Kwiatek (Dygasiński, 1895)/V

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Adolf Dygasiński
Tytuł Kwiatek
Podtytuł Nienaturalna historja psa
Pochodzenie Wywczasy Młynowskie
Data wyd. 1895
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron



V.
Bliżej dworu i we dworze.

Icek, izraelita z sąsiedniego miasteczka, wziął był w dzierżawę od dziedzica zbiór owoców w sadzie i przeto potrzebował nieuchronnie psa zuchwałego, coby nietylko odzienie, lecz i skórę na człowieku umiał szarpać, broniąc w nocy złodziejom przystępu do zadzierżawionego sadu. Otóż temu to Ickowi za korzec śliwek sprzedał Szmul Kwiatka, malując jego namiętność szkodzenia ludziom w jak najjaskrawszych barwach. I tak, co w psie było wadą podług szynkarza, stanowiło zaletę dla sadownika. Icek bał się tak złego psa osobiście zabierać z sobą do sadu, nie zawiązawszy z nim przedtem stosunków, przeto użył za pośrednika Szymka Wargę, który spełniał psie poniekąd obowiązki, gdyż zajmował stanowisko nocnego stróża przy dworze i gwizdaniem swem w nocy dawał hasło do szczekania.
Warga bez ceremonji wziął Kwiatka na postronek, a mówiąc mu przez drogę jak największe impertynencje, zaprowadził do sadu i przywiązał do pnia drzewa, stojącego obok słomianej budy. Pierwsze chwile pobytu tutaj były dosyć przyjemne, gdyż sadownik, pragnąc sobie zjednać nowego sługę i przywiązać go do sadu, obficie karmił Kwiatka. Później się zmieniło; Icek pędził psa do roboty, a co się tyczy karmienia, pragnął go wykierować na wegieterjanina, żyjącego wyłącznie takiemi surowiznami, jak: zgniłe jabłka, gruszki ulęgałki, śliwki robaczywe — to, co w sadzie najgorsze. Kwiatek miał uczciwą psią naturę; gdy raz przylgnął do człowieka i do miejsca, trwał bez zmiany, choć było głodno, chłodno. Nerwowy żyd nie mógł w nocy sypiać, widmo chłopa-złodzieja trapiło go nieraz do świtu i wtedy słyszał on częstokroć szmery strząsania śliwek, obrywania jabłek, wdrapywania się na drzewa — czyste wymysły wyobraźni. Budził wtedy żonę, dzieci, szwargotał z niemi, zapytywał, czy i oni słyszą to samo, wyłaził z budy przerażony i podniecał Kwiatka do zapuszczania się z głośnem szczekaniem w głąb sadu. W takich razach pies wydobywał z siebie poważny głos basowy, biegł w sad i potem wracał, postawą swoją upewniając żyda, że niema nic groźnego.
Atoli jednego razu nad ranem, gdy już, znużony czuwaniem, sadownik potężnie chrapał, Kwiatek, który miał wyborny wzrok i słuch, a jeszcze lepszy węch, spostrzegł wszystkiemi władzami swojej psiej duszy jakiegoś przybysza w sadzie. Podniósłszy zatem w górę ogon, przez co wyrażał zarówno gniewne jak i radosne usposobienie, z głośnem szczekaniem pobiegł na rekonesans. Niebawem przekonał się, że na drzewie, obfitującem w bardzo wspaniałe gruszki, siedzi człowiek w sukmanie. Nasz pies, urodzony i wychowany między chłopami, przechowywał w sobie mimowolny szacunek dla stroju, w którym widywał swoich dawnych gospodarzy, ich krewnych, przyjaciół i sąsiadów. Onby się nigdy nie rzucił zuchwale na człowieka w całej sukmanie i w butach, wysmarowanych starą szperką. Również z uszanowaniem zachowywał się wobec niewiast, od których go zalatywała tak charakterystyczna woń obory. Teraz więc, skoro już wyraźnie spostrzegł na gruszy chłopa, spokojnie usiadł pod drzewem, jak gdyby się zastanawiał, co może porabiać człowiek na tej wysokości. Chłop tymczasem, podejrzywając, że pies ma złe zamiary i tylko chytrze się układa, rzecze z drzewa cichym i słodkim głosem: „Kwiatek, ciu-ciu, ciu-ciuśka!“ Nieprzywykły do pieszczot pies, wzruszony, że ktoś z taką słodyczą wymawia jego imię, merdnął ogonem, dając znak, że mu wcale na rękę ta tkliwa poufałość z człowiekiem. Wtem, o dziwo, jakby dla lepszego zjednania sobie, czyli przekupienia strażnika sadu, chłop rzuca z drzewa spory kawałek chleba! Pies z zapałem przyjął podarunek i prędko go spożył. Teraz już chłop zlazł z drzewa mając kieszenie i zanadrze nadzwyczajnie wypchane gruszkami. Był to Szymek Warga, dworski stróż nocny, poniekąd kolega Kwiatka, strzegący doczesnych dóbr ludzkich przed złodziejami, którzy, jak się pokazuje, mieli też prawo do jego koleżeństwa.
Stróż nocny, objuczony łupem, wyniósł się przez płot z sadu; ale w ciągu tego krótkiego czasu tak sobie zobowiązał Kwiatka, że pies bez najmniejszego skrupułu opuścił sad i poszedł za chłopem, jakby za swoim panem. Niebawem znaleźli się na okólniku dworskim, to jest w miejscowości, gdzie były stodoły, szopy, śpichrz, stajnie, obory, owczarnia, a w sąsiedztwie opodal — chlewy dla trzody chlewnej, kurnik i dwa białe domki, w których zamieszkiwali najdostojniejsi urzędnicy prowentowi. Warga usiadł na wielkim klocu drzewa, wyjął z kieszeni gwizdek i świsnął po trzykroć, przez co obwieszczał wszystkim śpiącym, że on jeden czuwa. Na ten głos, gdzieś daleko we wsi, odpowiedział jeden tylko pies tak rzewnym szczeknięciem, jak gdyby to był lament rozpaczy. Teraz Warga schował gwizdek, a wydobył ogromną gruszkę, odrazu ugryzł jej połowę i w milczeniu pożywał. Naprzeciwko niego przysiadł na ogonie Kwiatek i zachowywał się, jak taki, któremu jest przyjemnie czegoś się spodziewać. Sprowadzone może świstaniem, a może szmerem gryzienia gruszek, zjawiły się tu dwa psy dworskie, które, spostrzegłszy psa obcego na swoich śmieciach, poczęły nań warczeć ponuro. Ale Warga zrobił groźny giest ręką i warknął od niechcenia: „wara psie dusze!“ I to wystarczyło do zażegnania wybuchów złości. Te psy łańcuchowe, śpiące przez cały dzień w budach na uwięzi, a spuszczone z łańcuchów przed nadejściem nocy, sprawiały w pomroku wrażenie zwierząt nocnych — wilków, czy hijen. Wyrwawszy się na swobodę, plądrowały one przez całą noc po różnych zakątkach, ściekach, śmietnikach, obwąchując troskliwie odpadki kuchenne i wywłócząc kości. Szczęśliwiec, który znalazł jaki ochłap, uchodził z nim w krzaki; ale zawistni towarzysze umieli go wyśledzić i wybuchały wtedy straszliwe walki. Musiały pomiędzy temi psami istnieć także stare zadawnione nienawiści, antypatje, gdyż ciągle jeden drugiego napadał, ciągle tu słyszałeś charkanie odgrażania się, wrzawę zajadłości.
Chociaż nie zwierzę, ale również nocny tryb życia pędzący, Warga był zwierzchnikiem tej psiarni i kijem uczył ją psich obowiązków, a głównie uległości dla przełożonego. O jakiemś pobłażaniu, wyrozumiałości, miłosierdziu mowy tu nie było.
Jeżeli stróż nocny miał przypadkiem słusznie czy niesłusznie żal do dziedzica, albo, jeżeli otrzymał za ostre upomnienie od rządcy, ekonoma, pisarza, wtedy całą gorycz swej duszy wlewał w stosunek z psami i krzywdę własną w trójnasób wynagradzał sobie psią krzywdą.
Pozostał już Kwiatek przy tym nocnym stróżu, który, aby go odróżnić od psów dworskich, nazywał go „psem swoim“. Dobrze jest być psem człowieka, karmiącego psy cudze; więc Kwiatek opływał teraz w obfite i smaczne dania: nigdy go jeszcze tak rzetelnie nie stołowano. Ilekroć w owczarni zdechł baran i obdarty ze skóry dostał się na psiarnię do rozporządzenia Wargi, zawsze Kwiatek otrzymywał z tego najlepsze kąski. Przy dworze pies wypełniał, wypiękniał, lśnił się cały. Psy dworskie, staczające pomiędzy sobą zacięte walki, nie ośmielały się nigdy zaczepiać i wyzywać Kwiatka, będącego ulubieńcem ich zwierzchnika. Kiedy je już wzięto na łańcuchy, właziły w swoje ciasne budy i tam cały dzień walczyły z pchłami, w dokuczliwy sposób zakłócającemi im spoczynek: istna tortura! Tymczasem pies Wargi miał zupełną swobodę; uprzątał starannie wszystkie kości i ochłapy, wyrzucone z kuchni, a spać mógł, gdzie mu się podobało.
Stróż po nocach obchodził wkoło dwór, stodoły, stajnie i inne budynki, a głośne jego ziewanie daleko się rozlegało. Gdy mu się łażenie uprzykrzyło, siadał na kłodzie drzewa i miewał lekcje z Kwiatkiem, nauczając go stosowania się do rozkazów: „służ, waruj, szukaj, nie rusz“ i t. d. Nastały zimne noce i Warga wdziewał na siebie różne sukmany, kitle, szpencery, okręcał nogi słomą, głowę łachami i — podobny do straszydła — szedł z miejsca na miejsce, pogwizdując; pies go na krok nie odstępował. Jeżeli stróż usiadł, lub przyległ, Kwiatek kładł się na jego nogach, dodawał swemu panu ciepła. W porę słot, wichrów, zadymek, kiedy wszelkie gwizdanie było daremnym trudem, stróż właził razem z psem do jakiej dziury, a, zasypiając, czekał dnia i z jego blaskiem pierwszym wstawał, ażeby go ekonom widział, iż jest na stanowisku.
Mógł spać spokojnie, gdyż obowiązek czuwania w nocy Kwiatek zań spełniał. „Cnotliwości pies, za dziesięciu dworskich darmozjadów obstoi!“ — wyrażał się Warga. Jednej z takich burzliwych nocy, coś w listopadzie, gdy szalony wicher o mało dachów nie zrywał, pies warczeniem zwrócił uwagę stróża. Nie należy w takich razach robić hałasu, gdyż złodziej się spłoszy i umknie; przeto Warga, giestem nakazawszy Kwiatkowi milczenie, obchodził szopę, cicho się skradając a bacznie nasłuchując. Ale ogromny wicher świstał, dął, głuszył wszelkie szmery i stróż nie mógł dosłyszeć, co się dzieje wewnątrz zamkniętej na kłódkę szopy; tylko pies widocznie coś słyszał, czy węszył, bo się rwał, niecierpliwił. Warga począł rozważać i skalkulował, że jeśli w szopie jest złodziej, to się tam mógł dostać od strony pola i przez dach. Nie potrzebował stróż nocny okrążać, wydobywać się z okólnika przez bramę, gdyż miał swoje tajemne wyłazy. Usunął w wysokim parkanie dwa koły i wraz z psem znalazł się po drugiej stronie szopy. Badania jego i tutaj nic nie odkryły, chociaż chłop był tak przebiegły, tak znał złodziejskie fortele, jakby sam był złodziejem. Dopiero kiedy w ćmie nocnej uderzył łbem o pień topoli, rosnącej przy szopie, wszystko mu się odrazu wyjaśniło: złodziej po drzewie włazł na strzechę, w której musiał zrobić dziurę, aby się dostać wewnątrz. Niebezpiecznie jest w taką ciemną, burzliwą noc spotykać się oko w oko ze złodziejem; jednakże Warga wiedział bardzo dobrze, iż jeżeli on się boi złodzieja, to i złodziej, choćby też najodważniejszy, boi się nocnego stróża. Zresztą, taki, co się zakradł do szopy, jest niezawodnie swojak, znajomy, a zatem niewiadomo jeszcze, czy tu nie zajdą jakieś względy: może na tę kradzież wypadnie patrzeć przez szpary. Warga wlazł na topolę, namacał rzeczywiście dziurę w strzesze i spuścił się wewnątrz. Szkoda, że nie mógł zabrać ze sobą Kwiatka, prędzejby odnalazł złodzieja. Teraz dopóty nasłuchiwał, macał, szukał, dopóki nie pochwycił kogoś w garść i nie rżnął o ziemię. Rozległ się jęk, a stróż wnet nabrał przekonania, że ma do czynienia ze znacznie słabszym od siebie. „Któżeś ty, psia duszo?“ — zapytał stróż tryumfalnie. — „Franek Nawrotów!“ odpowiedział w ciemności głos drżący. — „No, patrzcież, taki młodziak i już hycel kraść zaczyna! A ileż ty masz lat?“ — Na piętnasty mi idzie, mój Szymonie; zlitujcie się nade mną, puśćcie!“ — „Bógby mię ciężko skarał!“ — zawołał Warga, uszczęśliwiony, że nietylko ujął złodzieja, ale może jeszcze swojem oburzeniem oddać przysługę moralności... — „Ja chciałem wziąć wszystkiego jednę tarcicę... Matusia mi kazali...“ — bąkał pokornym głosem schwytany złodziej. — „Wytłumaczysz się przed rzońcą, okumonem, albo i przed samym dziedzicem!“ — rzekł surowo stróż, ciągnąc za sobą Franka. — „No, wyłaź, którędyś wlazł!“ — „Puśćcie mię, Szymonie! Nie ze zbytków kraść przyszedłem... Widzicie, tatuś się wczoraj w stodole obwiesili i trza go pochować, a nie mawa za co deszczek na trumnę kupić.“ Warga się zatrzymał na chwilę, bo mu się przypomniało, że straszny dzisiejszy wicher niezawodnie wzniecają szatani, uchodzący z duszą wisielca. Przyszła mu jednocześnie refleksja, że przed siłami nieczystemi wypada się zabezpieczyć, przeto uczynił znak krzyża świętego, poczem rzekł: — „Ojciec wisielec, a synal — złodziej!“ — I kazał przez dziurę w strzesze wyłazić naprzód Frankowi, sam zaś za nim podążał, nawołując: „Kwiatek, pilnuj!“
Chłopak, nie mogąc zmiękczyć swojego prześladowcy, żwawo poskoczył ku dziurze, przebiegł wzdłuż strzechę szopy i, korzystając z ciemności, zeskoczył wewnątrz dworskiego okólnika, w susach dostał się do sadu i przepadł. Jeden z psów dworskich widocznie poczuł coś niewyraźnie i nawpół zaszczekał przeciągle, nawpół zawył. Na ten odgłos zawyły inne psy dworskie, a za niemi — psy we wsi.
Kiedy Warga złaził z topoli, pewny, że Kwiatek przytrzymuje złodzieja, wszystkie psy właśnie rozpoczynały muzykę, co Kwiatka tak jakoś chwyciło za serce, iż przysiadł i także zawył. Żałosne dźwięki, zmieszane z hukiem wichru, przeraziły zabobonnego stróża. Wiatr, wisielec niepochowany, wycie psów — było za wiele! To mu tak pomieszało rozum, iż, nie znalazłszy na dole złodzieja, przypisał zniknięcie jego działaniu sił nadprzyrodzonych. „A kto wie, czy to był złodziej!“ Ta myśl przypięła stróżowi skrzydła. Jak szalony wpadł do okólnika i zupełnie nieprzytomny pobiegł do mieszkania ekonoma, którego zbudził, waląc pięściami w drzwi, okna. Zerwał się przestraszony tym gwałtem ekonom, wybiegł i pytał, co się stało. Ale gdy Warga mówił coś bez związku o wisielcu, wyciu psów, wichurze i szopie, rozgniewany ekonom wyciął mu siarczysty policzek i poszedł spać.
Jakoś w parę tygodni potem, podczas pogodnej nocy Kwiatek znowu poczuł złodzieja w tej samej szopie i począł srodze warczeć: ale stróż przypomniał sobie niedawne zdarzenie i ani myślał być gorliwym. Zakopał się w barłogu, leżał, a po głowie snuły mu się myśli, że po owym policzku ekonoma przez trzy dni miał twarz spuchniętą. Tym razem Kwiatek sam wykrył złodzieja, który, wyrwawszy deskę w ścianie szopy, dostał się wewnątrz. Pies z zażartem szczekaniem rzucał się do owej dziury, gdy naraz przestał szczekać, co Wargę bardzo zastanowiło. Ale się nie ruszył ze swojego legowiska i tylko niespokojny wzrok zwracał ku szopie. Księżyc tak jasno świecił, że stróż przy jego blasku widział z oddalenia wszystko, co się naokoło działo. I oto spostrzegł dobrze znanego gospodarza Suchara, który wyrzucony z szopy przez dziurę materjał kołodziejski zbierał i przerzucał za parkan, a Kwiatek mu asystował, merdając ogonem, jako swojemu dawnemu panu. — „Oo, kiedy Suchar, to co innego!“ — rzekł Warga, dźwigając się z barłogu, i począł złodziejowi bardzo przezornie zachodzić od parkanu, a kiedy był już blisko niego, zawołał:
— I nie wstyd was, takiego bogacza, kraść po nocy?
— Cichojże, głupi! — odrzekł Suchar. — Przecie ja od ciebie nie chcę darmo tego, co wezmę...
— Nie chcecie! — A czemużeście mi nie opowiedzieli przed wieczorem? Byłbym wam przyrychtował lepszą drogę.
— Ej, tota nic wielkiego!... Jacy kawałek grabiny na dyszel i na rozworę.
— Gadanie! Czy ja ślepy? Widziałem dobrze, żeście za parkan smyrgali i brzezinę, i dębinę, i grabinę, i tarcice... Cóż będzie za to? Jutro okumon, marcha, wszystko na mnie zwali, po gębie wytrzaska — to jeszcze fracha, ale ze służby wygonić może.
— Nic ci nie zrobią! Cóż chcesz?
— Zabiliście niedawno wieprzka, przyślijcie mojej kilka funcików szperki i kiełbaskę, bom omasty i mięsa od roku bez mała nie wąchał.
Umowa stanęła. Warga wyprowadził złodzieja jak najbezpieczniejszą drogą, a potem wrócił na stanowisko i zaczął gwizdać z całej siły.







Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Adolf Dygasiński.