Kwiatek (Dygasiński, 1895)/I

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Adolf Dygasiński
Tytuł Kwiatek
Podtytuł Nienaturalna historja psa
Pochodzenie Wywczasy Młynowskie
Data wyd. 1895
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron



I.
Taki, co psy topi.

Choroba zwaliła z nóg Kubę Nawrota i więcej niż pół roku leżał. Boki sobie odleżał, kwękał, stękał, mruczał, stracił rachubę czasu — święto nie święto. Miał jakieś bolenie: w piersiach grało, czuł żganie, duszność, w krzyżach rwało. Różni ludzie radzili to i owo: pomogło, nie pomogło. Bieda w chałupie aż kwiczała.
Jednego dnia rano chłop słyszy — w kościele wielkie dzwony biją.
— Maryna, komuż to tak dzwonią? — pyta żony.
— Cóż ty nie wiesz? Wielka niedziela, Pan Jezus zmartwychwstał!
— Ooo!... O świecie, o Bogu człek zapomniał.
Dźwignął się, klęknął przy swoim barłogu, mówił pacierz, bił się w piersi: „Boże Ojcze, bądź miłościw grzesznej duszy mojej!“
— Zelżyło mi — powiada — może Pan Jezus odmienił.
Wyszedł przed chatę. Wiosenne słoneczko grzało i świeciło, wróble świerkały, zapach młodej wierzbiny czuć było w powietrzu, w dali zieleniały oziminy. Założył ręce, siadł na przyzbie i myślał:
— Może słońce wyciągnie ze mnie resztę choróbska.
Po wsi roili się ludzie odświętnie ubrani, przechodzili koło chałupy, a co kto spostrzegł Nawrota, aż się brał za głowę mówiąc:
— Tyli chłop i tak schorzał! Ździebełko jacy, pasyjka! Wywłoka taki, jemu na cmentarz prawie.
Rzeczywiście, Kuba ogromnie wychódł, był żółty, jakby go woskiem polał, oczy w dołach, a na głowie z prawej strony wisiał kołtun.
Spostrzegłszy pod ścianą gospodarza, pierwsza przybiegła do niego suka Finka, jakaś zbiedzona, pochuchrana; łasiła się, merdała ogonem, liznęła nawet parę razy chude ręce Nawrota.
Przypomniał sobie, że ma gospodarstwo, i bosemi nogami, wybielałemi od leżenia, chwiejąc się, przeszedł podwórko, pełne gnoju. Otwiera skrzypiące drzwi stajenki. Bury szkapa, skóra i kości, stał ze spuszczonym łbem przy żłobie, a kiedy drzwi skrzypnęły, odwrócił głowę, spojrzał i zarżał. Jeszcze bardziej zbiedzona krowina z cielęciem, żuła jakby swój własny język, a ledwie się na nogach trzymała.
Trzeba tu, widzę, zrobić porządek z gadziną — mruknął pod nosem Nawrot i markotny jakiś wrócił pod chatę.
Wzdychał i patrzył na ludzi przechodzących drogą: mieli na sobie dostatnie sukmany, pasy, nowe buty; baby — tureckie szmaty na głowie, bielutkie obleczenia.
Z izby wylazło teraz troje dzieci Nawrota: Zośka, Stasiek i Jagusia; najstarsza — pięcioletnia, najmłodsza — jednolatka, chodzić to jeszcze nie umiało i ciągle ssało swój palec. Te pisklęta obsiadły w koło ojca, także się grzały do słońca.
A gdzie Franek? — zapytał chłop, nie widząc wśród dzieci najstarszego syna.
W odpowiedzi na to, zerwała się zaraz Zośka, pobiegła do bramki podwórka i swoim dziecięcym, piskliwym głosem zaczęła wołać:
— Flaneek! Flaanek!... A pódź-ze, zatlaciony laku, kiej tatuś wola!
Na to wołanie nadbiegł dwunastoletni może chłopak, szczupły, nad wiek wyrosły. Miał on na sobie kabat, widocznie z matki, bo bardzo przestrony i z długiemi rękawami, pozawijanemi ku łokciom, a cały w strzępach. Franek w jednej ręce trzymał otwarty kozik, w drugiej — kawałek wystruganego drewna.
— Czego się wałęsasz za domem? — rzekł ojciec szorstko.
Chłopak nic nie odrzekł, tylko otarł nos rękawem i wtedy ojciec zwrócił uwagę na wystrugane drewno.
— Zbutniku jeden, nie wiesz, że w takie wielkie święto grzech kozikiem strugać?... A pacierz mówić, Pana Boga chwalić, nie obrażać!... Ja tu zaraz z wami porządek zrobię, sobaki!
Słysząc to, Zośka czemprędzej się przeżegnała i udawała, że odmawia pacierz, którego nie umiała.
Nawrot odebrał Frankowi wystrugane drewno i w oburzeniu chciał je rzucić w brudną kałużę przed chatą, kiedy naraz spostrzegł, że to jest krzyżyk. Zamglonym wzrokiem przypatrzył się uważniej i na krzyżu rozpoznał delikatnie wyrzeźbiony wizerunek Zbawiciela. Rysy twarzy złagodniały mu nieco, nieznacznie krzyżyk do ust przycisnął i pocałował. Mimowoli nasunęło mu się teraz pytanie: „Czy grzechem jest struganie w wielkie święto krzyżyka?“ Raz mu wypadało, że — tak, drugi raz, że — nie.
— A to co takiego? — spytał, zwracając się do Franka. — Wichura, widzę zerwała poszycie ze stodoły?...
— Ej, to nie wichura, tatusiu! Matusia mi kazała tę strzechę obedrzeć, bo bury i wiśniocha już od tygodnia nie mają co jeść, a słomy nikt nam nie chciał pożyczyć... Na sieczkę poszło!...
Nawrot splunął gwałtownie, twarz jego przybrała wyraz ponurej surowości, w zapadłych oczach błysnął ogień gniewu.
— Muszę ja z wami zrobić porządek! Psie mięso — gospodarowanie takie! — mruczał, jakby warcząc.
Natychmiast powstał z przyzby i powlókł się, aby w izbie stoczyć z Maryną wojnę. Po chwili rozległ się hałas ogromnego swaru. Naprzód Nawrot strasznie sklął babę, później ona rozpuściła język i kłapała już bez przerwy.
Dzieci przytuliły się do siebie pod ścianą i ze strachem słuchały kłótni, zastanawiając się, kto klnie lepiej: tatuś, czy matusia.
Przeszły święta wielkanocne, ludzie użyli na święconem mięsie, na kołaczach, a w chałupie Nawrota był tylko chleb czarny.
Chłop obdarty, brudny, z kołtunem na głowie, zły, zaraz poszedł na zarobek, powtarzając nieustannie: „Trzeba tu, widzę, porządek zrobić.“
Na południe przychodzi do chałupy, a tam między dziećmi pełno radości, że „Finka ma małe.“ W milczeniu wstał z ławy, poszedł do psiej budy, skleconej przy stajence, i spostrzegł tu matkę z pięciorgiem szczeniąt. Ślepe psiaki skomliły, piszczały, garnąc się do wymion chudej Finki. Na widok gospodarza, psia matka zerwała się z legła i z pokorną miną podeszła do nóg jego, zdawała się mieć skrupuł, że wśród strasznej nędzy wydała na świat aż tyle potomstwa.
— Ho, ho! Trzeba tu zrobić porządek! — rzekł Nawrot, któremu nie na rękę był przyrost żywego inwentarza: pięć nowych gąb przybyło, a przecie wiatrem żyć nie mogły.
Przez chwilę stał przy budzie, drapał się w głowę, nareszcie powziął postanowienie i krzyknął na najstarszego syna:
— Franek, bywaj!... Przynieś mi tu opałkę!
Chłopak niebawem przybył z opałką, a za nim biegły inne dzieci ciekawe, na co tatusiowi opałka potrzebna.
Nawrot brał w rękę jedno szczenię po drugiem i wrzucał do opałki. Finka kręciła się niespokojnie, w jej ruchach znać było troskę o dzieci; ale przecież nie mogła stawiać oporu gospodarzowi.
— Tatusiu, cio wy zlobicie z temi pieskami? — zapytała Zośka. — Ojciec nic nie odpowiedział, tylko wziął opałkę pod packę i podążył ku rzece. I Nawrocięta i Finka zrozumiały, o co chodzi.
Z ogonem spuszczonym, z głową zwieszoną szła suka tuż przy nogach swego pana, a Nawrociątka sznurkiem podążały w miarę sił swoich: najmłodsze co chwila upadało z bekiem na ścieżce. Przybyli nad rzekę. Chłop wziął jedno szczenię za skórę grzbietu i z całej siły cisnął je na środek rzeki. Bystro spojrzała Finka za dzieckiem i w oka mgnieniu skoczyła do wody. Gospodarz zaklął, krzyknął:
— Wara, nie rusz! Pójdź tu, psia duszo!
Tym razem wcale nie była posłuszna. Dopłynęła do szczenięcia, chwyciła je w zęby, usiłowała dotrzeć do brzegu, walcząc z wartkim prądem.
Ale oto znowu drugie jej dziecię padło na wodę: wyraźnie usłyszała pluśnięcie, pisk, jęk jakiś. Już obarczona ciężarem zawraca, płynie, chwyta i to drugie.
Zmęczoną prąd unosi, trudno jej głowę wznieść ponad fale. Dotarła jednak brzegu, wspięła się przedniemi nogami. Wtem krucha bryła się obsuwa, Finka z dwojgiem dzieci spadła w wodę; popłynęła dalej i dopiero na piaszczystem wybrzeżu złożyła skarby swoje: szczenięta już nie żyły.
Jeszcze nie miała czasu odetchnąć, gdy spostrzegła, że fale rzeki i dwoje innych jej dzieci unoszą. Bez namysłu, jak szalona, znowu się rzuciła w wodę, znowu chwytała jedno po drugiem, całemi siłami walczyła z prądem i znowu wyratowała parę nieżywych szczeniąt.
Chórem zapłakały dzieci Nawrota: wzruszyło je nieszczęście Finki. Ojciec spojrzał na nie surowym, zimnym wzrokiem, jak gdyby chciał powiedzieć: „Ja się codziennie tak nurzam, a nikt nade mną nie płacze“... Dzieci przycichły ze strachu.
W kobiałce zostało ostatnie szczenię, psiak czarny, z białym kwiatkiem na czole, podpalany pod gardłem i na piersiach barwa przypominająca ogara.
— Nie topcie go, tatusiu! Niech choć jeden zostanie — odezwał się Franek głosem nieśmiałym, błagalnym.
— Kwiatek mu będzie na imię — dodała Zośka.
Chłop, jakby nie słyszał, wziął psiaka w rękę i rzucił.
Szczenię jeszcze nie spadło na wodę, a Finka już była w rzece.
Zośka przeżegnała się nieznacznie, jakby na intencję ocalenia szczeniaka.
Tym razem Nawrotowi rzut się nie udał: może mu ręka osłabła. Psię padło jakoś lekko i zaraz niedaleko brzegu. Szybko je pochwyciła matka, niebawem wyszła na brzeg z żywem dzieckiem, i nie zwlekając chwili, całym pędem uciekała od straszliwej rzeki.
Ojciec powrócił z dziećmi do domu; nad rzeką zostało czworo nieżywych szczeniąt.
W chałupie wszystko szło po staremu. Nawrot pracował, był biedny, zły, powtarzał ciągle: „Trzeba tu będzie porządek zrobić!“ A porządek wychodził na to, że chłop naklął żonie, albo obił które z dzieci; Finka od czasu do czasu znikała gdzieś z domu, nie wiadomo gdzie się podziewała. Nawrocięta nieraz sobie zadawały pytanie, co suka zrobiła z tym psiakiem, którego ocaliła od utopienia. Kto wie, czy Franek nie umiałby na to odpowiedzieć; ale może zdradzenie tajemnicy uważał jako niebezpieczne na razie. Zośka nieraz, siedząc pod ścianą chałupy, głaskała Finkę i wprost ją zapytywała, gdzie ma dziecko. Psia matka merdała wtedy ogonem, spoglądała na dziewczynkę swoim poczciwym wzrokiem i czasem ją liznęła po twarzy, jak gdyby tym sposobem chciała się uwolnić od natrętnych pytań.
Tak przeszły może jakie cztery tygodnie, gdy jednego dnia z dworskiego pola, na którem leżały kupki nawozu, Finka podążała do chałupy Nawrota, a za nią niezdarnym krokiem pospieszał czarny psiaczek z kwiatkiem na czole, z ogonkiem zadartym do góry.
Matka w kupce nawozu ukryła jedynaka i tam go odchowała.
Wśród dzieci Nawrota wielka była radość, kiedy się w chałupie zjawił piesek, mający ochotę do figlów i zabawy: cały dzień bawiłby się z malcami. Przewracały go Nawrocięta, łechtały, pieściły, a gruby, pulchny szczeniak pociesznie nastawiał uszko, merdał ogonem, łaził wszędzie za dziećmi, sam je zaczepiał, wyzywał do figlów — zwyczajnie, jak młody pies.
Gospodarz ciągle oddany pracy za domem, jakoś nie zauważył zrazu tego przybysza, a może go i dzieci umyślnie skrywały.
Trzeba było zdarzenia, że Nawrot jadł raz obiad i dwie muchy odrazu wpadły mu w miskę gorącej zacierki. Chłop zgarnął je drewnianą łyżką i chlapnął na ziemię. Spojrzy, a tu jakiś obcy psiak zlizuje rozlaną wodę z muchami. Mruk był, więc tylko oczyma wyraził zdziwienie, nie rzekł ani słówka; ale wiedział już, że w chałupie jest jedno stworzenie niepotrzebne. „Trzeba tu zrobić porządek“ — pomyślał sobie.
Zjadł obiad, wyszedł przed chałupę, a psiak się za nim wygramolił. Nawrot ziewnął głośno, przeciągnął się, włożył prawą rękę pod kołtun i drapał głowę wszystkiemi pięcioma palcami. Od niechcenia rzucił okiem na szczeniaka. „Duży będzie i mocny“ — pomyślał. Schylił się, wziął psa za kark, podniósł do góry zajrzał mu w usta. „Będzie czujny, cięty, bo ma czarne podniebienie... Możeby go zostawić na chowanie, a Finkę powiesić na wierzbie? Suka już stara, wysłużyła swoje...“
Z tych myśli wyrwał go głos sąsiada Suchara, który oparłszy się obiema rękoma na granicznym płocie, kurzył fajkę i patrzył na podwórko Nawrota.
— Co to za szczeniak? — zapytał Suchar.
— Po Fince — odrzekł Nawrot, nie odwracając nawet głowy do sąsiada.
— Wiem, że nie po krowie!... Dałbym wam setny worek plew za tego pieska, bo mi stróża potrzeba przy chałupie, a wy nie macie co dawać jeść gadzinie.
— Dajcie wiązkę słomy!
— Wiązka wiązce nie równa... Ocipkę dodam, słoma na przednówku — rarytas.
I zaraz pies, którego dzieci Nawrota nazywały już Kwiatkiem, przeszedł do chaty o wiele zamożniejszego sąsiada. Tutaj nigdy on nie potrzebował czekać na to, co ludziom z zęba spadnie, i regularnie dostawał swoją porcję.







Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Adolf Dygasiński.