znów hrabia d‘Aubigné, wykrzyknęła pani Le Grand.
Był on z typu, który nazywają w Paryżu bardzo miłym młodym człowiekiem, poświęcał się wesoło przejadaniu majątku — ośmdziesiąt tysięcy renty — który mu zostawił dzielny generał d‘Aubigné, tak wsławiony w wojnach napoleońskich. Od trzech lat dopiero odziedziczył ten majątek, a już mieszkał w najętym pokoiku; musiał sprzedać dom.
Tego wieczora pijaństwo Aubignégo objawiało się tem, że gadał cały czas i nie chciał iść do siebie.
— Poco leźć dwa piętra w górę, kiedy jutro trzeba będzie schodzić na dół.
Pani Le Grand, która starała się przetransportować go do pokoju, nie mogła zeń wydobyć innej odpowiedzi. Dwaj lokaje, którzy go przyprowadzili, wyszli; służbie domowej groził że wyboksuje ich po angielsku, jeśli go będą denerwować, tak że ci ludzie oznajmili pani że nie będą się zajmować tą zakazaną figurą. Hrabia schwycił to słowo wlot.
— Ale nie, wcale nie zakazana; uważałem wprawdzie że ona milknie kiedy ja wchodzę do pani Le Grand, ale to nic, jest coś osobliwego, oryginalnego w tej dziewczynie. Ja ją wyrobię. Chodzi takiemi krokami, że będę się rumienił idąc z nią pod rękę; nie umie nosić szala; ale rozkocham ją albo umrę. Rozkochałem tyle innych, tak, tak; ale ba, ona nie jest taka jak inne, a mnie powiadają żebym szedł do siebie, ja nie chcę być jak inni. Wszyscy inni idą do siebie, a ja nie pójdę do siebie; czy nie mam słuszności, pani Le Grand: poco wchodzić, żeby musieć jutro schodzić?
Bredzenie to trwało dobrą godzinę. Pani Le Grand była mocno zakłopotana; była niegdyś panną służącą w dobrym domu i miała taki podkład respektu, zwłaszcza wobec młodego człowieka który tracił z całą dystynkcją majątek, że za nic w świecie nie byłaby zadała gwałtu hrabiemu. Ale trzeba było iść do łóżka; już myślała tedy obudzić stróża i kuchtów, kiedy hrabia zaczął się znów wywnętrzać ze swemi zamiarami na Lamiel.
Wówczas pani Le Grand wezwała młodą dziewczynę, która uciekła słysząc wciąż swoje imię, i poprosiła ją aby kazała hrabiemu d‘Aubigné iść do siebie.
— Ale, droga pani, niech pani pomyśli, że jutro hrabia na tej zasadzie będzie się czuł w prawie odzywać do mnie.
— Jutro nie będzie pamiętał nic i przyjdzie mnie przeprosić. Ja go znam, nie pierwszy raz wraca w takim stanie. Muszę go poprosić bardzo uprzejmie, aby sobie znalazł inny hotel. Przybiera straszne tony, tyka całą służbę, i dlatego nie chcą go zanieść do pokoju.
— Upija się tak często? spytała Lamiel.
— Codziennie, jak sądzę; życie jego to istny stek szaleństw; sili się uchodzić za największego warjata ze wszystkich tych którzy wysiadują fotele w Operze. Niedawno, — a nie był tak pijany jak dziś — wpadł na koncept, aby zbić laską woźnicę, który go odwiózł.
„Hm, to nie jest taka wylizana laleczka jak mój książę“. Myśl oglądania go jak grzmoci woźnicę spodobała się jej; kiedy pani Le Grand ponowiła swoje prośby, Lamiel wyszła na schody i rzekła rezolutnie:
— Panie hrabio, niech pan natychmiast idzie do siebie pod numer 12.
D‘Aubigné przestał bajać, popatrzył na nią bystro, poczem rzekł:
— To się nazywa mówić; wszyscy inni prawią mi: niech pan idzie do siebie; ta miła osóbka, gąseczka z prowincji, myśli, że ja zapomniałem numeru mego pokoju, i powiada mi: niech pan idzie pod numer 12. No, tak; to się nazywa idealna grzeczność... I niech kto powie, że d‘Aubigné opiera się rozkazom pięknej kobiety... i to nie mającej chwilowo kochanka? Nigdy! Panno Lamiel, słucham panią, idę pod numer 12... Nie numer 11, ani numer 13 (fe, 13 to feralna cyfra), ale idę dokładnie pod numer 12.
Wziął świecę, którą mu podała pani Le Grand, i udał się prosto pod numer 12, powtarzając po dwadzieścia razy, że nie odmówi damie, która chwilowo nie ma kochanka.
Nazajutrz, przybrany we wspaniały szlafrok i rozparty w wolterowskim fotelu, hrabia rzekł do służącego, który wszedł do pokoju:
— I co, hultaju, opowiedz mi co robiłem wczoraj, kiedy wróciłem cokolwiek zawiany.
— Już panu mówiłem, odparł służący grubjańskim tonem obrażonego fagasa, że nie myślę panu odpowiadać, kiedy pan będzie mówił do mnie w ten sposób.
Hrabia rzucił mu talara; służący podniósł go i zamachnął się jakby chciał cisnąć talara na głowę hrabiego.
— No co? rzekł hrabia śmiejąc się z przymusem, przypominając sobie Firmina w Komedji Francuskiej (rola Monkada).
— Nie wiem co mnie wstrzymuje, aby panu nie rzucić tego talara w twarz, rzekł służący blednąc; ale boję się potłuc porcelanę naszej pani.
Służący odwrócił się ku otwartemu oknu, popatrzał na nie chwilę i śmignął talara, który, przeleciawszy przez ulicę Rivoli, uderzył o kratę przy terasie des Feuillants, gdzie dwudziestu uliczników zaczęło się bić o niego. Widok ten uspokoił zapewne służącego, który rzekł do hrabiego z całą wyższością rozsądku i siły fizycznej:
— Jeśli pan chciał zachować te grubjańskie manjery, trzeba było nie pozbywać się swoich biednych lokajów, którzy to cierpieli; nie trzeba było się rujnować, ani też doprowadzać się do wrót Clichy. Ale obawa przed więzieniem za długi skłoniła pana do udanej sprzedaży foteli i luster, któremi pan zawalił to mieszkanie. Kiedy się chce być wielkim panem i grubjaninem, trzeba przedewszystkiem nie być golcem. Coby powiedział pański ojciec, dzielny generał d‘Aubigné, gdyby widział że pan nie może wychodzić z domu przed zachodem słońca?
— No i cóż, mój Jerzy, skoro nie chciałeś przyjąć pierwszego talara, masz tu drugiego za swoje dobre rady.
Jerzy przyjął talara; byłby zniósł nawet kopnięcie od cesarskiego generała, tak bardzo pamięć Napoleona święta jest u ludu, który nie zachował żadnego wspomnienia z Republiki, ponieważ bez monarchy nie istnieje dla niego wielkość.
Hrabia był zachwycony obrotem jaki przybrało jego grubjaństwo. Był to człowiek, który nudził się natychmiast skoro nie miał nic do roboty: sam sobie nie miał absolutnie nic do powiedzenia.
— A teraz trzeba pomyśleć o pani Le Grand, czy mam potraktować czcigodną ex-pannę służącą z wyniosłą arogancją, z dumą jaka przystoi mojej minionej fortunie, czy też mam się zabawić w poczciwca? Tam do licha! Poczciwca! wykrzyknął hrabia, zapomniałem zupełnie o smukłej pannie Lamiel, którą muszę mieć. Co to jest ta dziewczyna? Czy należała już do kogo, czy też to jest parafjanka, która uciekła przed gniewem rodziny? Jeżeli jest zupełna gęś, moje wczorajsze pijaństwo musiało ją zgorszyć. Zatem wesołość i swoboda. Legrandzica wypali mi kazanie, ale dowiem się czegoś o Lamiel.
Hrabia, którego myśli wyjaśniały się pomału, zeszedł w swoim wspaniałym szlafroku.
— Droga pani Le Grand, moja złota, możeby mi pani zrobiła szybciutko herbaty i opowiedziała mi potrosze, co ja mogłem robić i gadać wczoraj w nocy... A! panna Lamiel! rzekł robiąc taką minę jakby ją właśnie spostrzegł i kłaniając się z głębokim szacunkiem, dałbym chętnie dwa tysiączki za to, żeby pani była wczoraj już u siebie przed jedenastą. Siedliśmy do stołu o ósmej, przypominam sobie że słyszałem jak biła dziesiąta, ale potem dusza moja jest istną pustynią, nie widzę już nic...
— Mój Boże, panie hrabio, bardzo mi przykro, że musiałam panu mówić niemiłe rzeczy. Żaden służący nie chce już pana odprowadzać na górę, obraził ich pan, a nie mogę się wyzbywać znośnej służby dlatego, że nie chcą robić czegoś do czego nie są zobowiązani. Mąż przyłącza się do mojej prośby, aby pan zechciał sobie znaleźć inne mieszkanie. Któż obcy nie nabrałby najgorszego pojęcia o moim hotelu, słysząc scenę taką jak wczoraj! Gadał pan bez przerwy, i to rzeczy dość nieprzyzwoite.
— O miłości, założę się! Nic mnie nie interesuje w życiu, ani konie, ani gra, jestem bardzo różny od innych młodych ludzi. Kiedy nie mam tkliwego serduszka, z którem mógłbym żyć w idealnej harmonji, nudzę się; każdy dzień zdaje mi się wiekiem; wówczas, aby się rozerwać, daję się wyciągać na kolacyjki, że zaś serce moje jest wolne...
— Ha! zbrodniarzu, wykrzyknęła pani Le Grand porzucając minę serjo; dlatego że słuchają cię tu inne uszy niż moje, mówi pan o miłości. Czy pan ośmieli się powiedzieć, że kochasz coś innego niż pięknego konia albo dobrze skrojone i modne ubranie, w którem Panu jest do twarzy w lasku Bulońskim, albo wieczór w Operze lub za kulisami?
— Powiada mi pani, moja zacna gospodyni, abym znalazł sobie mieszkanie i służbę. Czyż pani myśli, że to dla przyjemności hrabia d‘Aubigné mieszka w gospodzie, mimo że bardzo przyzwoitej i mogącej służyć za wzór tego rodzaju zakładom? Ba! pani zapomina, że ja chwilowo jestem zrujnowany. Alboż ja wiem nawet, czy za parę miesięcy będę mógł sobie pozwolić na te dwa nędzne pokoje? Ale na szczęście niebo przekazało mi charakter moich przodków. Kuzynka moja, pani de Maintenon, urodziła się w więzieniu, wyszła za plugawego błazna, imć Scarrona, a mimo to umarła jako żona największego króla, jaki zasiadał kiedy na tronie Francji. Otóż, bywają dni, że moje więzienie mnie mierzi; bo, na honor, hotel, choćby najlepiej prowadzony, służba która odmawia mi posłuszeństwa, czy to nie jest dla mnie więzienie? I czy może mi pani brać za złe, że daję się skusić chwili pijaństwa, która mi pozwala zapomnieć o wszystkich niedolach? Jestem aż nadto poważny w tej żałosnej chwili; jestem, na swoje nieszczęście, zakochany do szaleństwa; a znam siebie: miłość to nie jest przestarzały żart; to namiętność doprawdy straszliwa; to miłość średniowiecznych rycerzy prąca do wielkich czynów.
Lamiel zarumieniła się silnie, hrabia spostrzegł to.
„To ciało tak piękne jest moje, powiedział sobie; co za wrażenie ona zrobi w Operze, skoro ją ubiorę przyzwoicie! Baczność, d‘Aubigné; to młoda gazela; chcesz zamknąć ją do klatki, uważaj aby nie skoczyła przez barjerę. Bądźmy ostrożni!“
Hrabia wydał się młodej dziewczynie świetnym i dowcipnym młodzieńcem, mimo że wszystko co mówił było wyuczone na pamięć; ale dzięki temu robił tem większe wrażenie. Wszystkie te wynurzenia były obliczone z góry i przygotowane tak aby uderzały efektownemi kontrastami, — piękne przejścia od uroczej beztroski do najbardziej wzruszających i nieoczekiwanych uczuć. Widział wrażenie, jakie robił na tej młodej dziewczynie, która nie mówiła ani słowa, siedząc w kąciku, ale która mieniła się na twarzy przy najznamienniejszych ustępach exposé młodego hrabiego. Wymówki i rady pani Le Grand dawały mu zupełnie naturalną sposobność mówienia o sobie, i korzystał z niej obficie; widział też, że interesuje żywo panią Le Grand, ex-pannę służącą z dobrego domu (u hrabiny de Damas), przyzwyczajoną szanować i podziwiać bogatą młodzież, która tak żyła i tak obchodziła się ze swoim majątkiem jak pan d‘Aubigné.
D‘Aubigné był kopją owych młodych magnatów, z których ostatni umarli ze starości za Karola X, jako starcy nadziani śmiesznemi pretensjami i wygłaszający okrutne maksymy, których na szczęście nie mieli siły stosować. D‘Aubigné to nie był młody magnat beztroski i wesoły; to był, na wzór uroczego wielkiego pana, beztroski i wesoły młody człowiek. Lamiel nie znała dość świata aby odczuć tę różnicę: była bardzo inteligentna ponieważ miała wielką duszę, ale to nie była inteligencja zdobyta doświadczeniem i nauką; nie umiała jeszcze sądzić ani siebie ani drugich.
Siedząc w kącie i pogrążona w pełnem wzruszenia milczeniu, porównywała bezustanku pana d‘Aubigné z księciem de Miossens, i była niesprawiedliwa dla tego biednego chłopca: zwłaszcza jego naturalność, zupełny brak wyobraźni, prosty sposób mówienia rzeczy najważniejszych i — aby wszystko zawrzeć w jednem słowie — jego doskonały ton szkodziły mu w oczach ex-kochanki. Mieniła trwożliwością i nadmierną ostrożnością proste i naturalne wzięcie młodego księcia, podczas gdy buffonady hrabiego dawały mu pozory męskości; wyobrażała go sobie, jak, z rycerską odwagą, rzuca się w wir wydarzeń.
Nazajutrz, hrabia, który czatował za uchylonemi drzwiami, odważył się zagadnąć ją, kiedy szła do siebie. Odpowiedziała chłodno, ale nie zdawała się dotknięta. Naturalność charakteru Lamiel była wypisana na jej czole.
„Mam ją, powiadał sobie hrabia, ale jak ją ubrać? Ta dziewczyna niema żadnej garderoby. Bóg wie, co tam jest w tych dwóch walizach które widziałem jak nieśli. Nie poto się do niej umizgam, aby zażywać rozkoszy pokryjomu w hotelu, niby jaki studencik. Nie będę marnował moich sił pokątnie. Jeżeli jej pragnę, to aby pokazać mój zbytek; aby ją pokazać w Operze i w Lasku; dlatego że chodzi o nowalję, dlatego że będę mógł opowiadać tę historję przypieprzając ją trochę. Trzeba mi co najmniej czterech tysięcy, aby była godna pokazać się ze mną pod ramię. Nie, moja panienko, twojej cnotce widocznie spieszno jest zboczyć z drogi, ale będziesz miała tę przyjemność dopiero wówczas, kiedy ja zgromadzę cztery tysiące franków. Trzeba aby zbytek spadł na ciebie jak piorun natychmiast po twojej porażce i abyś ty pierwsza uwierzyła, że masz do czynienia z młodym magnatem wyrzucającym pieniądze garściami, takim jakim byłem przed dwoma laty.
Podczas gdy d‘Aubigné oddawał się tym rozsądnym refleksjom (rozsądek, to była jego specjalność), Lamiel patrzała nań z żywą przyjemnością; wydawał się jej postrzelonym i nawskroś naturalnym chłopcem.
„To przynajmniej nie jest jakiś Katon, nudny i zawsze jednaki jak mój książę“.
Hrabia śledził każdy jej powrót do hotelu; pewny był, że Lamiel znajduje się w buduarze pani Le Grand na parterze, gdzie było duże okno na arkady ulicy Rivoli i okienko na schody. O dwadzieścia kroków od hotelu przybierał ruchy młodego trzpiota. Ale wyrachowaniom jego stanęły nawspak wypadki.
Zebrał około sto ludwików na wyekwipowanie przyszłej kochanki i już obmyślał imię, pod jakiem pokaże ją w Lasku Bulońskim. Cudownie świeża, atłasowa cera Lamiel skłoniły go, aby ją pokazać w jasny dzień w Lasku, raczej niż przy blasku kinkietów w Operze. Miał nadzieję znaleźć jeszcze kredyt na sto albo sto pięćdziesiąt ludwików w magazynach, kiedy przyszła doba wyścigów w Chantilly. Na nieszczęście, pomyślał o tem dopiero na tydzień przedtem.
„Nie mam już czasu rozchorować się, powiedział sobie wściekły, bijąc się w czoło. D‘Eberley i Montaudon zużyli ten sposób“.
Popadł w głęboką zadumę i rzekł do Lamiel z poważną miną:
— Ubóstwiam panią, a pani mnie doprowadza do rozpaczy.
Tego samego rana kiedy wyrzekł te słowa, pani Le Grand zwróciła uwagę Lamiel na jego głęboki smutek. Wykrzyknik spalił na panewce, trącił nudą. Książę, który tak ją wynudził, mówił to sto razy lepiej. Gdyby Lamiel umiała w tej epoce czytać we własnem sercu, byłaby rzekła hrabiemu:
— Podoba mi się pan, ale pod warunkiem, że nigdy nie będziesz mówił do mnie stylem miłosnym.
Hrabia miał nabitą głowę myślą o Chantilly i jeszcze był niezdecydowany, kiedy, wieczorem, zacytowano w Jockey-klubie jednego z jego przyjaciół, który dał nura przed zbliżającem się Chantilly, udając że jest chory.
„Za wiele biorę sobie na kark, rzekł sobie. Do djabła ta gąska z prowincji! Zgubiony jestem, wobec tego co mówią o moich interesach, jeśli, przy mojej pasji do koni, nie pokażę się w Chantilly“.
W wilję wielkiego dnia rzekł do Lamiel:
— Spróbuję skręcić kark, skoro pani okrucieństwo czyni mi życie tak nieznośnem.
To odezwanie oburzyło Lamiel.
„Ale skąd on to bierze że ja jestem okrutna? rzekła do siebie ze śmiechem: czy dał mi kiedy sposobność odmówienia mu czegoś serjo?“
Faktem jest, że towarzystwo kobiet, towarzystwo kobiet uczciwych, nudziło hrabiego; Lamiel, będąc jeszcze najzupełniej uczciwą kobietą, nudziła go jeszcze więcej. Zalecał się tedy do naszej heroiny siląc się na dowcip; nigdy nie spędził z nią sam na sam ani pięciu minut; sztuka jego polegała na tem, aby wmawiać w Lamiel, że on umiera z ochoty mówienia z nią, a że jej okrucieństwo broni mu tego szczęścia.
Lamiel bardzo obojętna na to co się nazywa miłość i jej rozkosze, powiadała sobie:
„Jeżeli się zgodzę żyć z hrabią, będzie mnie prowadził do teatru. Moje tysiąc pięćset pięćdziesiąt franków są już mocno nadwerężone; ale hrabia nie będzie mógł mi dać pieniędzy, sam nie ma.
— Nic nie zaszło nowego w mojej rodzinie, oznajmiła hotelarce; wybory opóźnione, pan de Tourte jest z pewnością potężniejszy niż kiedykolwiek, a pan X., ten liberał, redaktor Handlu, który mieszka tu na szóstem, powiada, że kongregacja wróci. Co począć, aby zarabiać na życie? Mam już tylko ośmset franków.
Lamiel zaabonowała się w dwóch czytelniach i spędzała cały czas na lekturze. Nie śmiała prawie się przechadzać ani jechać omnibusem sama. Zielone plamy na lewym policzku nie dawały jej już bezpieczeństwa. Była tak zgrabna, oczy jej tak się iskrzyły sprytem, że prawie codzień musiała odtrącać jakieś zaloty, czasami dość grube. Pozwalała sobie na rozmowę jedynie z panią Le Grand i z panem N., nauczycielem tańca, dobrym chłopcem, uczciwym i tępym, który nie omieszkał zakochać się w swojej uczenicy i któremu pani Le Grand powtórzyła historję o ojcu podprefekcie, o panu de Tourte i resztę. Wszystko to razem nie było zabawne; brak ruchu szkodził zdrowiu Lamiel, a nudy dopełniał brak widowisk. Czelność hrabiego byłaby odniosła zwycięstwo, gdyby jej dał więcej sposobności mówienia z nim szczerze. Próżność była jej tak obca, że byłaby mu się oddała przy pierwszym odruchu zniecierpliwienia.
W tych okolicznościach nadszedł dzień Chantilly. Hrabia pojechał na wyścigi i przegrał siedemnaście tysięcy na słowo. To była kompletna ruina. Wyczerpał cały kredyt, jaki miał jeszcze, i zapłacił dumnie tę sumę przed upływem tygodnia. Hrabia d‘Aubigné był w gruncie bardzo ostrożny i rozsądny aż do skąpstwa.
— Mam już parę wyroków, które mnie mogą zawieść do Clichy; winien jestem samemu sobie aby mieć tę gąskę; dopełniwszy tego obowiązku, trzeba urządzić zniknięcie w wielkim stylu. Wybiorę się do Wersalu, znam tam biedaków, którzy nudzą się w tem smutnem mieście ze zrujnowanymi Anglikami. Boże wielki! co za wieczory mnie czekają!
Lamiel nudziła się śmiertelnie, wystarczyło hrabiemu dwa dni starań.
— Weźmie mnie pan do teatru dziś wieczór? spytała.
— Dziś wieczór, jeśli ukończę moje interesy, mam zamiar palnąć sobie w łeb.
Lamiel wydała krzyk, hrabia był rad z wrażenia.
— Będziesz miała moją ostatnią myśl, piękna Lamiel; byłaś mojem ostatniem szczęściem. Gdybyś, przed tygodniem, była dla mnie mniej okrutna, nie byłbym pojechał na wyścigi do Chantilly, przegrałem tam pięćdziesiąt siedem tysięcy franków; zapłaciłem, jak honor tego żądał, ale wyczerpałem wszystkie moje zasoby; nie zostało mi ani tysiączki. Ale hrabia d‘Aubigné, syn bohatera znanego całej Francji, nie powinien być widziany w niedostatku. Mam coś w rodzaju siostry bardzo bogatej; starsza odemnie o dwadzieścia lat; ale to zakuta głowa, niegodna zrozumieć życia rządzonego miłością i losem. Co więcej, wyszła za pana de Miossens, a ja jestem tylko hrabią d‘Aubigné-Nerwinde.
— Miossens, krewny księcia?
— Jego stryjeczny dziadek, ale skąd pani zna to nazwisko?
Lamiel zarumieniła się.
— Pan de Tourte, mój konkurent, mówił bezustanku o rodzinie Miossens; plenipotent tej rodziny dostarczył mu czterech głosów.
Lamiel umiała już trochę kłamać, ale jeszcze przywiązywała do tego zbyt wiele wagi; nie rzucała kłamstw jak rzeczy bez znaczenia, miała jeszcze wiele do douczenia się. Do kłamstwa skłaniała ją maksyma, którą pani Le Grand powtarzała jej często, od czasu jak mówiła z nią szczerze: „Bądź bogata, jeśli możesz; cnotliwa, jeśli chcesz; ale bądź poważana, to konieczne“.
Dziewczyna spędziła z hrabią pół dnia; wieczorem, Lamiel już czuła w nim oschłość, która tamowała jej słowa. Słowa jego miały wiele godności, ale godność ta kosztowała go niemało wysiłku, a Lamiel widziała te wysiłki. Nie umiałaby powiedzieć czemu on jest taki nudny; ale było to przeciwieństwo młodego trzpiota, którego sobie wyroiła i którego pokochała jako kontrast młodego księcia. Myśl o strzale z pistoletu (wierzyła bowiem we wszystko co nadzwyczajne) spędziła prędko nudę. Patrzała na hrabiego:
— Ta piękna twarz, tak zimna i tak szlachetna, to twarz człowieka, który się zabije za kilka godzin! Postanowił to z zupełnie zimną krwią!
Hrabia pakował walizy, i zdawał się pochłonięty troską o to aby nie zniszczyć swojej garderoby: dumny ze swej sztuki pakowania, był w tej chwili istnym komiwojażerem. Ale Lamiel nie widziała nic, dusza jej była całkowicie przejęta tym tak bliskim strzałem z pistoletu. Nadał swoje walizy do siostry, baronowej de Nerwinde. Odwiózł je do dyliżansu idącego do Perigueux, z biura zaś dyliżansów kazał je przewieść do Wersalu najętą furą. Nazajutrz rano, pani Le Grand otrzymała tradycyjny list:
— Kiedy pani będzie czytała te słowa... etc., etc.
Lamiel spuściła głowę, dławiła się od płaczu. Pan Le Grand wykrzyknął:
— No i tracimy tysiąc sześćset sześćdziesiąt siedem franków... I zaczął zestawiać realny rachunek hrabiego: chciał poznać swoją realną stratę; rachunek wystawiony wynosił tysiąc sześćset sześćdziesiąt siedem franków, rachunek rzeczywisty zaledwie dziewięćset.
— W zeszłym roku, straty nasze wynosiły cztery od sta od wpływu brutto; w tym roku wypadnie sześć od sta, nie mówię bowiem o wartości foteli biednego hrabiego i o jego porcelanie, może zresztą rozporządził niemi w testamencie.
Cała ta dyskusja nastroiła Lamiel bardzo czarno. Nie kochała hrabiego, to pewna; przygnębienie jej płynęło jedynie z uczuć prostej ludzkości.
W Wersalu, wśród towarzystwa pobożnego i jęczącego nad wszystkiem, hrabia umierał z nudów; ale był on przedewszystkiem rozsądny i właśnie ten rys jego rzadkiego rozsądku poprawił jego dolę. Aby być dobrze widzianym mimo swego ubóstwa, które zaczynało być widoczne, zaczął się zalecać do pewnej niemłodej margrabiny, pani de Sassenage, jednego z najmocniejszych filarów kongregacji w tych stronach. Jego twardy charakter, jego drapieżna próżność, zainteresowały margrabinę. Przestała się nudzić; aby go przykuć i zniewolić do nadskakiwania jej, margrabina nakłoniła go aby przystąpił do stronnictwa Kościoła. Hrabia, który umiał z rzadką zręcznością wyzyskiwać swoje nazwisko, rzekł poważnie:
— Nerwindowie wygaśli, ja jestem ostatnim z mego rodu, i muszę, dla chwały mego ojca i dla pamięci jaką Francja zachowała o tym bohaterze, przyjacielu Jourdana, poradzić się mojej siostry, baronowej de Nerwinde, w kwestji tego ważnego kroku.
Margrabina de Sassenage uznała za właściwe postarać się aby te słowa powtórzono baronowej, wciąż chorej, która, dzięki swej pobożności i przy pomocy swego spowiednika, uzyskała wstęp do salonów starej szlachty perygordzkiej. Spowiednik ten był również chory, dlatego sam biskup X... udał się w tej sprawie do wpływowej i bogatej dewotki. On sam był z dobrej szlachty bearneńskiej, miał w rzędzie swych przodków kawalera wielkiej wstęgi za Ludwika XV. Przypadkowo rozczulił się nad upadkiem szlachty, a to rozczulenie było dla baronowej najmilszem pochlebstwem. Była tedy prawdziwą szlachtą w oczach tego dystyngowanego człowieka!
W dwa dni później, baronowa sporządziła nowy testament; oddawała cały majątek bratu Efraimowi, hrabiemu de Nerwinde, którego tak wprzód przeklinała. Dar ten mógł sięgać miljona: ale stawiała jeden warunek; żądała aby się ożenił przed czterdziestką. W kilka dni później — snadź współczucie dla młodszego brata zaczęło nękać ruchliwą jej wyobraźnię — baronowa posłała bratu, z którym od dwóch lat była na noże, czek na sześć tysięcy franków. Przyrzekła mu roczną pensję w takiejż sumie i dała mu do zrozumienia, że będzie jej spadkobiercą.
Hrabia dostał ten list o czwartej, w chwili gdy się wybierał do margrabiny de Sassenage, gdzie go czekano na obiad. Nie poświęcił ani dwóch sekund na radość ani na zdziwienie. Serca wypełnione próżnością lękają się instynktownie wzruszeń; to jest prosta droga do śmieszności.
— Jak ukuć z tego wszystkiego, powiadał sobie, anegdotę któraby mnie okryła chwałą w klubie?
Pomknął do Paryża, pobiegł pędem do pokoju Lamiel; nie racząc odpowiedzieć na okrzyki radości dobrej pani Le Grand, otworzył z hałasem drzwi i, padając do kolan Lamiel, krzyczał:
— Jestem ci winien życie! miłość moja dla ciebie sprawiła, że wystrzeliłem w powietrze. Oprzytomniawszy, i wciąż myśląc o twych boskich urokach, zwierzyłem się ze stanu moich interesów siostrze. Krew Nerwinde‘ów nie mogła zawieść; przesłała mi paczkę czeków i masz jeszcze czas ubrać się do Opery.
Myśl że znajdzie się za godzinę w Operze zatarła w pamięci naszej bohaterki smutny obraz hrabiego d‘Aubigné-Nerwinde utrupionego strzałem z pistoletu. Obeszli magazyny, gdzie młoda parafianka zmieniła suknię, kapelusz i szal. Jadąc do Opery, hrabia mówił:
— Twój ojciec podprefekt przeraża mnie; jeżeli wybór pójdzie dlań pomyślnie, nie odmówią mu pomocy w przytrzymaniu niesfornej córki, i co się wówczas stanie z moją miłością? dodał chłodno.
Lamiel spojrzała nań i uśmiechnęła się.
— Przezwij się panią de Saint-Serve. Wybieram to nazwisko, ponieważ posiadam śliczny paszport zagraniczny na nazwisko Saint-Serve.
— Ale dziedziczę wówczas piękne uczynki tej damy, i co za uczynki!
— To była dziewczyna nie taka ładna jak ty, ale która też miała niebezpiecznego ojca; wyjechała, uważaliśmy za bezpieczniejsze wpisać ją na paszport kochanka jako jego żonę. To wystarczy zagranicą.
Zmartwychwstanie hrabiego zrobiło wrażenie w Operze; nie posiadał się ze szczęścia. Pani de Saint-Serve odniosła pełny sukces.
Nazajutrz Nerwinde ukrył się, przyjaciele zaczęli traktować z jego wierzycielami. Ci, którzy nie bywają w foyer Opery, myśleli że on nie żyje.
Po Operze, hrabia zaprowadził Lamiel do mieszkanka przy ulicy Neuve-des-Mathurins.
— Jeśli posłuchasz mej rady, rzekł do Lamiel zachwyconej Operą, nie pokażesz się już pani Le Grand: mogłaby opowiedzieć, że pani de Saint-Serve znała pannę Lamiel. Napisz mi na ćwiartce papieru co możesz jej być winna, a jutro ktoś nieznajomy pójdzie jej zapłacić i pożegnać ją w twojem imieniu.
Tego wieczora, między siódmą a dwunastą, Nerwinde, zadłużony po uszy, pod grozą czterech wyroków dostatecznych aby go wpakować do więzienia Clichy, posiadający całego majątku jedynie czek na sześć tysięcy franków którego nawet nie pokazał, kupił wszystko co składało się na tualetę najwytworniejszej damy. Właścicielki magazynów dziękowały mu; robił wrażenie człowieka, który, kupując w ich sklepie, czyni im łaskę.
Był to tryumf tego charakteru zimnego, powściągliwego, obliczającego wszystko i lękającego się na świecie jedynie fizycznego bólu swojej szacownej osoby, lub też urazów próżności. Ten zimny i tchórzliwy charakter był wytworem epoki próżności i nudy; przed rokiem 1789 wydawałby się piekielnie nudny; wyszydzano w komedjach ten typ Gaskończyka, pyszałka na zimno.
Ponieważ, za naszych dni, kobiety nie mają już głosu, Nerwinde, mało interesujący dla kobiet, zawdzięczał swą reputację dwom pojedynkom, a zwłaszcza swoim małym i tępym oczom, które zdawały się zwiastować nieustraszoną odwagę. Rysy jego, nieco kałmuckie ale szlachetne, ratował od pospolitości jedynie ich chłód, ich głęboka uprzejmość i pozór smutku lub raczej fizycznego cierpienia. Z natury bez wyrazu, mówiły tylko to, co on im kazał; cudownie i doszczętnie kryły częste niehumory duszy lodowatej ale namiętnie samolubnej. Najlżejsza obawa cierpienia jego szacownej osoby przygnębiała hrabiego tak, że wyciskała mu łzy. Pan de Menton powiedział o nim:
— To przemyślny szachista, którego głupia publiczność bierze za poetę.
Hrabia d‘Aubigné-Nerwinde, przez swoją powagę ostrożną, chłodną i wciąż myślącą o widzu, z fizjognomją wilka ukrytego w zaroślach i czekającego na przechodzącego barana, był zwłaszcza w swoim żywiole w większem towarzystwie. Wówczas rozwijał nerwowy wysiłek aby wznieść się do elegancji przyprawiającej o mdłości człowieka ze smakiem; ale miał pasję mówienia i opowiadania, dosyć zaś gruboskórny z natury, nie czuł dysonansów.
Ta namiętność mówienia, opowiadania, rezonowania o wszystkiem, zadawała mu męki, kiedy ktoś opowiadał najdrobniejszą rzecz w jego obecności. Oponował cierpko wszystkiemu co ktoś mówił, tamując wszelką rozmowę. Życie codzienne było z nim męką. Mina jego zbolała, lub przynajmniej martwa a często obraźliwa, paraliżowała ożywienie i swobodę — tę swobodę która stanowi wdzięk francuskiej rozmowy i która wymaga pewnego zaufania u słuchaczy, z których miłością własną igra najczęściej.
Nawet przy największej pobłażliwości i zgodliwości rozmawiającego, te ustawiczne sprzeciwy tamowały rozmowę nawet o najprostszych rzeczach.
Lamiel oczywiście nie zdawała sobie sprawy z tego wszystkiego. Poczciwa, prosta, wesoła, szczęśliwa, nie szukająca ukrytych pobudek, nie mogła zgadnąć, skąd płyną przykrości jej życia. Była uszczęśliwiona z roli jaką hrabia stworzył jej w świecie i z wyżyn na jakich ją pomieścił. Nie miałaby w rozmowie tyle dowcipu, błyskotliwości i sprytu, gdyby jej nie słuchano z tak skupioną uwagą. Bez tej uwagi trzeba solić mocno, niby dowcipy w farsie.
— I komu jestem winna tę życzliwość, nawet u osób będących pierwszy raz z nami na obiedzie? Jedynie szacunkowi, jaki zdobył sobie hrabia. Ale widocznie trud, jaki sobie zadaje w tym celu, nuży go: stąd jego niehumor gdy jesteśmy sami: ograniczmy zatem nasze sam na sam. Kiedy wracam do domu, całe moje zadowolenie pryska; z chwilą gdy jest sam ze mną, robi się cierpki, wręcz obrażający, on który między ludźmi rozwija uprzejmość niemal dworską; zdaje się, że ja go obrażam zwracając się do niego, nawet aby go spytać o zdanie.
Wszystkie te refleksje, raczej odczute niż jasno uświadomione, cisnęły się do głowy Lamiel, gdy przed lustrem zwijała sobie papiloty.
— Przed chwilą jeszcze, zdejmując kapelusz, miałam uśmiech na ustach, mówiła sobie, a teraz mam minę markotną, muszę panować nad sobą aby nie wpaść w gniew. Wielki Boże! i tak co wieczór! Widocznie ten imponujący człowiek zmęczony jest wysiłkami, jakie czyni aby utrzymać panowanie w świecie, a kiedy jest zmęczony, jest w złym humorze.
Pobiegła do swego pokoju i zamknęła się na klucz.
Upłynął dopiero tydzień od pierwszego wieczoru w Operze. Lamiel miała ową prostą odwagę, jaką mają charaktery zupełnie naturalne.
— Co to znaczy? wykrzyknął hrabia chmurnie, słysząc zgrzyt rygla.
Dla rozrywki, Lamiel przybrała cierpki i grubiański ton swego szlachetnego kochanka.
— To znaczy, wykrzyknęła przez drzwi, że jestem zmęczona pańskiem dostojnem towarzystwem i że chcę mieć spokój.
— Doskonale! na honor, tem lepiej, rzekł sobie Nerwinde, poco mi się męczyć z istotą, o której wszyscy wiedzą, że należy do mnie? Główna rzecz, to aby, przez swoją urodę oraz dowcip którego ją uczę, przynosiła mi zaszczyt między ludźmi. Ukarzę ją, tę lalusię: poczekam aż mnie zaprosi do sypialni, a zwłaszcza nigdy nie okażę że jestem dotknięty jej wybrykiem.
Zapyta może ktoś, jaka była treść moralna dziwnego charakteru hrabiego. Pretensje, nieszczęsne pretensje, jedna z głównych przyczyn ponurości XIX-go wieku. Hrabia Nerwinde umierał z obawy, że go nie wezmą za prawdziwego hrabiego.
Nieszczęściem tak tęgiego napozór charakteru było przedewszystkiem to, że był słaby aż do dzieciństwa; najprostszy i najgłupszy żart, skazany przez swoją nicość na śmierć, rychło przyprawiał go o zły humor na tydzień. Powtóre, pan d‘Aubigné-Nerwinde zapominał zupełnie o swoim znakomitym ojcu, znanym we Francji i w całej Europie generale Boucaud hrabi de Nerwinde, a myślał wciąż o swoim dziadku Boucaud, mizernym kapeluszniku na prowincji.
Czy uwierzylibyście w ten ogrom pychy, podejrzliwości i dzieciństwa? Najlżejszy żarcik o handlu, więcej jeszcze, proste odezwanie się czyjeś: „Kupiłem sobie kapelusz“, albo: „Kastorowe kapelusze są najlepsze“, sprawiały, że patrzał bystro w oczy człowiekowi, który pozwalał sobie na tak niewczesną aluzję. Wytrącało go to z równowagi na cały dzień. Nękał go wówczas następujący problemat:
„Czy mam puścić mimo uszu, czy mam się obrazić?“
Od szesnastego roku życia, oblegały go te słowa: pokątny kapelusznik z przedmieścia w Perigueux. Jak można przypuszczać, że wnuka kapelusznika Boucaud wezmą za prawdziwego hrabiego? Kiedy wymieniano przy nim nazwisko Boucaud, czerwienił się, stąd ta nieruchoma fizjognomja; trzeba było ukrywać ten niepokój, który go ogarniał za każdym razem; stąd ta nieporównana zręczność w strzelaniu z pistoletu.
Idealna kochanka, któraby mu dała spokój a niebawem i szczęście, to byłaby kobieta wielkiego rodu, któraby powtarzała dziesięć razy dziennie:
— Tak, mój szlachetny Efraimie, jesteś prawdziwym hrabią, wszystko w tobie znamionuje człowieka wysoko urodzonego; nawet te drobne skazy w wymowie są iście wersalskie. Nawet śmiesznostki twoje są z czasu pana de Talleyrand.
Hrabia de Nerwinde powinienby być adjutantem władcy, którego prawa nie są dość uznane. Etykieta była jego silną stroną, istotą jego szczęścia, a żył w społeczeństwie w którem zdobywa się szlachectwo orgją, skandalem, grubijaństwem, żartami ze wszystkiego, nawet z rzeczy rzekomo czcigodnych. Co za życie dla wnuka kapelusznika!



ROZDZIAŁ XIII

Pośród wszystkich wesołych towarzyszek, Lamiel wyróżniła niejaką Gaillot, aktoreczkę z Varietés, tak dowcipną, tak cyniczną i zuchwałą!
Podczas pikniku w Meudon zapuściła się z nią w las; w długiej rozmowie, w czasie której Lamiel była bardzo poważna, Gaillot nauczyła ją lepiej wyzyskiwać oryginalne i zabawne pomysły, które jej przychodziły do głowy, w formie nieoczekiwanej nieraz dla niej samej.
— Czasami jesteś niezrozumiała, mówiła Gaillot: wyrażaj jaśniej i dokładniej to co chcesz powiedzieć i wystrzegaj się normandzkiej gwary.
Lamiel obsypała ją podziękowaniami pełnemi podziwu. Oszalała na punkcie panny Gaillot.
— Zakasujesz mnie sto razy, odpowiadała Gaillot na szczere zachwyty Lamiel; musisz tylko jednego unikać: olśniona wesołością, którą ja budzę niekiedy, nie staraj się mnie naśladować. Raczej, jeżeli chcesz, odważ się być czemś wręcz przeciwnem.
Hrabia widział z tajemną i głęboką dumą, że, od czasu zjawienia się pani de Saint-Serve, akcje jego poszły w górę. Powaga, jaką się cieszył w świecie próżniaków, postępowała krokami olbrzyma.
Przypadkowo było gorące lato, rozkosze wiejskie były w modzie. Zimno i deszcze, jakie panowały w poprzednich latach, dały im wdzięk nowości. Najzamożniejsi w tej kompanji wydawali obiady dla pani de Saint-Serve.
Często też, aby sobie oszczędzić skrępowania, jakie stwarza obecność pana domu, urządzano pikniki w Maisons, w Meudon, w Poissy, nawet w la Roche-Guyon. Ale upodobanie Lamiel sprawiało, że regularnie bywano na premjerach. Chciała stosować zasady swego profesora literatury. Miała legjon nauczycieli i pracowała jak student. Uczyła się nawet matematyki. Po dniu spędzonym na wsi zjawiali się w teatrze o dziewiątej, a wejście Lamiel wywierało zawsze pożądane wrażenie. Ale hrabia łajał ją za każdym razem za afektację, z jaką starała się nie robić hałasu wchodząc do loży.
— Wiecznie chcesz wyglądać na pannę służącą, która korzysta z loży i z tualety swej pani?
Czarujący wdzięk, który czynił z Lamiel zjawisko tak nowe dla Paryża w r. 183..., i który, na chwilę, zapewnił jej pierwsze miejsce we wszystkich salonach kobiet łatwych, nie miał żadnej wartości w oczach hrabiego, nie podobał mu się nawet. Wdzięk ten, tak pełen pokusy, winien był swoją władzę: 1° Nowości; 2° Swej rozkosznej naturalności, i temu, że Lamiel — czuć to było we wszystkiem — nie zawdzięczała tego czem była jedynie salonom wielkiego świata. Rozumiała wdzięk dobrego towarzystwa, nauczyła się nawet przestrzegać go ściśle; ale rozumiała także, że wdzięk przesadny, taki jaki się wytworzył za Karola X-go i Ludwika XVIII-go, to szczyt nudy. Miała wciąż w pamięci salon księżnej de Miossens, gdzie się aż rozchorowała z nudów. Ta dawniejsza nuda sprawiła właśnie, że Lamiel była tak urocza dziś. Charakter jej, ze swą żywością niemal południową, zawsze byłby jej utrudniał owe powolne i odmierzone ruchy, które, za naszych czasów, stanowią istotę salonów Saint-Germain; ale, poprzez najbardziej wyuzdaną swobodę, widać było jasno, że umiałaby w potrzebie być zupełnie przyzwoita, w dobrym tonie. Naturalność jej robiła niemal wrażenie dobroci, która dopuszcza do poufałości.
Otóż lęk, że niedość będzie szanowany, ów lęk który stanowił mękę hrabiego, czynił go ślepym na ten rodzaj wdzięku. Urok Lamiel promieniował zwłaszcza na owych wycieczkach wiejskich, które stały się obecnie jej codziennem zapełnieniem dnia. Owi hulacy, mało skłonni do filozofowania, nietędzy obserwatorowie, nie zdawali sobie sprawy z tego uroku, ale byli nań tem czulsi.
Jednego dnia, Larduel, jeden z trefnisiów towarzystwa, oczarowany wdziękiem Lamiel, wykrzyknął w zapale:
— Ona jest taka dystyngowana!
— Ona jest czemś więcej, rzekł stary baron de Prévan, który był dyktatorem tej młodzieży; to dziewczyna inteligentna, którą nudzi dystynkcja, i która daje wam coś lepszego, narażając się na waszą wzgardę. Przy swojej łagodnej i wesołej mince, Lamiel, to wcielone zuchwalstwo; ona ma odwagę — bardziej ludzką niż kobiecą — urągać waszej pogardzie i dlatego jest czemś nieporównanem! Przyglądajcie się jej dobrze, panowie; jeżeli kiedy jakiś kaprys wam ją wydrze, nigdy nie ujrzycie czegoś podobnego.
Inna osobliwość podnosiła Lamiel do nieobliczalnej wysokości. Na biesiadach najbardziej hulaszczych widziało się tę czarującą kobietę wyraźnie nie znajdującą żadnego upodobania w przyjemności, która uchodzi za węzeł tego rodzaju towarzystwa. Oczywistem było, że rozpusta, lub to co nazywa się w tym świecie a nawet gdzieindziej rozkoszą, nie ma dla niej żadnego uroku. Niebaczne zwierzenie hrabiego naprowadziło na te poszlaki. Mówiła o rozkoszy pochlebnie, z uznaniem, z szacunkiem nawet (czemże byłoby bez niej to towarzystwo!), ale, mimo że się z tem kryła, widać było że ten bożek jest dla niej zdetronizowany. Rzecz nie do wiary, Lamiel nie była znienawidzona przez kobiety; niewątpliwie to jej tak nadzwyczajne powodzenie drażniło, ale: 1° rozkosz była dla niej niczem; 2° miała wobec przyjaciółek ton uprzejmej i wesołej grzeczności, który je ujmował. Nigdy pozatem, przy całym swoim dowcipie, przy tym zwyczaju śmiania się ze wszystkiego który hrabiego tak raził, przy swej urodzie tak młodej i tak nieodpartej, nie podkreślała w jaskrawy sposób fizycznych lub moralnych braków swoich towarzyszek.
Złośliwość była czemś zupełnie nieznanem w jej ustach; nigdy nikt nie słyszał, aby sobie pozwoliła na jakąś aluzję do przeszłości — często bardzo drażliwej — swych nowych przyjaciółek. Nic prostszego: Lamiel nie była wcale pewna, czy te panie czyniły źle żyjąc w ten sposób. Przyglądała się, wątpiła, nie wiedziała co myśleć o wszystkich tych rzeczach; ciekawość była wciąż jej jedyną i palącą namiętnością.
Życie, na jakie skazała ją próżność hrabiego d‘Aubigné-Nerwinde, miało w jej oczach tylko jedną zaletę:
1-o Widziała, z tego co mówiono dokoła, że tego życia powszechnie zazdroszczą;
2-o Ten rodzaj życia był przyjemny fizycznie; wyborne obiady, szybkie i miękkie karoce, loże dobrze ogrzane, bogate, wybite świeżą materją i strojne poduszkami ostatniej mody, — wszystko to miało wartość, której niepodobna było przeczyć. Brak tych wszystkich przepychów byłby raził Lamiel; możeby ją unieszczęśliwił (nie sądzę wszakże), ale ich obecność nie stanowiła dla niej szczęścia.
Dawne zagadnienie, które ją zajmowało na wsi u wujostwa, żyło wciąż w całej pełni na dnie jej serca: „Czy miłość, o której wszyscy ci młodzi ludzie mówią, istnieje dla nich w istocie jako szczyt rozkoszy, i czy ja jestem nieczuła na miłość?“
— Tak, moi panowie, rzekł jednego dnia hrabia do przyjaciół którzy podziwiali jego szczęście, ja się nie daję omamić temu co was olśniewa; czy to jest zaleta czy wada silnego charakteru jaki mi dało niebo, dość że ja nie biorę się na lep pani de Saint-Serve, owej rzadkiej piękności którą wy jakby umyślnie psujecie komplementami. Mam niezawodny sposób poskromienia jej dumy; jak mnie tu widzicie, od dwóch miesięcy, to znaczy od pierwszego tygodnia po moim powrocie do Paryża, sypiamy oddzielnie.
Przechwałka ta zmieniła całkowicie postępowanie przyjaciół hrabiego. Dotąd, widząc że Lamiel tak się upaja rozkoszami życia towarzyskiego, że z takim smakiem rzuca się w wir zabaw, uważali ją za najszczęśliwszą z kobiet. Wierni pospolitym i przyjętym w ich świecie pojęciom, które czyniły z rozkoszy jeden z najkonieczniejszych czynników szczęścia, nie pojmowali aby całkowite zadowolenie dało się połączyć z oddzielnem łóżkiem. Powzięli tedy nadzieje, zaczęli robić projekty. W ciągu sześciu tygodni po niebacznem wyznaniu hrabiego, wszyscy jego przyjaciele próbowali szczęścia u Lamiel; wszystkim odmówiła skromnie i bez najmniejszej pretensji do cnoty.
— Kiedyś może, ale teraz nie!
Ale, jednego wieczora, gdy wszyscy jechali lasem Saint-Germain aby wsiąść na statek w porcie Maisons, Lamiel ujrzała oczy Gaillot wilgotne od szczęścia. W tej chwili wesołość towarzystwa wydała się jej nieco sztuczna, śmiech wymuszony; miała wrażenie że od kwadransa dowcip zamarł. Zdecydowała się w jednej chwili.
— Który z tych panów jest najinteligentniejszy, wyjąwszy oczywiście twego kochanka? spytała aktorki.
— Larduel.
— Kogo powinnam wziąć sobie, aby zrobić możliwie największą przykrość hrabiemu, którego pyszałkowatość jest dziś wieczór nieznośna?
— Margrabiego de la Vernaye.
— Jakto, ten człowiek tak zimny?
— Pomów z nim chwilę, zobaczysz że, jeśli jest zimny dla ciebie, to dlatego że cię ubóstwia; to wielka miłość, poważna, patetyczna, nudna.
— Bardzo się pan nudził dziś wieczór, rzekła Lamiel z uśmiechem zbliżając się do pana de la Vernaye.
Na pierwsze wrażenie było w nim coś zimnego i sztywnego, co przypomniało dziewczynie nudę jakiej zaznała przy księciu de Miossens. Prawił jej komplementy tak wytworne i układne, że zaczęła się rozglądać za Larduelem; był o jakie sto kroków, rozmawiał z panną Duverny, śpiewaczką, która chciała koniecznie podjechać do statku na ośle.
— To szczęście dla pana, rzekła do pana de la Vernaye.
— Co jest szczęściem dla mnie?
— Że nie jestem usposobiona do żartowania z pańskich komplementów w stylu pani de Sevigné. Niechże pan będzie prosty, naturalny, niech mnie pan rozerwie po dostojności mego władcy i pana, hrabiego d‘Aubigné-Nervinde, jeśli się pan chce stać godnym mego kaprysu.
To słówko sprawiło, że la Vernaye zapomniał o swoim arsenale komplementów, zapomniał o kapitale swojej pamięci, i zdany na własne zasoby, wyraził swoje doraźne uczucie, nie troszcząc się zbytnio o poprawność zdań które mu się cisnęły do głowy.
Ta pierwsza niewierność nie dała dziewczynie ani szczęścia ani prawie przyjemności. Z chwilą gdy la Vernaye ochłonął, wracał do stylu Sevigné, jak mówiła Lamiel; do sławnego „bolą mnie twoje piersi“.
— Czy pan wie, co panu bardzo szkodzi? rzekła do margrabiego. Dwie rzeczy:
1° Że już będzie blisko sto dwadzieścia lat, jak pozwolono sobie wydrukować listy pani de Sevigné;
2° Że praczka zanadto krochmali pańskie żaboty, co czyni pana wdzięk nieco sztywnym. Niechże pan będzie trochę studentem, który się wyrwał ze szkoły.
Margrabia miał ją odwiedzić rano po raz trzeci i wracał galopem z Lasku, gdzie zostawił hrabiego, kiedy Lamiel usłyszała w dziedzińcu wracający powóz d‘Aubignégo: zbiegła spiesznie.
— Prędko, prędko, rzekła do woźnicy wskakując jednym susem i nie czekając aż lokaj jej pomoże; zmykaj: nie chcę być w domu dla jednego z przyjaciół którego zamówiłam.
— Dokąd pani każe jechać?
— Do rogatki d‘Enfer.
Jadąc ulicą de Bourgogne, na końcu mostu Ludwika XV, ujrzała młodego człowieka zachlastanego błotem. Serce zaczęło jej bić gwałtownie. Ten nie miał — to pewna — zbyt wykrochmalonego żabotu! — czarna krawatka, skręcona jak postronek, nie kryjąca grubej i nie od dziś noszonej koszuli — był to biedny ksiądz Clement.
Lamiel kazała zatrzymać; lokaj schodzi, i każe na siebie czekać przynajmniej dwie sekundy, zajęty swemi białemi, dobrze obciągniętemi pończochami.
— Chodźże! rzekła niecierpliwie Lamiel, która nigdy się nie gniewała na służbę. Powiedz temu czarnemu panu, że pewna dama chce z nim mówić: proś go żeby wsiadł.
Lokaj był tak pięknie ubrany, a ksiądz Clement tak naiwny, że kłaniał się raz po raz lokajowi; na wszystko co ów mówił, ksiądz odpowiadał tylko:
— Ale, proszę pana, czem panu mogę służyć? Wreszcie ujrzał Lamiel i jak ubraną! Zaczerwienił się po białka, i kiedy lokaj trzeci raz powtarzał, że pani życzy sobie z nim mówić, biedny ksiądz wahał się jeszcze. Powóz, który przejechał ostrym kłusem między karetą Lamiel a chodnikiem, omal go nie zmiażdżył.
Lokaj wziął księdza pod ramię i popchnął go ku Lamiel, która rzekła:
— Ależ niechże ksiądz wsiądzie. Jeżeli ksiądz się wstydzi jechać ze mną, w takim razie pojedziemy w jaką odludną dzielnicę. Do Luxemburgu! krzyknęła na woźnicę. Jaka ja jestem szczęśliwa, że księdza widzę! mówiła.
Biedny ksiądz wiedział, że powinienby czynić dziewczynie wiele wyrzutów, ale był upojony lekkim zapachem wionącym z jej sukien. Nie znał się na elegancji, ale, jak wszystkie dusze zrodzone dla sztuki, miał jej poczucie, i nie mógł się dość napatrzeć tak prostemu na pozór strojowi Lamiel.
— Co za urok w tej prostej dziewczynie! Co za słodkie i boskie spojrzenie!
— Sądzę, że to moja tualeta jest przyczyną skrupułów księdza, rzekła.
Kiedy powóz wjeżdżał w ulicę du Dragon, Lamiel kazała się zatrzymać przed magazynem mód. Kupiła skromniutki kapelusz; wysiadając u bramy Luxemburgu, w pobliżu Odeonu, zostawiła swój kapelusz w powozie, i kazała woźnicy wracać do domu.
Poczciwy ksiądz Clement, zdumiony swą przygodą, zaczął coś mówić grzecznie ale tonem zwiastującym wymówki.
— Pozwól, drogi i czcigodny opiekunie, że ci opowiem wszystko, co się zdarzyło od czasu jak jaśnie pani odprawiła swą biedną lektorkę. Tak, ciągnęła Lamiel śmiejąc się, wyspowiadam się księdzu; ale przyrzeka mi ksiądz tajemnicę spowiedzi? Nic przed księżną, nic przed księciem?
— Ależ oczywiście, rzekł ksiądz poważnie ale mocno zmieszany.
— W takim razie powiem księdzu wszystko.
W istocie, z wyjątkiem przygody z Jaśkiem oraz miłości którą zdawało się jej że żywi dla księdza w tej chwili, powiedziała mu wszystko. Ponieważ, pragnąc zdać sobie dobrze sprawę z pobudek własnego postępowania, nie pominęła żadnego charakterystycznego szczegółu, opowiadanie jej trwało dobre półtorej godziny. Ksiądz miał czas ochłonąć trochę. Nie szczędził jej moralnych i roztropnych nauk, ale uczuł niebawem, że zanadto podziwia jej ładną rękę, uczuł ze wstydem palącą żądzę tulenia ich w swoich rękach a nawet przyciśnięcia ich do swoich warg. Czuł że powinien uciekać od Lamiel; potępił jej błędy w przemówieniu roztropnem, surowem i stanowczem, które zakończył temi słowy:
— Nie mógłbym się widywać z panią i przebywać przy pani, chyba pod warunkiem, że okazałabyś stanowczą chęć odmiany.
Lamiel czuła gorącą potrzebę analizowania wszystkiego co się jej trafiło, zwłaszcza z przyjacielem tak oddanym, w którego rozum miała tyle zaufania i któremu mogła wszystko powiedzieć. Od swego wyjazdu z Carville, nie mogła być szczera z nikim. Przesadziła nieco palącą ciekawość jaka ją dręczyła i bąknęła coś o skrusze.
Skoro wyrzekła to słowo, ksiądz nie mógł wedle miłosierdzia odmówić jej drugiego spotkania; czuł niebezpieczeństwo, ale powiadał sobie:
„Jeżeli ktoś w świecie może mieć jakąś nadzieję sprowadzenia jej na dobrą drogę, to ja“.
Poczciwy ksiądz czynił wielkie poświęcenie udzielając jej drugiej schadzki; straszliwa myśl kiełkowała mimowoli w jego sercu:
„Z jakąż łatwością ta urocza dziewczyna oddaje się, kiedy rozum ją obłąka! Tak niewiele przywiązuje wagi do tego co jest tak ważne dla wszystkich kobiet robiących, przez rozpustę lub przez chciwość, wszystko to, na co ona pozwala sobie przez lekkość swego dziwnego charakteru. Przy jej otwartości i jej przyjaźni dla mnie, wystarczyłoby mi rzec słówko“.
Wieczorem, myśl ta wydała się tak straszliwa szczerze pobożnemu księdzu Clement, że omal nie wyjechał w tej samej chwili z Paryża. Nie mógł zmrużyć oka całą noc. Nazajutrz rano, niepokój jego wzmógł się.
„Ale może, powiadał sobie, Lamiel skłonna jest wrócić na uczciwą drogę. Jeśli zdołam ją przekonać, czyny jej pójdą rychło za głosem rozumu... Jeśli się oddalę, sposobność przepadnie na zawsze; będę sobie na wieki wyrzucał stratę tak pięknej i, mimo wszystkich zmaz, tak szlachetnej duszy. Głowa ją sprowadziła na manowce, ale serce jest czyste.
W swoim zamęcie, uczciwy młodzieniec poszedł się poradzić księdza Germar, swego spowiednika, który, wzruszony jego cnotą, nie wahał się: kazał mu zostać w Paryżu i podjąć nawrócenie Lamiel.
Lamiel naznaczyła spotkanie w gospodzie w Villejuif, gdzie nagłe zasłabnięcie kazało jej raz szukać schronienia: uderzyła ją uczciwa fizjognomja gospodyni. Ksiądz zastał Lamiel w pokoju na drugiem piętrze; reszta domu była zajęta. Cofnął się ze zdumienia na jej widok: pospolity kapelusz który kupiła w wilję pokryty był gęstym czarnym wualem; kiedy Lamiel go podniosła, ksiądz ujrzał dziwną twarz. Lamiel, która zaczynała czytać w sercach, odgadła przyczynę, dla której wczoraj ksiądz wahał się z przyjęciem drugiego spotkania i zeszpeciła się zielonem znamieniem.
Śmiejąc się, rzekła do księdza:
— Zdaje mi się, że ksiądz uznał wczoraj, iż zalotność jest głównem źródłem moich wybryków; widzi ksiądz, czy jestem zalotna?
Poczem ciągnęła poważnie:
— Nie sądziłam, że czynię coś złego oddając się młodym ludziom bez najmniejszej przyjemności. Chcę wiedzieć, czy miłość jest dla mnie możliwa. Czy nie jestem panią siebie? Komuż zrobiłam krzywdę? Jakie przyrzeczenie złamałam?
Raz zapuściwszy się w te kwestje, Lamiel wciągnęła niebawem księdza Clement w niebezpieczeństwa o wiele groźniejsze od tych których lękał się w wilję. Była przerażająco bezbożna. Głęboka ciekawość, która, prawdę mówiąc, była jej jedyną namiętnością, wspomagana rodzajem dorywczego wychowania, jakie siliła się zdobyć od pierwszych dni spędzonych w Rouen z młodym księciem, kładła jej w usta rzeczy straszliwe w oczach młodego teologa; na wiele z tych rzeczy nie umiał odpowiedzieć w zadowalający sposób.
Lamiel, widząc go w kłopocie, daleka od wyzyskiwania mimowolnego zwycięstwa, wyobraziła sobie jak okropnie hrabia zachowałby się na jej miejscu: miała tę przyjemność, że czuła swą wyższość.
— Ale ksiądz mógłby pomyśleć, drogi księże, słysząc jak mówię od godziny o błahostkach, że ja jestem bez serca i że zapomniałam zupełnie o moich dobroczyńcach. Co się dzieje z kochanem wujostwem Hautemare? Czy mnie przeklinają?
Ksiądz, bardzo rad z tego powrotu do rzeczy ziemskich, objaśnił ją szczegółowo że Hautemarowie postąpili sobie z całą normandzką roztropnością. Przyjęli w całej pełni bajkę, jaką Lamiel im przezornie poddała; Carville uwierzyło, że ona bawi gdzieś pod Orleanem, nadskakując starej ciotce i pilnując jej testamentu. Cała wioska była przejęta przekazem na sto franków, który dostali Hautemarowie, a który książę wysłał im z Orleanu, niby uzupełnienie daru starej ciotki.
— Prawda, rzekła Lamiel zamyślona, książę był bardzo dobry, jak i księżna, tylko był bardzo nudny.
Dowiedziała się z żywem zdumieniem, że książę uroił sobie że jest w niej bardzo zakochany. Szukał jej po całej Normandji i Bretanji, zmylony listem Lamiel.
Teraz książę nie pozwala sobą rządzić matce; rzekoma miłość dodała mu energji. Lamiel parsknęła śmiechem, jak prosta dziewczyna wiejska.
— Książę i energja! wykrzyknęła. Chciałabym to widzieć!
— Nie staraj się go widzieć, wykrzyknął ksiądz, mylnie tłumacząc sobie uczucia dziewczyny; czy chciałabyś pomnożyć zgryzoty księżnej? Wiem przez moją ciotkę, że to, co nazywa nieposłuszeństwem syna, doprowadza ją do rozpaczy. Chce go ożenić i czuje że on, zaraz po ożenieniu, wymknie się jej.
Pytania Lamiel co do wydarzeń we wsi nie miały końca. Dosyć już poznała życie, aby znajdować urok w powrocie do niewinnych wspomnień. Dowiedziała się, że Sansfin jest w Paryżu; miał odwagę kandydować na posła z okręgu do którego należało Carville; przyjęto te pretensje tak powszechnym śmiechem, że garbusek nie mógł zostać w okolicy. Faktem jest, iż, jednego dnia, oślepiony gniewem, złożył się w lesie z fuzji do pana Frontin, wice-mera, który zażartował z niedoszłego posła-garbusa.
Częste rozmowy, jakie Lamiel miała z księdzem Clement, przyspieszyły niezmiernie rozwój jej umysłu. Mówiła księdzu rzeczy bardzo sprzeczne z jego wierzeniami; gdy on nie mógł ich odeprzeć w sposób zadowalający, wywnioskowała z tego — nie przez miłość własną, ale raczej przez szacunek dla charakteru i szczerości księdza — że te rzeczy były prawdą.
Ksiądz powiedział jej raz:
— Poznaje się człowieka dopiero widując go codziennie i długo.
Tegoż samego wieczora Lamiel dała dymisję margrabiemu de la Vernaye i zaczęła robić słodkie oczy do D...
— Biorę pana, rzekła, aby sobie jawnie zadrwić z hrabiego d‘Aubigné i przyczynić się do rozwoju jego charakteru. Chcę żeby zakosztował słodyczy rogów, ale nie sprzedaję panu kota w worku; rola, jaką panu przeznaczam, może mieć swoje niebezpieczeństwa, a otrzyma pan nagrodę dopiero za pierwszym atakiem zazdrości, na jaki zdobędzie się mój pan i władca.
Trafiła na śmiałego człowieka. Nazajutrz był obiad w lesie w Verrières i D... robił niesłychane szaleństwa aby okazać swoją miłość do Lamiel. Hrabia widział wszystko, ponury jego charakter wyolbrzymiał mu wszystko: ale sam nadmiar wściekłości kazał mu ją hamować.
„Cóż za chluba dla tej dziewczyny, cóż za upokorzenie dla mnie, gdybym miał o nią pojedynek!“
D... szalał z miłości od czasu gdy Lamiel spoglądała nań czule. Odszedł poradzić się Montrora, który poprosił go o sekret, poczem rzekł, dotknięty paroma niegrzecznościami hrabiego Nerwinde:
— Obleć wszystkich kapeluszników w Paryżu, znajdziesz takiego, który świeżo otworzył sklep: weź od niego prospekt, jaki się rozsyła w podobnych wypadkach, wypisz u dołu adres pana Boucaud de Nervinde w Perigueux i poślij ten prospekt swemu rywalowi.
Montror opowiedział panu D... że ojciec hrabiego był kapelusznikiem.
Aby się nacieszyć wściekłą miną hrabiego, D... kazał oddać mu prospekt w czasie obiadu. Hrabia zbladł straszliwie, poczem rzekł po paru minutach:
— Niedobrze mi jest, muszę wyjść na powietrze.
Wyszedł i nie pokazał się tego wieczora...

(Tu powieść się urywa; z dalszego ciągu pozostał jedynie plan).



ZAKOŃCZENIE
(Plan)

Za panowania hrabiego d‘Aubigné, Lamiel rzuciła się w rozpustę aby szukać przyjemności i dać sobie satysfakcję, kiedy spostrzegła że hrabia wciąż gra komedję. Rodząca się w niej próżność chce się zemścić za głęboką obojętność hrabiego.
Wiedząc że idzie na obiad do Tour de Nesles, gdzie się znajduje cała kompanja z Opery, baletniczki etc., i że, odprowadziwszy je do domu, panowie wybierają się do b....lu, bierze czarną aksamitną maskę, taką jak noszono w XVII wieku, i mięsza się między dziewczęta. Przybywa hrabia, kładzie się na materace na ziemi, panowie siadają dokoła, żartują; d‘Aubigné zaczyna mówić o niej, ona zdejmuje maskę. Hrabia, tak odważny na pozór, tak dumny i pewny siebie, osłupiał.
(Tutaj znów przerwa. Z dalszego planu widać, że Lamiel, zapewne znudzona otoczeniem hrabiego, może parta ciekawością, zapragnęła poznać z bliska głośnych złodziei i morderców, o których powieści tak ją czarowały niegdyś w Carville).
Valbayre otwiera drzwi, skoro kochanek Lamiel opuścił pokój. Ona chowa się przez żart, aby zobaczyć co on zrobi; widzi, że Valbayre rozgląda się i zabiera do otwierania sekretarzyka. Lamiel pokazuje się, on rzuca się na nią z nożem i chwyta ją za włosy, aby jej przeszyć łono. Wśród szamotania, chusteczka Lamiel zsuwa się, widać jej piersi.
— Na honor, szkodaby było, wykrzykuje zbrodniarz. Całuje jej biust, poczem puszcza włosy.
— Zdradź mnie i wydaj, jeśli chcesz, mówi.
Tem ją zdobył. To charakter! Oddaje mu się.
— Kto jesteś?
— Prowadzę wojnę ze społeczeństwem, które prowadzi wojnę ze mną. Czytuję Corneille‘a i Moliera. Jestem zbyt wykształcony aby pracować rękami i zarabiać trzy franki za dziesięć godzin pracy.
Mimo iż nękany przez wszystkie policje świata i to ze szczególną zaciekłością z przyczyny figlów które im płata, Valbayre prowadzi ją dumnie do teatru. To zuchwalstwo sprawia, że Lamiel rozkochuje się w nim do szaleństwa. Wreszcie poznała miłość. Ucieka, żyje z Valbayrem, i pomaga mu w zbrodni.
Valbayre dostaje się do więzienia, Lamiel jest w niebezpieczeństwie. Poczciwa pani Le Grand ukrywa ją na pensjonacie żeńskim, gdzie Lamiel dostaje się jako nauczycielka. Spotyka tam doktora Sansfin jako lekarza. Doktór chce się wkraść w łaski księcia de Miossens, który myśli o Lamiel ponieważ jest podrażniony jej zniknięciem (ale niezdolny jest do miłości i do namiętności). Sansfin powiada mu, że ma widoki odnalezienia Lamiel; trzebaby na to poświęcić pięćdziesiąt ludwików; wyciska z księcia sto. Książę spotyka ją, Lamiel nudzi się na pensji, godzi się do niego wrócić. Ale, niewierność wobec Valbayre‘a gnębi ją, wciąż kocha bandytę. Wyuczony wdzięk i dobre wychowanie księcia walczą z energją i wynalazczością Valbayre‘a. Okropna nędza bandyty stanowi kontrast z olbrzymim majątkiem księcia. W tej epoce Lamiel zna już na tyle świat, aby ocenić sprawy życia, zwłaszcza przy pomocy wiernej przyjaźni pani Le Grand. Lamiel jest smutna, książę uważa że jest o wiele w lepszym tonie.
Jest mowa o tem aby ożenić księcia, jest bardzo niezdecydowany. Ociąga się z deklaracją.
Sansfin powiada do Lamiel: „Niezdara jesteś że się godzisz na to małżeństwo; książę jest taki niezdecydowany, że mogłabyś przeszkodzić temu małżeństwu i wyjść za niego.
— Ja zdradzić Valbayre‘a! wykrzyknęła Lamiel.
Lamiel wpada na pomysł aby odwiedzić księżnę de Miossens w jej domu: mimo straszliwej nudy, dom podoba się Lamiel. Jest smutna.
Księżna idzie tak wygorsowana na bal, na złość margrabinie, że dostaje choroby płuc.
— To osoba skończona, powiada jej Sansfin; jeżeli będziesz rozsądna i będziesz się trzymała moich rad, możesz być jej następczynią.
Nie wątpi o zgodzie księcia; Lamiel stała mu się nieodzowna. Lamiel mogłaby mieć dużo pieniędzy i wspomagać Valbayre‘a.
Sansfin stara się o zaadoptowanie Lamiel przez starego rozpustnika ze szkoły Laclosa, bez zasad i bez grosza, margrabiego d‘Orpierre, urodzonego w Prowancji opodal Forcalquier.
Valbayre dostaje się przed sąd, mógł być skazany na śmierć, skazują go tylko na galery.
Valbayre rozkazuje przez zbiegłego galernika, aby Lamiel pomogła bandzie złodziei, jego przyjaciół, okraść księcia. Straszliwe walki. Lamiel opiera się. Księżna umiera: Sansfin żeni księcia z Lamiel i otrzymuje znaczną kwotę.
Młodzi księstwo udają się do Forcalquier. Margrabia d‘Orpierre uznał naturalną córkę, nieznaną jego przyjaciołom. Młodzi księstwo udają się do Tulonu, Lamiel widzi Valbayre‘a skutego łańcuchem. W trzy dni potem, księżna opuszcza męża, unosząc wszystko co jej dał. Daje kochankowi dowód miłości wchodząc w kontakt z jego przyjaciółmi.
Valbayre kupuje bardzo drogo papiery niemieckiego szlachcica (jest ze Strassburga i umie po niemiecku), wraca do Paryża... trzy morderstwa... skazują go. Lamiel podpala Pałac Sprawiedliwości, aby pomścić Valbayre‘a. Znajdują nawpół zwęglone kości w zgliszczach pożaru, — to kości Lamiel.





  1. Chronologja: Lamiel urodzona w r. 1814 — cud w 1818, ma 4 lata; Fedor urodzony w 1810 ma 20 lat w 1830-ym. Dalej: Lamiel urodzona w 1811, Fedor de Miossens w 1807, — Lamiel ma 17 lat w 1828.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Stendhal i tłumacza: Tadeusz Boy-Żeleński.