Kwiat lotosu (Rodziewiczówna, 1928)/IV

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Maria Rodziewiczówna
Tytuł Kwiat lotosu
Wydawca Wydawnictwo Polskie
Data wyd. 1928
Druk P. Mitręga
Miejsce wyd. Poznań
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
IV.

Nazajutrz leśniczy obudził rano syna. Adam porwał się żywo, ubrał świątecznie i wyszedł na palcach, by nie obudzić Rafała.
W kościele dzwoniono na mszę, więc ruszyli śpiesznie w stronę miasteczka, rozmawiając wesoło. Mieszczanie pozdrawiali ich przyjaźnie po drodze; do Adama uśmiechała się każda twarz, a do twardej prawicy Lachnickiego wyciągała każda dłoń. Szanowani widocznie byli w okolicy.
W kościele, jak zwykle w dzień powszedni na wsi, pusto było; uklękli przed kratkami i modlili się gorąco.
Organy huczały, więc nie posłyszeli kroków za sobą i tylko nagle Adam drgnął i oczy od ołtarza odwrócił. Musnęła jego ramię koronka i młoda dziewczyna uklękła obok, zarumieniona i zdyszana od prędkiego chodu.
Oczy obojga, szafirowe, jasne i bardzo podobne wyrazem, zbiegły się z sobą na sekundę, promieni pełne i rozradowania i, jednocześnie podnieśli wzrok z siebie na ołtarz i modlili się bez słów powitania.
Tylko w jego rysach przesuwał się czasem dreszcz nerwowy, a po jej czole i ustach wyraz żałosnego niepokoju.
Klęczeli tak całą mszę i potem żadne się nie poruszyło. Dopiero stary Lachnicki trącił syna i sam wstał, bijąc, jak młotem, w piersi. Adam ruszył za nim.
W kruchcie młoda osoba dopędziła ich, wyszli przed bramę i stanęli.
— Widziałam pana wczoraj na dworcu kolei — rzekła do Adama, podając mu rękę. — Spóźnił się pan bardzo w tym roku. Musiał pan syna wygderać za zwłokę? — dodała, witając starego uśmiechem.
— Zapomniałem gniewu, jakem go zobaczył! — odparł Lachnicki, z dumą patrząc na syna.
— Może się egzaminy nie powiodły?
— To się po nim nie pokaże! — uprzedził ojciec odpowiedź Adama.
— Więc się chyba panu nie śpieszyło do domu?
— O trzy dni tylko przybyłem później, niż zwykłe. Na papiery czekałem z akademji; — przyszedł wreszcie do słowa Adam.
— Zdaje mi się, że pan nie sam był na dworcu?
— Kolegę przywiozłem na wakacje. Przyjaciel mój.
Przez twarz dziewczynki przemknął cień. Umilkła.
— Zaprowadzę chłopca do pana teraz! — ozwał się Lachnicki. — Nie zechciał po staremu służyć na straży, to niech chociaż pokaże, iż za syna sługi się ma i że mu nauka w głowie nie pomieszała. Prawda, Adasiu?
Rumieniec oblał lice panny Kazimiery; spojrzała na niego, jakby go przepraszała.
Ale on się tylko uśmiechnął łagodnie i głowę skłonił.
— Pójdziemy, ojcze! — rzekł spokojnie.
Panienka ruszyła przodem w stronę dworu, oni za nią; rozmowa się urwała. Przed każdym członkiem rodziny Rahozów leśniczy miał respekt, graniczący z nabożeństwem. Nie wypadało, wedle niego, iść blisko córki dziedzica, więc kroku zwolnił; nie wypadało wszczynać rozmowy, więc umilkł zupełnie.
Powaga starszeństwa hierarchji i władzy była dla niego rzeczą tak niedostępną, tak ważną i konieczną, że choć popularność panny Kazimiery pochlebiała jego sercu i wrodzonej dobroduszności, ale w gruncie rzeczy nie pochwalał jej. Wolał dumę Rahozy, wolał sarkazm pogardliwy panicza. Panna Kazimiera za dobrą była, zanadto łagodną i grzeczną, podobną do prostej szlachcianki. Doszedłszy do ganku, obejrzała się na nich i znikła. Musiała oznajmić wizytę, bo ledwie leśniczy wszedł do sieni i ku drzwiom kancelarji pańskiej zmierzał, przeciwległe drzwi do jadalni otwarły się i sam Rahoza wyjrzał.
— Tutaj proszę, Lachnicki! — zawołał.
Pan asystował widocznie śniadaniu syna, który, nadąsany i chmurny, siedział nad spóźnioną kawą i ziewał. Panny Kazimiery nie było w pokoju.
Lachniccy weszli i stanęli u progu. Nikt ich nie prosił bliżej, ani podał krzesła. Pan Rahoza od stołu trochę się odwrócił i powitał kiwnięciem głowy. Feliks ani się poruszył.
— Cóż, doktora swego przyprowadziłeś? Wielki człowiek z pana Adama! Jakże tam studja?
— Dobrze, proszę pana! Chłopiec się stara. Za dwa lata skończy i w miasteczku się ulokuje.
— Ta, ta, ta! Nie wierz temu, mój kochany. Obiecanka. Pan doktór w stolicy osiądzie, albo zagranicę wyjedzie. Kto wyszedł ze swego stanu i ma ambicję wywyższenia, ten do gniazda nie wraca. Nie moja to rzecz wtrącać się w familijne sprawy moich oficjalistów, ale myślę, że na świecie robi się szkodliwy przewrót. Syn pastucha uczy się na pisarza, syn parobka na pocztowego urzędnika, syn kowala pnie się do akcyzy, syn szewca do policji. Byle nie zostać w swym stanie. A wyżej to samo: uczyć się, rzucić rzemiosło, pług, obowiązek, uciec do miasta, zostać inżynierem, adwokatem, doktorem, naczelnikiem, radcą, ministrem. Ho, ho, ho! Niema granic teraz tym chęciom; to też robi się na świecie aż ciasno od niedouczonych i wykolejonych malkontentów; a tutaj, sądzę, że po latach my będziemy trzodę paśli, orali, buty szyli i konie kuli, bo wszyscy tam w górę pójdą i zmarnieją! Tak ja myślę!
— Byle panom stało na służbę, to służby nie zbraknie — ozwał się Adam zcicha. — A co do mnie, to pan się myli. Gniazda swego się nie wstydzę, ani mi tutaj nikt hańby żadnej dowieść nie może. Więc wrócę i zostanę.
Rahoza wielkie swe brwi zmarszczył i spojrzał uważniej na młodzieńca, co mu tak śmiało zaprzeczał. Zwrócił też na niego uwagę Feliks, bo obejrzał się powoli i rzekł:
— Panu Adamowi moje uszanowanie! Naucz się pan bańki stawiać, krew puszczać i muchy hiszpańskie łapać na wiosnę. Dosyć będzie z ciebie tej nauki.
Adam milczał. Na twarzy jego malowała się męka i ból okropny. Machinalnie ściskał na piersiach czapkę swą akademicką, a zęby mu dzwoniły, jak w febrze.
Stary Lachnicki oczy wbił w ziemię i westchnął. Słowo pańskie święta rzecz i on tak myślał; ale chłopiec tak prosił i błagał, że mu ustąpić musiał. A teraz za późno było się cofać.
Nagle jakaś myśl inna przerwała niezadowolenie pana. Wstał i podszedł kilka kroków.
— Słyszę, Rafał Radwan z tobą przyjechał? — spytał Adama.
— Rafał, mędrzec, jest w Rahoźnej? — zawołał Feliks.
— Przyjechał ze mną — potwierdził Adam.
— Może pan nie rad, że chłopiec kolegę przywiózł — wtrącił Lachnicki.
— I owszem. Chciałbym nawet, żeby temu koledze niczego nie zbrakło w Rahoźnej. Jest to i mój znajomy.
— Papa zna Rafała? A! u Brzezowej! — zapytał i odpowiedział sam sobie Feliks z właściwą mu żywością.
— Wiele rzeczy i osób znam, które mają być dla mnie sekretem! — odparł Rahoza z naciskiem.
Feliks skrzywił się i na otuchę kawy popił.
— Powiedz, Adamie, panu Radwanowi, żem bardzo się ucieszył z jego obecności tutaj i że nie wątpię, iż mnie starego zechce odwiedzić.
Zaproszenie było dla jednego tylko; Adam to poczuł i pobladł nagle.
— Powiem, panie — odparł krótko.
Audjencja była skończona. Rahoza usiadł przy stole i milczał. Feliks skończył śniadanie i wyszedł, nucąc. Adam nieznacznie trącił ojca.
— Upadam do nóg pana! — rzekł stary, pochylając się głęboko.
— Bywaj zdrów, mój kochany — odparł łaskawie Rahoza.
Adam skłonił się i wyszedł za ojcem. Na ganku głęboko westchnął, czapkę na oczy nasunął i ruszył szybko. Brr! jak go po tych dreszczach i chłodzie paliło teraz — w piersi, w gardle, na ustach, za powiekami.
W duszy tej gołębiej i prostej po raz pierwszy bunt się obudził, rozstrój i gorycz: czuł się zdeptanym i pokrzywdzonym — i za co? za co?
Wyprzedził ojca, by uniknąć rozmowy. Nie potrafiłby teraz łagodnym być, dobrym i mówić o potocznych rzeczach. A jednak poskarżyć się czuł konieczną potrzebę. Ale przed kim? Przed ojcem — nie zrozumie go. Przed Rafałem — wyszydzi. Przed nikim zatem.
Był już w połowie alei topolowej, gdy go ktoś napędził.
— Panienka prosi was — oznajmił lokaj z pałacu.
— Biegaj prędzej — uzupełnił ojciec.
Chłopak zawrócił. Koło bramy panna Kazimiera czekała na niego, w słomianym kapeluszu, z koszyczkiem w ręku.
— Proszę pana doktora z sobą do chorych — rzekła z właściwym sobie, półsmętnym uśmiechem.
— Służę pani — odparł, nie podnosząc oczu.
Zawrócili w bok ścieżyną między połami i nic nie mówili do siebie.
— Panie Adamie! Nabrał pan przez ten rok dwóch brzydkich wad — ozwała się nagle.
— Jakich, pani? — zapytał smutno.
— Słabości ducha i niewiary w tych, którym pan dotąd wierzył.
— Może być. Im dalej w życie, tem prawdziwiej widzimy je, tem rzeczywiściej. Przychodzi logika i druzgoce marzenia; przychodzi prawda i burzy szklane gmachy młodzieńczych rojeń. Czy nie lepiej samemu się obudzić, niż czekać, by ludzie brutalnie nas zbudzili?
— Trzeba wierzyć sobie i swoim. Trzeba hartować się na bój, by zwyciężyć.
Bolesny uśmiech przemknął mu po wargach za całą odpowiedź. Spostrzegła to i stanęła nagle.
— Zraniono pana głęboko; słyszałam wszystko. Musiało pana bardzo boleć, kiedy pan i o mnie zapomniał w swej obrażonej dume.
— Nie, pani. Pójdę pod ten pręgierz znowu i znowu. I więcej zniosę, niż pies podwórzowy. Nie duma moja cierpi, tylko, że już teraz nie wierzę w zwycięstwo.
— Co panu takiego?
— Przejrzałem, pani. W bajkach, szklana góra prowadzi do królewny i kto ma orle szpony, ten się do niej wzniesie. Igraszką ta góra w porównaniu z tem, co na świecie człowieka marnego, jak ja, dzieli od celu.
— Czy więcej dzieli, niż przedtem? — spytała cicho. — Czy panu już cel zobojętniał?
— Panno Kazimiero!
— Tak sądzę po dzisiejszem spotkaniu i po słowach tych. Marzenie prysło.
— Z duszą kiedyś uleci chyba! Nie postało w mem sercu nigdy nic innego i nie postanie. Jak jeden Bóg, tak ono jedno do śmierci.
Spotkali się znowu oczyma i utonęli w swych duszach. „Tyle lat byłeś mi wszystkiem — mówiły źrenice królewny — mistrzem, bratem, przyjacielem, ideałem dobroci i szlachetności, aż ukochałam cię całą potęgą miłości, aż nie rozumiem już teraz życia bez ciebie. Czyż nasze kochanie nie warte ofiar, bólu i walki?...“
Usta jej nie miały wyrazów, ale chłopak mowę tych oczu znał, odkąd czuć zaczął; więc zawstydzony swą słabością, owładnięty i pobity siłą uczucia i młodzieńczego zapału, zapomniał o wszystkiem.
— Proszę mi darować — szepnął. — Rok cały marzyłem o Rahoźnej, zapomniałem o trudach i walkach, widziałem tylko swe uczucie. Rzeczywistość zmroziła mię. Zabolało okropnie.
— I ja inaczej wyobrażałam sobie nasze spotkanie — odparła smętnie. — Zanadto marzymy oboje. Myślałam, że, jak zeszłego roku, od ciemnego boru pozdrowi mnie znajomy głos znajomą piosenką. Pamięta pan? I wczoraj wieczorem długo nasłuchiwałam napróżno. Trzeba było wywalczyć spotkanie, cierpieć, żeby się odnaleźć znowu takimi, jakimiśmy się żegnali przeszłej jesieni.
Wyciągnęła do niego rękę, na której błyszczał wąski pierścionek z opalem, a on ją wziął i w milczeniu ucałował. Potem ruszyli dalej. Oddalili się już o sto kroków, gdy nieopodal miejsca, gdzie stali, zaruszały się płowe kłosy żyta i wynurzyła się głowa Rafała. Leżał tam zapatrzony w niebo i rozmyślał; teraz się podniósł, przeciągnął leniwie i ziewnął.
Potem ręce włożył w kieszenie i, z właściwą sobie lekceważącą dezinwolturą, ruszył w tym samym, co oni kierunku. Na ustach błądził mu pogardliwy uśmiech. Dopędził młodą parę na kładce, rzuconej nad rzeczką.
Adam spostrzegł go pierwszy.
— Skąd się tu wziąłeś, Rafale? — zagadnął mimowoli zaniepokojony.
— W zbożu leżałem, tam — odparł spokojnie.
Młodzi zamienili z sobą spojrzenie i rumieniec. Trwoga ich ogarnęła na myśl, że nie byli sami w posiadaniu swej tajemnicy.
Szatańsko piękne oczy Rafała spoczęły badawczo na twarzy dziewczyny, potem przeszły powoli po całej postaci.
— Rafał Radwan, mój kolega; panna Rahozówna — przedstawił ich zmieszany Adam.
Rafał zlekka dotknął czapki.
— Pan Lachnicki opowiadał mi właśnie o panu — rzekła przyjaźnie panienka.
— Ładnie mnie pewnie przedstawił! — mruknął niechętnie.
— Jako swego przyjaciela i prawego człowieka.
Był nacisk w tem powiedzeniu, który Rafał zrozumiał, bo zmierzył ich oboje wzrokiem i ramionami ruszył.
— Lepiejby było, żeby mniej gadał o sobie i o innych.
— Przyznaję ci rację w tym razie! — uśmiechnął się Adam.
Panienka weszła na kładkę, młodzi ludzie za nią. Za rzeczką, bez słowa pożegnania, Rafał zawrócił w prawo.
— Nie pójdziesz z nami? — spytał Adam.
— Bądź spokojny, ani myślę — odrzucił, oddalając się.
Z czasem swoim nie wiedział co robić. Ludzi nie cierpiał, książek nie miał, zajęcia nie rozumiał; ruszył przed siebie, bez drogi, w las.
Przyroda, która mędrca do podziwu wznosi, młodego jak wino podnieca, marzyciela duszę rozkoszą poi, artystę zachwytem napełnia, dla tego pogańsko-niewiernego umysłu, dla tej duszy zbuntowanej i szyderskiej, dla tego serca pustego nie miała uroku; była zamkniętą księgą. Wokoło niego zmieniały się widoki, śpiewały ptaszki, nad nim świeciło złote słońce; on szedł, nie widząc nic, i myślał o metafizyce.
Sądzonem było jednak, że mu dnia tego nie dadzą rozmyślać. Śmiechy i piski kobiece doleciały go z ubocza, od polanki, gęsto czarnemi jagodami pokrytej.
Sądzonem też było, że dnia tego będzie świadkiem scen miłosnych. Z za jodły rosochatej, ujrzał dwie dziewoje miasteczkowe, hoże i dorodne, chichocące i umykające od chłopaka w eleganckim garniturze do konnej jazdy, który im żartobliwie drogę zachodził, groził zagrabieniem zebranych jagód i podawał warunki wykupu.
Był to młody Feliks Rahoza.
Gniadosz jego, uwiązany opodal, niecierpliwił się widocznie, ale pan rozswawolony, przekomarzał się dalej i, wbrew pojęciu Lachnickiego o hierarchji i powadze rodowego starszeństwa, uganiał się za mieszczankami, jak pierwszy lepszy donżuan miasteczkowy.
Rafał popatrzał chwilę, gałęzie rozchylił i wyszedł na polankę. Dziewczyna jedna wrzasnęła i uciekła, druga wyrwała się z objęć panicza i także znikła, a Feliks, czerwony jak burak, podniósł wściekły wzrok na intruza.
— A, to ty! — zawołał prędko. — Skąd się tu wziąłeś?
Drugi raz dzisiaj pytano o to Rafała.
Poprzestał na obojętnem ruszeniu ramionami i szedł dalej.
— No cóż? Czy twój rozum jeszcze urósł, a usta się zmniejszyły, że już przez nie ani jedno mądre słowo wyjść nie może? Czy nie raczysz się przywitać?
— Na swoim gruncie możesz to pierwszy uczynić.
— Co za formalistyka! A jeśli nie mam ochoty?
— Mnie i bez „jeśli“ tej ochoty braknie.
— To możemy sobie w takim razie zobopólnie dogodzić.
— I owszem.
Rozminęli się. Po chwili Feliks już na koniu dopędził go i zwolnił biegu gniadosza.
— Ale żebyś w swoich spacerach nie właził mi w drogę, byłbym ci bardzo obowiązany! — rzucił niechętnie.
— Nie wchodzę nikomu w drogę, kto mnie mija i nie zaczepia! — była ostra odpowiedź.
— Tego się po mnie nie spodziewaj. Lubię się z tobą pobawić i podrażnić! Zabawna jesteś purchawka! — zaśmiał się złośliwie Rahoza.
— Jak ci się podoba. Za skutki sam zapłacisz.
— Ejże! Będą nawet skutki? tem lepiej, będziesz jeszcze zabawniejszy! Do zobaczenia zatem!
Puścił cugle koniowi i jak wiatr popędził.
Dziwny grymas, niby uśmiechu, rozchylił wargi Rafała. Pantera tak musi szczerzyć zęby, gdy zbiera się do skoku na swą upatrzoną ofiarę.
Sekundę to trwało i znowu twarz młodzieńca wróciła do zwykłego, twardego wyrazu. Za śladem kopyt poszedł i po chwili z gąszczu wydostał się na gościniec leśny.
Domostwo Lachnickiego widać było na prawo.
Słońce stało w południu i piekło okropnie. Rafał miał dosyć wędrówki; zawrócił do straży i usiadł na ganku.
I tutaj nikogo nie było. Gospodarz był z psiarnią w lesie; stara sługa za rzekę się wybrała z bielizną; zagrody pilnował ogar stary, pół-ślepy i chromy, wylegając się na trawie podwórza.
Rafał z tłumoczka książkę wyjął i czytał, paląc cygaro.
Nie podniósł oczu ani na warczenie psa, ani na kaszel i ciężki chód człowieka, który przekraczał furtkę obejścia. Gość o trzy kroki od ganku ukłonił mu się grzecznie, nie otrzymując nic wzamian, wszedł na schodki, potem do domu i po chwili znowu się ukazał, nie znalazłszy wewnątrz nikogo.
Zmęczony był wędrówką w upał, więc czekać widocznie postanowił, lub chociażby spocząć. Na ławce usiadł, westchnął i zapalił fajeczkę.
Stary był to człek, zgarbiony i zawiędły. Wielki nos zaglądał do ust bezzębnych, wybiegała na jego spotkanie śpiczasta, źle ogolona broda; oczy blado niebieskie, naiwne jak u dziecka, smutne jak u sieroty, patrzały przed siebie w wiecznem zamyśleniu. Ręce założył na kiju, pochylił się i, zasnuty kłębem dymu, medytował.
Rafał nagle nos podniósł, zawęszył i kichnął. Obejrzał się, szukając, skądby ten drażniący swąd pochodził, kichnął raz, drugi i zaklął bez ceremonji:
Verfluchtes Kraut!
Stary drgnął i wyprostował się.
Sie sind Germaniens Sohn? — zapytał, jąkając się.
Młody człowiek spojrzał na niego przelotnie.
— Wyrzuć pan swoją fajkę, do djaska! — burknął.
Stary usłuchał natychmiast i podszedł bliżej.
Ach, Hen Gott! — westchnął. — Pięćdziesiąt lat nie słyszałem naszej mowy, tak z serca, dobrowolnie! Może pan i moją Minnę zna?
— Czego? — zapytał Rafał niechętnie.
— Ach, prawda. Pan nie wie, o kim mówię. Minna Ruprecht, moja synowa, Bayern, München, Salzgasse 14.
Mówił to jednym tchem, jak adres do listu, a głos mu drżał niepokojem.
— Może być, że znam — rzekł student obojętnie. — Mieszkałem na Salzgasse i kolegę w gimnazjum miałem Ruprechta.
Herr Je! To był Franz, Minny ulubiony, taki złoty blondynek, dobre dziecko! O Herr Je!
— Wielki był osieł i hultaj ten wasz Franz. Dawno go pan nie widział?
— Nigdy, panie, nigdy! I nie zobaczę — odparł żałośnie stary, trzęsąc głową.
Rafał ruszył ramionami. Nie obchodziło go to wcale. Zabierał się znowu do książki, ale mu stary przerwał:
— A Minny pan nie widział nigdy? Jak ona wygląda?
— Co za Minna? Synowa wasza? Toć ją znacie przecie!
— Nie znam, panie! I nie poznam! — westchnął powtórnie.
— Cóż u djaska? Kpisz pan, czy o drogę pytasz? — zapytał Rafał, spoglądając na niego uważnie.
Ach, Herr Je! Młodemu to kpiny, a mnie!... — urwał i głową pokiwał. — Pięćdziesiąt lat guwerneruję, panie!
— Szczególna ochota! — mruknął młody człowiek.
— Aha, ochota! Ja sam myślę, że źle zrobiłem wtedy. Połakomiłem się, panie, na tysiąc rubli pensji. Zostawiłem żonę z dziećmi i pojechałem do Rosji.
— Temu lat pięćdziesiąt?
— A tak, blisko tego. Czasem mi się zdaje, że to dawno bardzo, a czasem, że to wczoraj było. Rudolfek, Minny mąż, miał sześć lat, Wilhelmina cztery, a mały Hans półtora. Cud, nie dzieci! Teraz nikogo niema!
— Czemuż pan nie wrócił, kiedy ich pamiętał?
— Kiedy im ciągłe trzeba było pieniędzy. A żebym pojechał, tobym stracił ich grosz. Więc ciągle posyłałem. Osobliwe, ile taka rodzina kosztuje! To mundurki, to chleb, konfirmacja, szkoły, a przytem doktór i apteka. To już najciężej płacić. A było tego u mnie, było! Kobiecisko się zapracowało, zmarło; Wilhelmina się przeziębiła na balu w „Vereinie“ i zmarła. Chłopcy sami zostali, a pieniędzy coraz więcej szło. Rudolf się ożenił, próbował tego i owego bez dobrego skutku; dzieci bóg mu nie skąpił, siedmioro zostawił, bo i on umarł, panie, i Hansa nie stało. Ot, w ten sposób wędrowałem z domu do domu i guwernerowałem. Próżny trud! Sympatji niema, uznania niema. Pięćdziesiąt lat starałem się zaszczepić w młode dusze kult Lutra i Germanji i ze smutkiem wyznaję: był to głos wołającego na puszczy. Trzydzieści posad zmieniłem, siałem dobre ziarno, zbierałem kąkole obojętności i szyderstwa. Dlaczego oni mnie, Bawara, Szwabem zrobili? Dlaczego poza godziną lekcji słowa nie rzekną w naszej pięknej mowie? Dlaczego natchniona pieśń Goethego trzyma się tylko chwilowo ich pamięci, a gdy wspomnę naszych bohaterów, ziewają tylko? Ach, Herr Je! Dziki naród, niewdzięczni ludzie, puste serca!
Stary się zapalił, broda mu się trzęsła, a zblakłe oczy nabrały życia.
Rafał, wpół leżąc, z za dymu cygara słuchał go, a lekki rys sarkazmu igrał mu po licach. Gdy umilkł Niemiec, przeciągnął się i raczył wyrazić swe zdanie:
— Zamiast ludzi uczyć i nawracać, trzeba nimi pogardzać i szkodzić im! Będą wtedy poważać, szanować i pamiętać.
Rękę swą w pięść zwinął, tak silnie, że aż krwią nabrzmiała i podniósł.
— Ot, tak zdław ludzi, byś coś znaczył! Dadzą ci laury za kajdany! Nikczemne plemię!
Ruprecht uśmiechnął się dziwnie.
— Smutne, ale zaiste prawdziwe. Pan przecie nie sądzi, żebym ja ich kochał. Zaco? Oni bogaci, ja biedny, oni dom i kraj mają, ja nie, oni przy rodzinach, ja sam! Pięćdziesiąt lat milczałem przecie i zmilczę do końca. Panu mówię, bo pan nasz i mnie zrozumie, a szkodzić nie mogę, ani pogardzać! Nie daliby za to pieniędzy.
— I wy należycie do ludzi, do nikczemnego plemienia! Po ziemi pełzacie wszyscy wespół. Jeden robak przez pół wieku zniszczyłby całą puszczę!
— A żona, a dzieci, a wnuki! Coby się z niemi stało, żebym ja płacić chciał za każde szyderstwo, za każde upokorzenie, za każdą poniewierkę!
— To podusić żonę i dzieci, jeśli stoją między nami i zemstą! Cha, cha! Bo i co ona wam dała, ta rodzina? babrała życie, siły, uczucia, żądając tylko pieniędzy! I wy pytacie o synową i wnuki! O ludzkości, roju bezmyślnego robactwa.
Stary się zgarbił i oczy wbił w ziemię. Argument był za silny na jego głowę. Zląkł się takiego wyniku.
— Pan młody — szepnął — wam się zdaje, że wszystko można, wszystko dostępne. Mein Gott, tak się tylko zdaje. W człowieku jednak siedzi taka moc jedna, co nauczy znosić i cierpieć. Bez niej byłoby może lżej i lepiej, a może czasem ciężej i gorzej. Kochałem bo moją Luizę i Rudolfa, i resztę dzieci! A teraz Minnę kocham i jej robaki. Co robić? Zmilczę do końca i ścierpię dla nich.
— Wünsche Glück! — rzucił przez zęby Rafał.
Ruprechl westchnął. Czuł, że była odprawa w tych słowach, ale przemóc nie mógł ciekawości.
— Żeby mi pan co o Salzgasse naszej powiedział! — rzekł po chwili nieśmiało.
— Brudna i odrapana.
— A Franz, panie?
— Ryży i zezowaty. Hultaj wysokiej próby i głupi, jak stołowe nogi. Zastałem go i zostawiłem w pierwszej klasie. Musiał na niej poprzestać.
— Biedna Minna! — westchnął pedagog. — To był jej faworyt.
— Zwykła rzecz. Gdzie niema jedynaka, sympatje rodziców posiada zwykle najgorszy.
— Pan pewnie wróci do naszego Monachjum?
— Wrócę po wakacjach.
Ach, Herr Gott! A ja kiedy?
— Ano, jak wymrą wszyscy i nikt się nie zgłosi po pieniądze!
Nun, ja! Żebym dożył takiej chwili, że oni będą w dostatku, tobym chętnie u Minny poprosił o kąt, kawę i fajkę! Ale to jeszcze daleko.
— Tem lepiej! Będziecie dłużej o tem szczęściu marzyli!
Ogar w tej chwili podniósł się leniwie, zaskomlal i znowu legł. Było to powitanie towarzyszów i pana.
Stary leśniczy, uznojony, a zawsze pogodny, ukazał się we wrotach, więc Ruprecht wstał i podszedł ku niemu. Zmienił się w jednej chwili. Postawę miał pokorną, twarz uśmiechniętą uprzejmie, przemówił retorycznie zum Herrn Oberförster!
Ale Oberförster ręce rozłożył i skrzywił się z niesmakiem.
— Kaduk was zrozumie, panie guwernerze! — odparł, a spostrzegając Rafała, zwrócił się do niego:
— Niechno mi pan wytłumaczy ten szwabski szwargot. Pewnie ze dworu polecenie od baronowej starej. A tyle ją razy prosiłem, żeby mi Szwaba bez kartki nie przysyłała!
Ruprecht powtórzył swoje polecenie.
— Proszą o jaką zwierzynę młodą! — przełożył Rafał.
— Chyba z gniazd każę wybierać pisklęta! — odparł leśniczy. — Niech mu pan powie, że w ostateczności kaczek przyślę.
Rafał powtórzył odpowiedź i guwerner, skłoniwszy się nisko, odszedł, rzuciwszy w stronę studenta żałosne spojrzenie.
— Dawno on we dworze? — zagadnął Rafał.
— Lat dziesięć mija. Nic teraz nie robi, ale że panicza uczył dobrze, płacą jako rezydentowi, bo w rodzinie nieboszczki pani dużo lat też przebył! At, stary grzyb! Nie lubię ja go za to, że, polski chleb jedząc, mowy się nie nauczył, ani serca do nas nie nabrał. Piesby się druhem stał, a Szwab Szwabem! Pan tu sam, bez Adasia?
— Do leśnika poszedł, do chorej!
— Włóczęga z niego. Tyle ja go zwykle widzę, co wieczorem godzinę, jeśli we dworze nie siedzi. Taka to młodość! Chodzić i jeździć ciągle! Panicza naszego spotkałem też, jak do Sarnowa jechał. A pan się sam nudzi.
— Ja się tylko z ludźmi nudzę, — odparł Rafał.
Leśniczy nie dopatrzył przymówki, zajęty myślą zabawienia gościa.
— Możeby pan zapolować lubił? — rzekł. — Zły to czas, ale na ciągi kaczek pójść można przed wieczorem.
— Możemy — mruknął Radwan.
— To dobrze! Mówił dziś pan: pamiętajcie, żeby panu Radwanowi na niczem nie zbywało! Do siebie też pana bardzo prosi.
— Do Adama przyjechałem i z wami zostanę.
— Dziękuję panu za chłopca i za siebie! Byle panu dobrze z nami było. Strzelać pan pewnie umie?
— Możemy spróbować przed polowaniem.
Leśniczy, uradowany z przedmiotu, dotyczącego jego kompetencji, żywo wszedł do domu. Broni różnej miał sporo, więc po chwili wrócił, niosąc dubeltówkę, sztucer dalekonośny, starą jednorurkę i parę pistoletów.
Rafał obejrzał każdą sztukę.
— Z czego pan sobie życzy, bym zdał egzamin? — spytał.
— Ano, ze strzelby najpierwej, a potem z pistoletów.
— A cel?
— W tę jodłę na brzegu. Sto kroków.
— Dobrze. W ten kawał pnia, gdzie sęk widać.
Zmierzył i wypalił. Stary żywo podbiegł.
— Najsumienniej, wedle obietnicy. Pan cały majster. W lewej rurce kula. Wyrzucam czapkę. Raz, dwa, trzy.
Strzał padł. Czapka zawirowała i spadła pod nogi leśniczego. Kula wybiła w niej regularny otwór.
— Brawo! — zawołał Lachnicki.
— Brawo! — powtórzył za nim obcy głos.
Obejrzeli się. Troje ludzi przyglądało się z drogi popisowi. Na czele młoda panienka, świeża i różowa, zasłaniająca się od słońca pękiem leśnych kwiatów i gałęzi; obok niej Feliks Rahoza, rozpromieniony i swawolny; za nimi młody człowiek, wątły i małego wzrostu, z dużą teką w ręku. On to właśnie wołał brawo, podczas gdy Feliks coś szeptał w ucho panienki, zanosząc się od śmiechu.
Rafał grono to całe objął jednem spojrzeniem, wyprostował się i, oparty na strzelbie, czekał, jakby się spodziewał zaczepki.
— Lachnicki, mam ci coś powiedzieć! — ozwał się miody Rahoza, odchodząc na stronę i skinieniem wzywając leśniczego.
Panienka i obcy młodzieniec zbliżyli się do Rafała.
— Celnie strzelasz, mój przyjacielu! — rzekł młody człowiek, klepiąc go poufale po ramieniu. — Proszę, zwróć się profilem i podnieś nieco głowę.
Na czoło Rafała wybiegła krew, oczy poczynały złowieszczo błyszczeć, a nozdrza rozdymały się dziko. Usunął się o krok, ale nie ustępował z placu.
— Kształty greckiego efeba, a rysy z kamei! — prawił niezrażony gość, oglądając go, jak towar. — Karnację dziewczyny ma ten potępieniec! Co za czoło! Jaka gęstwina naturalnych loków! Per Bacco! Feliksie, daj buzi, za taką rekomendację. Słuchajno, przyjacielu, potrzebuję modelu. Dogadzasz mi najzupełniej. Pofatyguj się od jutra codzień na godzin parę do mnie, do Sarnowa. Dam ci za każdy raz po trzy ruble! Co, zgoda? Pokażno swoje ręce. Będą pewnie za grube, ale o to mniejsza. Członków mi twoich trzeba i głowy. A muskulatura?
Zbliżył się i znowu położył rękę na ramieniu.
— Nie dotykaj! — burknął Rafał.
Malarz spojrzał zdziwiony.
— Nie dotykaj! — powtórzył dobitniej.
— Kaziu! — zawołała panienka. — Ależ to być nie może! To żart nowy pana Feliksa. Ten pan się gniewa na ciebie!
Malarz odskoczył.
— Powiedziano mi, że od kilku dni w Rahoźnej jest nowy strażnik, mogący służyć za model, i wskazano mi pana! Jeślim był wprowadzony w błąd, nie moja wina. Jestem Kazimierz Sarnecki.
— Radwan! — była krótka odpowiedź.
Feliks, który z wielkim trudem śmiech tłumił, wybuchnął nareszcie z całego gardła.
Panienka obejrzała się i pogroziła mu palcem, potem nieśmiało spojrzała na Rafała.
Oddalił się trochę, a za nim szedł malarz, tłumacząc się, przepraszając bezustannie.
Oczy jego wciąż pożądliwie śledziły rysy pięknego chłopca, wyrażały zachwyt i zapał, tak zapamiętały, że go nie odstraszał i złowieszczy wyraz oczu i ponure zacięcie ust pysznego modelu.
Rafał, rzuciwszy swe nazwisko, zamilkł. Do ganku podszedł, odłożył strzelbę, wziął do rąk jeden z pistoletów, nabił go i spojrzał w stronę Lachnickiego.
Ale leśniczy wobec panicza stracił rezon. Stał na boku ze spuszczoną głową i gładził jedwabiste uszy wyżła faworyta. Był w tej chwili sługą i podwładnym.
— Cha, cha, cha! — zaśmiał się Feliks. — Ta mina filozofa, traktowanego per „mój przyjacielu“, ta zgroza, to oniemienie z gniewu i podziwu! Jak żyję takiej farsy nie widziałem! Panno Anielo, i dlaczego, u Boga, pani przerwała to widowisko! Maluczko, a doszłoby do gestów. Kazimierzu, podziękuj siostrze, dzięki jej tylko wyszedłeś żyw ze szponów smoka!
— Błazen jesteś! — burknął malarz i, znowu zwracając się do Rafała, po raz dziesiąty wyciągnął do niego rękę.
— Wszak mi pan mimowolną niegrzeczność daruje. Przepraszam i przepraszać nie przestanę, aż pan zupełnie tę scenę puści w niepamięć. Ależ panie, straciłem zupełnie zimną krew na widok pana. Zabawnie to brzmi ode mnie do pana, niby komplement kobiecie, ale takiej piękności, jak pańska, nie spotkałem dotąd ani tu, ani zagranicą, a mogę powiedzieć, że przewałęsałem się po świecie w pogoni za estetycznem pięknem lat spory dziesiątek. No, i pomimo wszystko wdzięczny jestem Rahozie, że, choć z konceptem niesmacznym, ale przecie zapoznał nas z sobą. Śmiem wierzyć, że będzie to dobra znajomość.
Znowu drobna, kobieco biała dłoń artysty, wyciągnęła się do uścisku; tym razem i Rafał swoją podał.
— Nie mam do pana żadnej pretensji! — raczył wymówić.
— Aha, więc do mnie! — zaśmiał się Feliks, podchodząc i z drwiącą miną na niego spoglądając. — Od artysty dostałem tytuł błazna, a od ciebie co posłyszę, mistrzu?
— Nic!
— Jaka szkoda! Dużobym dał, żeby ciebie raz w życiu wyprowadzić z cierpliwości.
— Dużo dasz, a ja dużo wezmę wtedy! — odparł Rafał z dziwnym spokojem.
— Zawsze okropne rzeczy obiecujesz. Wiesz przysłowie: Krowa, co wiele ryczy...
— Elegancki jesteś! — oburzył się artysta, a panienka, która mało mówiła i co chwila podnosiła tylko oczy na Rafała, poruszyła się niecierpliwie.
— Panie Feliksie! Chodźmy lepiej do tych obiecanych czarnych jagód.
— Przerwaliśmy panu ćwiczenie z bronią! — zagadnął malarz uprzejmie. — Ostatni strzał był wyborny.
— Chodzą wypadki po ludziach — dorzucił drwiąco Feliks. — Czy to ciebie stara Brzezowa uczyła strzelać?
— Niech pan zawstydzi tego niepoprawnego dowcipnisia! — rzucił pojednawczo Sarnecki.
— Słuchajno, Rafale, urządźmy turniej! — zaproponował wesoły chłopak, porywając drugi pistolet.
— Ślicznie! — zaśmiała się panienka. — Kto zwycięży, ten drugiego przeprosi.
— Za co? — spytał Rafał, pierwszy raz spoglądając na nią.
Zapłoniła się cała pod tym wzrokiem i umilkła.
— Racja! — potwierdził Feliks. — Przeprosisz mnie, Rafale, za nieuszanowanie i jawny bunt przeciw mej powadze.
— Do czegóż będziemy strzelać? — spytał Radwan obojętnie.
— Do tego!
Chłopak poskoczył, zgiął się przed panienką, z pęku trzymanych przez nią kwiatów wyjął gałązkę wielkich dzwonków leśnych i zatknął ją w kępę jałowcu, rosnącego nad drogą.
Rafał ręce na piersi założył i drwiąco się przyglądał tym przygotowaniom.
Feliks bardzo tę sprawę wziął do serca: sam na ganku nabił drugi pistolet, odmierzył trzydzieści kroków, śmiał się, sypał dowcipy, podśpiewywał pod nosem. Zamienili broń i młody Rahoza strzelił. Krzak się zatrząsł, ale dzwonki liljowe kołysały się na nim nieporuszone.
Panienka zaklaskała w dłonie.
— Przeproś pana Radwana, przeproś! — wołał Sarnecki.
— Phi! — uśmiechnął się z przymusem Feliks. — A jeżeli i on chybi?
— Ja? — rzekł zwolna Rafał.
— No, no! Nie przechwalaj się, ale pal! — syknął niecierpliwie chłopak.
— Do kwiatów strzelać nie myślę. Stań sam u celu.
— Co?
— Stań sam. Przestrzelę ci czub twojej dżokiejki!
— Moje uszanowanie!
— Boisz się?
— Pewnie, że na twoją fuszerkę życia ryzykować nie myślę.
— W takim razie zakładu dzisiaj nie rozegramy.
— Na takich warunkach nie. To jasne, że przeczuwasz pudło i tchórzysz!
— Lubię mieć cel, godny strzału...
— Ja potrzymam kwiat w ręku! — zawołała panienka.
— Ależ pani! Ależ Anielko! — podniósł się protest.
Dziewczyna poskoczyła, ale już Feliks ją uprzedził i u celu stanął.
— Pal! — krzyknął.
Rafał pistolet podniósł i wypalił.
Kula zerwała czapkę chłopaka, który, choć bardzo blady, już się śmiał zaraz.
— Słowo daję, przyjemne wrażenie! Dziękuję ci, Rafale, żeś chybił! No, bo sądzę, że radbyś był mnie sprzątnąć z tego świata! Cha, cha, cha!
Na Anielkę spojrzał i, pochylając się po kwiat nietknięty, podał go jej z uśmiechem.
— Nie uwierzy mi pani, gdy powiem, żem do niego umyślnie spudłował, bo to pani kwiat; ale temu chyba pani uwierzy, żem za tę rączkę ryzykował głowę pod strzał tego szaleńca. Kupiłem sobie tę rączkę!
Dziewczyna sponsowiała i cofnęła rękę.
— Pan taki nieznośny! — odparła grymaśnie, odymając usta.
— Przeproś pana Radwana, Feliksie! — wołał Sarnecki.
— Ani mi się śni! Za co?
— A choćby za dzisiejszą mistyfikację.
— Jaką mistyfikację? Powiadasz mi dzisiaj: potrzebuję potępieńca — daję ci potępieńca pięknego, młodego, wielkiego nawet bałamuta. To żadna mistyfikacja. Pozwalam ci go malować. Szkoda, że model na Franceskę tego Paola daleko, mógłbyś zrobić odrazu grupę. Rafał, masz zapewne fotografję swej ukochanej? Pokaż.
— Mam tylko pannę Nadzieję Satin! — odburknął. — Jedną z tuzina, których tyle nosiłeś z sobą.
— Co za Satin? — spytała panienka ciekawie.
— Kochanka jego ostatnia! — rzucił Rafał brutalnie.
Anielka oblała się krwistym rumieńcem, Feliksa oczy pociemniały od gniewu.
— Nie wstyd ci takie rzeczy pleść?
— Jeśli to uważasz za wstyd, to dlaczego robisz? A jeśli robisz, dlaczego się wstydzisz, i kłamiesz, i udajesz? Bo i na to wasza religja znajdzie wytłumaczenie zapewne, ale ja, ateusz, wykrętów, wstydu i fałszu nie rozumiem. Zapytałeś, odpowiadam.
Feliks zagryzł usta. Zadać kłam, to narazić siebie na bezwzględne odkrycie i cały szereg nagich faktów. Rafała nie powstrzyma od opowieści skandalicznej ani obecność obcych, ani nawet kobiety. Trzeba było zmilczeć i znieść tym razem. Walka stawała się nierówną, młody Rahoza raz pierwszy zszedł z placu.
— Zapłacisz mi za to! — pomyślał, wściekły za porażkę.
Panienka zgorszona odeszła, Sarnecki z marsem na czole gładził brodę, dobry ton zerwał się nagle.
Rafał tryumfująco się zaśmiał, ręce włożył w kieszenie i bez pożegnania wszedł do domu.
— Feliks, — upomniał malarz — nie drażnij tego człowieka. Bo i czego ty chcesz od niego?
— Nie cierpię go! — wybuchnął Rahoza. — Antypatycznie nienawidzę!
— Dlaczego?
— Bo nie cierpię i basta. Nie znoszę jego widoku!
— Przepyszny jest! Ach, gdyby zechciał mi choć parę razy pozować, choć raz, choć godzinę! Czy myślisz, że go potrafię namówić?
— Myślę, jakbym się nad nim zemścić mógł za ten ostatni koncept. Gbur wstrętny!
— Wyzwałeś go sam. Ach! te jego oczy i rysunek ust i formy! Ja go muszę ubłagać o parę posiedzeń.
— Kaziu, chodźmy już! — zawołała siostra.
Feliks podbiegł do niej. Artysta ruszył sam na końcu, oglądając się jeszcze na straż samotną. Postanowił tu wrócić jutro i pojutrze, aż postawi na swojem.
Naprzeciw niego drogą wracał do leśniczówki Adam. Nie spostrzegli się wzajemnie, rozminęli zajęci bardzo swemi myślami. Lachnicki ojca oczyma szukał i prędko do domu wpadł.
Pusto było. Rafał z leśniczym wyruszyli na kaczki i chłopak rad był z samotności.
W izdebce swojej u okna siadł, jeszcze raz się obejrzał nieufnie i wreszcie dobył z kieszeni książkę z wierszami i fotografją.
Poezje czytał dziś głośno, gdy, wracając od chorej Gryszanowej, odpoczywali na mchu w borze pod cieniem czarnego świerku. Siedziała obok niego zamyślona i uśmiechnięta, jak kwiat jasny, wśród ciemnych mchów i drzew. Nie przerywała mu i tylko, gdy się jej jaki ustęp podobał, przechylała się nieco i zakładała stronicę listkiem, lub źdźbłem trawy.
Niekiedy, na jakimś wierszu on jej wzroku oczyma szukał i znajdował zawsze czysty i słodki, a spokojny zarazem; uśmiechali się do siebie w milczeniu.
Książkę tę, pełną ziół i mocnego zapachu boru, on teraz przeglądał powoli i oznaczone ustępy odczytywał półgłosem. Złudzenie miał, że są jeszcze razem, więc czasem oczy podnosił. Za oknem stała, podobna do tamtej, czarna jedlina, a pod nią róż girlandowych krzak rozkwitał, więc chłopak, szczęściem ogarnięty, do róż tych, jak do niej, się uśmiechał.
Fotografję potem dostał, już gdy się rozchodzili. Prosiła go, by jej to zaśpiewał, czem ją zeszłego roku z oddali powitał. Dochodzili do kładki.
Głos miał nie tyle mocny, ile melodyjny. Zaśpiewał jej ulubionego „Wędrowca“ Szuberta, wtórowała mu półgłosem. Stanęli nad rzeczką.
Dała mu wtedy fotografję i pożegnała: „do jutra“. Okropną miał ochotę rękę jej ucałować, ale się nie ośmielił. Bał się ją urazić.
Tylko, gdy odeszła powoli, pozostał w miejscu i śpiewał dalej, aż mu ją zboża zakryły i skończyła się piosenka i jeden dzień jego szczęścia stoczył się w przeszłość. Zawrócił i on ku domowi, bez śpiewu już, ogarnięty chłodem wieczora i samotności.
Teraz rad jej był. Nie była to samotność pusta i rozpaczna: napełniały ją wspomnienia. Jak żywa, Kazia Rahozówna patrzała na niego z kartki fotograficznej i powtarzały mu się w pamięci jej słowa łagodne i serdeczne, jej spojrzenia kryształowe, jej wdzięczne, trochę powolne ruchy. Odnaleźli się znowu; nie było między nimi tajemnic, szałów, zapomnienia, nic sobie zarzucić nie mogli. Rok, przeżyty w oddaleniu, żadną plamką nie zaćmił ich stosunku i czuli to, że między nimi był świat cały, a jednak nie było nikogo.
Adam książkę złożył, fotografję w nią wsunął i ukrył te swoje pamiątki na samo dno kuferka, potem na stole się oparł i marzył.
Dziś w lesie znaleźli małe jeziorko w ramach zielonej łąki, za tło stały dęby i świerki.
Zatrzymali się. Spokój tu był taki, że stadko dzikich kaczek krążyło spokojnie po gładkiej wodzie i sarna z dwojgiem młodych żerowała beztrwożnie na skraju lasu. Patrzyli długi czas na ten cichy widoczek.
— Chciałabym tu mieć chatkę! — szepnęła Kazia. — Oswoiłabym sarenki i ptactwo dzikie! Tak dobrze, tak daleko od świata, tak cicho!
Jak dzieci, poczęli wybierać miejsce na osadę i układać, jak ją we dwoje zbudują, jak czas spędzać będą. Śmiali się z uszczęśliwienia i odchodząc znaczyli drogę, by trafić tam z powrotem do tych swych ulubionych zamków na lodzie.
O Leonce Brzezównie opowiedział chłopak i postanowili zająć się nią wspólnie, a o Rafale rozmawiali długo ze smutkiem.
O Rafale! Adam się zaniepokoił. Mimowoli bał się dzisiaj spotkania z towarzyszem. Co on mu powie? Uszanuje jego świętość, czy nie? Pierwszy raz bał się też zostania sam-na-sam z przyjacielem i gawędki poufnej. Zrazu sądził, że Rafał zapomniał podsłuchanej rozmowy, lub że nie przywiązywał do niej żadnej wagi.
Radwan wrócił późno z polowania i w wyjątkowo dobrym humorze. Przy wieczerzy rozmawiał o potocznych rzeczach; potem gdy udali się na spoczynek, gwizdał kuplety z operetki Offenbacha, rozbierał się z zabłoconej odzieży. Zdawało się, że dnia tego szczęścia marzyciela nie zaćmi żadna chmura.
Nagle Rafał przestał się rozbierać, usiadł konno na krześle, rozparł się na poręczy i zapalił cygaro.
Był to wstęp do dalszej pogadanki.
Księżyc stał wprost okna i oświecał wyraźnie jego piękną młodzieńczą twarz. Milczał jeszcze, ale już z kątów ust do oczu, zapatrzonych w okno, wybiegały przykre smugi cynizmu i szyderstwa.
I wreszcie, nie patrząc na Adama, rzucił krótkie pytanie:
— Dawno to już romansujecie wśród zboża z tą suchotnicą?
Laclinicki zadygotał i rzucił się mimowoli wstecz.
— Rafale! Zlituj się! — szepnął żałośnie.
— Co, boisz się, że cię zdradzę?
— Ależ nie... Przecie znam cię i wierzę w szlachetność, ale...
— Ale co? Czego się mam litować? Mógłbym chyba zazdrościć, gdybym rozumiał miłosną żądzę. Ale jest to dla mnie zakryta karta. Nie posiadałem nigdy kobiety i wy wszyscy, uganiający się za lada spódnicą, jesteście dla mnie zwierzętami bez myśli i zastanowienia!
— Rafale! — jęknął Adam.
Głowa jego oparła się o ścianę, a twarz zbladła zupełnie. Ale Radwan był na ulubionym tonie szyderstwa.
— Chciałbym widzieć minę twego ojca, żeby tak was kiedy zszedł niespodzianie. Stary to pedant i wielki przeciwnik krzyżowania gatunków. Możeś ty sobie tego nie pomyślał, żeś ty prosty pokurcz podwórzowy, a ona pinczerka. Da ci jeszcze kiedyś tęgo batem stary Rahoza, a ojciec poprawi. Cha, cha, cha!
Adam się porwał na nogi.
— Milcz, bo nie zniosę więcej! — krzyknął głucho.
Oczy jego, zwykle łagodne, gorzały, pierś spokojna podnosiła się przyśpieszonym oddechem. Porwał za ramię towarzysza i ściskał nerwowo.
Rafał spojrzał na niego i zaśmiał się dziko.
— Zniesiesz, kolego, zniesiesz daleko więcej, niż moje trzeźwe słowa w tej chwili. Wogóle świat jest trzeźwy, a ty pijany, kochanku, więc wynik mocno dla ciebie smutny. Naprzód twojej pinczerce sprzykrzy się romans z pokurczem i zawstydzona, spuściwszy uszy, wróci do swych salonów, i szukać będzie towarzysza pinczera; powtóre...
Ręka Adama zakryła mu usta.
— Słuchaj Rafale! Ani słowa więcej! Masz mnie, szydź, żartuj, poniewieraj, zabij mnie, jeśli chcesz, ale jej nie tykaj, bo tego jednego od ciebie nie zniosę. Zapomnę się! Ona jest święta... i żebyś ją znał, szanowaćbyś musiał. Słuchaj. Ja ci wszystko powiem, wyznam, ale ty milcz, jeśli litość masz nade mną, milcz!
I miał w sobie ten głos taką moc rozpaczy, żalu i prośby, a przytem czystej siły, że Rafał zamilkł i, jakby zdziwiony, spojrzał na towarzysza.
W blaskach księżyca szczupła twarz Adama promieniała dziwnym wyrazem czystego zapału i bezmiernego bólu, jasne oczy gorzały ogniem, a z ust, jak potok, popłynęły słowa:
— Dziećmi bawiliśmy się razem, uczyli razem, myśleć zaczęliśmy razem. Pewnie już wtedy serca nasze zaczęły razem bić i kochanie rosło z latami. Wyznań i przysiąg nie było, żądz ani szału ona nie znała, a jam taki, jak ona chciała, jakim mnie jej miłość wykształciła. I jam nigdy kobiety nie posiadał i ja nie wiem, co to kochanka. Miałem tylko jej duszę i serce, jej wiarę i szacunek. I byłem życie całe szczęśliwy! Żebyś wiedział, Rafale, co to za skarb taka dusza druga, a nasza, i taka anielska, jak jej, tej mojej jedynej!
W pokoju nastała chwilowa cisza. Rafał nisko spuścił głowę i nie odzywał się ani jednym wyrazem. Adam trochę drżącym głosem ciągnął po namyśle dalej:
— Dlaczego nie mamy być szczęśliwi? Jest przecie Bóg nad nami i nasze życie widzi. Pod Jego okiem lata te zbiegły i w Jego opiece jesteśmy. Nie da nam zmarnieć, bośmy w sumieniu spokojni i praca tylu lat nie pójdzie na darmo.
Rafał głowę podniósł i spokojnie spytał:
— A jeżeli zmarnieje wszystko daremnie?
Blask zbiegł z oczu marzyciela i zapał oblicza przygasł. On teraz głowę spuścił i wstrzymał się z odpowiedzią.
— Życie dobre, czy złe, przeżyć trzeba... — rzekł wreszcie powoli i głucho. — Dobrze czynić i cierpieć w pokorze każdy potrafi, kto tam za mogiłą w świat inny wierzy i komu tam wynagrodzenie naznaczono. Nie my pierwsi spotkamy się tam dopiero na wieczne nierozstanie!
Od błot nadrzecznych dolatywały ćwierkania wodnych kurek, piski kulików i bekasów, oraz ponury wtór bąków. Czarne gałęzie świerków poruszały się zwolna i rzucały na murawę srebrną od księżyca fantastyczne, ruchome cienie. Dłuższa jeszcze cisza zaległa izdebkę.
Adam powrócił na swe miejsce i twarz w dłoniach ukrył. Rafał spoglądał na niego i jakby czekał jeszcze czegoś.
— Skończyłeś? — rzekł wreszcie. — Mogę się odezwać?
— Mów, Rafale, tylko nie szydź dzisiaj! — szepnął prosząco.
— Nie!... Powiem krótko tylko fakty. Rahoza cię wypędzi i sponiewiera. Córki ci dobrowolnie nie odda, chyba ją porwiesz gwałtem i ujdziesz na kraj świata.
— Nigdy!
— Więc sam pójdziesz precz i zostanie ci z pracy, z wiary, z opieki boskiej, z czystego sumienia i skarbów rozmaitych — figa! Chcesz być szczęśliwym wśród ludzi — wyzyskuj, albo giń marnie!
— To zginę! — odparł spokojnie Adam. — Wyzyskiwać nie chcę i nie potrafię!
— Cała pociecha, że takie niedołęgi, jak ty, lubią ginąć. Ładnieby świat wyglądał, gdyby was więcej było i żyć się upierali!
— A przecie z setek kolegów mnieś polubił, Rafale! — wtrącił Lachnicki ze smutnym uśmiechem.
— Ja nikogo nie lubię. Jesteś anomalją, więc mniej nudnym, niż reszta. Niech ginie i przepada cały świat z tobą razem, mnie wszystko jedno. Nie zobaczymy się, sądzę, nigdy więcej, wszystko mi jedno! Jeśli się to nazywa lubieniem, toś niewybredny! Dobranoc!
Położyli się i Adam sądził, że towarzysz już śpi, gdy się nagle odezwał:
— Adam! Osłuchiwałeś ty kiedy swoją pannę po doktorsku?
— Ależ nie! Dlaczego?
— Radzę ci to uczynić i jeśli masz nadzieję ożenienia się, to wypraw ją na Południe. Masz być doktorem, a nie widzisz, że ona ma początki suchot. Ty jej chudość bierzesz pewnie za wynik tęsknoty za tobą, a to tymczasem formują się tuberkuły w płucach. Będzie z ciebie lekarz jak ze mnie doktór Kościoła...
Adam odpowiedział tylko stłumionem westchnieniem.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Maria Rodziewiczówna.