Kwiat lotosu (Rodziewiczówna, 1928)/II

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Maria Rodziewiczówna
Tytuł Kwiat lotosu
Wydawca Wydawnictwo Polskie
Data wyd. 1928
Druk P. Mitręga
Miejsce wyd. Poznań
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
II.

Była już północ. Na stole w saloniku paliła się wciąż lampka, a pochylona nad nią roztargana głowa dziewczynki pracowała bez przerwy. Pani Brzezowa usnęła zmęczona, usnął Żuczek, chrapała służąca, tylko miasto huczało gorączkowym ruchem uciechy i ta małoletnia męczennica nauki mozoliła się gorączkowo. Stary Rahoza przysłał kartkę z zawiadomieniem, że syna zatrzymuje w hotelu, Rafał wrócił zaledwie przed chwilą i słychać było za ścianą, jak pakował swe mienie; Leonka w ciszy nocnej uczyła się zajadle.
Zamiast chemji, miała przed sobą matematykę; zamiast nagłych rumieńców — papierową bladość na policzkach; zamiast ognia w oczach — mgłę szarą, a na białkach — siatkę krwawych żyłek.
Nadzieja rychłego wypoczynku dodawała jej sił. Odpocząć, zasnąć dowoli, posiedzieć bezczynnie z zamkniętemi oczyma — marzenie to jej było nigdy niedościgłe! Bo i kiedy był czas?
O szóstej budziła ją matka. Z kucharką sprzątała pokoje, przygotowywała śniadanie dla lokatorów, powtarzając półsennie lekcje dzisiejsze. Zawsze ją strach dręczył, że jeszcze nie dość dobrze pamięta; nigdy pewną nie była.
O ósmej, stojąc, połykała herbatę, ładowała w tornister książki i zeszyty, brała na obiad trochę chleba i wędliny i biegła, ile sił miała, do gimnazjum. Daleki to był kurs, trzy wiorsty zapewne, tylko że przywykła i nie miała czasu rachować. Rzadko ją pytano wprawdzie, ale zawsze o najcięższe przedmioty. Była pierwszą w klasie — rozumiała, co to znaczy i, raz zająwszy to miejsce, pozostawała. Potem o trzeciej, gdy koleżanki wracały do domu, biegła na korepetycje. Trzy ich miała, każdą gdzieindziej, wszystkie daleko, dalej, niż gimnazjum. Wracała o ósmej. Nogi wreszcie przestały ją boleć, tylko drżały i paliły ogniem. Przywykła także do głodu całodziennego; nigdy jeść się jej nie chciało, tylko pić i zasnąć. Potem i sen nauczyła się zwalczać; w wątłem ciele organizm stał się kamiennym. Sypiała byle jak i byle gdzie. Czasem sen ją pokonał nad stolikiem schyloną i tak przetrwała do rana; czasami układała się w kurytarzu na drewnianej sofce, czekając na powrót Feliksa, który zwykle klucz gubił lub zapominał, i dzwonił, nie dbając o godzinę. Żałując matki, Leonka czatowała na jego kroki i otwierała, nim odszukał dzwonek. Rzadko tylko, podczas kilkodniowych świąt, sypiała z matką noc całą, bez przerw, spokojnie.
Pół do pierwszej uderzył zegar. Równocześnie drzwi Rafała skrzypnęły i kroki rozległy się w kurytarzu. Leonka obejrzała się zdziwiona, i spotkała się wzrokiem z oczyma studenta. Wszedł do salonu.
— Dobrze, że panią zastaję. Przyniosłem pieniądze za miesiąc, proszę je jutro wręczyć matce, gdyż ja prawdopodobnie nie zobaczę jej więcej. Wyjeżdżam z Lachnickim.
Dziewczynka odłożyła pióro i śledziła bezmyślnie ruch jego ręki, liczącej asygnaty. Zebrała je do szuflady.
— Skończyła pani egzaminy? — spytał łaskawie.
— Za dwa tygodnie dopiero.
— Daleko jeszcze... Nie dowiem się już rezultatu.
— Po wakacjach zastanie mnie pan w siódmej klasie.
— Ano, pewnie, jeśli organizm pani wytrzyma. Jest już błędnica i anemja... może przyjść histerja!...
Rzucił okiem na papier.
— Jakże tam z matematyką? Może pomóc?
— Ej, nie... dziękuję panu. Proszę mi zostawić trochę książek na wakacje.
— Zostawiam wszystkie na pamiątkę po sobie. Wątpię tylko, czy pani wszystko zrozumie.
— Czego nie pojmę, podkreślę, a pan mi wytłumaczy za powrotem, jak zawsze.
— Tym razem nie będzie jak zawsze, bo nie wrócę tu wcale.
— Nie wróci pan? — powtórzyła.
Nie było podziwu i smutku w jej tonie, tylko przestrach okropny i rozstrój. Otworzyła szeroko oczy i nie mogła długą chwilę odetchnąć.
On spokojnie usiadł przy stoliku, rozparł się na nim i patrzył obojętnie na parę drobnych molików, które napół osmalone, rozkładały resztki skrzydełek i próbowały raz jeszcze wzlecieć do morderczego płomienia.
— Jadę na uniwersytet niemiecki. Za ciasno mi tu dla płuc i umysłu... — rzekł lekko.
— I już pan nie wróci! — szepnęła raz jeszcze.
Nie rozumiała, co się z nią działo. Poczuła nagle, z błyskawiczną chyżością myśli, swą dolę szarą, swój mozół krwawy, swój cel daleki, swoje życie męczeńskie.
I poczuła też ból, rozsadzający głowę, kłócie w piersiach, dławienie w krtani, a w oczach palące płomienie.
Pochyliła się nad stołem i niepewną dłonią odrzuciła włosy z czoła, na którem się pot szklił.
— Naturalnie, że nie... — odparł, wzruszając brwiami. — Dla ludzi z mojem usposobieniem niema tutaj roboty. Przechodzę na fakultet filozoficzny. Co zaś do pani — za wiele powijaków was krępuje, byście mogły dotrzeć tam, gdzie chcecie. Zresztą, kobiece projekty — rzecz chwilowego podniecenia nerwów; gdy opadnie — znikają.
Słuchała go, nie przerywając. Bolało ją wszystko coraz gorzej. Znękana była i niezdolna nic odpowiedzieć.
— Kto chce nauce się oddać, prawdę odkryć, badać bezstronnie siebie i ludzi, wpierw wolnym być musi. Nie powinny go pętać węzły rodzinne, bo i cóż one są? Ochroną w niemowlęctwie, niewolą w latach siły i myśli. Próżna forma, narzucona bez pytania o naszą zgodę! Powinien też wyzwolić się z pod ciasnej formułki narodowości i szczepu, bo i cóż może umysł wyższy obchodzić taki lub inny dialekt, takie i takie położenie geograficzne? Wymysł miałkich głów, i nic więcej! Niewola, niewola, ciasnota, ciemność! Śmieszne formułki i aksjomaty bez żadnej podstawy poruszają ciemne masy, zapalają wojny i pożogi, plenią nienawiść. Wstyd i hańba ludzkości, że ją tak łatwo oszukać można. Wstrętna, nikczemna niewola i bezmyślność.
Zapalił się i uniósł. Już nie szydził, ale rzucał z ogniem i demoniczną siłą rękawicę światu. Czuć było, że był wolny w swojem pojęciu, i olbrzymi w poczuciu wyższości, piorunował ród karli ludzi.
Dzikie jego oczy świeciły, jak rznięte kamienie, po twarzy chodziły, jak smugi, błyskawice, a kańciaste czoło przecięła brózda natężenia i wzgardy. Przepyszny był ten szatan.
Leonka podniosła głowę pod huraganem słów namiętnych. Blada była, a mistrz jej mówił dalej, porywając i druzgocąc wszelkie zapory:
— Niewolnik i głupiec, kto prawdy szuka po książkach, ze zdania starych. Niewolnik i głupi, kto wiedzę i filozofję chce pogodzić z religją, zwyczajami, obowiązkami! Niewolnik i głupi, kto się waha: co wolno, a co nie wolno, co wypada, a co nie, co można, a co nie można. Umysł ludzki musi wszystko zbadać, wszystkiego dotrzeć, wszystko objaśnić, więc wolnym być musi. Niema złego, tylko to, czego nie chcemy, bo nie możemy chcieć dla siebie złego, a wszystko, czego chcemy, jest dobre i dla nas konieczne. Gdy się otrząśniemy z pęt tych, gdy otrząśniemy z siebie pleśń wieków, wtedy zaledwie możemy szukać prawdy, sądzić bezstronnie i badać głęboko!
Leonka pochłaniała słowa. Dreszcz nią wstrząsał nerwowy, przestrach i poczucie własnej bezmiernej nędzy wobec takiego programu. Były to szczyty i źródła cudowne, o których mówiła Lachnickiemu. Od trzech lat nauka ta wsiąkała w jej duszę, napojem jej była i karmą.
Dawniej zawrót ją ogarniał wobec tych horyzontów; potem pociągniętą się poczuła i w głowie tej potarganej lęgły się i rosły, podsycane czytaniem i żywą mową mistrza, demony buntu i negacji.
O! mistrz to był niebezpieczny, a uczennica pojętna. Rozumieli się doskonale!
Wpływowi temu nic nie przeciwdziałało, oprócz suchej godziny religji w szkole, którą wydawała machinalnie, z obowiązku.
Rafał czasem, ujrzawszy katechizm na stole, parafrazował go po swojemu i dowodził sofizmatami bezsensu.
Nie nauczył jej nikt bronić prawdy i wiary.
Matka brała ją z sobą w niedzielę do kościoła, gdzie w ścisku i gorącu patrzała na ołtarz i celebranta, nie zdając sobie sprawy ze znaczenia obrządku. Rafał nazywał to buddaistyczną szopką, wymyśloną dla odurzenia ciemnych mas, a pani Brzezowa, poza procesem z Zudrami, nie myślała o niczem, nie widziała świata. Raz w rok posyłała córkę do spowiedzi, lecz nie pytała, czy odbyła Sakrament, a dziewczynka słuchała radcy, który jej mówił:
— Spowiedź, co to spowiedź? Wyznanie grzechów, cóż to grzech? A gdzież człowieka wola i swoboda? Czemże jest umysł jego, czem krytyka, jaka racja w wypowiadaniu swoich myśli i uczuć klesze? Cóż my warci, jeśli sami wyznajemy, że nasze pragnienia i chęci złem są? Więc zgwałcenie natury i żywot ślimaczy ma być celem i ideałem? Pocóż więc myśleć, pragnąć, badać, żyć wogóle? Zbydlęcieć zatem i basta.
Więc Leonka nie szła do spowiedzi, a matka nie pytała, czy była w kościele i tak mijał rok za rokiem.
Wyzwalała się tedy powoli z pęt, wskazanych przez Rafała.
Religja zerem jej była, a jeśli z niej nie drwiła i nie szydziła jawnie, to tylko dlatego, że małomówną była z natury i czas miała nauką zajęty, ale poganką stała się do gruntu i zapatrzona w mistrza, za dumę sobie miała prześcignąć go w tej swobodzie ducha. Podniecana jego pogardą dla kobiet, zabijała w sobie delikatność i dobroć wrodzoną, uległość i słodycz i litość, — zohydziła sobie wszelkie serdeczne uczucie. Postanowiła mu dorównać.
Najciężej jej było pogodzić się z myślą opuszczenia matki starej i słabej, chociaż i to należało do programu. Oddawna wprawdzie stała o własnych siłach, ale za rok w świat daleki odlecieć miała, sama zupełnie, po wiedzę wyższą do zagranicznych uniwersytetów.
Tak słuszność chciała, rozum i wola, a jednak na myśl o tym odlocie czuła wewnątrz dziwny niepokój i gorycz. Nie była jeszcze dość silną, potrzebowała jeszcze opieki mistrza i mocy jego teorji.
A teraz mistrz ją opuszczał. Zostanie sama.
Wahania ją oblegały często, niepewności i skrupuły; kto ją bez niego nauczy i wzmocni?
Ścisnęła gorejące czoło dłońmi i gryzła spieczone wargi.
„Nie wrócę już tutaj!“ — powracały jej uparcie do myśli słowa Rafała.
— A co ja zrobię bez pana? — chciała spytać, ale nie śmiała.
Wstydziła się wyznać swą słabość i rozpacz. Robakiem lichym czuła się wobec jego potęgi. Nie zdeptał jej dotąd i dostrzegł pod stopami; nic dziwnego, że teraz odchodząc, nie myśli o niej i zostawia obojętnie wśród swej drogi. To logiczne!
Żebyż nie bolało tak okropnie!
On nie zwracał na nią uwagi. Na świecie istniała dla niego tylko jedna jednostka — on sam; co go obchodziły wrażenia i myśli tego dziecka?
Wstał, wypowiedziawszy swe credo, i począł mierzyć pokój krokami. Spojrzała za nim.
— Panie — rzekła zcicha — a znajdziemy tę prawdę wtedy, gdy się wyzwolimy zupełnie? Czy będzie w nas spokój, gdy spoczniemy kiedy?
— Spocząć, ładna perspektywa! Spokój, to śmierć. I pani takie brednie wygłasza, jakby nie wiedziała, że podwaliną i treścią całego świata jest ruch i walka! Kto chce spokoju, niech gnije!
— A po tej walce, co będzie naszą nagrodą? — badała dalej.
— Samopoznanie, cześć dla siebie samego i światło.
— I jest prawda i wytłumaczenie wszystkiego i dostępna dla nas, i jedna to prawda?
— Wszystko dostępne dla wiedzy i rozumu, i tajemnic niema dla mędrca!
— Daleko ten cel, daleko! — szepnęła żałośnie — i tak ciężko do niego dążyć tak samej! I czy się dojdzie?
— Cha, cha! — zaśmiał się szyderczo. — Więc pani pracuje dla kompanji? Więc pani ciężko samej? Baranie nawyknienie ciemnych wieków! Razem! cha, cha! I wątpi pani? Winszuję! Pocóż było zaczynać, gdy się nie jest pewnym końca?
Rumieniec wstydu wystąpił jej na twarz.
— Ja nie ustanę, nie! Tylko...
Zatrzymał się przed nią i czekał.
Podniosła głowę i w żar jego źrenic utopiła swe zmęczone, bezbrzeżnie smutne oczy.
— Tylko co? — spytał niecierpliwie.
— Tylko mi tak straszno zostać bez pana! — wypowiedziała zcicha.
Ruszył po swojemu lekceważąco brwiami.
— Tylko tyle! — wyrzekł obojętnie. — No, to nic ważnego.
Znowu zaczął chodzić po pokoju, skrzyżowawszy ręce na piersi.
Drugi raz tego wieczora ktoś go żałował niezasłużenie; nudziło go to wreszcie.
— Za mało pani trzeźwa! Cóż to ma do rzeczy odjazd mój lub pozostanie? Człowiek sobie powinien być wszystkiem. Można zohydzić sobie kogoś, ale żałować, lub bać się pozostać bez pomocy, co za nędza! Zostawiam pani książki przecie w razie wątpliwości. Zresztą, te wasze porywy, a... ba, słomiany ogień! Nie wiem, czy się jutro zobaczymy, zapewne nie! Dziś się pożegnamy. Niech pani szanuje zdrowie, radzę, bo o krok jesteście od warjacji, przytem anemja was pożera. Dobranoc zatem.
Raczył podać jej pierwszy rękę i ukłonił się lekko.
Została sama. Lekcje nie były skończone i raz pierwszy w życiu nic jej to nie zajmowało.
Płomyk lampy dogasał i kopcił. Książki i zeszyty walały się po stole; nie zebrała ich, jak zwykle, do tornistra; nie szła też spać i wypocząć.
Wstała automatycznie i, słaniając się, podeszła do okna. Noc za niem roztaczała się, ciemna i głucha. Turkot uliczny zasypiał na godzin parę.
O, jak ją bolało okropnie! Skronią oparła się o chłodną szybę i przycisnęła rękoma piersi.
Co jej się stało dzisiaj? Czy była to już warjacja? On tak mówił; może! On już nigdy jej nic nie powie... nic... on już nie stanie przed nią, już nie będzie za ścianą doradcy i mistrza.
Będzie sama!
Ból w piersiach rósł, podchodził spazmem do krtani; dusiło ją; pod powiekami gdzieś w głębi, paliło ogniem; dreszcz febryczny rzucał ją w nierównych odstępach. Otworzyła wargi, odetchnąć chciała głęboko i jęknęła. Wzdrygnęła się, przerażona, czy nie zbudziła kogo; ale samą była ze swym bólem w uśpionem, cichem mieszkaniu.
Zaczęła jej mózg ogarniać mgła; kuźnią, pełną ognia, huku i czarnych cieni, była biedna głowa; za każdym oddechem krzywiła się z cierpienia.
Raz jeszcze ocknęła się przytomnie. Spojrzała na stolik swój roboczy i zaniepokoiła się bezładem książek i zeszytów; chciała iść i poskładać swe rzeczy do tornistra; lecz odległość od okna napełniła ją lękiem; czuła, że nie dojdzie. Potem znowu odeszła ją pamięć. Zdawało się jej, że z dziaduniem starym wychodzą na wielką łąkę, czarnym lasem otoczoną. Złocisto było od słońca, rojnie od ptaków i muszek miljonów, a tak wonnie i ciepło, że się jej rozszerzyło dziwnie serce, i dzieckiem się poczuła małem i swawolnem. Więc objęła starca za szyję i zajrzała w jego oczy. A nie ślepe już były jego źrenice, ale jasne i nad wyraz serdeczne i litościwe dla niej. Nikt tak na nią jeszcze nie patrzał i nikt tak nie mówił, jak ten starzec, dawno umarły.
— Chodź, dziecko ty moje, biedny robaczku szary, chodź! Teraz ja ciebie poprowadzę z sobą, na łąki wonne, w lasy ciche, w pole szumiące! Pisklęta ci po gniazdach pokażę i jagody chłodzące zbierać będziemy. A teraz spocznij w tej trawie puszystej, a ja ci do snu zaśpiewam. Zaśnij, maleństwo sieroce, zaśnij!
W saloniku, gdzie kopcił i dymił knot dopalającej się lampki, rozległ się głuchy łoskot padającego ciała. I czuła w swej malignie Leonka, że utonęła cała w ziołach pachnących, a drobne źdźbła traw łechtały ją zlekka po twarzy i czole, ptaszek sino-złotawy na rękę jej spadł i gładziła go, a nad nią unosił się głos starca, cichy i łagodny, nutą jakiejś nieznanej piosenki.
Leżała w saloniku pod oknem, na twardej podłodze; łechtały ją po twarzy nie trawy, ale frendzle starego, wypłowiałego dywanu, rozesłanego koło kanapki, i nie złoty ptaszek na ręku spoczął, ale kilka wielkich tarakanów, uzuchwalonych nocą i ciszą, wypełzło ze szczelin i pełzało po niej.
Wreszcie i to ostatnie znikło jej z przed myśli. Szara mgła zasnuła obraz gorączkowy i już nic nie czuła, nie pojmowała...
Nazajutrz kucharka znalazła ją bezprzytomną, jak żar czerwoną i nieczułą na wołanie.
Zbudziła matkę. Powstał zgiełk i lament. We dwie podniosły dziewczynkę i złożyły na łóżku, na tem posłaniu, na którem biedna marzyła zawsze, by się wyleżeć, wyspać i wypocząć.
Pani Brzezowa, oszołomiona niespodziewanem nieszczęściem, stała jak słup i oniemiała. Kucharka zapukała do drzwi Rafała i opowiedziała mu zdarzenie.
Wstał natychmiast i po kilku minutach przyszedł do chorej.
Obejrzał ją, dotknął głowy, posłuchał oddechu, policzył puls i ruszył ramionami.
— Będzie zapalenie mózgu! — mruknął. — Mogę się pochwalić darem spostrzegawczym; prorokowałem to wczoraj! Ruszaj po lód i okładaj nim głowę! — zakomenderował służącej.
— Ach, Boże, ach, Boże miłosierny! — zaczęła jęczeć pani Brzezowa. — Mój dobrodzieju, co to takiego jej się stało? Nigdy się nie skarżyła, nic ją nie bolało, wczoraj apetyt miała taki dobry. Ach, Boże! A prędkoż to przejdzie?
— Bardzo prędko! — odparł z drwiącym uśmiechem. — Do trzech dni będzie koniec.
— Może to szkarlatyna, mój złoty panie Rafale.
— Mówię pani, zapalenie mózgu, przecie.
— Ale przejdzie do trzech dni.
— A tak. Do trzech dni najdalej. Jest czterdzieści stopni gorączki, jeszcze stopień, to się białko już zetnie, jak w jajku... i będzie koniec!
— Boże miłosierny! Co to koniec, co pan gada! Moje jedyne dziecko! Jakie białko! Ratunku! — wrzasnęła starowina, ręce łamiąc.
Student popatrzał raz jeszcze na chorą. Leżała biedna z odrzuconemi rękoma, po których kurcz przebiegał, sama nieruchoma, chuda i wątła, jak ptaszę, daleką drogą wycieńczone i już konające.
Przez trochę przymknięte, spalone usta, bielały zęby i buchał żar oddechu. Policzki miała, jak cegła, ciemne; czarne powieki spuszczone, a na czole wir zgmatwanych, czarnych włosów.
Wyglądała teraz dopiero tem, czem była. Istotą bez ciała prawie i sił, sztucznie pędzoną rośliną, atomem nędznym i nikłym.
Była to jego pierwsza ofiara na drodze życia. Odwrócił oczy obojętnie. Bardzo brzydką była.
— Przyślę pani doktora! — rzekł i wyszedł.
Wstąpił do swej izdebki, wziął pugilares z papierami, palto, czapkę i zamknęły się za nim na zawsze drzwi mieszkania. Nie miał co robić więcej! Zadał truciznę, która już wsiąkła w organizm umysłowy, rzucił urok, co już opętał duszę.
Mógł iść dalej swą drogą morderca i demon...



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Maria Rodziewiczówna.