Lalka (Sarnecki, 1893)

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Zygmunt Sarnecki
Tytuł Lalka
Pochodzenie Upominek. Książka zbiorowa na cześć Elizy Orzeszkowej (1866-1891)
Wydawca G. Gebethner i Spółka, Br. Rymowicz
Data wyd. 1893
Druk W. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Kraków – Petersburg
Źródło Skany na Commons
Inne Cała część II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
LALKA.



Służący wprowadził mnie do salonu już oświeconego, chociaż nikogo w nim jeszcze nie było, sam zaś zniknął cicho i dyskretnie za ciężką kotarą, przesłaniającą drzwi od przedpokoju.
Pani prawdopodobnie się ubierała. Goście czwartkowi jeszcze nie zaczęli się schodzić.
Zwykle na rautach tygodniowych zjawiam się zapóźno; tym razem, nie wiem dlaczego, przybyłem zawcześnie. Wyjść, opatrzywszy się, że jestem sam, uważałem za rzecz śmieszną; a zresztą znam siebie doskonale; gdybym wyszedł, pewnie-bym nie wrócił — postanowiłem więc czekać.
Oczekiwanie nie sprawiało mi przykrości, w mojem bowiem przekonaniu, a zdanie to podziela ze mną jeden z mędrców wschodnich, samotność bywa nieraz najmilszem towarzystwem. Proszę mi jednak wierzyć, że żaden wzgląd postronny lub wyższej natury nie skłaniał mnie do cierpliwości. Nie kochałem ubierającej się pani, chociaż słynęła z wdzięków i czaru, jaki w około siebie roztaczała. Nic mnie z nią nie łączyło: ani miłość, ani przyjaźń, ani zgodność przekonań. Obcy byliśmy dla siebie zupełnie.
Znałem niegdyś jako kolegę szkolnego jej męża nieboszczyka.
Słyszałem przed kilku laty, że się ma ze śliczną panną ożenić, że się jej oświadczył... ale że wynikły przytem jakieś nieporozumienia familijne.
Pewnego dnia, nagle i niespodzianie, wezwany zostałem przez towarzysza z ław gimnazjalnych na urzędowego świadka jego ślubu. Blizcy krewni odmówili mu drużbowania i starostowania pod pozorem, że stan zdrowia, w jakim się znajduje, na ożenienie nie pozwala, a jeśli narzeczona zgadza się na ten związek i wychodzi za niego dobrowolnie, czyni to w celu zagarnięcia po nim znacznego majątku. Już, co prawda to prawda, pan młody wyglądał na suchotnika.
Drugim, który wraz ze mną w zakrystji kościelnej położył podpis na akcie dozgonnego połączenia dwóch rąk, dwóch ciał, i jak mniemał mój kolega — dwóch dusz, był jakiś jegomość dostarczony przez zarząd parafji.
Przysługa, jaką im oddałem, wytworzyła pomiędzy nowożeńcami a mną pewien węzeł znajomości — a znajomość ta i charakter urzędowego świadka najuroczystszej w życiu chwili narzuciły mi obowiązek odwiedzania kiedy niekiedy naprzód młodej pary... następnie młodej wdowy.
Czyniłem to, o ile wypadało, najrzadziej... dlatego też, znalazłszy się sam jeden (po dość długiem niewidzeniu) w jej salonie, a był to czwartkowy wieczór recepcyjny, nie mogłem wynieść się za drzwi jak zawstydzony student, który niezgrabnie pogwałcił zwyczaje towarzyskie, lub jak źle wychowany człowiek, nieumiejący sobie zadać przymusu wobec sytuacji, mogącej komu innemu lecz nie mnie, wydawać się drażliwą. Wszakże oddawna wyrzekłem się zaszczytnego(!) miana homme du monde, chociaż dotąd stoję wiernie pod sztandarem starodawnej grzeczności, niezmieniającej swej miłej istoty, swego znaczenia i uroku, nawet w tak strasznie niegrzecznych, jak dzisiejsze, czasach.
Usiadłem więc w wygodnym fotelu, z mocnem postanowieniem cierpliwego oczekiwania na przybycie pani domu lub pierwszego gościa. Położyłem klak z rękawiczkami na najbliżej stojącym stoliczku, obitym amarantowym pluszem, lśniącym jaskrawię w świetle lampy, przykrytej daszkiem z czerwonej koronki... i rozejrzałem się w około.
Całe urządzenie pokoju było zbytkowne i wytworne. Odbijał się w niem jednak ten rodzaj dobrego smaku, jaki wytwarza moda, a nie głębsze odczucie piękna, potrzebnego wszędzie, zatem i w mieszkaniach ludzi inteligentnych. Pomimo to, dla istoty, której wzrok i umysł nie sięgał po za powszedni widnokrąg życia, uorganizowanego przez modniarkę i tapicera, musiało tu być bardzo miło i ładnie, miękko i wygodnie.
Kolega mój pozostawił majątek w dobrych rękach; wdowa po nim używała go umiejętnie.
Salon jej wysprężynowany, wymateracowany, wypoduszkowany, cały jedwabny i złoty, oświecony przyćmionemi lampami, dyszał wonią francuskich aromatów i ciepłem kaloryferów.
Tak mnie to wszystko dobrze usposobiło, zwłaszcza, że byłem znużony całodzienną ciężką pracą, a „idąc tu, na ulicy, mróz dochodzący osiemnastu stopni przeziębił mnie do kości — że... zdrzemnąłem.
Raptem obudził mnie jakiś łoskot.
Zerwałem się na równe nogi, przetarłem oczy i spojrzałem nieco zmieszany... Ale w salonie nie było nikogo.
Dla otrzeźwienia się ze snu, który mi jeszcze kleił powieki, przeszedłem się po pokoju. Odgłos moich kroków tłumił puszysty dywan wschodni, rozesłany na całej podłodze. Cicho więc zbliżyłem się do na wpół otwartych drzwi bocznych, teraz dopiero spostrzeżonych, bo za niemi powtórzył się łoskot podobny do tego, który mnie przed chwilą obudził. Adamaszkowa kotara zasłaniała postać moją zupełnie, mogłem zatem widzieć, co się dzieje w sąsiednim buduarze, sam niewidziany. Na posadzce leżała duża lalka paryska... w negliżu.
Nad nią schylała się dziewczynka lat siedem liczyć mogąca i z wysileniem podnosiła ciężką porcelanową głowę, która, wyśliznąwszy się z jej słabych rączek, uderzyła raz jeszcze o podłogę.
— Masz tobie — mówiło dziecko ochrypłym szeptem, — niegrzeczna jesteś... nie chcesz się ubierać... dlatego się rozbijasz!
Na kanapie siedziały trzy inne lalki, jak na bal wystrojone.
Leżąca na ziemi miała na sobie tylko koszulkę batystową, pończoszki ażurowe — przez które przeglądało rumieniące się ciało trykotów — i trzewiczki z błękitnego atłasu.
W dziewczątku, dźwigającem lalkę, poznałem córeczkę pięknej pani i nieboszczyka. Podobną była do ojca, a na twarzyczce przedwcześnie dojrzewającej, choroba zmarłego wycisnęła dziedziczne swoje piętno.
Dwie istoty mu drogie, jakie na tym świecie pozostawił, podzieliły się po nim spadkiem. Istotnie... tak każe prawo ludzkie i prawo natury.
Żeby wyrównać sprzeczności, wytworzone przez dwa ścierające się z sobą prawa, matka dziecko swe pieściła, psuła, ubierała jak laleczkę, wychowywała na obraz i podobieństwo swoje, obdarzała najdroższemi lalkami, wypisanemi z Paryża i Londynu, sprowadzała do pieszczochy najznakomitszych lekarzy, aby ją tylko utrzymywali przy życiu, bo śmierć Mimi mogła pozbawić śliczną panią krociowego mienia, zdobytego poświęceniem kilku najpiękniejszych lat młodości. Wszakże otaczała męża pieczołowitym nadzorem dobrze płatnych najemników, wszakże nawet siostra miłosierdzia nie odstępowała go aż do zgonu. A ona, ona sama taka ładna, stworzona, żeby się bawić i być szczęśliwą, kilka razy na dzień go odwiedzała, własną ręką podawała mu lekarstwa, chusteczką woniejącą ocierała pot z czoła.
W ciągu żałoby, noszonej według przepisów mody, naprzód w barwie czarnej, potem fioletowej, w końcu lila, odzyskała dawną swobodę. Odżyła, jak kwiat zerwany i zwiędły, który dobroczynna ręka zanurzy w szklance z wodą. A kiedy smutek, zwyczajem nakazany, już minął, jakże cudnie zaczęła się ubierać i stroje swe całemu miastu pokazywać! Kostiumy jej na ulicę, toalety i fryzury balowe, obiadowe i wizytowe „robiły furorę“. Najsłynniejsze elegantki przy niej gasły, bo żadna z nich tak niepodzielnie duszy swojej nie oddawała gałgankom, żadna nie była do tego stopnia lalką.
W szystko, co wyżej, przemknęło mi przez głowę, kiedy z poza kotary patrzyłem na jej dziecko skazane na śmierć.
Dziewczynka podniosła nareszcie lalkę i na kanapce obok innych posadziła.
— Jakaś ty niegrzeczna i niemądra... — szeptała zmęczonym głosem — dąsasz się, przewracasz... jeszcze kiedy nosek stłuczesz. Ja już miałam taką upartą. Za nic w świecie morowej białej sukni z koronkami i trenem włożyć nie chciała!... Z rąk mi się wyrywała... Nos sobie rozbiła... Wtedy mama powiedziała: „Kiedy głupia i nie chce się ubierać, kiedy zbrzydła, to niech ją wyrzucą na śmietnik!“... I bona ją wyrzuciła...
Dziecko zachichotało śmiechem do kaszlu podobnym.
Szelest jedwabnej sukni zwrócił moje oczy i uwagę w przeciwną stronę. Piękna pani, w toalecie od marzenia piękniejszej, wbiegła do salonu, wołając:
— Mimi!... córeczko moja!... czas spać!... — Spostrzegła mnie. — A! to pan... dobry wieczór... przepraszam... powrócę za chwilę.
Dziewczynka pożegnała się z lalkami. Mnie, przechodząc, kiwnęła głową, poważnie, jak starsza osoba, podała rączkę matce i mierzonym, powolnym krokiem puściła się w drogę do sypialnego pokoju i łóżeczka, przy którem na nią bona czekała.
Salon zaczął się zapełniać. Nie brakło ślicznych, strojnych lalek w gromadzącem się towarzystwie.
W dwa lata potem Mimi umarła. Krewni jej ojca odebrali pięknej pani majątek. Część z prawa jej przypadającą pochłonęły koszta procesu. Zbrzydła... Los ją, jak bona lalkę z rozbitym noskiem, wyrzucił na śmietnik.

Kraków.Zygmunt Sarnecki.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Zygmunt Sarnecki.