Kuzynka Bietka/Kuzynka Bietka

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Honoré de Balzac
Tytuł Kuzynka Bietka
Wydawca Biblioteka Boya
Data wyd. 1924
Druk Zakłady graficzne „Bibljoteka Polska“ w Bydgoszczy
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Tadeusz Boy-Żeleński
Tytuł orygin. La cousine Bette
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


KUZYNKA BIETKA

Mniejwięcej w połowie lipca r. 1838, jeden z owych wehikułów świeżo puszczonych w obieg w Paryżu i nazywanych milordami jechał przez ulicę de l‘Université wioząc otyłego, średniego wzrostu mężczyznę, w mundurze kapitana gwardji narodowej.
Wśród naszych Paryżan, rzekomo tak sprytnych, znajdują się tacy, którzy sądzą, że w mundurze jest im nieskończenie bardziej do twarzy niż w zwykłem ubraniu, i posądzają kobiety o taką rozpustę smaku, aby sobie wyobrażać, iż widok włochatego kołpaka oraz żołnierskiego rynsztunku nastroi przychylnie ich serce.
Fizjognomia tego kapitana, należącego do 2-giej legii, oddychała zadowoleniem z siebie, które rozjaśniało jego rumianą cerę i dość pyzate policzki. Po tej aureoli, w jaką uciułany za ladą dobrobyt stroi czoło wycofanych z interesu kupców, można było odgadnąć jednego z ławników paryskich, conajmniej adjunkta swego okręgu. Toteż bądźcie przekonani, że wstążeczki Legii honorowej nie brakło na jego piersi, zuchowato z pruska wypiętej. Rozparty dumnie w swoim milordzie, kawaler Legii wodził spojrzeniem po przechodniach, którzy często w ten sposób zbierają miłe uśmiechy, przeznaczone dla jakichś nieobecnych pięknych oczu.
Pojazd zatrzymał się w odcinku ulicy między ulicą Bellechasse a Bourgogne, przed bramą wielkiego domu, świeżo zbudowanego na części dziedzińca starej pańskiej rezydencyi. Uszanowano pałac, który w pierwotnej postaci pozostał w głębi zmniejszonego o połowę dziedzińca.
Już po sposobie, w jaki kapitan przyjął pomoc woźnicy aby wysiąść z milorda, możnaby odgadnąć jego pięć krzyżyków. Są gesty, których niedyskretna ociężałość posiada całą ścisłość i wymowę metryki. Kapitan wciągnął żółtą rękawiczkę na prawą rękę i, nie pytając o nic służącego, skierował się ku gankowi pałacu, z miną która mówiła: „Mam ją“. Odźwierni w Paryżu mają doświadczone oko, nie zatrzymują ludzi z orderem, w błękitnym mundurze, o ciężkim kroku: umieją poznać bogaczy.
Parter tego pałacu zajmował całkowicie baron Hulot d‘Ervy, naczelny komisarz za Republiki, generalny intendent armii, obecnie dyrektor jednego z najważniejszych oddziałów w ministerjum wojny, radca Stanu, wielki oficer Legii honorowej, etc., etc.
Ów baron sam nazwał się d‘Ervy, od miejsca swego urodzenia, aby się odróżnić od swego brata, słynnego generała Hulot, pułkownika grenadjerów gwardji cesarskiej, którego, po kampanii r. 1809, cesarz mianował hrabią Forzheim. Starszy brat, hrabia, poczuwając się do obowiązków opieki nad młodszym, umieścił go przez braterską przezorność w administracji wojskowej, gdzie, dzięki wspólnym ich usługom, baron uzyskał i zasłużył łaskę Napoleona. W r. 1870 baron Hulot był generalnym intendentem armii francuskiej w Hiszpanii.
Zadzwoniwszy, cywilny kapitan rozwinął wiele starań, aby obciągnąć mundur, który, pod naciskiem szpiczastego brzuszka, podniósł się w górę tak z tyłu jak z przodu. Wpuszczony natychmiast przez służącego w liberji, imponujący ten i ważny jegomość udał się za lokajem, który otworzył drzwi do salonu oznajmiając:
— Pan Crevel!
Słysząc to nazwisko, znakomicie dostrojone do postaci jego właściciela, wysoka doskonale zachowana blondynka drgnęła jakgdyby wstrząśnięta prądem elektrycznym i wstała.
— Hortensjo, mój aniołku, idź do ogrodu z kuzynką Bietką, rzekła żywo do córki siedzącej opodal przy hafcie.
Wdzięcznie skłoniwszy się kapitanowi, panna Hortensja Hulot wyszła ogrodowemi drzwiami, uprowadzając z sobą suchą starą pannę, która wydawała się starszą od baronowej, mimo że miała o pięć lat mniej.
— Chodzi o twoje małżeństwo, szepnęła do ucha siostrzenicy kuzynka Bietka, bynajmniej, zdawało się, nie obrażona sposobem w jaki baronowa ją wyprawiła, licząc ją jakgdyby za nic.
Strój owej kuzynki mógłby w potrzebie wytłómaczyć tę bezceremonjalność.
Stara panna miała suknię merynosową, koloru raisin de Corinthe, której krój i oszycie trąciły epoką Restauracji; haftowany trzyfrankowy kołnierzyk, słomkowy kapelusz z kokardami z niebieskiego atłasu oszytemi słomą, taki jakie noszą przekupki w Halach. Na widok jej trzewików z kozłowej skóry, krojem swym zdradzających szewca ostatniego rzędu, ktoś obcy zawahałby się czy ma wziąć ową Bietkę za kuzynkę domu, wyglądała bowiem najzupełniej na dochodzącą szwaczkę. Mimo to, stara panna, wychodząc, skłoniła się przyjaźnie panu Crevel, na który to ukłon osobistość ta odpowiedziała znakiem porozumienia.
— Przyjdzie pani jutro, nieprawdaż, panno Fischer? rzekł.
— Nie będzie gości? spytała kuzynka Bietka.
— Moje dzieci i ja, to wszystko, odparł gość.
— Dobrze, odrzekła, w takim razie niech pan liczy na mnie.
— Pani, oto jestem na jej rozkazy, rzekł kapitan milicyi obywatelskiej, skłaniając się ponownie przed baronową Hulot.
I spojrzał na panią Hulot tak, jak Tartufe spogląda na Elmirę, kiedy prowincjonalny aktor, gdzieś w Poitiers albo Coutances, uważa za potrzebne podkreślać intencje tej roli.
— Jeżeli pan zechce przejść ze mną tutaj, będziemy mogli rozmawiać o wiele swobodniej niż w salonie, rzekła pani Hulot wskazując sąsiedni pokój, który w rozkładzie mieszkania przeznaczony był na salon do gry.
Pokój ten oddzielony był jedynie cienkiem przepierzeniem od buduaru którego okna wychodziły na ogród: pani Hulot zostawiła Crevela na chwilę samego, uważając za potrzebne zamknąć okno i drzwi buduaru, iżby nikt nie mógł podsłuchiwać. Zamknęła nawet przez ostrożność i oszklone drzwi salonu, uśmiechając się do córki i do kuzynki, które ujrzała zdala siedzące w altanie. Wracając, zostawiła otwarte drzwi sali karcianej, aby usłyszeć gdyby ktoś wchodził do salonu. Tak krzątając się, baronowa, nie widziana przez nikogo, pozwoliła fizjognomii wyrażać wszystkie swoje myśli; ktoby ją ujrzał, przeraziłby się niemal jej wzburzenia. Ale, w chwili gdy przechodziła z salonu do sali karcianej, twarz jej osłoniła się owym nieprzeniknionym spokojem, który wszystkie kobiety, nawet najszczersze, zdają się mieć na zawołanie.
Podczas tych conajmniej szczególnych przygotowań, gwardzista narodowy przyglądał się umeblowaniu. Firanki, niegdyś czerwone, przybrały pod działaniem słońca odcień fioletowy, a fałdy ich wytarły się od długiego używania; złocenia na meblach znikły a jedwab pocentkowany plamami darł się miejscami w strzępy. Pod wpływem tego widoku, wyraz wzgardy, zadowolenia i nadziei odmalował się kolejno z całą naiwnością na płaskiej twarzy zbogaconego kramarza. Patrzał w lustro ponad starym zegarem empire, czyniąc w duchu przegląd swej osoby, kiedy szelest jedwabnej sukni oznajmił mu baronową. Natychmiast stanął „w pozycji“.
Osunąwszy się na kanapkę, która z pewnością była ładna około r. 1809, baronowa wskazała Crevelowi fotel o ramionach zakończonych bronzowemi sfinksami których farba łuszczyła się ukazując nagie drzewo, i dała mu znak aby usiadł.
— Te ostrożności, które pani przedsiębierze, byłyby rozkoszną wróżbą dla...
— Kochanka, odparła, przerywając gwardziście narodowemu.
— To zbyt słabe słowo, rzekł kładąc prawą rękę na sercu i przewracając oczy w sposób który zawsze rozśmiesza kobietę kiedy ogląda ten wyraz na zimno; kochanek! kochanek! powiedz pani urzeczony...
— Niech pan posłucha, panie Crevel, odparła baronowa zbyt poważna aby móc się śmiać, ma pan pięćdziesiąt lat, to znaczy o dziesięć lat mniej niż baron Hulot, wiem o tem; ale w moim wieku, szaleństwa kobiety muszą być usprawiedliwione pięknością, młodością, sławą, talentem, jakimś blaskiem który nas olśniewa tak, że zapominamy o wszystkiem, nawet o naszym wieku. Posiada pan pięćdziesiąt tysięcy franków renty, zapewne; ale wiek pański najzupełniej przeciwważy pański majątek; tak więc, z tego wszystkiego czego wymaga kobieta, nie posiada pan nic...
— A miłość? rzekł gwardzista narodowy wstając i podchodząc bliżej; miłość, która...
— Nie, panie, upór! przerwała baronowa aby przeciąć ten śmieszny wybuch.
— Tak, upór i miłość, odparł; ale też i coś więcej: prawa...
— Prawa? wykrzyknęła pani Hulot, wspaniała w tej chwili wzgardą, wyzywająca, oburzona. Ale, dodała, w tym tonie nie dojdziemy do końca nigdy. Nie poto pana prosiłam, aby rozmawiać o tem, co pana stąd wygnało mimo związku naszych dwóch rodzin...
— Myślałem...
— Jeszcze! przerwała. Czy pan nie widzi, drogi panie, z tej swobody, tej naturalności z jaką mówię o kochanku, o miłości, o wszystkiem co jest najdrażliwsze dla kobiety, że jestem najzupełniej pewna swojej cnoty? Nie lękam się niczego, nawet tego że moje zamknięcie się z panem mogłoby się wydać podejrzane. Czy tak się zachowuje kobieta słaba? Wie pan dobrze, czemu pana tu prosiłam!...
— Nie, pani, odparł Crevel, przybierając wyraz chłodu.
Przygryzł wargi i znów stanął w pozycji.
— A więc, będę zwięzła, aby skrócić naszą zobopólną mękę, rzekła baronowa Hulot patrząc na Crevela.
Crevel złożył ironiczny ukłon, w którym świadome oko poznałoby grację dawnego komiwojażera.
— Syn nasz zaślubił pańską córkę...
— Gdyby się to dało odrobić!... rzekł Crevel.
— To małżeństwo nie przyszłoby do skutku, domyślam się, odparła żywo baronowa. Bądź co bądź, pan nie ma prawa się żalić. Syn mój jest nietylko jednym z pierwszych adwokatów w Paryżu, ale od roku jest i posłem, pierwszy zaś jego występ w Izbie był dość świetny aby się można było spodziewać że niebawem zostanie ministrem. Dwa razy powierzano już Wiktorowi referat ważnych ustaw; gdyby zechciał, mógłby już zostać prokuratorem najwyższego trybunału. Jeżeli tedy chce mi pan dać do zrozumienia, że masz zięcia bez majątku...
— Zięcia, którego jestem zmuszony utrzymywać, odparł Crevel, co jest o wiele gorsze. Z pięciuset tysięcy franków posagu mojej córki, dwieście tysięcy podziało się Bóg wie gdzie!... na zapłacenie długów szanownego synka pani, na frontowe urządzenie domu, domu który wart jest pięćset tysięcy, a przynosi ledwie piętnaście, bo on sam zajmuje większą jego część i zadłużył go na dwieście sześćdziesiąt tysięcy... Dochód zaledwie wystarcza na pokrycie procentów długu. Tego roku dodałem córce dwadzieścia tysięcy aby mogła związać koniec z końcem. A pan zięć, który niby to zarabiał z adwokatury trzydzieści tysięcy franków, obecnie zaniedbał kancelarję dla poselstwa...
— To, panie Crevel, jest również inna materja, która nas oddala od przedmiotu. Ale, aby z tem skończyć, jeżeli mój syn zostanie ministrem, jeżeli sprawi by pana zamianowano oficerem Legii honorowej i radcą prefektury w Paryżu, sądzę, że, jak na byłego fabrykanta perfum, powinienby pan być zadowolony...
— A, mamy i to! Jestem sklepikarzem, kramarzem, ex-fabrykantem kremu migdałowego, wody portugalskiej, olejku na włosy, i powinienem uważać sobie za zaszczyt, że wydałem moją jedynaczkę za syna pana barona Hulot d‘Ervy; córka moja będzie baronową. Tak, to czysty styl regence, Ludwik XV, Oeuil de boeuf! to bardzo piękne... Kocham Celestynę tak jak się kocha jedyną córkę, kocham ją tak, że, aby jej nie dać brata ani siostry, skazałem się na wszystkie utrapienia wdowieństwa w Paryżu (i to w sile wieku, pani!), — ale niech pani wie, że, mimo tej szalonej miłości dla córki, nie myślę nadwerężać mego majątku dla pani syna, którego wydatki mnie, ex-kupcowi, wydają się niejasne...
— Panie, widzi pan w tejże chwili, na stanowisku ministra handlu, pana Popinot, ex-właściciela drogerji przy ulicy des Lombards...
— Mego przyjaciela, pani, odparł zbogacony olejkarz; albowiem ja, Celestyn Crevel, niegdyś prawa ręka poczciwego Cezara Birotteau[1], kupiłem sklep tegoż Birotteau, teścia pana Popinot, który to Popinot był prostym subjektem w tym zakładzie. On sam mi to nieraz przypomina, bo on (trzeba mu oddać tę sprawiedliwość) nie jest hardy z ludźmi o pewnej pozycji i z sześćdziesięcioma tysiącami franków renty.
— Otóż, proszę pana, pojęcia, które pan określasz słowem regencja, nie są już na czasie w epoce, w której szacuje się ludzi wedle ich osobistej wartości; i tak właśnie uczynił pan, wydając córkę za mego syna...
— Pani nie wie, jak się skleciło to małżeństwo! — wykrzyknął Crevel. Och! przeklęte życie kawalerskie! Gdyby nie moje szaleństwa, Celestyna byłaby dziś wicehrabiną Popinot!
— Ależ, jeszcze raz, nie prawujmy się o fakta dokonane, odparła stanowczo baronowa. Córka moja Hortensja mogła wyjść za mąż, małżeństwo to zależało w zupełności od pana, wierzyłam w szlachetność pańskich uczuć, myślałam że pan umiał oddać sprawiedliwość kobiecie w której sercu nie powstał nigdy inny obraz prócz obrazu męża; że pan uznał iż nie mogła przyjmować człowieka zdolnego ją narazić, i że, przez wzgląd na rodzinę z którą pan jest spowinowacony, będzie pan popierał związek Hortensyi z radcą Lebas... I oto właśnie pan udaremnił to małżeństwo...
— Pani, odparł ex-kupiec, postąpiłem jak uczciwy człowiek. Zapytano mnie, czy dwieście tysięcy posagu, przyznane pannie Hortensyi w posagu, będą wypłacone. Odpowiedziałem dosłownie tyle: „Nie ręczyłbym za to. Zięć mój, któremu rodzina Hulot przyznała takąż sumę jako wiano, miał tylko długi; sądzę że, gdyby baron Hulot d‘Ervy umarł jutro, wdowa po nim zostałaby bez chleba.“ Ot co, piękna pani.
— Czy byłby pan powtórzył to samo, spytała pani Hulot patrząc Crevelowi w oczy, gdybym dla pana zapomniała o moich obowiązkach?
— Nie miałbym prawa tego powiedzieć, droga Adelino, wykrzyknął ten osobliwy kochanek wpadając w słowo baronowej, gdyż wówczas znalazłabyś posag córki w moim pugilaresie...
I, do słów łącząc dowód, gruby Crevel przykląkł na jedno kolano i ucałował rękę pani Hulot, widząc iż te słowa pogrążyły ją w niemej zgrozie, którą on wziął za wahanie.
— Kupować szczęście córki za cenę... Och, wstań pan, bo zadzwonię...
Ex-olejkarz podniósł się z wielkim trudem. Okoliczność ta wprawiła go w taką wściekłość, że znów stanął „w pozycyi“. Prawie wszyscy ludzie mają jakąś ulubioną pozę, uwydatniającą, w ich mniemaniu, wszystkie powaby jakiemi obdarzyła ich natura. Pozycja ta polegała u Crevela na założeniu rąk po napoleońsku, z głową nieco w bok, ze spojrzeniem takiem jakie malarz kazał mu przybrać robiąc jego portret, to znaczy biegnącem w dal.
— Dochowywać, rzekł z dobrze odegraną wściekłością, dochowywać wiary rozpust...
— Mężowi, który jest tego godny, odparła pani Hulot, przerywając Crevelowi, aby mu nie dać wymówić słowa którego nie chciała usłyszeć.
— Łaskawa pani, wezwała mnie pani listownie, chce pani wiedzieć przyczyny mego postępowania, doprowadza mnie pani do ostateczności swojemi majestatycznemi tonami, swojem lekceważeniem i swoją... wzgardą! Cóż to? czy ja jestem murzyn? Powtarzam pani, niech mi pani wierzy! ja mam prawo panią... zalecać się do pani... bo... Ale nie, kocham panią na tyle aby milczeć.
— Niech pan mówi, kończę za kilka dni czterdzieści ośm lat, nie jestem świętoszką, mogę słyszeć wszystko.
— Zatem daje mi pani słowo uczciwej kobiety, bo, na moje nieszczęście, jest pani uczciwą kobietą, że nigdy mnie nie zdradzisz, nigdy nie powiesz że to ja wydałem pani tę tajemnicę.
— Jeżeli to jest pańskim warunkiem, przysięgam że nie zdradzę nikomu, nawet memu mężowi, osoby, od której dowiedziałam się potworności jakie chce mi pan zawierzyć.
— Myślę sobie! wszak tu chodzi tylko o panią i o niego.
Pani Hulot zbladła.
— Och, jeżeli pani jeszcze kocha męża, to będzie bardzo bolesne. Czy woli pani, abym milczał?
— Niech pan mówi, gdyż chodzi tu, wedle pana, o usprawiedliwienie przedemną dziwnych propozycji jakie mi pan czyni, oraz tego uporczywego prześladowania kobiety w moim wieku, która chciałaby wydać za mąż córkę, a potem... umrzeć w spokoju!
— Widzi pani, jest pani nieszczęśliwa...
— Ja?
— Tak, szlachetna i piękna istoto! wykrzyknął Crevel; aż nadto wycierpiałaś...
— Proszę zamilczyć i wyjść, albo proszę mówić do mnie przyzwoicie.
— Czy pani wie, gdzieśmy się poznali z imćpanem Hulot? U naszych kochanek.
— Och, panie Crevel...
— U naszych kochanek, pani, powtórzył Crevel melodramatycznym tonem i wypadając z pozycji aby uczynić gest prawą ręką.
— Cóż dalej?... rzekła spokojnie baronowa ku wielkiemu zdziwieniu Crevela.
Kusiciele operujący małemi środkami nie rozumieją nigdy wielkich dusz.
— Po pięciu latach wdowieństwa, podjął Crevel tonem człowieka zabierającego się do długiej historji, nie chcąc się powtórnie żenić przez wzgląd na córkę którą ubóstwiam, nie chcąc też stosunku w domu, mimo że miałem wówczas bardzo ładną sklepową, umeblowałem mieszkanko cudownie pięknej piętnastoletniej dziewczynie, w której, przyznaję, zadurzyłem się do szaleństwa. Do tego stopnia, proszę pani, że uprosiłem własną ciotkę, którą sprowadziłem z naszych stron (siostrę mojej matki!), aby zamieszkała z tą uroczą istotą i utrzymywała ją, o ile tylko się da, w cnocie, w tej sytuacji, jak tu powiedzieć?... chocnoso... nie, nielegalnej!... Mała, która miała wybitne zdolności do muzyki, dostała nauczycieli, kształciła się (trzebaż ją było czemś zająć!) Zresztą chciałem być równocześnie jej ojcem, jej dobroczyńcą i — nazwijmy po imieniu — kochankiem; upiec dwie pieczenie przy jednym ogniu: ładny uczynek i ładna dziewczynka. Byłem szczęśliwy pięć lat. Ten bęben miał głos!... jeden z tych głosów które stawiają teatr na nogi: nie umiem określić inaczej niż mówiąc że to Duprez w spódnicy. Sama jej nauka śpiewu kosztowała mnie dwa tysiące franków rocznie. Zwarjowałem przez nią na punkcie muzyki; trzymałem dla niej i dla córki lożę we Włoskim. Chodziłem tam kolejno, jednego dnia z Celestyną, drugiego z Józefą...
— Jakto, ta słynna śpiewaczka?...
— Tak, pani, odparł Crevel z dumą, ta sławna Józefa mnie zawdzięcza wszystko... Wreszcie, kiedy mała miała dwadzieścia lat, w 1834, sądziłem żem ją na zawsze przywiązał do siebie, stałem się dla niej bardzo słaby... pozwoliłem jej zbliżyć się z ładną małą aktoreczką, Jenny Cadine, której losy miały niejakie podobieństwo z jej losem. Ta aktorka również zawdzięczała wszystko swemu protektorowi, który chował ją sobie jak ptaszka w klatce. Protektorem tym był baron Hulot.
— Wiem o tem, rzekła baronowa spokojnym głosem, bez śladu wzruszenia.
— A, tak! wykrzyknął Crevel coraz bardziej zdumiony. Ale czy pani wie, że ten potwór, mąż pani, protegował Jenny Cadine od trzynastego roku jej życia?
— I cóż dalej? rzekła baronowa.
— Ponieważ, w chwili gdy się poznały, Jenny Cadine miała, tak jak Józefa, lat dwadzieścia, baron odgrywał tę rolę Ludwika XV wobec panny de Romans od r. 1826, a pani miała wówczas dwanaście lat mniej...
— Miałam swoje powody, aby zostawić mu pełną swobodę...
— To kłamstwo, pani, starczy zapewne aby wymazać wszystkie grzechy jakie pani popełniła i otworzyć pani bramę do raju, odparł Crevel z domyślną miną która przyprawiła o rumieniec baronową. Mów to innym, wzniosła i ubóstwiana kobieto, ale nie staremu Crevelowi, który, wiedz to pani, zbyt często biesiadował we dwie pary z tym nicponiem mężem pani, aby nie miał wiedzieć co pani jesteś warta! Nieraz, między jednym i drugim kieliszkiem, czynił sobie wyrzuty i wyliczał mi pani zalety. Och, znam panią na wylot, jesteś aniołem. Pomiędzy dwudziestoletnią dziewczyną a panią, rozpustnik zawahałby się; ja się nie waham.
— Panie!...
— Dobrze, milczę... Ale dowiedz się, święta i godna kobieto, że mężowie, gdy sobie podchmielą, opowiadają różne rzeczy o swoich żonach u swoich kochanek, które śmieją się do rozpuku.
Łzy wstydu, które zakręciły się pod ładnemi rzęsami pani Hulot, osadziły w miejscu gwardzistę narodowego, który nie silił się nawet stanąć w pozycji.
— Ciągnę dalej, rzekł. Bardzośmy się zbliżyli z baronem przez te nasze szelmutki. Baron, jak wszyscy ludzie do szpiku zepsuci, jest bardzo miły, gładki... Och, jak mi się on podobał, ten urwis... Doprawdy co on miewał za pomysły... Ale dajmy pokój tym wspomnieniom... Staliśmy się niby dwaj bracia... Ten hultaj, godny żyć w epoce Regencji, próbował mnie psuć, głosił saint-simoniczne hasła wspólności kobiet, chciał mi wszczepić wielkoświatowe pojęcia; ale, widzi pani, ja kochałem moją małą tak, że byłbym się z nią ożenił, gdybym się nie bał potomstwa. Między dwoma staremi tatusiami, żyjącemi z sobą jak.. my dwaj, jakże pani chce aby nie nasunęła się myśl pożenienia naszych dzieci? W trzy miesiące po ślubie jego syna z moją Celestyną, Hulot (sam nie wiem, jak mogę wymówić jego nazwisko: bezecnik! toż on oszukał nas oboje, pani!...) otóż, bezecnik zdmuchnął mi moją Józefę. Łotr wiedział, że z serca Jenny Cadine, której sukcesy stawały się coraz głośniejsze, wyparowali go pewien młody radca Stanu i pewien artysta (bagatela!); no i zabrał mi moją dziewuszkę, klejnot nie kobietę... Ba, widziała ją pani z pewnością we Włoskim, dokąd ją wpakował przez swoje stosunki. Pani mąż nie jest tak rozsądny jak ja, który jestem poliniowany jak papier nutowy (już go nadgryzła wcale nieźle Jenny Cadine, która go kosztowała blisko trzydzieści tysięcy rocznie.) Otóż, wiedz pani, że on się do reszty zrujnuje dla Józefy. Józefa, pani, jest żydówką, nazywa się Mirah (to anagram Hiram), izraelicka cyfra dana jej jako znak rozpoznawczy, jestto bowiem podrzutek opuszczony gdzieś w Niemczech. (Poszukiwania, które podjąłem, naprowadziły na ślad, że jestto naturalna córka bogatego Żyda bankiera.) Teatr, a zwłaszcza lekcje, jakie Jenny Cadine, pani Schontz, Malaga, Karabina dały jej w zakresie postępowania ze starcami (ja utrzymywałem tę małą na drodze uczciwej i niekosztownej), rozwinęły w niej instynkty pierwotnych Hebrajczyków do złota i klejnotów, cześć Złotego Cielca! Dziś, ta sławna śpiewaczka, drapieżna, chciwa, chce być bogata, bardzo bogata. Toteż nie trwoni nic z tego co trwonią dla niej. Spróbowała się na imć panu Hulot, którego oskubała do czysta, och, oskubała, co się nazywa wygoliła. Nieszczęśnik ten, który walczył przez rok przeciw jednemu z Kellerów i margrabiemu d‘Esgrignon, obu szalejącym dla Józefy (nie licząc nieznanych wielbicieli), obecnie postrada ją na rzecz tego księcia, tak potwornie bogatego, co to popiera sztuki. Jak on się nazywa?... ten karzeł? aha! książę d‘Hérouville. Ten magnat uparł się mieć Józefę dla samego siebie, cały wesoły światek tylko o tem mówi, a baron nie wie nic; bo w trzynastym okręgu jest tak samo jak we wszystkich innych: kochanek jest, jak mąż, ostatnim mężczyzną który coś przewącha. Rozumie pani teraz moje prawa? Pani małżonek, piękna pani, pozbawił mnie szczęścia, jedynej radości jaką miałem od czasu mego wdowieństwa. Tak, gdybym nie miał nieszczęścia spotkać tego starego fircyka, miałbym jeszcze Józefę; bo ja, widzi pani, nigdy nie byłbym jej pchnął do teatru, byłaby została nieznaną, cnotliwą i moją. Och, gdyby pani ją widziała ośm lat temu; szczupła i giętka, złocista cera Andaluzyjki, jak to się mówi, włosy czarne i lśniące jak atłas, oko z długiemi czarnemi rzęsami strzelające błyskawicą, ruchy istnej księżnej, skromność w ubóstwie, wdzięk uczciwej panienki, zwinna jak dzika kózka. Dzięki imć panu Hulot, te wdzięki, ta czystość, wszystko to stało się wilczą paścią, łapką na talary. Ta mała jest dziś królową wesołych cór, jak to mówią i robi kawały, ona, która nie miała pojęcia o niczem, nie znała nawet tego słowa!
Tu, były olejkarz otarł oczy, w których kręciły się łzy. Szczerość tego bólu podziałała na panią Hulot; ocknęła się z zadumy.
— I cóż, pani, czy w pięćdziesiątym drugim roku można odnaleźć podobny skarb? W tym wieku miłość kosztuje trzydzieści tysięcy franków rocznie; sprawdziłem tę cyfrę na przykładzie pani męża, a ja zanadto kocham Celestynę aby ją zrujnować. Kiedy panią ujrzałem, na pierwszym wieczorze który pani dla nas wydała, nie mogłem zrozumieć czego ten zbrodniarz Hulot może szukać u Jenny Cadine... Wyglądała pani jak królowa... Pani nie ma trzydziestu lat, ciągnął, wydaje mi się pani młoda, jest pani ładna. Słowo honoru, tego dnia byłem wzruszony do głębi, powiadałem sobie: „Gdybym nie miał mojej Józefy, skoro ten stary Hulot zaniedbuje swoją żonę, nadałaby mi się jak obszył.“ Och, przepraszam, to wyrażenie z moich dawnych czasów. Kupczyk wyłazi ze mnie chwilami, to mi przeszkadza kandydować na posła. Toteż, kiedy baron oszukał mnie tak nikczemnie (bo między takimi starymi nicponiami jak my, kochanka przyjaciela powinna być święta), poprzysiągłem sobie zabrać mu żonę. To czysta sprawiedliwość. Baron nie mógłby nic pisnąć, mamy zapewnioną bezkarność. Wyrzuciła mnie pani za drzwi jak parszywego psa za pierwszem słowem jakie pani rzekłem o stanie mego serca; zdwoiła pani tem moją miłość, mój upór, jeżeli pani chce, i będziesz moją.
— A to jak?
— Nie wiem, ale będziesz. Widzi pani, głupi perfumiarz (wycofany z interesów!), który ma w głowie tylko jedną myśl, silniejszy jest od mądrego człowieka, który ma ich tysiąc. Jestem zwarjowany na punkcie pani, pani jest moją zemstą! to tak jakbym cię kochał podwójnie. Mówię z panią otwarcie, jak człowiek zdecydowany na wszystko. Tak samo jak pani mi mówi: „Nie będę pańską“ tak ja rozmawiam z panią na zimno. Słowem, jak mówi przysłowie, karty na stół. Tak, będzie pani moją w swoim czasie... Och, choćbyś miała pięćdziesiąt lat, i tak zostaniesz moją kochanką. I to się stanie, bo ja wszystkiego się spodziewam po pani mężu...
Pani Hulot zwróciła na tego rachunkowego mieszczucha spojrzenie tak martwe od grozy, iż myślał że oszalała i przerwał.
— Och! moja córka! moja córka! wykrzyknęła baronowa gasnącym głosem...
— A, nic mnie to nie obchodzi! odparł Crevel. W dniu w którym zabrano mi Józefę, byłem jak tygrysica której zabrano młode... Słowem, byłem taki jak pani oto w tej chwili. Pani córka! to dla mnie sposób dostania pani. Tak, zniweczyłem małżeństwo pani córki, i nie wyda jej pani za mąż bez mojej pomocy. Choćby panna Hortensja była najpiękniejsza, trzeba jej posagu...
— Niestety, tak, rzekła baronowa wycierając oczy.
— A więc, niech pani spróbuje zażądać od barona dziesięciu tysięcy franków, odparł Crevel, wracając do swej pozy.
Odczekał chwilę, jak aktor który robi artystyczną pauzę.
— Gdyby je miał, dałby je tej która zastąpi Józefę! rzekł teatralnym głosem. Czy można się wstrzymać na tej drodze? Zanadto lubi kobietki! (We wszystkiem jest złoty środek, jak powiada nasz monarcha.) A przytem to kwestja próżności. Co pani chce, piękny mężczyzna! Dla swojej przyjemności doprowadzi was wszystkich do torby żebraczej. Już jesteście zresztą na drodze do przytułku. Ot, od czasu jak przestałem bywać u pani, nie mogła się pani zdobyć na odnowienie salonu. Słowo niedostatek wyłazi wszystkiemi dziurami tego obicia. Któryż zięć nie ucieknie przerażony temi źle pokrywanemi oznakami najokropniejszej z nędz, nędzy ludzi z wyższej sfery? Byłem kupcem, znam się na tem. Niema jak oko paryskiego kupca, aby odróżnić zbytek prawdziwy od fałszywego... Jesteście bez grosza, dodał ciszej. To widać we wszystkiem, nawet w liberji waszego lokaja. Chce pani, abym odsłonił okropne tajemnice których pani nie zna?...
— Panie, rzekła pani Hulot której chustka mokra była od łez, dosyć! dosyć.
— Otóż mój zięć daje pieniądze ojcu, i to właśnie chciałem pani powiedzieć na początku, gdym mówił o jego sprawach majątkowych. Ale ja czuwam nad mieniem mojej córki... niech pani będzie spokojna.
— Och, wydać za mąż córkę i umrzeć!... wykrzyknęła nieszczęśliwa kobieta tracąc głowę.
— A więc, oto sposób! rzekł właściciel perfumerji.
Pani Hulot spojrzała na Crevela z wyrazem nadziei, który tak szybko przeobraził jej fizjognomję, że ten jeden gest powinien był rozczulić tego człowieka i wybić mu z głowy jego niedorzeczne zamysły.
— Będzie pani piękną jeszcze dziesięć lat, odparł Crevel pozując się; bądź pani dla mnie dobrą, a panna Hortensja wyjdzie za mąż. Hulot dał mi prawo, jak pani mówiłem, postawić handel zupełnie jasno, i nie pogniewa się. Od trzech lat kapitalizuję procenty od majątku, ponieważ ograniczyłem swoje wybryczki. Mam trzysta tysięcy franków poza moim kapitałem; i te należą do pani...
— Wyjdź pan, rzekła pani Hulot, wyjdź pan i nie pokazuj mi się na oczy. Gdyby nie to, iż musiałam dojść tajemnicy pańskiego nikczemnego postępowania w sprawie zamierzonego małżeństwa Hortensji... Tak, nikczemnego... odparła na gest Crevela. Jak można przenosić podobne urazy na głowę biednej dziewczyny, pięknego i niewinnego stworzenia?... Gdyby nie ta konieczność, która gniotła moje serce matki, nigdy nie byłbyś pan rozmawiał ze mną, noga twoja nie przestąpiłaby mego progu. Trzydzieści dwa lat cnoty, uczciwości kobiecej nie zginie od ataków pana Crevel...
— Byłego właściciela perfumerji, następcy Cezara Birotteau w firmie Królowa róż, przy ulicy Saint-Honoré rzekł szyderczo Crevel, byłego wice-mera, kapitana gwardji narodowej, kawalera Legii honorowej, ściśle tak jak mój poprzednik.
— Panie, odparła baronowa, p. Hulot, po dwudziestu latach wierności, mógł znużyć się swoją żoną, to obchodzi jedynie mnie; ale widzi pan, że wybryki swoje osłaniał wielką dyskrecją: nie wiedziałam nawet, że on był pańskim następcą w sercu panny Józefy...
— Och! wykrzyknął Crevel, za cenę złota, pani baronowo!... Ta dzierlatka kosztowała go więcej niż sto tysięcy franków w ciągu dwóch lat! Ho! ho! to jeszcze nie koniec...
— Dość już, panie Crevel. Nie wyrzeknę się dla pana szczęścia, jakiego doznaje matka, kiedy może uściskać swoje dzieci bez wyrzutu, kiedy się czuje kochaną, szanowaną. Oddam Bogu duszę bez zmazy...
Amen! rzekł Crevel z ową piekielną zjadliwością, jaka maluje się na twarzy człowieka z pretensjami, kiedy dozna ponownej odprawy w swoich zakusach. Nie zna pani nędzy w jej ostatniej fazie, wstydu... hańby... Próbowałem panią oświecić, chciałem panią ocalić, panią i jej córkę!... doskonale, przesylabizujecie przypowieść o marnotrawnym ojcu od pierwszej do ostatniej litery. Łzy pani i jej duma wyruszają mnie; widzieć płaczącą kobietę, którą się kocha, to okropne!... rzekł Crevel siadając. Wszystko, co mogę ci przyrzec, droga Adelino, to że nie uczynię nic przeciw tobie ani przeciw twemu mężowi; ale nie posyłajcie nigdy po informacje do mnie. Oto wszystko!
— Cóż tedy czynić? wykrzyknęła pani Hulot.
Aż dotąd, baronowa zniosła mężnie potrójną męczarnię, jaką rozmowa ta znękała jej serce, cierpiała bowiem jako kobieta, jako matka i jako żona. W istocie, dopóki teść jej syna był szorstki i natarczywy, znajdowała siłę w oporze czerpanym w brutalności kramarza; ale poczciwość jaką okazał w pełni rozpaczy odtrąconego kochanka, upokorzenia dorodnego gwardzisty narodowego, rozprzęgła jej nerwy napięte do ostateczności; załamała ręce, zalała się łzami, i popadła w stan takiego stępienia i bezwładu, że pozwoliła by Crevel ukląkł i całował jej ręce.
— Mój Boże! co począć? rzekła ocierając oczy. Czy matka może obojętnie patrzeć jak córka więdnie w jej oczach? Jakiż będzie los tego cudnego stworzenia, rozkwitłego tak bujnie w czystem życiu pędzonem przy matce, i tak bogato obdarzonego przez naturę? Bywają dni, że przechadza się po ogrodzie, smutna sama nie wiedząc czemu; zastaję ją ze łzami w oczach...
— Ma dwadzieścia jeden lat, rzekł Crevel.
— Mamż ją zamknąć w klasztorze? spytała baronowa; w podobnych przesileniach religja bywa bezsilna wobec natury i najpobożniej wychowane dziewczęta tracą głowę. — Ale niechże pan wstanie, czy nie widzi pan, że teraz wszystko między nami skończone, że pan wstręt budzisz we mnie, że zburzyłeś ostatnią nadzieję matki!...
— A gdybym ją wskrzesił? rzekł.
Pani Hulot spojrzała na Crevela z rozpaczliwym wyrazem który go wzruszył; ale zdławił w sobie litość pod wpływem tych słów: Wstręt budzisz pan we mnie! Cnota jest zawsze trochę zanadto „z jednej sztuki“, nie zna odcieni i półśrodków, zapomocą których można kluczyć w fałszywej pozycji.
— Niepodobna dziś wydać bez posagu panny tak pięknej jak panna Hortensja, zauważył Crevel, sztywniejąc znowu. Córka pani należy do owych piękności, które przerażają mężów; to jak zbytkowny koń, który wymaga zbyt wielu kosztownych starań, aby znalazł licznych nabywców. Niechże kto idzie piechotą, prowadząc pod rękę taką żonę! wszyscy będą się oglądać, iść za nim, ścigać jego panią pożądliwym wzrokiem. Takie tryumfy niepokoją kogoś kto nie ma ochoty zabijać kochanków; ostatecznie bowiem można zabić tylko jednego. W swojem położeniu, może pani wydać za mąż córkę jedynie w trojaki sposób. Z moją pomocą, a tego pani nie chce: to pierwsze! Drugi sposób: znaleźć sześćdziesięcioletniego starca, bardzo bogatego, nie mającego dzieci a pragnącego je mieć: to trudne, ale to się spotyka; jest tylu starców, którzy biorą sobie takie Józefy, takie Jenny Cadine, czemuż nie miałby się znaleźć taki któryby popełnił to samo głupstwo legalnie?... Gdybym nie miał Celestyny i naszych dwojga wnucząt, ożeniłbym się z Hortensją. To więc drugi sposób. Ostatni jest najłatwiejszy.
Pani Hulot podniosła głowę i spojrzała z trwogą na ex-właściciela perfumerji.
— Paryż jest miastem, które ściąga wszystkich tęgich ludzi, wyrastających jak dziczki na ziemi francuskiej. Roi się tu od talentów bez dachu nad głową, od energji zdolnych do wszystkiego, nawet do zrobienia majątku... Otóż, tacy młodzi ludzie... (Sługa pani był w swoim czasie z ich rzędu, a iluż takich znał!...) Co miał du Tillet, co miał Popinot dwadzieścia lat temu? Paprali się obaj w sklepie starego Birotteau, bez innego kapitału prócz żądzy wybicia się, która, wedle mnie, jest najpiękniejszym kapitałem!... Kapitał można zjeść, ducha nie!... Cóż miałem ja? chęć wypłynięcia, wytrwałość. Dziś taki du Tillet stoi na równi z najwybitniejszemi osobistościami. Popinot, najbogatszy drogista z ulicy des Lombards, został posłem, jest dziś ministrem... Otóż, jeden z tych kondotjerów, jak się to mówi, handlu, pióra lub pendzla, jest w Paryżu jedynym człowiekiem zdolnym zaślubić ładną pannę bez grosza, te chwaty bowiem mają wszystkie rodzaje odwagi. Popinot ożenił się z panną Birotteau nie spodziewając się grosza posagu. Ci ludzie to szaleńcy! wierzą w miłość, tak jak wierzą w swoją przyszłość i swój talent!... Poszukajcie człowieka z energją któryby się zakochał w waszej córce, a ożeni się z nią nie pytając o posag. Przyzna pani, że, jak na wroga, jestem dość wspaniałomyślny, radzę bowiem przeciw własnym interesom.
— Ach, panie Crevel, gdyby pan zechciał być moim przyjacielem, poniechać swoich śmiesznych zamysłów!...
— Śmiesznych? pani, niech pani sobie tak nie ubliża, niech pani spojrzy na siebie!... Kocham panią i przyjdziesz do mnie! Chcę powiedzieć pewnego dnia Hulotowi: „Zabrałeś mi Józefę, ja wziąłem ci żonę!“ To stare prawo odwetu. I będę dążył do tego celu, chyba żebyś pani straszliwie zbrzydła. Dopnę swego, a oto czemu, rzekł pozując się znowu i spoglądając na panią Hulot. — Nie znajdzie pani ani starca ani młodego zapaleńca, podjął po pauzie, dlatego że zanadto pani kocha swoją córkę aby ją wydać na łup staremu lubieżnikowi; pani, zaś, baronowa Hulot, bratowa starego generał-porucznika który dowodził starymi grenadjerami gwardji, nie zgodzisz się wziąć człowieka z przyszłością tam gdzie go można znaleźć; może to być bowiem prosty robotnik, jak niejeden dzisiejszy milioner był prostym mechanikiem dziesięć lat temu, prostym dozorcą, prostym podmajstrzym. I wtedy, widząc swoją córkę dławiącą się swemi dwudziestoma laty, zdolną panią okryć hańbą, powiesz sobie: „Lepiej już, abym ja się shańbiła; a jeżeli p. Crevel zechce mi dochować tajemnicy, zarobię posag dla córki, dwieście tysięcy franków, za dziesięć lat przywiązania do tego ex-rękawicznika... starego Crevela!“... Nudzę panią, i to co mówię jest głęboko niemożebne, nieprawdaż? Ale, gdyby panią trawiła jakaś nieodparta namiętność, znalazłabyś pani, aby mi ulec, wszystkie argumenty jakie znajdują zakochane kobiety... Otóż, dobro Hortensji natchnie panią owemi kapitulacjami wobec sumienia.
— Hortensja ma jeszcze wuja.
— Kogo? starego Fiszera? Sam liże łapy i grzebie się w interesach, i to znów z winy barona, który wygarnia wszystkie kasy znajdujące się na odległość ręki.
— Hrabia Hulot...
— Och, mąż pani schrupał już oszczędności starego generał-lejtnanta, umeblował za nie swoją śpiewaczkę... No więc, pozwoli mi pani odejść bez nadziei?
— Żegnam pana. Można się łatwo uleczyć z miłości do kobiety w moim wieku, toteż nie wątpię że zamiary pana ustąpią myślom bardziej chrześcijańskim. Bóg opiekuje się nieszczęśliwymi...
Baronowa wstała, aby zmusić kapitana do odwrotu i wyparła go do salonu.
— Czy wśród podobnych łachów powinna żyć piękna pani Hulot? rzekł.
I pokazał starą lampę, pająka o wytartych złoceniach, zużyty dywan, słowem strzępy dawnej świetności, które z tego wielkiego biało-czerwono-złotego salonu czyniły niby trupa świetności Cesarstwa.
— Cnota, panie Crevel, błyszczy w tem wszystkiem. Nie mam ochoty zdobyć wspaniałego urządzenia, czyniąc z tej piękności którą chcesz we mnie widzieć, wilcze paści, pułapkę na talary!
Kapitan zagryzł wargi poznając wyrazy któremi dopiero co napiętnował chciwość Józefy.
— I dla kogo ta wytrwałość? rzekł.
W tej chwili, baronowa doprowadziła ex-olejkarza aż do drzwi.
— Dla rozpustnika!... dodał z gestem cnotliwego milionera.
— Gdyby pan miał słuszność, stałość moja miałaby pewną zasługę, oto wszystko.
Opuściła kapitana skłoniwszy mu się owym gestem którym pozbywamy się natręta i obróciła się zbyt szybko aby go widzieć przybierającego ostatni raz ulubioną pozę. Poszła otworzyć drzwi które wprzód pozamykała, i nie mogła dojrzeć gestu pogróżki jakim Crevel ją pożegnał. Szła dumnym, szlachetnym krokiem, niby męczennica w Colosseum. Ale siły jej wyczerpały się; bliska omdlenia osunęła się w niebieskim buduarze na kanapkę i tak z oczyma utkwionemi w nawpół rozwaloną altankę, gdzie zastygła córka jej szczebiotała z kuzynką Bietką.
Od pierwszych dni małżeństwa aż do tej chwili, baronowa kochała męża tak jak Józefina pokochała w końcu Napoleona, miłością godną podziwu, miłością macierzyńską, wyzutą z dumy. Jeżeli nie znała szczegółów których jej dostarczył Crevel, wiedziała jednak bardzo dobrze, że, od dwudziestu lat, baron bywa jej niewierny; ale zamykała oczy na wszystko, płakała w milczeniu i nigdy nie wymknęło się jej słowo wyrzutu. W zamian za tę anielską słodycz, uzyskała cześć swego męża i jakgdyby boski kult dokoła siebie. Uczucie, jakie żona ma dla męża, szacunek jakim go otacza, działają w rodzinie zaraźliwie. Hortensja miała ojca za doskonały wzór miłości małżeńskiej. Co się tyczy młodego Hulota, ten, wychowamy w podziwie dla barona, w którym widział jednego z olbrzymów podpierających Napoleona, wiedział że pozycję swoją zawdzięcza nazwisku, stanowisku i powadze ojca; zresztą, wrażenia dziecinne trwają długo i Hulot bał się dotąd ojca. Toteż, gdyby nawet domyślał się wybryków odsłonionych przez Crevela, nazbyt przejęty szacunkiem aby się oburzać, byłby je raczej usprawiedliwił argumentami, jakie mężczyźni znajdują w podobnej materji.
Trzeba nam teraz wytłómaczyć nadzwyczajne oddanie tej pięknej i szlachetnej kobiety; oto w kilku słowach historja jej życia.
Z wioski położonej na samych krańcach Lotaryngji, u stóp Wogezów, trzej bracia nazwiskiem Fischer, prości rolnicy, ruszyli powołani branką republikańską do armii t. zw. reńskiej.
W r. 1799 drugi z braci, Andrzej, wdowiec i ojciec pani Hulot, zostawił córkę na opiece starszego brata, Piotra Fischera. Piotr, ciężko ranny w r. 1797, musiał porzucić służbę i puścił się na przedsiębiorstwa przy transportach wojskowych, wspomagany w tem protekcją komisarza Hulota d‘Ervy. Dość naturalnym przypadkiem, Hulot, przybywszy do Strassburga, poznał rodzinę Fischerów. Ojciec Adeliny i jego młodszy brat byli wówczas dostawcami furażu w Alzacji.
Adelinę, liczącą wówczas 16 lat, można było porównać do sławnej pani du Barry, jak ona córy Lotaryngji. Była to jedna z owych piękności skończonych, olśniewających, jedna z owych kobiet podobnych do pani Tallien, które natura wyrabia ze szczególnem staraniem, użyczając im swoich najcenniejszych darów: dystynkcji, szlachetności, wdzięku, jakiegoś odrębnego ciała, cery sporządzonej w owej tajemniczej pracowni gdzie włada przypadek. Te piękne kobiety podobne są wszystkie do siebie. Bianca Capella, której portret jest jednem z arcydzieł Bronzina, Wenus Jana Goujon której za model służyła słynna Djana de Poitiers, signora Olimpia której portret znajduje się w galerji Dorja, wreszcie Ninon, pani du Barry, pani Tallien, panna Georges, pani Récamier, wszystkie te kobiety, piękne naprzekór latom, namiętnościom lub wybrykom, mają w kształtach, w budowie, w charakterze urody, uderzające podobieństwa; możnaby mniemać, że w oceanie pokoleń istnieje jakiś prąd afrodyzyjski z którego wychodzą te Wenery, córy jednej i tej samej słonej fali.
Adelina Fischer, jedna z najpiękniejszych wśród tego boskiego plemienia, posiadała cudowne ramiona, wężowe linje, bogatą płeć owych kobiet, które się rodzą do tronu. Bujne blond włosy, które matka Ewa otrzymała z ręki Boga, postawa godna cesarzowej, majestatyczny wyraz, dostojny profil, wieśniacza skromność, ściągały za nią spojrzenia wszystkich mężczyzn, oczarowanych nakształt miłośników sztuki przed obrazem Rafaela; toteż ujrzawszy ją, komisarz pojął pannę Adelinę Fischer w terminie prawem zakreślonym za żonę, ku wielkiemu zdumieniu Fischerów, wychowanych w podziwie dla ludzi wyższej sfery.
Starszy, żołnierz z 1792, ciężko ranny przy ataku liniowym pod Wissemburg, ubóstwiał cesarza Napoleona i wszystko co miało związek z Wielką Armią. Andrzej i Jan wyrażali się z szacunkiem o komisarzu Hulot, protegowanym cesarza, któremu zawdzięczali zresztą swój los, gdyż Hulot d‘Ervy, poznawszy ich inteligencję i uczciwość, wydobył ich z furgonów wojskowych aby ich postawić na czele przymusowego zarządu okręgu. Bracia Fischer oddali usługi podczas kampanii r. 1804. Przy zawieraniu pokoju, Hulot uzyskał dla nich ową dostawę furażów w Alzacji, nie wiedząc że go poślą później do Strassburga celem przygotowania kampanii r. 1806.
Małżeństwo było dla młodej wieśniaczki jakby wniebowzięciem. Piękna Adelina dostała się wprost z błota swej wioski do raju cesarskiego dworu. W istocie, w owym czasie, komisarza Hulot, jednego z najuczciwszych i najczynniejszych, zamianowano baronem, powołano w pobliże cesarza i przydzielono do gwardji cesarskiej. Piękna wieśniaczka, z miłości dla męża za którym poprostu szalała, miała tę wytrwałość aby się wziąć do swego wychowania. Naczelny komisarz był zresztą jako mężczyzna tem czem Adelina między kobietami. Należał do elity pięknych mężczyzn. Słuszny, dobrze zbudowany, blondyn z błękitnym okiem o nieodpartym blasku, żywości i odcieniu, o wykwintnej postawie zwracał na siebie uwagę pomiędzy mężczyznami takimi jak Orsay, Forbin, Ouvrard, słowem w batalionie gładyszów Cesarstwa. Zdobywca serc, mający o kobietach pojęcia z epoki Dyrektorjatu, przerwał, dla miłości żony, na dość długo swoją karjerę don Juana.
Od początku tedy baron stał się dla Adeliny bóstwem które nie może błądzić. Zawdzięczała mu wszystko; majątek, miała powóz, pałac, cały zbytek ówczesny; szczęście, — cieszyła się miłością męża publicznie; tytuł, — była baronową; sławę, — nazywano ją w Paryżu piękną panią Hulot; wreszcie, miała zaszczyt odtrącić hołdy cesarza, który ofiarował jej rywjerę z djamentów i zawsze ją wyróżniał, pytając od czasu do czasu: „A piękna pani Hulot, czy zawsze cnotliwa?“ jak człowiek zdolny się zemścić nad tym któryby odniósł zwycięstwo tam gdzie on poniósł klęskę.
Nie trzeba tedy wiele inteligencji, aby zrozumieć w duszy prostej, naiwnej i pięknej, pobudki fanatyzmu, jaki pani Hulot wkładała w swą miłość. Powiedziawszy sobie raz na zawsze, że mąż jej nigdy nie może zawinić względem niej, uczyniła się w głębi duszy pokorną, oddaną i ślepą służebnicą swego stwórcy. Trzeba dodać, że pani Hulot posiadała wiele zdrowego rozumu, owego prostego chłopskiego rozumu, dzięki któremu wykształcenie jej nabrało gruntu. W towarzystwie mówiła mało, nie mówiła źle o nikim, nie starała się błyszczeć; zastanawiała się nad wszystkiem, przysłuchiwała się i brała za wzór najzacniejsze i najlepiej urodzone kobiety.
W r. 1815 Hulot poszedł śladem księcia Wissemburg, swego serdecznego przyjaciela, i współdziałał w organizowaniu tej improwizowanej armii, której porażka zakończyła cykl napoleoński pod Waterloo. W r. 1816 baron znalazł się na czarnej liście ministerjum Feltre‘a; wcielono go z powrotem do intendentury dopiero w r. 1823, zapotrzebowano go bowiem po wojnie z Hiszpanią. W r. 1830 znów wypłynął w administracji jako ćwierć-ministra, w czasie owej branki jaką podjął Ludwik Filip w dawnych kadrach napoleońskich. Od wstąpienia na tron młodszej linii, którą dzielnie wspomagał, pozostał jako nieodzowny dyrektor departamentu w ministerjum wojny. Osiągnął zresztą niejako swoją buławę marszałkowską, i król nie mógł dlań zrobić nic więcej, chyba mianując go ministrem albo parem Francji.
Bez zajęcia od r. 1818 do 1823, baron Hulot wrócił do służby czynnej przy kobietach. Pani Hulot odnosiła pierwsze niewierności swego Hektora do epoki wielkiego finale Cesarstwa. Przez dwanaście lat tedy baronowa grała w swoim domu rolę prima donna assoluta, bez podziału. Cieszyła się zawsze owem trwałem przywiązaniem, jakie mają mężowie dla żon zgadzających się na rolę łagodnej i cnotliwej towarzyszki; wiedziała że żadna rywalka nie ostałaby się ani dwóch godzin wobec jednego słowa jej wyrzutu; ale zamykała oczy, zatykała uszy, nie chciała nic wiedzieć o prowadzeniu męża poza domem. Traktowała swego Hektora jak matka zepsute dziecko. Na trzy lata przed opisaną właśnie rozmową, Hortensja, poznała ojca w Varieté, w parterowej loży, w towarzystwie Jenny Cadine, i krzyknęła:
— O, papuś!
— Mylisz się, mój aniołku, odparła baronowa, ojciec jest u marszałka.
Baronowa widziała dobrze Jenny Cadine; ale, zamiast doświadczyć ukłucia w serce na widok jej urody, powiedziała sobie w duchu: „Ten ladaco Hektor musi być bardzo szczęśliwy.“ Cierpiała mimo to, doznawała uczuć straszliwej wściekłości, ale, widząc swego Hektora, widziała zawsze swoich dwanaście lat czystego szczęścia, i nie miała siły wyrzec ani słowa skargi. Byłaby chciała stać się powiernicą barona; ale nigdy, przez szacunek dla męża, nie śmiała dać mu do zrozumienia, że wie o jego wybrykach. Ten nadmiar delikatności spotyka się jedynie u owych pięknych cór ludu, które umieją cierpieć razy nie oddając ich; mają one w żyłach resztkę krwi pierwszych męczenników. Panny dobrze urodzone, czując się równe swoim mężom, doświadczają potrzeby dręczenia ich oraz znaczenia — tak jak się znaczy punkt przy bilardzie — swojej tolerancji kłującemi słówkami, ot, przez złośliwość, oraz aby sobie zapewnić bądź-to przewagę bądź prawo odwetu.
Baronowa znalazła gorącego wielbiciela w swoim szwagrze, czcigodnym pułkowniku pieszych grenadjerów gwardji cesarskiej, który miał, na schyłku życia, otrzymać laskę marszałkowską. Starzec ten dowodził od r. 1830 do 1834 dywizją rozmieszczoną w departamentach bretońskich, polu jego czynów w 1799 i 1800; obecnie osiadł w Paryżu, przy bracie dla którego miał zawsze ojcowskie przywiązanie. Serce starego żołnierza sympatyzowało z bratową; podziwiał ją, jako najszlachetniejszą, najświętszą z kobiet. Nie ożenił się, ponieważ chciał spotkać drugą Adelinę, daremnie szukał jej w dwudziestu krajach i dwudziestu kampanjach. Aby nie stracić szacunku tego starego republikanina bez skazy i plamy, o którym Napoleon mówił: „Ten dzielny Hulot, to najupartszy z republikanów, ale nie zdradzi mnie nigdy“, Adelina zniosłaby cierpienia jeszcze okrutniejsze niż te które na nią spadły przed chwilą. Ale starzec ten, liczący siedmdziesiąt dwa lat, złamany trzydziestoma kampaniami, zraniony dwudziesty siódmy raz pod Waterloo, był dla Adeliny czcicielem, nie opiekunem. Biedny hrabia, wśród innych dolegliwości, był głuchy; słyszał jedynie przez trąbkę!
Dopóki baron Hulot d‘Ervy był pięknym mężczyzną, miłostki nie miały żadnego wpływu na jego majątek; ale, około pięćdziesiątki, Gracje stały się wymagające. W tym wieku, miłość zmienia się u starych ludzi w nałóg; łączy się z nią niedorzeczna próżność. Toteż w tej epoce, Adelina zauważyła że mąż jej staje się niesłychanie wymyślny na punkcie stroju, że maluje włosy i bokobrody, nosi pasy i sznurówki. Chciał zostać pięknym za wszelką cenę. Ten kult własnej osoby — wada którą wprzód ścigał szyderstwem — baron posuwał do ostateczności. Wreszcie Adelina spostrzegła, że Paktol płynący u kochanek barona ma źródło w jej domu. W ciągu ośmiu lat znaczny majątek ulotnił się i to tak doszczętnie, iż, w epoce małżeństwa młodego Hulot, dwa lata wprzód, baron zmuszony był wyznać żonie, że jego pensja stanowi całe ich mienie.
— Dokąd nas to doprowadzi? powiedziała tylko Adelina.
— Bądź spokojna, odparł Radca Stanu, oddam ci cały mój dochód, a o posagu Hortensji i o naszej przyszłości pomyślę robiąc interesy.
Głęboka wiara tej kobiety w znaczenie, wysoką wartość, zdolności i charakter męża uśmierzyły ten chwilowy niepokój.
Można obecnie doskonale zrozumieć stan duszy baronowej oraz łzy jej po odejściu Crevela. Biedna kobieta wiedziała, że od dwóch lat znajduje się na dnie przepaści; ale myślała że tylko ona jedna. Nie wiedziała jak się skleiło małżeństwo syna, nie znała stosunków Hektora z chciwą Józefą; myślała wreszcie, że nikt w świecie nie zna jej udręczeń. Otóż, jeżeli Crevel mówi tak swobodnie o wybrykach barona, Hektor postrada szacunek u ludzi! W brutalnych wspomnieniach dotkniętego kramarza ujrzała wstrętne kumostwo rozpustników, z którego wyszło małżeństwo młodego adwokata. Dwie upadłe dziewczyny były kapłankami tego hymenu, ułożonego przy jakiejś orgii, wśród plugawego zbratania się dwóch starców!
— Więc zapomina o Hortensji! powiadała sobie, a przecież widuje ją codzień; czy myśli szukać męża dla niej u swoich łajdaczek?
W tej chwili, biorąc górę nad żoną, mówiła w niej jedynie matka; widziała bowiem Hertensję śmiejącą się z kuzynką Bietką owym szalonym śmiechem niefrasobliwej młodości; wiedziała zaś, że ten nerwowy śmiech jest wskazówką równie groźną jak łzawe marzenia wśród samotnych przechadzek po ogrodzie.
Hortensja była podobna do matki, ale miała włosy złote, naturalnie sfalowane i zdumiewająco bujne. Płeć jej miała połysk perłowej macicy. Znać w niej było owoc uczciwego małżeństwa, czystej i szlachetnej miłości w całej jej sile. Było coś gorącego w jej fizjognomii, jakaś wesołość w rysach, bujna młodość, kipienie życia, wspaniałe zdrowie, które biło z niej wydzielając elektryczne promienie. Hortensja wabiła ku sobie spojrzenia. Kiedy jej oczy o kolorze ciemnego szafiru, pływające w owej wilgoci która zwiastuje niewinność, zatrzymały się na przechodniu, mimowoli musiał zadrżeć. Najmniejszy ślad piegów, któremi owe złote blondynki często opłacają swą mleczną białość, nie kaził jej cery. Wysoka, pełna ale nie tłusta, o gibkiej kibici równie szlachetnej jak postawa matki, zasługiwała na ów tytuł bogini, tak hojnie sypany u starożytnych autorów. Toteż, ktokolwiek ujrzał Hortensję na ulicy, nie mógł powstrzymać tego wykrzyknika: „Mój Boże! co za śliczna dziewczyna!“ Była tak szczerze naiwna, że za powrotem mówiła:
— Co oni wszyscy, mamo, krzyczą: „Śliczna dziewczyna!“ kiedy ty jesteś ze mną? Przecież ty jesteś piękniejsza ode mnie?...
I w istocie, mimo jej skończonych czterdziestu siedmiu lat, amator zachodów słońca mógłby przełożyć baronową nad jej córkę; nie straciła bowiem jeszcze nic ze swych powabów: przywilej rzadki, zwłaszcza w Paryżu, gdzie Ninon była istnym skandalem w tej mierze, tak dalece można było myśleć że okradła z uroku wszystkie brzydkie kobiety XVII wieku.
Drogą myśli o córce, baronowa wróciła do ojca; ujrzała go osuwającego się z każdym dniem, stopniowo, w błoto społeczne; zadrżała iż może kiedyś wydalą go z ministerjum. Myśl o upadku jej bożyszcza, w połączeniu z mglistą wizją nieszczęść przepowiedzianych przez Crevela, była dla biednej kobiety nie do zniesienia; straciła przytomność, pogrążyła się jakby w ekstazie.
Kuzynka Bietka, rozmawiając z Hortensją, spoglądała od czasu do czasu aby zbadać kiedy będą mogły wrócić do salonu; ale kuzyneczka tak ją wzięła w obroty swemi pytaniami, że Bietka przeoczyła chwilę kiedy baronowa otworzyła drzwi od ogrodu.
Elżbieta Fischer, o pięć lat młodsza od pani Hulot, mimo iż była córką najstarszego z Fischerów, daleką była od urody swej stryjecznej siostry; toteż była bardzo zazdrosna o Adelinę. Zazdrość stanowiła podstawę tego charakteru pełnego excentryczności, jak mówią Anglicy o tych pańskich chorobach. Była to typowa wieśniaczka z Wogezów w całem tego słowa znaczeniu: chuda, czarniawa, o kruczych włosach, gęstych i zrośniętych brwiach, długich i silnych ramionach; duże stopy, kilka brodawek na długiej i jakby małpiej twarzy, — oto wierny portret tej dziewicy.
Rodzina, która utrzymywała ścisłą wspólność, poświęciła brzydką ładnej, cierpki owoc błyszczącemu kwieciu. Elżbieta pracowała na roli, podczas gdy jej stryjeczna siostra spała w puchu; toteż zdarzyło się raz, iż, dopadłszy Adelinę samą, chciała jej urwać nos, prawdziwy grecki nos, którym zachwycały się stare kobiety. Mimo iż oćwiczona za ten wybryk, darła mimo to nadal suknie i mięła kołnierzyki uprzywilejowanej.
Z chwilą fantastycznego małżeństwa kuzynki, Elżbieta uchyliła czoła przed tym losem, tak jak bracia i siostry Napoleona ugięli się przed blaskiem tronu i potęgą władzy. Adelina, nad wyraz poczciwa i łagodna, przypomniała sobie w Paryżu o Elżbiecie i sprowadziła ją około r. 1809, w intencji wyrwania jej z nędzy i ustalenia jej losu. Skoro się okazało, iż niepodobna tak rychło jakby Adelina pragnęła wydać za mąż tej dziewczyny o czarnych oczach i brwiach niby nakreślonych węglem, nie umiejącej czytać ani pisać, baron umyślił dać jej w rękę rzemiosło; oddał ją na naukę do nadwornych hafciarzy cesarskich, słynnych braci Pons.
Kuzynka, zwana przez skrócenie Bietką, posiadła tajemnice złotej i srebrnej pasmanterji; obdarzona chłopską energią nauczyła się czytać, pisać i rachować, baron przedstawił jej bowiem konieczność posiadania tych wiadomości dla prowadzenia zakładu. Postanowiła zrobić majątek; w dwa lata przeobraziła się nie do poznania. W r. 1811 ta wieśniaczka stała się dość ładną, dość zręczną i inteligentną panną sklepową.
Gałąź ta, zwana pasmanterją złotą i srebrną, obejmowała epolety, dragony, sznury, wreszcie tę olbrzymią ilość błyskotek, które lśniły na bogatych mundurach armii francuskiej, oraz na ubraniach cywilnych. Cesarz, jak prawdziwy Włoch rozmiłowany w stroju, zahaftował złotem i srebrem wszystkie szwy swoich sług, a cesarstwo jego obejmowało sto trzydzieści trzy departamenty! Towar ten, dostarczany zazwyczaj krawcom, ludziom bogatym i solidnym, lub też wprost wielkim dygnitarzom, stanowił bardzo pewną gałąź handlu.
W chwili gdy kuzynka Bietka, najstarsza robotnica zakładu Ponsów, gdzie kierowała całym wyrobem, mogłaby była pomyśleć o sobie, wybuchnął pogrom Cesarstwa. Różdżka pokoju, którą trzymali w ręku Burboni, przerażała Elżbietę, zlękła się zniżki w tym przemyśle, któremu miało już zostać, jako pole dla eksploatacji, jedynie ośmdziesiąt sześć zamiast stu trzydziestu trzech departamentów, nie licząc olbrzymiego skurczenia armii. Słowem, przerażona zmiennością kolei handlowych, odrzuciła propozycję barona, który myślał że oszalała. Utwierdziła tę opinię, poróżniwszy się z p. Rivet, nabywcą firmy Ponsów, którego wspólniczką chciał ją uczynić baron; została z powrotem prostą robotnicą.
Rodzina Fischerów popadła znów w smutne położenie z którego wydobył ją niegdyś baron Hulot.
Zrujnowani katastrofą w Fontainebleau, trzej bracia Fischerowie bili się jak straceńcy w ochotniczych oddziałach z r. 1815. Najstarszy, ojciec Elżbiety, padł. Ojciec Adeliny, skazany na śmierć przez sąd wojenny, uciekł do Niemiec i umarł w Trewirze w r. 1820. Najmłodszy, Jan, przybył do Paryża aby się uciec do łaski królowej całej rodziny, która, mówiono, jada na złocie i srebrze, chodzi stale w djamentach na głowie i na szyi, wielkich jak orzechy a darowanych przez cesarza. Jan Fischer, wówczas liczący czterdzieści trzy lat, otrzymał od barona Hulot kwotę dziesięciu tysięcy franków aby rozpocząć w Wersalu małe przedsiębiorstwo furażów, uzyskane w ministerjum wojny, dzięki sekretnemu wpływowi przyjaciół, których były generalny intendent tam zachował.
Te nieszczęścia rodzinne, niełaska barona Hulot, poczucie własnej nicości w tym olbrzymim ruchu ludzi, spraw i interesów który czyni z Paryża piekło i niebo, poskromiły Bietkę. Odczuwszy wszelakiego rodzaju przewagę stryjecznej siostry, wyzbyła się wszelkiej myśli o walce oraz o porównywaniu się z kuzynką; ale zazdrość przetrwała na dnie serca niby ziarno zarazy które może buchnąć i spustoszyć miasto, jeżeli się rozwinie nieszczęsny worek bawełny w którym jest utajona. Od czasu do czasu mówiła sobie wprawdzie: „Adelina i ja jesteśmy z jednej krwi, ojcowie nasi byli braćmi, i ot, ona mieszka w pałacach a ja na poddaszu“; — ale corocznie, na imieniny i na Nowy Rok, Bietka otrzymywała od obojga baronostwa wiązanie; baron, bardzo poczciwy dla niej, kupował jej drzewo na zimę; stary generał Hulot prosił ją raz na tydzień na obiad, a u kuzynki zawsze miała swoje miejsce przy stole. Żartowali sobie z niej, ale się jej nie wstydzili. Wreszcie zapewnili jej niezależność w Paryżu, gdzie żyła wedle swoich upodobań.
Ta dziewczyna bała się w istocie wszelkiego jarzma. Kuzynka ofiarowała jej mieszkanie u siebie... Bietka widziała w tem zależność domownicy. Kilka razy baron rozwiązał trudny problem jej małżeństwa; ale Bietka, uszczęśliwiona w pierwszej chwili, odmawiała niebawem, drżąc iż przyszły mąż mógłby jej wymawiać braki wykształcenia, wychowania i majątku. Kiedy wreszcie baronowa namawiała ją aby zamieszkała u wuja i prowadziła mu dom w miejsce zbyt kosztownej gospodyni, odpowiadała że takie stadło tembardziej się jej nie uśmiecha.
Kuzynka Bietka odznaczała się ową oryginalnością pojęć, spotykaną u natur które rozwinęły się bardzo późno, u dzikich którzy dużo myślą a mało mówią. Chłopska jej inteligencja nabrała zresztą w atmosferze warsztatu, w towarzystwie robotnic i robotników, nieco paryskiej ciętości. Dziewczyna ta, która charakterem zadziwiająco przypominała Korsykanki, trawiona niezużytemi instynktami silnej natury, byłaby lubiła opiekować się silnym mężczyzną; ale długoletnie życie w stolicy przeobraziło ją z wierzchu. Ogłada paryska splamiła rdzą tę krzepką duszę. Obdarzona sprytem drążącym w głąb, jak u wszystkich osób żyjących w istotnym celibacie, przy ciętości w jaką oblekała swoje myśli, w każdem innem położeniu mogłaby się wydać niebezpieczna. Rozzłoszczona, zdołałaby poróżnić najzgodniejszą rodzinę.
W pierwszym okresie, gdy jeszcze miała pewne nadzieje nie zwierzane nikomu, zgodziła się nosić gorsety, podążać za modą, i miała chwilę blasku, w czasie której baron uwierzył w możliwość wyswatania jej. Bietka była wówczas „ognistą brunetką“ dawnych francuskich romansów. Jej przenikliwe spojrzenie, oliwkowa cera, kibić giętka jak trzcina mogłoby skusić jakiegoś spensjonowanego majora; ale zadowalała się — tak mawiała ze śmiechem — własnym podziwem. Pogodziła się w końcu ze swem życiem usunąwszy zeń kłopoty materjalne; napracowawszy się bowiem od świtu, szła codzień na obiad do krewnych lub znajomych. Potrzebowała tedy troszczyć się jedynie o śniadanie i komorne; dostawała przytem ubranie oraz różne zapasy, które godność pozwala przyjąć, jak cukier, wino, kawa etc.
W r. 1837, po dwudziestu siedmiu latach życia w połowie opłacanego przez Hulotów i przez wuja Fischera, kuzynka Bietka pogodziła się z tem że jest niczem i pozwalała się traktować bez ceremonii. Sama nie chciała bywać na wielkich obiadach, przekładając małe kółko, w którem mogła czuć swoją wartość i nie wystawiać się na cierpienia miłości własnej.
Wszędzie, u generała Hulot, u Crevela, u młodego Hulot, u Riveta następcy Ponsów z którym się pogodziła i który ją honorował, była jak u siebie w domu. Wszędzie wreszcie umiała sobie zjednać służących, dając im od czasu do czasu małe napiwki i rozmawiając zawsze z nimi chwilę przed wejściem do salonu. Ta poufałość, którą stawiała się otwarcie na poziomie służby, jednała jej przychylność tej najemnej zgrai, bardzo ważną dla pasorzytów. „To dobra i poczciwa dziewczyna!“ — brzmiał zgodny głos o niej. Uprzejmość jej, bez granic kiedy nie była musowa, była zresztą, zarówno jak przybrana dobroduszność, koniecznością jej położenia. Widząc się na łasce wszystkich, Bietka zrozumiała w końcu życie; chcąc być dla wszystkich miłą, żartowała z młodymi, głaszcząc ich niezawodnem pochlebstwem, zgadywała i dzieliła ich życzenia czyniąc się ich tłómaczką; chętnie brali ją za powiernicę ponieważ nie miała prawa ich łajać. Bezwarunkowa dyskrecja jednała jej zaufanie starszych, posiadała bowiem, jak Ninon, przymioty mężczyzny. Naogół zwierzenia dążą raczej w dół niż w górę. O wiele chętniej używamy w naszych sekretnych sprawach ludzi stojących niżej niż wyżej; stają się temsamem wspólnikami naszych tajemnych myśli, są obecni przy naradach; otóż, Richelieu uważał, że doszedł do celu z chwilą gdy zdobył prawo obecności na Radzie. Uważano tę nieboraczkę za tak zależną od wszystkich, iż zdawała się skazana na bezwarunkową niemotę. Kuzynka Bietka sama mieniła się rodzinnym konfesjonałem. Jedynie baronowa zachowała trochę nieufności, przez pamięć udręczeń jakie cierpiała w dzieciństwie od kuzynki, silniejszej od niej mimo że młodszej. Przy tem, przez wstyd, nie zwierzyłaby swoich domowych cierpień nikomu prócz Boga.
Tutaj trzeba może zauważyć że dom baronowej zachował cały swój blask w oczach kuzynki Bietki, której nie uderzała, tak jak ex-kupca Crevela, nędza wypisana na wytartych fotelach, przybrukanych portjerach i spękanych jedwabiach. Z meblami, wśród których się żyje, jest tak jak z nami samemi. Przyglądając się sobie codzień, człowiek żyje jak baron, w myśli, że jest wciąż młody i niezmieniony, gdy inni widzą na naszej głowie leniące się włoski, bruzdy poprzeczne na czole i wypukłość w okolicy żołądka. Apartament ten, wciąż oświetlony dla kuzynki Bietki bengalskiemi ogniami cesarskich zwycięstw, błyszczał tedy ciągle.
Zczasem, kuzynka Bietka nabrała osobliwych narowów staropanieństwa. Tak np. zamiast być posłuszną modzie, chciała aby moda stosowała się do jej zawsze zacofanej fantazji. Kiedy baronowa dała jej ładny nowy kapelusz, jakąś modnie skrojoną suknię, natychmiast Bietka przerabiała je w domu na swój sposób, i psuła je sporządzając kostjum trącący modą Cesarstwa i dawnym jej strojem lotaryńskim. Trzydziestofrankowy kapelusz stawał się cudakiem a suknia szmatą. Na tym punkcie Bietka była uparta jak muł; chciała się podobać sobie samej i uważała że tak jest śliczna; podczas gdy to przeobrażenie, harmonijne w tem że czyniło z niej starą pannę od stóp aż do głowy, robiło ją tak śmieszną, iż przy najlepszych chęciach nikt nie mógłby jej zaprosić w dnie uroczystych przyjęć.
To uparte, kapryśne, niepodległe usposobienie, niewytłómaczona dzikość tej dziewczyny, której baron czterokrotnie znajdował jakieś partje (urzędnika ze swego departamentu, majora, dostawcę wojskowego i pensjonowanego kapitana) i która odmówiła ręki bardzo bogatemu później smuklerzowi, zyskały jej przydomek Kozy, dawany jej żartem przez barona. Ale przydomek ten odpowiadał jedynie zewnętrznym dziwactwom, owym odrębnościom jakie wszyscy dostrzegamy w sobie wzajem w życiu społecznem. Bystry spostrzegacz dojrzałby w Bietce cech okrucieństwa tkwiącego w klasie wieśniaczej. Była to zawsze owa dziewczyna, która chciała urwać nos kuzynce, i która, gdyby nie nabrała rozsądku, zabiłaby ją może w ataku zazdrości. Jedynie znajomość praw i świata powściągała w niej ową naturalną chyżość, z jaką wieśniacy, tak samo jak dzicy, przechodzą od uczucia do czynu. Na tem polega może cała różnica dzieląca dziecię natury od człowieka cywilizowanego. Dziki ma jedynie uczucia, człowiek cywilizowany ma uczucia i myśli. Toteż u dzikich, mózg odbija, można powiedzieć, niewiele wrażeń, cały jest na łasce uczucia które go pochłania. U człowieka cywilizowanego myśli spływają w serce przeobrażając je: ścierają się w niem rozmaite interesy, rozmaite uczucia; podczas gdy dziki dopuszcza tylko jedną myśl naraz. Oto przyczyna chwilowej przewagi dziecka nad rodzicami; przewagi ustającej z chwilą spełnienia jego pragnień; u człowieka natury natomiast przyczyna ta działa wciąż. Kuzynka Bietka, dzika i zdradziecka potrosze córa Lotaryngji, należała do tej kategorji charakterów, częstszych niż się zdaje u ludu, czem tłómaczy się jego zachowanie w czasie rewolucji.
W chwili gdy zaczyna się to opowiadanie, gdyby Bietka pozwoliła się ubrać modnie, gdyby się była, wzorem Paryżanek, nauczyła nosić każdą nową modę, mogłaby się pokazać wszędzie; ale pozostała sztywna jak kij. Otóż, bez wdzięku, kobieta nie istnieje w Paryżu. Toteż jej czarne włosy, jej piękne surowe oczy, twarde rysy, kalabryjska suchość cery, które czyniły kuzynkę Bietkę podobną do twarzy Giotta i które Paryżanka umiałaby wyzyskać; jej dziwaczny strój zwłaszcza, wszystko to dawało jej wygląd tak dziki, że niekiedy podobna była do owych małp przebranych za kobietę, jakie oprowadzają mali Sabaudczycy. Ponieważ w spowinowaconych domach w których się obracała znano ją dobrze, ponieważ ograniczała swą towarzyską działalność do tego kółka i lubiła swój własny kącik, dziwactwa jej nie raziły już nikogo; na zewnątrz zaś znikały w olbrzymim paryskim ruchu ulicznym, gdzie patrzy się jedynie na ładne kobiety.
Śmiechy Hortensji miały w tej chwili źródło w tryumfie odniesionym nad uporem kuzynki Bietki. Wydarła jej wyznanie, o które męczyła ją od trzech lat. Chociażby stara panna była najbardziej skryta, jest uczucie które zawsze przerwie jej milczenie, a niem jest: próżność! Od trzech lat, Hortensja, która stała się niezmiernie ciekawa w pewnych kwestjach, oblegała kuzynkę pytaniami, oddychającemi zresztą zupełną niewinnością, chciała się dowiedzieć czemu Bietka nie wyszła za mąż. Hortensja, która znała historję pięciu odrzuconych konkurentów, ułożyła sobie mały romans, pomawiała kuzynkę Bietkę o jakąś sekretną miłość, z czego wynikła ta wesoła wojna. Mówiąc o sobie i o kuzynce, Hortensja mawiała „My panienki“. Bietka odpowiedziała kilka razy żartobliwie: „Któż ci powiada, że ja nie mam swego chłopca?“ Odtąd, kochanek kuzynki Bietki, prawdziwy lub fałszywy, stał się przedmiotem niewinnych drwin. Tak więc, po dwóch latach tej wojenki, za ostatnią bytnością Bietki, pierwszem słowem Hortensji było:
— Jak się miewa twój chłopiec?
— Nieźle, odparła; biedaczek, zawsze trochę niedomaga.
— Taki delikatny? spytała baronowa śmiejąc się.
— Oczywiście, jak blondyn... Taka cyganicha jak ja może kochać tylko blondyna, bladego jak księżyc.
— Ale kto to jest? co robi? rzekła Hortensja. Czy to książę?
— Książę dłuta, jak ja królowa igły. Czyż biedną dziewczynę jak ja może pokochać właściciel domu z frontem od ulicy, kapitalista, książę, albo jakiś królewicz z bajki o wróżkach?
— Och! chciałabym go widzieć!... wykrzyknęła Hortensja ze śmiechem.
— Aby się przekonać, jak wygląda ktoś kto może kochać starą kozę? odparła Bietka.
— To musi być jakiś potwór, stary biuralista z capią bródką! rzekła Hortensja zerkając na matkę.
— Otóż właśnie łaskawa pani się myli.
— Ale czy ty naprawdę masz chłopca? spytała Hortensja tryumfalnie.
— Tak samo naprawdę jak ty nie masz! odparła kuzynka z urażoną miną.
— A więc jeżeli masz wielbiciela, Bietko, czemu nie wyjdziesz za niego?... rzekła baronowa dając znak córce. Już trzy lata jest o nim mowa, miałaś czas go poznać; jeżeli dotąd wytrwał, nie powinnaś przeciągać tej uciążliwej dlań sytuacji. To zresztą kwestja sumienia; wreszcie, jeżeli jest młody, czas wziąć sobie podporę starości.
Kuzynka Bietka spojrzała bystro na baronową, a widząc że ta żartuje, odparła:
— Toby znaczyło ożenić głód z pragnieniem; on jest robotnikiem, ja robotnicą, gdybyśmy mieli dzieci, byłyby robotnikami... Nie, nie, kochamy się duchowo... to tańsze!
— Czemu go ukrywasz? spytała Hortensja.
— Bo chodzi w bluzie, odparła śmiejąc się stara panna.
— Kochasz go? spytała baronowa.
— Och! jakżeby! ubóstwiam mego cherubina. Oto już cztery lata, jak żyję tylko nim.
— Jeżeli go tak kochasz, rzekła poważnie baronowa, i jeśli on istnieje, byłabyś ciężko winną wobec niego. Nie wiesz, co to kochać.
— Wszystkie umiemy ten fach od samego przyjścia na świat! rzekła kuzynka.
— Nie, są kobiety, które kochają a zostają egoistkami, i ty jesteś z takich.
Kuzynka spuściła głowę; spojrzenie jej przejęłoby dreszczem tego na kogoby padło; ale patrzała na swoją igłę.
— Gdybyś nam przedstawiła swego rzekomego wielbiciela, Hektor mógłby znaleźć dlań jakieś miejsce i pomóc do karjery.
— To niepodobna, odparła Bietka.
— Czemu?
— To taki niby-Polak, wygnaniec...
— Spiskowiec!... wykrzyknęła Hortensja. Jakaś ty szczęśliwa!... Miał jakieś przygody?
— Oczywiście! bił się za Polskę. Był profesorem w gimnazjum, którego uczniowie rozpoczęli powstanie, a ponieważ umieścił go tam Wielki Książę Konstanty, nie może liczyć na łaskę.
— Profesorem czego?
— Sztuk pięknych!
— I po klęsce przybył do Paryża?
— W r. 1833, przebywszy Niemcy pieszo.
— Biedny chłopiec! Ile ma lat?...
— W chwili powstania miał ledwie dwadzieścia cztery, obecnie ma dwadzieścia dziewięć...
— Piętnaście lat mniej od ciebie, rzekła baronowa.
— Z czego żyje?... spytała Hortensja.
— Ze swego talentu...
— A! daje lekcje?...
— Nie, odparła Bietka, bierze, i to twarde, od losu...
— A imię jakie ma, ładne?...
— Wacław.
— Cóż za wyobraźnię mają te stare panny! wykrzyknęła baronowa. Z tego co mówisz, możnaby ci uwierzyć, Bietko.
— Czy nie widzisz, mamo, że to Polak tak nawykły do knuta, że Bietka przypomina mu tę drobną rozkosz jego ojczyzny?
Wszystkie trzy zaczęły się śmiać, a Hortensja zanuciła: Wacławie, bóstwo ty moje! zamiast: O Matyldo... Nastąpiło na kilka minut zawieszenie broni.
— Te dziewczęta, rzekła kuzynka Bietka spoglądając na Hortensję gdy ta znów przy niej usiadła, myślą że można się kochać tylko w nich.
— Słuchaj, odparła Hortensja znalazłszy się sama z kuzynką, dowiedź mi że Wacław nie jest królewiczem z bajki, a dam ci mój żółty kaszmir.
— Królewiczem nie jest, ale hrabią!...
— Każdy Polak jest hrabią.
— Ależ on nie jest Polak, jest z Li...in..fli...
— Z Litwy?
— Nie...
— Z Inflant?
— Tak, tak, właśnie.
— Ale jak się nazywa?
— Słuchaj, chcę więc spróbować czy ty umiesz dochować tajemnicy...
— Och, kuzyneczko, będę niema...
— Jak ryba?
— Jak ryba.
— Jak pragniesz zbawienia?
— Jak pragnę zbawienia.
— Nie, jak pragniesz szczęścia na ziemi?
— Tak.
— A więc, nazywa się Wacław Steinbock.
— Któryś z generałów Karola XII nosił to nazwisko.
— To jego stryjeczny dziadek! Ojciec jego osiedlił się w Inflantach po śmierci króla szwedzkiego; ale stracił majątek w czasie kampanii r. 1812 i umarł zostawiając biednego ośmioletniego chłopca bez żadnych środków. Wielki Książę Konstanty przez wzgląd na nazwisko Steinbocków zajął się nim i umieścił w szkole...
— Nie cofam słowa, odparła Hortensja, daj mi dowód że istnieje, a masz mój żółty szal. Wiesz jak w żółtem brunetkom do twarzy.
— Dochowasz mi tajemnicy?
— Powierzę ci swoje.
— A więc, za następną bytnością, przyniosę dowód.
— Ależ dowód, to on sam, rzekła Hortensja.
Kuzynkę Bietkę, od chwili swego przybycia do Paryża trawioną uwielbieniem dla kaszmirów, oczarowała myśl posiadania owego żółtego szala, który baron ofiarował żonie w r. 1808, a który, obyczajem niektórych rodzin, przeszedł z matki na córkę w r. 1830. Od dziesięciu lat szal był mocno zużyty; ale ta szacowna materja, zamykana troskliwie w sandałowem puzdrze, wydawała się starej pannie, podobnie jak meble baronowej, wciąż nowa. Przyniosła tedy w woreczku podarek, który chciała ofiarować baronowej w dzień urodzin, a który, wedle niej, miał dowieść istnienia fantastycznego wielbiciela.
Podarkiem tym była srebrna pieczątka, utworzona z trzech postaci wspartych o siebie plecami, spowitych liśćmi i podtrzymujących kulę ziemską. Trzy te osoby przedstawiały Wiarę, Nadzieję i Miłość. Nogi ich spoczywały na potworach, które gryzły się między sobą a wśród których wił się symboliczny wąż. W r. 1846, po olbrzymim kroku, jaki panna de Fauveau, Wagner, Jeanest, Froment Meurice oraz snycerze w drzewie jak Lienard uczynili w sztuce Benvenuta Cellini; arcydzieło to nie zdziwiłoby nikogo; ale w tej chwili młoda dziewczyna znająca się na klejnotach musiała się zdumieć obracając w ręku tę pieczątkę, którą podała jej kuzynka Bietka mówiąc:
— No, jak ci się to podoba?
Postacie, rysunkiem swoim, draperją i ruchem, należały do szkoły Rafaela; wykonaniem przypominały szkołę bronzowników florenckich stworzoną przez Donatellów, Bruneleschich, Ghibertich, Benvenuta Cellini, Jana z Bolonji etc. Renesans francuski nie wyroił fantastyczniejszych potworów od tych które tu ucieleśniały złe namiętności. Palmy, paprocie, trzciny, sitowie, które oplatały trzy Cnoty, zdradzały smak i zręczność zdolne przywieść do rozpaczy mistrzów w sztuce. Trzy głowy połączone były wstążką, na której, w odstępach między głowami, widniała litera W, kozieł skalny i słowo fecit.
— Któż to wyrzeźbił? spytała Hortensja.
— Któżby? mój chłopiec, odparła Bietka. Jest w tem dziesięć miesięcy pracy; toteż więcej zarobiłam ja, fabrykując galony... Powiedział mi, że Steinbock znaczy po niemiecku kozieł skalny, albo giemza. Chce tak podpisywać swoje prace... No! dostanę twój szal!
— A to czemu?
— Czy ja mogłam kupić podobny klejnot? zamówić go? to nieprawdopodobne; zatem musiałam go dostać. Kto może robić takie podarki? wielbiciel!
Hortensja, z mistrzostwem udania, które byłoby przeraziło Elżbietę Fischer, gdyby je była spostrzegła, nie zdradziła bynajmniej całego swego podziwu, mimo że uczuwała ów dreszcz, jakiego doznają ludzie o duszy wrażliwej na piękno, kiedy ujrzą arcydzieło bez zarzutu, zupełne, nieoczekiwane.
— Daję słowo, rzekła, to wcale ładne.
— Tak, ładne, odparła stara panna, ale ja wolę pomarańczowy szal. Otóż, moja mała, mój chłopiec pędzi czas na takich pracach. Od swego przybycia do Paryża zrobił kilka głupstewek w tym rodzaju, i oto owoc kilku lat studjów i pracy. Terminował u giserów, ludwisarzy, złotników... ba, kosztowało to setki i tysiące. Panicz zaręcza mi teraz, że za kilka miesięcy będzie sławnym i bogatym.
— Więc ty go widujesz?
— Jakto! myślisz że to bajka? Żartując, powiedziałam ci prawdę.
— I kocha cię? spytała żywo Hortensja.
— Ubóstwia! odparła kuzynka przybierając minę serjo. Widzisz, moja mała, znał tylko kobiety blade, mdłe, jak one tam wszystkie na północy; brunetka, szczupła, młoda jak ja, to mu trafiło do serca. Ale sza! przyrzekłaś mi.
— Będzie z tym jak z pięcioma tamtymi, rzekła drwiąco młoda dziewczyna spoglądając na pieczątkę.
— Sześcioma, moja panno; zostawiłam w Lotaryngji jednego, który dla mnie poszedłby zdjąć księżyc z nieba, jeszcze dziś.
— Ten robi lepiej, odparła Hortensja, przynosi ci słońce.
— Gdzie to można spieniężyć? spytała Bietka. Trzeba mieć dużo ziemi, aby móc korzystać ze słońca.
Te oto żarciki padające szybko i skojarzone z tysiącem szaleństw, dały przyczynę do śmiechów, które zbudziły lęk baronowej. Widząc córkę oddającą się bez troski pustocie młodości, porównywała w myśli przyszłość jej z teraźniejszością.
— Ale aby ci ofiarowywać klejnoty pochłaniające pół roku pracy, musi ci wiele zawdzięczać? spytała Hortensja którą klejnot ten wprawił w głęboką zadumę.
— A, za wiele chcesz wiedzieć naraz! odparła kuzynka Bietka. Ale słuchaj... tak, dobrze: wciągnę cię do spisku.
— Czy razem z twoim wielbicielem?
— Aha! Chciałabyś go widzieć! Ale, rozumiesz, stara panna jak twoja Bietka, która umiała przechować chłopca całe pięć lat, kryje go dobrze... Toteż nie męcz mnie. Ja, widzisz, nie mam ani kota, ani kanarka, ani psa, ani papugi; trzebaż aby taka stara koza jak ja miała coś do kochania, do dręczenia; otóż zafundowałam sobie Polaka.
— Czy ma wąsy?
— O, takie długie!... rzekła Bietka pokazując czółenko owinięte złotą nicią.
Zawsze brała robotę do miasta i pracowała czekając na obiad.
— Jeżeli wciąż mnie będziesz pytać, nie dowiesz się niczego, dodała. Masz dopiero dwadzieścia dwa lat, a jesteś większa papla niż ja, która mam czterdzieści dwa a nawet czterdzieści trzy.
— Słucham, już ani pisnę, rzekła Hortensja.
— Mój chłopiec zrobił grupę bronzową wysoką na dziesięć cali, podjęła Bietka. Przedstawia Samsona rozdzierającego lwa; zakopał ją w ziemi, pordzawił, tak że teraz możnaby myśleć że to jest stare jak Samson. Arcydzieło to wystawione jest u pewnego antykwarza, w sklepie na placu du Carrousel, blisko mnie. Gdyby twój ojciec, który zna pana Popinot, ministra handlu i rolnictwa, oraz hrabiego de Rastignac, mógł im wspomnieć o tem, jako o pięknem starem dziele, które widział przechodząc! Zdaje się że wielkie figury zajmują się temi cackami zamiast się troszczyć o nasze galony i że los mego chłopca byłby zapewniony gdyby kupili lub bodaj tylko zaszli obejrzeć to kawalątko mosiądzu. Mój chłopiec uręcza, że wezmą to głupstewko za antyk i że zapłacą bardzo dobrze. Następnie, jeżeli to któryś z ministrów kupi tę grupę, pójdzie się przedstawić, dowiedzie że jest autorem, obniosą go w tryumfie! Och! już się widzi na piedestale; dumny jest ten chłopczyna, niczem dwaj świeżo upieczeni hrabiowie!
— To koncept pożyczony od Michała-Anioła; ale, na zakochanego, to wcale sprytne, rzekła Hortensja. A ile chce za to?
— Tysiąc pięćset franków?... Kupiec nie może oddać bronzu taniej, bo musi wziąć swój procent.
— Papuś, rzekła Hortensja, jest w tej chwili komisarzem królewskim, widuje codzień obu ministrów w Luwrze i załatwi twoją sprawę, biorę to na siebie. Będziesz bogata, hrabino Steinbock.
— Ach, nie, mój chłopiec jest leniuch, tygodnie całe trawi gniotąc czerwony wosk w palcach a robota nie postępuje. Ot, przesiaduje w Luwrze, w Bibliotece, ogląda sztychy, przerysowuje je... To próżniak.
I dalej potoczyła się ta żartobliwa rozmówka. Hortensja śmiała się, ale wymuszonym śmiechem, gdyż owładnęła nią owa miłość, którą przeszły wszystkie młode dziewczyny, miłość do czegoś nieznanego, miłość w stanie mglistym, której rojenia skupiają się koło jakiejś fizjognomii nastręczonej im przez przypadek, niby kryształki szronu czepiają się źdźbła słomy zawieszonego przez wiatr na futrynie okna. Od dziesięciu miesięcy zrobiła rzeczywistą istotę z owego fantastycznego kochanka, dlatego że wierzyła, jak matka, w wiekuiste panieństwo kuzynki; otóż, od tygodnia widziadło to stało się hrabią Wacławem Steinbock, marzenie zyskało swoją metrykę, mgła zagęściła się w trzydziestoletniego młodzieńca. Pieczątka, którą trzymała w ręce, niby Zwiastowanie w którem geniusz tryskał jak światło, miała moc talizmanu. Hortensja czuła się tak szczęśliwa, że wątpiła niemal czy to opowiadanie jest prawdą; krew jej burzyła się, śmiała się jak szalona aby zmylić kuzynkę.
— Ale zdaje mi się, że drzwi do salonu otwarte, rzekła Bietka; chodźmy zobaczyć czy p. Crevel poszedł...
— Mama coś bardzo smutna od dwóch dni; z pewnością małżeństwo, o którem była mowa, rozeszło się...
— Ba! może się naprawić: chodzi (mogę ci to powiedzieć) o radcę najwyższego trybunału. Czy chciałabyś być panią prezydentową? Et, jeżeli to zależy od p. Crevel, powie mi coś o tem, i będę wiedziała jutro czy jest nadzieja!...
— Bietko, zostaw mi tę pieczątkę, rzekła Hortensja, nie pokażę jej... Imieniny mamy za miesiąc, oddam ci ją rano...
— Nie, daj, daj... trzeba zrobić puzderko.
— Ależ muszę ją pokazać ojcu, aby mógł mówić z ministrem z całą znajomością rzeczy; władza nie powinna się kompromitować.
— Więc dobrze, proszę cię tylko, nie pokazuj matce; gdyby wiedziała że naprawdę mam chłopca, wyśmiewałaby się ze mnie.
— Przyrzekam ci...
Obie kuzynki stanęły na progu buduaru w chwili gdy baronowa zemdlała; krzyk, jaki wydała Hortensja, wystarczył aby ją ocucić. Bietka poszła po sole. Kiedy wróciła, zastała matkę i córkę trzymające się w objęciach; matka uspakajała obawy córki, mówiąc:
— To nic, to tylko nerwowe. — Ojciec idzie, dodała poznając go po dzwonku, nie wspominaj mu tylko o tem...
Adelina wstała aby wyjść naprzeciw męża; chciała, zanim podadzą obiad, wziąć go do ogrodu, pomówić z nim o zerwanem małżeństwie, spytać o plany na przyszłość, spróbować dać mu jaką radę.
Baron Hektor Hulot ukazał się w postawie parlamentarnej i napoleońskiej, łatwo bowiem można poznać Cesarskich (ludzi poczętych z Cesarstwa) po ich wojskowej postawie, po niebieskim fraku ze złotemi guzikami zapiętym pod szyję, po czarnym jedwabnym krawacie, po chodzie pełnym stanowczości, której nabrali w przyzwyczajeniu do despotycznego rozkazywania wymaganego przez nagłe okoliczności, w jakich się nieraz znaleźli. Nic, trzeba przyznać, u barona nie trąciło starcem: wzrok miał tak dobry że czytał bez okularów; piękna ściągła twarz, oprawna w zbyt czarne, niestety! bokobrody, zdradzała swą karnacją gorący temperament; brzuch, ściśnięty paskiem, utrzymywał się, jak powiada Brillat, Savarin, w granicach majestatyczności. Mina nawskroś arystokratyczna oraz wielka uprzejmość służyły za powłokę rozpustnikowi który tyle razy towarzyszył hulankom Crevela. Był to jeden z tych ludzi, których oczy ożywiają się na widok ładnej kobiety i którzy uśmiechają się do każdej piękności, nawet do tej która ich mija na ulicy i której już nie ujrzą więcej.
— Czyś przemawiał, mój jedyny? spytała Adelina widząc jego zatroskane czoło.
— Nie, odparł Hulot; ale zamordowany jestem słuchaniem dwugodzinnej gadaniny która nie doprowadziła do głosowania... Urządzają walki na słowa, mowy są niby szarże kawalerji nie rozbijające nieprzyjaciela. Zastąpili słowami czyny, co niezbyt cieszy ludzi nawykłych do wojny, jak mówiłem dziś właśnie marszałkowi. Ale dosyć już nudów na ławie ministerjalnej, chcę się zato bawić tutaj... Jak się masz, Kozo!... jak się masz Kózko!
I ujął córkę za kark, uściskał ją, zaczął się z nią droczyć, posadził sobie na kolanach i położył jej głowę na swojem ramieniu aby czuć te piękne złote włosy na swojej twarzy.
— Jest znudzony, zmęczony, powiedziała sobie pani Hulot; mam go i ja nudzić jeszcze? zaczekajmy. — Zostajesz z nami dziś wieczór?... spytała głośno.
— Nie, moje dzieci. Po obiedzie opuszczam was. Gdyby to nie był dzień Kozy, moich dzieci i brata, nie ujrzelibyście mnie...
Baronowa wzięła gazetę, spojrzała na dział teatrów i położyła dziennik w którym wyczytała Roberta Djabła w rubryce Opery. Józefa, którą opera włoska ustąpiła od pół roku operze francuskiej, śpiewała partję Alicji. Gest ten nie uszedł uwagi barona, który spojrzał bystro na żonę. Adelina spuściła oczy, wyszła do ogrodu, on za nią.
— Słuchaj, Adelino, co ci jest? rzekł biorąc ją w pół, przyciągając ją i tuląc do siebie. Czy nie wiesz, że cię kocham więcej niż...
— Więcej niż Jenny Cadine i niż Józefę! odparła śmiało przerywając mu.
— Któż ci to powiedział? spytał baron puszczając żonę i cofając się o dwa kroki.
— Otrzymałam list anonimowy, który spaliłam, i gdzie było powiedziane, że małżeństwo Hortensji rozeszło się z powodu naszego położenia majątkowego. Twoja żona, drogi Hektorze, nie byłaby nigdy rzekła ani słowa, wiedziała o twoich stosunkach z Jenny Cadine, czy się kiedykolwiek skarżyła? Ale matka Hortensji winna ci jest prawdę...
Hulot, po chwili milczenia straszliwego dla jego żony, której bicie serca było słychać, rozkrzyżował ramiona, chwycił ją, przycisnął do serca, ucałował w czoło i rzekł jej z ową skupioną siłą jaką daje uwielbienie:
— Adelino, jesteś aniołem, a ja nędznikiem.
— Nie! nie! odparła baronowa, kładąc mu szybko rękę na usta aby mu nie pozwolić mówić źle o samym sobie.
— Tak, nie mogę w tej chwili dać Hortensji ani grosza i jestem bardzo nieszczęśliwy; ale skoro mi otwierasz w ten sposób swoje serce, mogę w nie przelać zgryzoty które mnie dławią... Jeżeli wuj Fischer jest w opałach, to ja go w nie wpędziłem, podpisał mi weksli na dwadzieścia pięć tysięcy franków! I to wszystko dla kobiety, która mnie zdradza, która sobie drwi ze mnie poza oczy, która mnie nazywa starym farbowanym kotem!... Och, to okropne że rozpusta kosztuje drożej niż wyżywienie rodziny!... I to jest nieodparte... Choćbym ci przyrzekł w tej chwili, że nigdy już nie wrócę do tej obmierzłej żydowicy, skoro do mnie napisze dwa słowa, pójdę, tak jak się szło w ogień za cesarza.
— Nie dręcz się, Hektorze, rzekła biedna kobieta w rozpaczy, zapominając o córce na widok łez w oczach męża. Słuchaj, mam moje djamenty; ratuj przedewszystkiem stryja!
— Twoje djamenty warte są dziś zaledwie dwadzieścia tysięcy franków. To nie wystarczy dla starego Fischera, zachowaj je lepiej dla Hortensji. Pomówię jutro z marszałkiem.
— Biedaku mój! wykrzyknęła baronowa ujmując ręce Hulota i całując je.
To była cała połajanka. Adelina ofiarowała djamenty, ojciec dał je Hortensji, czyn ten wydał się jej tak wzniosły, że uczuła się bezsilna.
— On tu jest panem, może brać wszystko, zostawił mi moje djamenty, to istny Bóg!
Taka była myśl tej kobiety, która z pewnością uzyskała więcej słodyczą niż inna zazdrością i gniewem.
Moralista nie mógłby zaprzeczyć, iż, naogół, ludzie dobrze wychowani i bardzo zepsuci, są o wiele milsi niż ludzie cnotliwi. Mając do okupienia swoje grzeszki, starają się na zapas o pobłażliwość, okazując się wyrozumiali na wady swoich sędziów; toteż uchodzą za wybornych ludzi. Mimo że i wśród cnotliwych znajdują się ludzie bardzo sympatyczni, cnota uważa się sama z siebie za dość piękną, aby się obejść bez trudów grzeczności; przytem ludzie naprawdę cnotliwi (wyłączam tu obłudników) mają prawie wszyscy lekkie podejrzenia co do swojej roli; uważają się za oszukanych w wielkim targowisku życia i mają w słowach pewien kwas właściwy ludziom którzy sądzą że ich nie doceniono. Toteż, baron, który miał na sumieniu ruinę rodziny, rozwijał wszystkie zasoby swego dowcipu i wdzięku na intencję żony, dzieci swoich i kuzynki Bietki. Na widok syna i Celestyny Crevel karmiącej właśnie małego Hulota, podszedł z nadzwyczajną uprzejmością do synowej, obsypał ją komplementami, do której to strawy próżność Celestyny nie była przyzwyczajona; trudno bowiem byłoby o worek z pieniędzmi bardziej pospolity i nieznaczący niż ona. Dziadek wziął malca, ucałował go, oświadczył że jest rozkoszny, zachwycający, przemawiał doń spieszczonym językiem nianiek, przepowiadał że ten tłuścioch wyrośnie większy od niego, wsunął parę pochlebnych słówek pod adresem syna i oddał dziecko grubej Normandce która je piastowała na rękach. Toteż Celestyna wymieniła z baronową spojrzenie mówiące: „Cóż za uroczy człowiek!“ Naturalnie broniła teścia przeciw atakom własnego ojca.
Okazawszy się miłym teściem i kochanym dziadkiem, baron wziął syna do ogrodu aby mu udzielić bardzo trafnych uwag co do postawy jaką trzeba zająć w Izbie wobec okoliczności które zaszły dziś rano. Oczarował młodego adwokata bystrością swoich poglądów, rozczulił go przyjacielskim tonem, a zwłaszcza odcieniem szacunku którym stawiał go niejako na równej stopie z sobą.
Młody Hulot był to typowy okaz młodzieńca takiego jakich wytworzyła rewolucja r. 1830: zacietrzewiony w polityce, pochłonięty myślą o karjerze ale kryjący to pod fałszywą powagą, bardzo zazdrosny o wszelkie reputacje, rzucający frazesy zamiast owych celnych słówek które są niby djamenty francuskiej rozmowy; zarazem pełen namaszczenia i uważający sztywność za godność. Ci ludzie są to chodzące trumny kryjące dawnego Francuza; Francuz porusza się czasem i kopie nogą w swoją angielską powłokę; ale ambicja powstrzymuje go i każe mu się tam dławić. Trumna ta jest zawsze odziana w czarne sukno.
— A, jest i brat! wykrzyknął baron Hulot, idąc do drzwi naprzeciw hrabiego.
Uściskawszy domniemanego następcę nieboszczyka marszałka Montcornet, przeprowadził go pod rękę z oznakami przywiązania i szacunku.
Ten Par Francji, uwolniony od posiedzeń z przyczyny swej głuchoty, miał piękną głowę ostudzoną latami; siwe włosy były jeszcze dość bujne aby zachować odcisk kapelusza. Mały, krępy, zasuszony wiekiem, dźwigał raźnie swą czerstwą starość; że zaś zachował nadzwyczajną żywość, przeto, skazany na spoczynek, dzielił czas między lekturę i przechadzkę. Łagodność malowała się na jego białej twarzy, w układzie, w uprzejmej rozmowie pełnej rozsądnych uwag. Nigdy nie mówił o wojnie ani o swoich kampaniach; wiedział że jest zbyt wielki aby potrzebować robić wielkość. W salonie ograniczał się do ustawicznej baczności na życzenia kobiet.
— Jesteście coś bardzo weseli, rzekł widząc ożywienie jakie baron wniósł w to małe zebranie rodzinne. A przecież Hortensja nie wychodzi jeszcze za mąż, dodał widząc na twarzy bratowej ślad melancholji.
— Zawsze na to dość wcześnie, krzyknęła mu w ucho strasznym głosem kuzynka Bietka.
— Oj, ty, ty, złe ziarno które nie chciało kwitnąć! odparł śmiejąc się.
Bohater z pod Forzheim dosyć lubił kuzynkę Bietkę, gdyż istniało między nimi podobieństwo. Był bez wykształcenia, wyszedł z ludu, karjerę wojskową zawdzięczał jedynie odwadze, a zdrowy rozum zastępował mu inteligencję. Nieskazitelny w poczuciu honoru, człowiek z czystemi rękami, kończył pogodnie swoje piękne życie, wśród tej rodziny w której zamykały się wszystkie jego uczucia, nie podejrzewając sekretnych dotychczas szaleństw brata. Toteż całą duszą cieszył się pięknym widokiem tego zebrania, gdzie nigdy nie było żadnego powodu do niezgody, gdzie rodzeństwo kochało się wzajem, Celestynę bowiem uznano natychmiast za należącą do rodziny. Toteż, zacny staruszek dopytywał się od czasu do czasu czemu stary Crevel nie przychodzi. „Ojciec na wsi!“ krzyczała mu w ucho Celestyna. Tym razem powiedziano mu, że jest w podróży.
W poczuciu tej tak szczerej jedności rodziny, pani Hulot pomyślała:
— Oto najpewniejsze szczęście, a tego nikt nam nie odbierze!
Widząc swą ulubioną Adelinę przedmiotem czułości barona, staruszek zaczął puszczać takie żarciki, że baron, lękając się śmieszności, przeniósł swą dworność na synową, która, na tych rodzinnych obiadach, była zawsze celem jego nadskakiwań i względów, spodziewał się bowiem przez nią trafić do starego Crevela i załagodzić jego urazy. Ktokolwiek tedy widziałby to koło rodzinne, z trudnością uwierzyłby że ojciec ma nóż na gardle, matka jest w rozpaczy, syn do najwyższego stopnia zaniepokojony o przyszłość ojca, córka zaś duma jak odbić kuzynce jej oblubieńca.
O siódmej, baron, widząc że brat jego, syn, baronowa i Hortensja zasiedli do wista, wymknął się aby iść oklaskiwać swoją kochankę w operze. Zabrał z sobą kuzynkę Bietkę, która mieszkała przy ulicy Doyenné i tłómaczyła się zawsze pustką tej samotnej dzielnicy aby zniknąć zaraz po obiedzie. Paryżanie przyznają że ostrożność starej panny była usprawiedliwiona.
Istnienie kompleksu domów znajdujących się wzdłuż starego Luwru jest jednym z owych protestów przeciw zdrowemu rozsądkowi, jakiemi Francja lubi uspokajać Europę co do dawki swej inteligencji, której nadmiar mógłby się wydać niebezpieczny. Może mamy w tem bezwiednie jakąś wielką myśl polityczną. Nie będzie to z pewnością zbytek opisać tu ten stary kąt obecnego Paryża; później nikt nie zdoła go sobie wyobrazić; a wnuki nasze, oglądając zapewne Luwr ukończony, nie będą chciały uwierzyć aby podobna ohyda mogła istnieć przez trzydzieści sześć lat, w sercu Paryża, nawprost pałacu gdzie trzy dynastje przyjmowały przez tych trzydzieści sześć lat kwiat Francji i Europy.
Pomiędzy bramą wiodącą do mostu Carrousel aż do ulicy du Musée, każdy kto bawi choćby tylko kilka dni w Paryżu zauważy dziesiątek domów o zniszczonych fasadach, zostawionych przez właścicieli własnemu losowi. Jestto pozostałość dawnej dzielnicy, skazanej na zburzenie od chwili gdy Napoleon postanowił dokończyć Luwru. Ulica Doyenné, wraz ze swą ślepą odnogą, oto jedyna wewnętrzna komunikacja w tym ponurym i opuszczonym kompleksie domów, których mieszkańcy są chyba cieniami, gdyż nigdy nie widzi się nikogo. Bruk, o wiele niższy od poziomu ulicy du Musée, jest na wysokości bruku ulicy Froidmanteau. Domy te, pogrążone już w ziemi przez podniesienie placu, spowite są w wiekuisty cień rzucony przez wysokie galerje Luwru; ściany ich są zczerniałe od wiatrów z północy. Ciemność, cisza, lodowaty chłód, piwniczne zapadnięcie gruntu, wszystko składa się na to aby uczynić z owych domów rodzaj krypt, żywe groby. Kiedy się przejeżdża kabrjoletem wzdłuż tej zamarłej połaci i zapuści się spojrzenie w ulicę Doyenné, duszę przechodzi mróz: człowiek pyta sam siebie kto tam może mieszkać, co tam się musi dziać wieczór, o godzinie gdy ta uliczka zmienia się w mordownię, gdzie zbrodnie Paryża, spowite płaszczem nocy, hulają swobodnie. Problem ten, przerażający sam z siebie, staje się okropny, kiedy się widzi że te rzekome domy okolone są bagnem od strony ulicy Richelieu, oceanem nagromadzonych kamieni brukowych od Tuilleryj, ogródkami i podejrzanemi kramami od strony galerji, a stepem ciosowych kamieni i gruzów od strony starego Luwru. Henryk III i jego ulubieńcy szukający swoich pludrów, kochankowie Małgorzaty szukający swoich głów, muszą tańczyć sarabandy w blasku księżyca w tych pustkowiach nad któremi góruje sklepienie zachowanej dotąd kaplicy, jakgdyby na znak że religja katolicka, tak żywa we Francji, przetrwa wszystko. Oto już blisko czterdzieści lat Luwr krzyczy wszystkiemi paszczami swoich wyszczerbionych murów, swoich ziejących okien: „Wytnijcie te brodawki z mojej twarzy!“ Uznano zapewne użyteczność tej mordowni i potrzebę usymbolizowania w sercu Paryża ścisłego współżycia nędzy i przepychu, które znamionuje królowę stolic. Toteż te zimne ruiny, wśród których dziennik legitymistyczny zachorzał na dobijającą go chorobę, haniebne baraki z ulicy Musée, drewniane kramy które je okalają, będą miały może dłuższe i pomyślniejsze życie niż życie trzech dynastji!
W r. 1823 niskie komorne w domach skazanych na zburzenie skusiły kuzynkę Bietkę do pomieszczenia się tam, mimo iż stan tej dzielnicy zmuszał ją do powrotu do domu przed zapadnięciem nocy. Przymus ten zgadzał się zresztą z jej wieśniaczem przyzwyczajeniem udawania się na spoczynek i wstawania ze słońcem, co daje chłopom znaczną oszczędność na świetle i opale. Mieszkała tedy w jednym z domów, którym zburzenie sławnego pałacu zajmowanego przez Cambaceresa otworzyły widok na plac.
W chwili gdy baron Hulot wysadził kuzynkę żony przed bramą, mówiąc „Do widzenia, kuzynko!“ młoda kobieta, drobna, szczupła, ładna, ubrana bardzo wykwintnie, woniejąca wyborną perfumą, przeciskała się między powozem a ścianą aby również wejść do domu. Dama ta wymieniła, bez żadnej specjalnej intencji, spojrzenie z baronem, jedynie aby się przyjrzeć krewniakowi współlokatorki; ale rozpustnik odczuł to żywe wrażenie, jakiego doznaje każdy Paryżanin, kiedy spotka ładną kobietę, wcielającą, jak mówią entomologowie, jego desiderata. Zanim baron wsiadł do powozu, zaczął z umyślną powolnością naciągać rękawiczki, nadrabiając swobodą i zerkając na tę kobietę, której suknia falowała ponętnie na czem innem niż na owej okropnej i zdradzieckiej krynolinie!
— Oto, powiadał sobie, śliczna kobieta, o której szczęściu chętniebym pomyślał, gdyż ona dałaby mi je z pewnością.
Kiedy nieznajoma znalazła się w sieni wiodącej do frontowych schodów, spojrzała z pod oka, nie odwracając się prawie, ku bramie i ujrzała barona przykutego do miejsca podziwem, pożeranego pragnieniem i ciekawością. Jestto niby kwiat którym każda Paryżanka oddycha z rozkoszą kiedy go spotka na drodze. Są kobiety przywiązane do swych obowiązków, cnotliwe i ładne, które wracają do domu dość kwaśno, kiedy nie zbiorą swego bukiecika w czasie przechadzki.
Młoda kobieta szybko wbiegła na schody. Niebawem otwarło się okno na drugiem piętrze, i ukazała się ona, ale w towarzystwie jakiegoś pana, którego łysina i niezbyt srogie spojrzenie zwiastowało męża.
— Cóż to za sprytne i przemyślne stworzonka!... pomyślał baron; w ten sposób pokazuje mi gdzie mieszka! To mi trochę za ostro, zwłaszcza w tej dzielnicy: miejmy się na baczności!
Wsiadając do milorda, baron podniósł głowę; wówczas mąż i żona cofnęli się szybko, jakgdyby jego twarz podziałała na nich podobnie jak mitologiczna głowa Meduzy.
— Możnaby przypuścić że mnie znają, pomyślał baron. Wtedy wszystko stałoby się jasne.
W istocie, kiedy powóz skręcał w ulicę du Musée, baron wychylił się aby ujrzeć nieznajomą i znalazł ją z powrotem przy oknie. Zawstydzona, że ją zaskoczono na oglądaniu budki powozu pod którą siedział jej wielbiciel, młoda kobieta cofnęła się żywo wstecz.
— Dowiem się przez Kozę kto to taki, powiedział sobie baron.
Widok Radcy Stanu wywarł, jak się to okaże, głębokie wrażenie na parę małżonków.
— Ależ to baron Hulot, do którego departamentu należy moje biuro! wykrzyknął mąż odchodząc od okna.
— A więc stara panna z trzeciego piętra od podwórza, która żyje z tym młodym człowiekiem, jest jego kuzynką? To zabawne że my się dowiadujemy tego dopiero dziś, i to przypadkiem!
— Panna Fischer żyje z młodym człowiekiem!... powtórzył urzędnik. To plotki uliczne; nie przystoi wyrażać się tak lekko o kuzynce Radcy Stanu, który rządzi w ministerjum jak u siebie w domu. Ot, chodźmy na obiad, czekam na ciebie od czterech godzin.
Śliczna pani Marneffe, naturalna córka hrabiego Montcornet, jednego z najsłynniejszych Napoleończyków, wyszła za mąż, dzięki dwudziestu tysiącom posagu, za małego urzędniczka w ministerjum wojny. Dzięki wpływom znakomitego generał-porucznika, marszałka Francji przez ostatnie pół roku życia, gryzipiórek ten doszedł nieoczekiwanie do stanowiska pierwszego sekretarza; w chwili gdy miał zostać zastępcą naczelnika, śmierć marszałka podcięła nadzieje Marneffa i jego żony. Szczupłe środki imć pana Marneffe (w którego rękach stopniał już posag panny Walerji Fortin, częścią na zapłacenie starych długów, częścią na urządzenie domu), zwłaszcza zaś wymagania ładnej kobiety, nawykłej w domu matki do pewnego zbytku, skłoniły to stadło do podjęcia oszczędności na komornem. Położenie ulicy du Doyenné, blisko ministerjum wojny i centrum Paryża, skusiło państwa Marneffe; jakoż, od czterech lat, mieszkali w tym samym domu co panna Fischer.
Imć Jan Paweł Stanisław Marneffe należał do typu urzędników, którzy bronią się ogłupieniu dzięki tej pewnej sile jaką daje zepsucie. Mały ten i chudy człowieczek, o rzadkich włosach i brodzie, a twarzy zawiędłej, bladej, bardziej zmęczonej niż pooranej zmarszczkami, z oczyma o powiekach lekko zaczerwienionych i zbrojnych w okulary, o niepoczesnej postawie i wzięciu, wyglądał tak, jak sobie wyobrażamy człowieka ściganego sądownie za występki przeciw obyczajom.
Mieszkanie tego stadła, typ wielu gospodarstw paryskich, przedstawiało owe zdradne pozory fałszywego zbytku panującego w tylu domach. Meble w salonie kryte spłowiałym welwetem, gipsowe posągi udające florencki bronz, grubo wyrobione i niedbale pomalowane świeczniki z kryształami z lanego szkła; dywan, którego taniość wyjaśniła się po niewczasie ilością wprowadzonej przez fabrykanta i widocznej z czasem gołem okiem bawełny; wszystko, aż do firanek z których można się było pouczyć że świetność wełnianego adamaszku nie trwa ani trzech lat, wszystko piszczało nędzą, jak żebrak w łachmanach u bramy kościoła.
Pokój jadalny, źle utrzymany przez jedną służącą, przypomniał ohydne jadalnie prowincjonalnych hotelów; wszystko tam było brudne, źle utrzymane.
Pokój pana domu, o dość studenckim wyglądzie, mieścił jego kawalerskie łóżko i inne kawalerskie sprzęty, zużyte i plugawe jak on sam. Sprzątano tam raz na tydzień. Ten ohydny pokój, gdzie wszystko było rozwłóczone, gdzie stare skarpetki wisiały na włosianych zakurzonych krzesłach, zwiastował człowieka któremu dom jest obojętny, który żyje na mieście, w szulerni, w kawiarni lub gdzieindziej.
Pokój pani stanowił wyjątek z plugawego niechlujstwa jakie panowało w reszcie mieszkania, gdzie firanki były wszędzie żółte od kurzu i dymu, gdzie dziecko, najwidoczniej bez opieki, rozkładało wszędzie swoje zabawki. Sypialnia i gotowalnia Walerji, położone w skrzydle łączącem front z oficyną, wykwintnie obite perkalikiem, z palisandrowemi meblami, gustownym dywanem, pachniały ładną kobietą i, powiedzmy, niemal kobietą na utrzymaniu. Na aksamitnym obramieniu kominka wznosił się zegar modnego wówczas kształtu. Była tam dość dobrze zaopatrzona etażerka oraz żardiniery z chińskiej porcelany na bogatych podstawach. Łóżko, tualeta, szafka lustrzana, kozetka, nieodzowne drobiazgi świadczyły o starannym doborze lub o czujności na kaprysy mody.
Mimo że to wszystko, pod względem bogactwa i wykwintu, było trzeciorzędne, mimo że wszystko liczyło już trzy lata, nawet dandys nie mógłby tutaj nic przyganić, chyba to że ten zbytek trącił nieco mieszczaństwem. Brakowało tam zupełnie sztuki, dystynkcji, płynących z rzeczy które smak umie sobie przyswoić. Doktór nauk społecznych odgadłby kochanka z paru kosztownych cacek, które mogły pochodzić jedynie od tego półboga zawsze nieobecnego a zawsze obecnego w domu zamężnej kobiety.
Obiad, do którego zasiedli mąż, żona i dziecko, ten obiad spóźniony o cztery godziny, objaśniłby przesilenie finansowe, jakie przechodziła ta rodzina; stół bowiem jest najpewniejszym termometrem majątkowym paryskiego domu. Fasolowa zupa z włoszczyzną, kawałek cielęciny z kartoflami, podlany wodnistym sosem, talerz fasoli, trochę wiśni pośledniego gatunku, wszystko podane i spożywane na wyszczerbionych talerzach i półmiskach, brzydkiemi sztućcami imitującemi srebro, byłże to obiad godny tej ślicznej kobiety? Baron byłby zapłakał gdyby był tego świadkiem. Poczerniałe karafki nie mogły zamaskować mętnego koloru wina branego na litry w narożnym sklepiku. Serwety były używane od tygodnia. Słowem wszystko zdradzało nędzę bez godności, niedbałość o rodzinę zarówno u męża jak u żony. Najlichszy obserwator powiedziałby sobie na ich widok, że te dwie osoby doszły do smutnego momentu, gdzie konieczność życia każe uciekać się do szczęśliwego szelmostwa.
Pierwsze zdanie zwrócone przez Walerję do męża wytłómaczy zresztą spóźnienie obiadu, który istnienie swoje zawdzięczał zapewne interesownemu oddaniu kucharki.
— Samanon nie chce twoich weksli inaczej niż na pięćdziesiąt procent, i żąda jako rękojmi zabezpieczenia na pensji.
Nędza, utajona jeszcze u dyrektora departamentu i mająca za parawan dwadzieścia cztery tysiące pensji nie licząc gratyfikacji, doszła u urzędnika do ostatniego okresu.
Wzięłaś mojego dyrektora, rzekł mąż spoglądając na żonę.
— Tak sądzę, odparła nie przestraszona tem wyrażeniem zaczerpniętem z gwary kulis.
— Co tu począć! ciągnął Marneffe. Gospodarz zajmie nam rzeczy jutro. Też pomysł twojego ojca aby umierać bez testamentu. Słowo daję, ci ludzie z Cesarstwa mają się wszyscy za nieśmiertelnych jak ich cesarz.
— Biedny ojciec, rzekła, miał tylko mnie jedną, kochał mnie bardzo! Hrabina musiała spalić testament. W jaki sposób miałby zapomnieć o mnie, on który dawał nam od czasu do czasu po kilka tysięcy franków naraz?
— Winni jesteśmy cztery raty komornego, tysiąc pięćset franków! czy nasze meble warte są tyle? That is the question! powiedział Szekspir.
— No, bywaj zdrów, mój kocie, rzekła Walerja, zjadłszy ledwie parę kąsków cielęciny z której służąca wycisnęła wszystek sok na rzecz dzielnego żołnierza przybyłego z Algieru. Trzeba spojrzeć w oczy sytuacji!
— Walerjo, gdzie idziesz? wykrzyknął Marneffe zastępując żonie drogę.
— Do gospodarza, odparła poprawiając loki pod zgrabnym kapelusikiem. Ty postaraj się zbliżyć z tą starą panną, oczywiście jeżeli naprawdę jest krewną dyrektora.
To, że mieszkańcy jednego i tego samego domu mogą nie wiedzieć nic o sobie wzajem, to fakt ilustrujący najlepiej gorączkowość paryskiego życia; ale łatwo pojąć, że urzędnik, który codzień wczas rano idzie do biura, wraca do domu na obiad i co wieczór wychodzi na miasto, oraz kobieta płynąca z prądem paryskich uciech, mogą nie wiedzieć nic o życiu starej panny mieszkającej na trzeciem piętrze w podwórzu, zwłaszcza kiedy ta stara panna ma obyczaje takie jak panna Fischer.
Pierwsza w całym domu Elżbieta schodziła rano po mleko, chleb i drzewo; nie odzywała się do nikogo i kładła się spać ze słońcem; nigdy żadnego listu, ani wizyty, ani gawędy sąsiedzkiej. Było to jedno z owych istnień bezimiennych, entomologicznych, zdarzających się w niektórych domach, gdzie, po upływie czterech lat, dowiadujemy się np., że istnieje na czwartem piętrze jakiś pan, który znal Woltera, Pilâtre de Rozier, Beaujona, Marceolla, Molégo, Zofię Arnould, Franklina i Robespierra. Wiadomość o Elżbiecie Fischer zawdzięczali państwo Marneffe stosunkom swoim z odźwiernymi, których życzliwość, wielce im potrzebną, starannie podtrzymywali. Otóż duma, małomówność i sztywność starej panny zrodziły w parze odźwiernych ów przesadny szacunek, ów chłód będący wyrazem niezadowolenia strony niższej. Odźwierni uważają się zresztą za równych co do rangi lokatorom płacącym za czynsz ledwie dwieście pięćdziesiąt franków. Jeżeli zwierzenia kuzynki Bietki wydobyte przez Hortensję były prawdą, każdy pojmie, że odźwierna mogła, w jakiejś poufałej gawędzie z Marneffami, spotwarzyć pannę Fischer myśląc że ją tylko obmawia.
Stara panna, wziąwszy swój lichtarz z rąk czcigodnej pani Olivier, odźwiernej, wychyliła się aby zobaczyć, czy na facjatce nad jej mieszkaniem świeci się. O tej godzinie, w lipcu, było w dziedzińcu tak ciemno, że stara panna nie mogła się położyć bez światła.
— Och, niech pani będzie spokojna, p. Steinbock jest u siebie, nawet nie wychodził z domu, rzekła złośliwie pani Olivier do panny Fischer.
Stara panna nie odpowiedziała nic. Została jeszcze chłopką pod tym względem, że drwiła sobie z gadań ludzi stojących zdala; i tak samo jak chłopi widzą tylko swoją wioskę, tak ona dbała jedynie o opinię małego kółka w którem żyła. Udała się tedy śmiało nie do siebie, ale na to poddasze. Oto czemu: przy deserze schowała do woreczka nieco owoców i słodyczy dla swego chłopca, i chciała mu je dać, zupełnie tak jak stare panny przynoszą jakąś łakotkę dla swego psa.
Zastała bohatera marzeń Hortensji pracującego przy blasku lampki, przed którą dla wzmocnienia światła stała karafka pełna wody. Blady i jasnowłosy młodzieniec siedział przy małym warsztacie założonym narzędziami rytowniczemi, woskiem, łopatkami, odlewami z miedzi. Był odziany w bluzę, i trzymając w ręku małą grupę ulepioną z wosku, patrzał na nią z całą uwagą poety przy swojej pracy.
— Masz, Wacławie, przynoszę ci coś, rzekła kładąc chusteczkę na stoliku.
Poczem dobyła ostrożnie ze swego rogu obfitości łakocie i owoce.
— Bardzo pani dobra, odparł smutnym głosem biedny wygnaniec.
— To cię orzeźwi, mój biedny chłopczyno. Zamęczasz się pracując w ten sposób, nie jesteś stworzony do tak ciężkiego rzemiosła.
Wacław Steinbock spojrzał na starą pannę ze zdziwieniem.
— Jedzże, dodała żywo, zamiast przyglądać mi się jak której z twoich figurek kiedy ci się uda.
Słysząc tę reprymendę, młody człowiek ocknął się ze zdziwienia; poznał ton swojej opiekunki, której tkliwość zdumiewała go zawsze, tak był przywykły do szorstkości. Mimo iż Steinbock miał dwadzieścia dziewięć lat, wyglądał, jak bywa u blondynów, na kilka lat mniej. Patrząc na tę młodość, której puszek starł się od nędzy i utrapień wygnania, w zestawieniu z tą ostrą i surową twarzą, możnaby pomyśleć że natura omyliła się tu w rozdziale płci. Wacław wstał, rzucił się na starą berżerkę w stylu Ludwika XV, okrytą żółtym Utrechtem, jakgdyby miał zamiar spocząć. Stara panna ujęła renklodę i podała mu ją łagodnie.
— Dziękuję, odparł biorąc owoc.
— Zmęczony? spytała podając drugą.
— Zmęczony nie pracą ale życiem, odparł.
— Także gadanie! odparła cierpko. Czy nie masz dobrego ducha który czuwa nad tobą? dodała podsuwając mu słodycze i patrząc z przyjemnością jak je. Widzisz, będąc na obiedzie u kuzynki, myślałam o tobie...
— Wiem, odparł obejmując Elżbietę spojrzeniem zarazem pieszczotliwem i żałosnem, że, gdyby nie pani, nie żyłbym już oddawna; ale, droga pani, artyście trzeba rozrywek...
— A! tuś mi, chłopczyku!... przerwała biorąc się pod boki i patrząc nań płonącemi oczyma. Chcesz stracić zdrowie w rynsztokach Paryża, jak tylu robotników którzy kończą w szpitalach! Nie, nie, zrób majątek, a kiedy będziesz miał rentę, pobawisz się, moje dziecko, będziesz w miał z czego opłacać i doktorów i przyjemności, ty ladaco!
Pod wpływem tej eksplozji, której towarzyszył przenikający go magnetyczny płomień spojrzenia, Wacław spuścił głowę. Gdyby najzjadliwszy potwarca mógł widzieć początek tej sceny, poznałby jak fałszywe były oszczerstwa rzucane przez Olivierów na pannę Fischer. Akcent, gesty i spojrzenia tych dwojga istot, wszystko świadczyło o czystości ich poufnego życia. Stara panna otaczała artystę tkliwością brutalną ale iście matczyną. Młody człowiek znosił z synowską uległością tyranię matki. Dziwny ten związek był wynikiem potężnej woli działającej bez przerwy na słaby charakter, na tę rozlewność właściwą Słowianom, która, zostawiając im ich bohaterską odwagę na polu bitwy, jest źródłem ich nieprawdopodobnego nieporządku życia, miękkości duchowej, której przyczyny powinnyby zainteresować fizjologów, fizjologowie są bowiem dla polityki tem, czem entomologowie dla rolnictwa.
— A jeżeli umrę, nim zrobię majątek? spytał melancholijnie Wacław.
— Umrzeć? wykrzyknęła stara panna. Och, nie dam ci umrzeć. Mam w sobie życia na dwoje, przelałabym w ciebie swoją krew, gdyby było trzeba.
Słysząc ten gwałtowny i naiwny wykrzyknik, Steinbock uczuł że mu wilgną powieki.
— Nie smuć się, mój drogi Waciu, ciągnęła Elżbieta wzruszona. Wiesz, kuzynce mojej Hortensji dosyć się spodobała, jak sądzę, twoja pieczątka. Czekaj, dokażę tego że sprzedasz grupę z bronzu, spłacisz mnie i zrobisz co zechcesz, będziesz wolny! No, śmiejże się!
— Nigdy się nie wypłacę wobec pani, odparł biedny wygnaniec.
— A to czemu?... spytała wieśniaczka z Wogezów, biorąc sama przeciw sobie stronę artysty.
— Dlatego że pani nietylko mnie karmiła, gościła, ratowała w nędzy; ale jeszcze dała mi pani siłę!... zrobiłaś mnie tem czem jestem, byłaś często twarda, dręczyłaś mnie...
— Ja? rzekła stara panna. Zaczynaj-że znowu swoje głupstwa, swoją poezję, sztukę, wyłamuj palce, machaj rękami, mów o idealnem pięknie, o swoich warjactwach z Północy. Piękno nie warte praktyczności, praktyczność to ja! Masz różne rzeczy w głowie? wielka historja! i ja także mam różne rzeczy... Na co się zda to, co się ma w duszy, jeżeli się z tego nie umie nic wycisnąć? Ci, co nie mają w głowie nic, są wówczas w lepszem położeniu od tych co mają: ci umieją dawać sobie radę... Zamiast myśleć o swoich bredniach, powinieneś pracować. Coś zrobił od czasu jak wyszłam?...
— Co powiedziała ładna kuzyneczka?
— Kto ci powiedział że ładna? spytała Bietka z akcentem w którym wyła zazdrość tygrysicy.
— Ależ pani sama...
— To poto aby zobaczyć jaką minę zrobisz. Chciałoby ci się gonić za spódnicami? Lubisz kobietki, więc dobrze, lep je, przelewaj swoje pragnienia w bronz; na jakiś czas musisz się jeszcze obyć bez miłostek, a zwłaszcza bez mojej kuzynki, drogi chłopcze. Nie dla psa kiełbasa; tej dziewczynie trzeba męża z sześćdziesięcioma tysiącami franków rocznie... i już się taki znalazł... O, łóżko nie posłane! rzekła zaglądając do drugiej izdebki, och, biedny kocie, zapomniałam o tobie...
Natychmiast krzepka dziewczyna zrzuciła rękawiczki, płaszczyk i kapelusz, i przedzierżgnąwszy się w służącą, posłała zwinnie wąskie pensjonarskie łóżko, na którem sypiał artysta. To połączenie szorstkości, brutalności nawet i dobroci może wytłómaczyć władzę Bietki nad tym człowiekiem, z którego uczyniła swoją rzecz. Czyż życie nie wiąże nas swoją kolejnością dobrego i złego? Gdyby Inflantczyk był spotkał panią Marneffe zamiast spotkać Elżbietę Fischer, byłby znalazł w swej opiekunce pobłażanie, któreby go zaprowadziło na jakąś brudną i hańbiącą drogę i przywiodło do zguby. Z pewnością nie byłby pracował, nie zakwitłby w nim artysta. Toteż, mimo że utyskiwał na cierpką chciwość starej panny, rozsądek szeptał mu, że lepsza jest ta żelazna ręka od gnuśnej i niebezpiecznej egzystencji, jaką wiodło wielu jego rodaków.
Oto przypadek, który stworzył to stadło kobiecej energii i męskiej słabości, przeciwieństwo podobno dosyć często w Polsce.
W r. 1833, panna Fischer, która niekiedy pracowała w nocy kiedy miała dużo roboty, poczuła, około pierwszej nad ranem, silną woń kwasu węglowego i usłyszała śmiertelne jęki. Zapach węgla i rzężenie dochodziły z poddasza położonego nad dwiema izdebkami tworzącemi jej mieszkanie; odgadła że to młody człowiek świeżo osiadły w tym domu na facjatce od trzech lat stojącej próżnią popełnił samobójstwo. Pobiegła szybko, wyważyła drzwi krzepkiem lotaryńskiem ramieniem i zastała lokatora wijącego się na żelaznem łóżku w śmiertelnych konwulsjach. Zgasiła piecyk. Przez otwarte drzwi napłynęło powietrze, wygnaniec był ocalony. Kiedy następnie Elżbieta ułożyła go jak chorego i kiedy usnął, mogła wyczytać przyczyny samobójstwa z zupełnej nagości dwóch pokoików, posiadających tylko kulawy stół, żelazne łóżko i dwa krzesła.
Na stole znalazła następujące pismo:
„Nazywam się hrabia Wacław Steinbock, urodzony w Prelji, w Inflantach.
„Nie trzeba nikogo obwiniać o moją śmierć; przyczyna mego samobójstwa mieści się w tych słowach Kościuszki: Finis Poloniae!
„Stryjeczny wnuk dzielnego generała Karola XII nie chciał żebrać. Moja wątła budowa zamykała mi drogę do służby wojskowej, setka zaś talarów, z którą przybyłem z Drezna do Paryża, skończyła się. Zostawiam w szufladzie dwadzieścia pięć franków na opłacenie zaległego komornego.
„Ponieważ nie mam już rodziny, śmierć moja nie obchodzi nikogo. Proszę moich rodaków, aby nie oskarżali rządu francuskiego. Nie zgłosiłem się jako wygnaniec, o nic nie prosiłem, nie spotkałem żadnego z towarzyszów wygnania, nikt nie wie w Paryżu że istnieję.
„Umieram w wierze chrześcijańskiej. Niech Bóg przebaczy ostatniemu ze Steinbocków.

„Wacław“.

Panna Fischer, niezmiernie wzruszona rzetelnością straceńca pamiętającego o komornem, otworzyła szufladę; w istocie ujrzała pięć pięciofrankówek.
— Biedny chłopiec! wykrzyknęła. I nikogo na świecie, ktoby się nim zajął.
Zaszła do siebie, wzięła robotę i wróciła na facjatkę aby czuwać przy łożu desperata. Można sobie wyobrazić zdziwienie Wacława, kiedy, obudziwszy się, ujrzał kobietę przy swojem łóżku: zdawało mu się, że śni jeszcze. Dziergając złote epolety, stara panna przyrzekła sobie zająć się biednym chłopcem, któremu w czasie gdy spał przyglądała się z zachwytem. Kiedy młody hrabia zupełnie się rozbudził, Elżbieta starała się wlać weń otuchę i zaczęła go wypytywać aby zbadać jak mógłby zarobić na życie. Opowiedziawszy jej swoje dzieje, Wacław dodał, że posadę swoją zawdzięczał swemu uznanemu powołaniu do sztuki; zawsze miał pasję do rzeźby, ale, jak na człowieka bez środków, czas potrzebny na studja zdawał mu się nazbyt długi, czuł się zaś zbyt słaby w tej chwili aby się chwycić jakiegoś rękodzieła lub poświęcić się rzeźbie w wielkim stylu. To wszystko brzmiało dla Elżbiety Fischer jak po chińsku. Odpowiedziała nieszczęśnikowi, że Paryż nastręcza tyle sposobów, iż człowiek chcący pracować zawsze w nim wyżyje. Nigdy żaden zuch nie zginie, o ile posiada pewien zasób cierpliwości.
— Ja jestem tylko biedną dziewczyną, wieśniaczką, a przecie umiałam sobie zdobyć niezależność, dodała w końcu. Niech pan posłucha. Jeżeli pan chce serjo pracować, mam trochę oszczędności, będę panu pożyczała z miesiąca na miesiąc tyle ile trzeba na życie, ale ściśle na życie, nie na hulanki, nie na włóczęgi! Można w Paryżu mieć obiad za dwadzieścia pięć su dziennie, śniadanie zaś będę panu przyrządzała razem z mojem. Umebluję panu pokój i opłacę naukę którą uznasz za potrzebną. Da mi pan formalne rewersy na to co wydam dla pana, i, skoro zrobisz majątek, zwrócisz mi wszystko. Ale jeżeli nie zechcesz pracować, będę się uważała za zwolnioną ze wszystkiego i zostawię cię twemu losowi.
— Ach! wykrzyknął nieszczęśliwy który czuł jeszcze gorycz pierwszego uścisku śmierci, wygnańcy wszystkich krajów wiedzą co czynią że dążą do Francji, jak dusze czyśćcowe do raju. Cóż za naród, w którym na każdym kroku znajdzie się pomoc, wszędzie szlachetne serca, nawet na takiem poddaszu! Będziesz wszystkiem dla mnie, droga moja dobrodziejko, będę twoim niewolnikiem! Bądź moją przyjaciółką, rzekł z wylewem pieszczoty tak łatwym u Polaków, co ściąga na nich dość niesłuszny zarzut służalstwa.
— Och, nie, jestem zbyt zazdrosna, unieszczęśliwiłabym pana; ale chętnie będę czemś w rodzaju kolegi, odparła Elżbieta.
— Och, gdyby pani wiedziała, jak żarliwie wzywałem jakiejś istoty, choćby miała być dla mnie tyranem, któraby mnie zechciała wówczas gdym się szamotał w tej pustyni Paryża! ciągnął Wacław. Żałowałem Syberji, dokąd car by mnie posłał, gdybym wrócił!... Zostań moją opatrznością... Będę pracował, stanę się lepszym niż jestem, mimo że ze mnie niezły chłopiec.
— Tak!
— Zrobisz wszystko co ci powiem? spytała.
— A więc, biorę cię za swoje dziecko, rzekła wesoło. Mam tedy na rękach chłopca który wyszedł prosto z trumny. No, dalej! zaczynamy. Idę na zakupy, ubierz się, zejdź do mnie na śniadanie kiedy zapukam w sufit miotłą.
Nazajutrz, odnosząc do fabryki robotę, panna Fischer wywiedziała się o sprawy rzeźbiarstwa. Póty pytała, aż doszła istnienia zakładu Florent i Chanor, specjalnej pracowni, gdzie odlewa się i rzeźbi zbytkowne bronzy oraz bogate srebrne zastawy. Zaprowadziła tam Steinbocka aby go oddać jako ucznia, ale propozycja ta wywołała zdziwienie. Tam nie uczono rzeźby, ale wykonywano modele najsławniejszych artystów. Dzięki wytrwałości i uporowi starej panny, udało się jej wreszcie umieścić swego protegowanego jako rysownika ornamentów.
Steinbock nauczył się szybko modelować ornamenty, wymyślał nowe, miał talent. W pięć miesięcy, po ukończeniu praktyki snycerskiej, poznał słynnego Stidmanna, głównego rzeźbiarza pracowni Florent. Po dwudziestu miesiącach Wacław umiał więcej od swego mistrza; ale w półtrzecia roku, oszczędności starej panny, gromadzone frank po franku przez szesnaście lat, wyczerpały się zupełnie. Dwa tysiące franków w złocie! Suma którą miała umieścić na dożywocie, zamieniona na co? na rewers wystawiony przez Polaka. Toteż Elżbieta pracowała w tej chwili jak za młodych lat, aby nastarczyć wydatkom artysty. Kiedy ujrzała, że jej został w ręku papier zamiast złota, straciła głowę i poszła się poradzić pana Rivet, który od piętnastu lat stał się doradcą i przyjacielem swojej pierwszej i najzdolniejszej robotnicy. Dowiadując się o całej przygodzie, oboje państwo Rivet połajali Elżbietę, potraktowali ją jak warjatkę, wymyślali na emigrantów których knowania dla odzyskania ojczyzny narażają bezpieczeństwo handlu i pokój za wszelką cenę. Zarazem namówili starą pannę, aby się postarała o to co w handlu nazywa się pokryciem.
— Jedyną rękojmią, jaką ten chłopak może pani dać to jego wolność, rzekł p. Rivet.
P. Achilles Rivet był sędzią trybunału handlowego.
— A to nie jest żart dla cudzoziemców, dodał. Francuz siedzi pięć lat w więzieniu, poczem wychodzi, co prawda nie zapłaciwszy długów, może go bowiem do tego zmusić już tylko jego sumienie, które go zawsze zostawia w spokoju; ale cudzoziemiec nie wychodzi z więzienia nigdy. Daj mi pani swój weksel, przekażę go pani na nazwisko mego buchaltera, zaprotestuje go, każe ścigać was oboje, uzyska prawomocny wyrok orzekający przymus osobisty, kiedy zaś wszystko będzie załatwione, wystawi pani kontrrewers. Dzięki tej ostrożności procenty pani będą biegły, i będzie pani wciąż miała nabity pistolet na swego Polaka!
Stara panna zgodziła się, ostrzegła swego pupila aby się nic nie niepokoił tą procedurą, mającą jedynie na celu zabezpieczenie pewnego lichwiarza, który godzi się zaliczyć im nieco pieniędzy. Sztuczka ta była arcydziełem pomysłowości sędziego trybunału handlowego. Naiwny artysta, ślepo ufający swej dobrodziejce, zapalił fajkę wezwaniem sądowem, palił bowiem, jak wszyscy ludzie, którzy potrzebują uśpić swoje zgryzoty lub swoją energię. Pewnego dnia Rivet pokazał pannie Fischer plik aktów i rzekł:
— Oto masz pani Wacława Steinbock na własność, spętanego tak dobrze, iż w ciągu doby możesz go wpakować do Clichy na resztę dni jego.
Godny ten i uczciwy sędzia handlowego trybunału uczuł w tym dniu zadowolenie jakie daje pewność iż się spełniło dobry uczynek. Dobroczynność ma w Paryżu tyle postaci, iż ten szczególny wyraz odpowiada jednej z jej odmian. Skoro raz zaplątano Inflantczyka w sidła procedury handlowej, chodziło o wydobycie zapłaty, gdyż poważny przemysłowiec uważał Wacława Steinbocka za oszusta. Serce, uczciwość, poezja, były, w jego pojęciu, katastrofą dla handlu. W interesie biednej Fischerki, którą, wedle jego wyrażenia, oszukał jakiś Polaczek, Rivet zaszedł do bogatych fabrykantów z którymi Steinbock właśnie się rozstał. Otóż, Stidmann, który, przy pomocy cytowanych już mistrzów paryskiego złotnictwa, doprowadził francuską sztukę do doskonałości pozwalającej jej walczyć z Florentczykami i Odrodzeniem, Stidmann znajdował się właśnie w gabinecie Chanora, kiedy szmuklerz przyszedł tam po informacje o niejakim Steinbocku, polskim emigrancie.
— Kogo pan nazywa niejakim Steinbockiem? wykrzyknął drwiąco Stidmann. Byłżeby to przypadkiem ów młody Inflantczyk, który był moim uczniem? Dowiedz się pan, że to wielki artysta. Powiadają, że ja się mam za djabła; otóż ten biedny chłopak nie wie że on może zostać bogiem...
— A! rzekł Rivet z zadowoleniem.
Poczem dodał:
— Mimo że pan przemawiasz dość bezceremonjalnie do człowieka który ma zaszczyt być sędzią trybunału Sekwany...
— Wybacz, konsulu!... przerwał Stidmann salutując dłonią.
— Jestem bardzo rad z tego co mi pan mówi, ciągnął sędzia. Zatem ten młodzieniec będzie mógł zarabiać?...
— Z pewnością, rzekł stary Chanor, ale musi pracować; byłby już coś uciułał gdyby był został u nas. Ale cóż! artyści mają wstręt do zależności.
— Mają poczucie swojej wartości i swojej godności, odparł Stidmann. Nie potępiam Wacława że chce iść sam, że stara się wyrobić sobie imię i zostać wielkim człowiekiem, to jego prawo! A jednak wiele straciłem na tem że mnie opuścił.
— Otóż to, wykrzyknął Rivet, oto pretensje młodych ludzi, zaledwie wykłutych z jajka... Ale róbcie wprzód majątek, a sławy szukajcie potem!
— Od zbierania talarów psuje się ręka! odparł Stidmann. To sława powinna nam przynieść majątek.
— Cóż pan chce! odparł Rivetowi Chanor, nie można ich uwiązać...
— Przegryźliby uzdę, odparł Stidmann.
— Wszyscy ci panowie, rzekł Chanor spoglądając na Stidmanna, mają tyleż kaprysów co i talentu. Wydają masę, gonią za dziewczętami, wyrzucają pieniądze przez okno, nie mają czasu na pracę, zaniedbują zamówienia. Musimy się udawać do rzemieślników, nie wartych im rzemyka rozwiązać a zbijających majątek. I potem skarżą się na ciężkie czasy, chociaż, przy odrobinie wytrwałości, mieliby góry złota...
— Przypomina mi pan, rzekł Stidmann, owego księgarza z przed Rewolucji, który mawiał: „Ha! gdybym mógł trzymać Monteskjusza, Woltera, Russa, bez grosza u siebie na strychu i schować im pludry do komody, jakieżby mi oni pisali śliczne książeczki, na których zrobiłbym majątek!“ Gdyby to można było fabrykować piękne dzieła jak gwoździe, robiłby je lada posłaniec!... Daj mi pan tysiąc franków i siedź cicho!
Zacny Rivet wrócił do domu uradowany za biedną pannę Fischer, która bywała u niego co poniedziałek na obiedzie i którą właśnie spodziewał się zastać.
— Jeżeli pani potrafi zmusić go do pracy, rzekł, będziesz bardziej szczęśliwa niż roztropna, odzyskasz bowiem wszystko, kapitał i procenty. Ten Polak ma talent, może zarobić na życie, ale zamknij mu pod klucz spodnie i trzewiki, nie pozwól chodzić do kawiarni i gonić za dziewczętami, trzymaj go na smyczy. Inaczej rozwłóczy ci się, a wówczas już koniec! Okropne rzeczy! Dowiedziałem się, że przy tym trybie tysiąc franków pęka na jeden dzień!
Epizod ten miał straszliwy wpływ na pożycie Wacława i Elżbiety. Dobrodziejka zaprawiała chleb wygnańca piołunem wymówek, ilekroć widziała że fundusz jej jest zagrożony, a często uważała go za przepadły. Dobra matka stała się macochą, łajała biednego chłopca, dręczyła go, wymawiała że pracuje zbyt wolno, że obrał sobie za trudne rzemiosło. Nie mogła uwierzyć, aby figurki z wosku, wzory ornamentów, szkice, mogły mieć jaką cenę. W chwilę potem, wyrzucała sobie własną surowość, próbowała zatrzeć jej ślady troskliwością, słodyczą i dogadzaniem. Biedny młodzian, doświadczony niewolą u tej jędzy, pod ciężką ręką góralki z Wogezów, tem milej odczuwał te pieszczoty oraz tę macierzyńską troskliwość, dbającą jedynie o fizyczną, materjalną stronę życia. Był jak kobieta, która wybacza całotygodniowe znęcanie za cenę pieszczot chwilowego pojednania. W ten sposób panna Fischer zdobyła nad tą duszą zupełną władzę. Namiętność panowania, będąca w sercu starej panny w zarodku, rozwinęła się szybko. Mogła zaspokoić swoją dumę i swoją potrzebę działania: czyż nie miała istoty będącej jej własnością, którą mogła łajać, powodować nią, głaskać, uszczęśliwiać, nie obawiając się współzawodnictwa? Dobra i zła strona jej charakteru zarówno mogły się rozwinąć. Jeżeli czasami dręczyła biednego artystę, miała w zamian delikatności przypominające wdziękiem polne kwiaty; cieszyła się widząc że mu niczego nie zbywa, byłaby oddała życie za niego; Wacław był tego pewien. Jak wszystkie piękne dusze, biedny chłopiec zapominał o złem, o wadach tej dziewczyny, która zresztą, dla usprawiedliwienia swej dzikości, opowiedziała mu swoje całe życie; pamiętał jedynie jej dobrodziejstwa. Pewnego dnia, stara panna, przywiedziona do rozpaczy tem, że Wacław buja po mieście zamiast pracować, zrobiła mu scenę.
— Należysz do mnie! rzekła. Gdybyś był uczciwy, starałbyś się mi oddać jaknajrychlej to coś mi winien.
Szlachcic, w którym zakipiała krew Steinbocków, zbladł.
— Mój Boże, rzekła, wkrótce będziemy mieli na życie już tylko tych trzydzieści su które ja zarabiam, ja biedna dziewczyna...
Para biedaków, poniesiona szermierką na słowa, doszła do cięższych zarzutów. Biedny artysta pierwszy raz wymówił swej dobrodziejce że go wyrwała śmierci, aby mu narzucić życie galernika gorsze od nicości, która chociaż daje odpoczynek. I wspomniał o ucieczce.
— Uciec!... wykrzyknęła stara panna... A, p. Rivet miał słuszność!
I wyłożyła jasno Polakowi, jako, w ciągu doby, może go wpakować do więzienia na resztę życia. Było to uderzenie maczugą. Steinbock popadł w melancholję i zupełnie zaniemiał. Nazajutrz w nocy, Bietka usłyszawszy przygotowania do samobójstwa, pobiegła do swego pensjonarjusza, podała mu wszystkie akty i formalne pokwitowanie.
— Masz, moje dziecko, daruj mi! rzekła z wilgotnemi oczyma. Bądź szczęśliwy, opuść mnie, zanadto cię dręczę; ale powiedz mi, że pomyślisz czasem o biednej dziewczynie, która ci dała możność zarobienia na życie. Cóż chcesz! jeżeli bywam zła, to z powodu ciebie: mogę umrzeć, cóż się z tobą stanie bezemnie?... Oto przyczyna niecierpliwości, z jaką chciałabym abyś zaczął wyrabiać przedmioty dające się sprzedać. Nie upominam się o moje pieniądze dla siebie, bądź pewny!... Boję się twego lenistwa które nazywasz marzeniem, twoich natchnień, pożerających tyle godzin przez które patrzysz w niebo; chciałabym abyś się włożył do pracy.
Powiedziała to z akcentem, spojrzeniem, łzami, gestem, które poruszyły do głębi szlachetnego artystę; objął swą dobrodziejkę, przycisnął do serca i ucałował w czoło.
— Zachowaj te papiery, odparł prawie wesoło. Po cobyś mnie miała wsadzać do więzienia? Czyż nie jestem uwięziony tutaj wdzięcznością?
Temu epizodowi ich wspólnego i tajemnego życia, zaszłemu pół roku wprzódy, zawdzięczał Wacław stworzenie trzech rzeczy: pieczątki którą zachowała Hortensja, grupy wystawionej u antykwarza, oraz cudownego zegaru który kończył w tej chwili dając modelowi ostatnie dotknięcia.
Zegar ten przedstawiał dwanaście godzin, przepięknie wyobrażonych przez dwanaście postaci kobiecych, porwanych tańcem o tak szalonej szybkości, iż trzy Amorki, wdrapawszy się na stos kwiatów i owoców, zaledwie zdołały zatrzymać w biegu godzinę północy, której rozdarta tunika została w ręku najśmielszego z nich. Grupa ta spoczywała na okrągłej podstawie, o cudownym ornamencie na którym kłębiły się fantastyczne zwierzęta. Godzina jawiła się w potwornych ustach rozwartych ziewaniem. Każdą godzinę uzupełniały symbole nader szczęśliwie pomyślane i wyrażające zwyczajne jej zajęcia.
Łatwo teraz pojąć bezgraniczne przywiązanie jakie powzięła panna Fischer do swego Inflantczyka: chciała go widzieć szczęśliwym, a widziała jak ginie i więdnie na swojem poddaszu. Można zrozumieć przyczynę tego okropnego położenia. Lotarynka czuwała nad tem dzieckiem Północy z czułością matki, zazdrością kobiety a czujnością smoka; rozwijała starania aby mu uniemożliwić wszelki wybryk, wszelką hulankę, zostawiając go stale bez grosza. Byłaby chciała zachować swą ofiarę i swego towarzysza dla siebie, trzymając go w cnocie z musu; nie rozumiała zaś barbarzyństwa tego szalonego zamiaru, ponieważ ona sama nawykła do wszelkich wyrzeczeń. Kochała Steinbocka na tyle aby nie chcieć wyjść za niego, a zanadto aby go ustąpić innej kobiecie; nie umiała się zdobyć na to aby być tylko jego matką, a miała się za warjatkę kiedy jej przychodziła na myśl inna rola. Te sprzeczności, ta okrutna zazdrość, to szczęście posiadania mężczyzny dla siebie, wszystko to zanadto wstrząsało sercem tej dziewczyny. Zakochana naprawdę od czterech lat, pieściła szaloną nadzieję przedłużenia tego życia bez sensu i bez wyjścia, którego trwanie musiało sprowadzić zgubę jej przybranego dziecka. Ta walka instynktów i rozsądku czyniła ją niesprawiedliwą i despotyczną. Mściła się na tym młodym człowieku za to że nie była ani młoda, ani piękna, ani bogata; poczem, po każdym takim odwecie, uznając w duchu swoje winy, dochodziła do pokory i tkliwości bez granic. Nie umiała ofiarować swojemu bożyszczu nie wypisawszy wprzód na niem swej władzy ciosami topora. Słowem, była to Burza Szekspira na wspak: Kaliban panem Arjela i Prospera. Co się zaś tyczy tego nieszczęśliwego młodzieńca, wysoko bujającego myślą, skłonnego do zadumy i lenistwa, w oczach jego — niby u lwów zamkniętych w klatce w botanicznym ogrodzie — odbijała się owa pustynia, którą opiekunka jego czyniła w jego duszy. Wytężona praca, jakiej Elżbieta żądała od niego, nie zaspakajała potrzeb jego serca. Nuda jego stawała się chorobą fizyczną; obumierał nie umiejąc wyprosić a niezdolny zdobyć pieniędzy na jakieś konieczne nieraz szaleństwo. Czasami, w dniach wznowionej energii, gdy poczucie własnej niedoli wzmagało jego rozpacz, patrzał na Elżbietę, tak jak spragniony wędrowiec, przebywając kamieniste zbocze, musi patrzeć na spleśniałą wodę. Elżbieta z rozkoszą syciła się temi gorzkiemi owocami ubóstwa oraz tego osamotnienia w Paryżu. Toteż przewidywała ze zgrozą, że lada namiętność wydrze jej tego niewolnika. Niekiedy, tyranią swoją i wymówkami zmuszając tego poetę aby się stał wielkim rzeźbiarzem małych rzeczy, wyrzucała sobie że mu dostarcza sposobu obywania się bez niej.
Nazajutrz, trzy te egzystencje, tak rozmaicie a tak istotnie nieszczęśliwe — zrozpaczona matka, małżeństwo Marneffe i biedny wygnaniec — miały odczuć wpływ naiwnego uczucia Hortensji oraz osobliwego rozwiązania jakie czekało nieszczęśliwą namiętność barona do Józefy.
W chwili gdy Radca Stanu miał wejść do Opery, zatrzymała go ciemność panująca na ulicy le Peletier; nie ujrzał ani żandarmów, ani świateł, ani służby, ani zapór do powstrzymania tłumu. Spojrzał na afisz i ujrzał na nim białą opaskę z tym sakramentalnym napisem:

Z POWODU NIEDYSPOZYCJI PRZEDSTAWIENIE SIĘ NIE ODBĘDZIE.

Natychmiast pomknął do Józefy, która, jak wszyscy artyści Opery, mieszkała w sąsiedztwie, przy ulicy Chauchat.
— Czego pan sobie życzy? spytał odźwierny ku wielkiemu zdumieniu barona.
— Jak to, nie znacie mnie? odparł baron zaniepokojony.
— Owszem, panie baronie, właśnie dlatego że mam zaszczyt znać pana, zapytuję: Dokąd pan idzie?
Śmiertelny dreszcz wstrząsnął baronem.
— Co się stało? spytał.
— Gdyby pan baron zaszedł do apartamentu panny Miry, zastałby tam pannę Heloizę Brizetout, pp. Bixiou, Leona de Lora, Lousteau, Vernisset, Stidmanna, oraz kilka kobiet od których aż jedzie paczulą... oblewają nowe mieszkanie...
— A gdzież jest?
— Panna Mira?... Nie wiem, czy powinienem powiedzieć panu baronowi.
Baron wsunął w rękę odźwiernego dwie pięciofrankówki.
— A więc mieszka obecnie przy ulicy Ville-l‘Evéque, w pałacyku, który jej ofiarował podobno książę d‘Herouville, z cicha odpowiedział odźwierny.
Zapytawszy o numer pałacyku, baron wziął dorożkę i stanął przed jednym z owych nowoczesnych domów, gdzie, począwszy od gazowej latarni, zbytek przebija we wszystkiem.
Baron, ubrany w granatowy frak, biały krawat, białą kamizelkę, nankinowe spodnie, lakierowane trzewiki i obficie ukrochmalony żabot, uszedł w oczach stróża tego Edenu za jakiegoś zapóźnionego gościa. Postawa, chód, wszystko usprawiedliwiało to mniemanie.
Odźwierny pociągnął dzwonek, na którego odgłos lokaj zjawił się w przedsionku. Lokaj ten, nowy jak i cały pałacyk, wpuścił barona, który rzekł z gestem z epoki Cesarstwa:
— Oddasz ten bilet pannie Józefie...
Patito rozejrzał się machinalnie dokoła siebie: ujrzał że znajduje się w czekalnym saloniku pełnym rzadkich kwiatów; umeblowanie tego pokoju musiało kosztować ze dwadzieścia tysięcy franków. Lokaj wrócił, prosząc barona aby wszedł do salonu i zaczekał aż goście wstaną od stołu i przejdą na kawę.
Mimo iż baron znał zbytek Cesarstwa, z pewnością jeden z najświetniejszych i, choć nietrwały, pochłaniający szalone sumy, stanął olśniony, oszołomiony w tym salonie. Trzy okna wychodziły na czarujący ogród, jeden z tych ogrodów sporządzonych w ciągu miesiąca dzięki nawiezionej ziemi, przesadzonym kwiatem, o trawnikach uzyskanych dzięki chemicznym procederom. Podziwiał nietylko ozdoby, złocenia, najkosztowniejsze rzeźby w stylu zwanym Pompadour; wspaniałe materje, które lada kramarz mógł zamówić i uzyskać za cenę złota; ale także i to co jedynie książęta mają możność uzyskać, znaleźć, opłacić i ofiarować: dwa obrazy Greuza i dwa Watteau, dwie głowy Van Dycka, dwa krajobrazy Ruysdaela, dwa Guaspra, jednego Rembrandta i jednego Holbeina, jednego Murilla i jednego Tycjana, dwa Teniersy i dwa Metzu, jednego Van Huysuma i jednego Abrahama Mignon, słowem dwieście tysięcy franków w obrazach wspaniale oprawnych. Ramy były niemal tyleż warte co płótna.
— A, rozumiesz teraz, staruszku? rzekła Józefa.
Wszedłszy na palcach ukrytemi drzwiczkami, stąpając po perskich dywanach, zeszła swego wielbiciela w owem niemem osłupieniu, w którem w uszach dzwoni tak silnie, że człowiek nie jest w stanie nic usłyszeć prócz dźwięku zwiastującego nieszczęście.
To miano staruszka, zwrócone do osobistości tak wysoko położonej, maluje doskonale zuchwalstwo, z jaką te istoty ściągają do siebie największe stanowiska. Baron stał wrosły w ziemię. Józefa, cała w żółtem i białem, tak cudnie przybrała się na tę uroczystość, że wśród tego szalonego zbytku mogła jeszcze błyszczeć jako najrzadszy klejnot.
— Czy to nie piękne? spytała. Książę wpakował tu cały zysk spółki komandytowej której akcje sprzedał wysoko na giełdzie. Ma głowę, książątko, co? Jedynie ci dawni wielcy panowie umieją tak zamieniać torf na złoto. Przed obiadem rejent przyniósł mi do podpisania kontrakt nabycia, wraz z pokwitowaniem ceny kupna. Są tam sami wielcy panowie: d‘Esgrignon, Rastignac, Maksym, Lenoncourt, Verneuil, Łagiński, Rochefide, La Palférine, z finansów Du Tillet i Nucingen wraz z Antonią, Malagą, Karabiną i panią Schontz; wszyscy współczuli z twojem nieszczęściem. Tak, mój staruszku, jesteś zaproszony, ale pod warunkiem że wypijesz z miejsca zawartość dwóch butelek węgierskiego, szampana i madery, aby się dociągnąć do ich poziomu. Jesteśmy tu wszyscy zanadto wstawieni, aby można było coś dziś przedstawić w Operze; mój dyrektor sam jest pijany jak bela!
— O Józefo!... jęknął baron.
— Jakie to głupie, te wyjaśnienia! przerwała z uśmiechem. Powiedz, czy wart jesteś tych sześciuset tysięcy franków, które kosztuje pałacyk wraz z urządzeniem? Czy możesz mi przynieść obligację na trzydzieści tysięcy renty, które książę ofiarował mi dziś w papierowej torebce na karmelki?... To ładny pomysł, co?
— Cóż za przewrotność! rzekł Radca Stanu, który w tej chwili z wściekłości byłby przehandlował djamenty żony, aby zastąpić księcia d‘Hérouville bodaj na dobę.
— Przewrotność to moje rzemiosło! odparła. A, ty z tego tonu bierzesz? Czemuś ty nie wymyślił spółki komandytowej? Mój Boże, mój biedny malowany kocie, powinieneś mi podziękować: opuszczam cię w chwili, gdy mógłbyś schrupać ze mną przyszłość swojej żony, posag córki... A, płaczesz! Cesarstwo ginie!... Pokłon Cesarstwu.
Przybrała tragiczną pozę i rzekła:
— Hulotem ciebie zowią! Nie znam cię już, starcze!
I wyszła.
Przez uchylone drzwi wpadł jak błyskawica strumień światła, wraz z rosnącym hałasem orgii oraz woniami zdradzającemi pierwszorzędną ucztę.
Śpiewaczka wyjrzała jeszcze przez niedomknięte drzwi a widząc Hulota wrosłego w ziemię tak jakby był z bronzu, podeszła parę kroków ku niemu.
— Panie baronie, rzekła, wszystkie graty z ulicy Chauchat ustąpiłam Heloizie Brisetout, jeżeli zechce się pan tam upomnieć o swoją włóczkową szlafmycę, chłopca do butów, gorset i czernidło na faworyty, zastrzegłam sobie że mają być wydane.
Okrutne to szyderstwo sprawiło iż baron wyszedł tak jak Lot musiał wyjść z Gomory, ale nie obejrzał się jak pani Lotowa.
Hulot wrócił do domu pieszo, wściekły, mówiąc sam do siebie; zastał rodzinę przy wiście po dwa su tak jak ją opuścił. Na widok męża, pani Hulot pomyślała, że stało się jakieś okropne nieszczęście, katastrofa; oddała karty Hortensji i pociągnęła Hulota do tego samego saloniku, gdzie, przed kilku godzinami, Crevel przepowiedział jej najhaniebniejszą agonię nędzy.
— Co tobie? spytała przerażona.
— Och! przebacz, ale pozwól niech ci opowiem te ohydy.
Ział wściekłością przez kilka minut.
— Ależ, mój drogi, odparła bohatersko biedna kobieta, takie istoty nie wiedzą co miłość! ta czysta i oddana miłość na jaką ty zasługujesz; w jakiż sposób mógłbyś ty, taki rozumny, mieć pretensje walczyć z milionem?
— Droga Adelino! wykrzyknął baron obejmując żonę i przyciskając ją do serca.
Słowa baronowej były balsamem na ranę miłości własnej.
— Oczywiście, odejmij księciu d‘Hérouville majątek, a mając do wyboru między nami dwoma, ona by się nie wahała! rzekł baron.
— Mój drogi, podjęła Adelina czyniąc ostatni wysiłek, skoro koniecznie trzeba ci kochanek, czemu nie bierzesz, jak Crevel, kobiet nie tak drogich, w klasie gdzie długo zadowalają się małem? Wszyscy zyskalibyśmy na tem. Pojmuję potrzebę, ale zupełnie nie rozumiem próżności...
— Och! jaka z ciebie dobra, zacna kobieta, wykrzyknął. Ja jestem stary szaleniec, nie wart mieć za towarzyszkę takiego jak ty anioła.
— Jestem poprostu Józefiną mego Napoleona, odparła z odcieniem melancholji.
— Józefina nie warta była ciebie, rzekł. Chodź, zagram wista z bratem i dziećmi; muszę się włożyć do roli ojca rodziny, trzeba wydać za mąż Hortensję i pogrzebać kobieciarza...
Dobroduszność ta wzruszyła biedną Adelinę tak silnie iż rzekła:
— Ta istota ma bardzo lichy gust, aby przełożyć kogokolwiek nad mego Hektora. Och, jabym cię nie ustąpiła za wszystkie skarby świata. Jak można cię rzucić, kiedy się ma szczęście być kochaną przez ciebie!...
Spojrzenie, jakiem baron wynagrodził fanatyzm żony, utrwalił ją w przeświadczeniu że łagodność i uległość są najpotężniejszą bronią kobiety. Myliła się w tem. Szlachetność uczuć posunięta poza pewną granicę daje wyniki podobne co największe występki. Bonaparte został cesarzem, skartaczowawszy lud o dwa kroki od miejsca, gdzie Ludwik XVI stracił tron i głowę, dlatego że nie chciał pozwolić na przelanie krwi pana Sauce...
Nazajutrz, Hortensja, która włożyła pieczątkę Wacława pod poduszkę aby się z nią nie rozstawać nawet we śnie, ubrała się wcześnie i poprosiła ojca aby zaszedł do ogrodu skoro tylko wstanie.
Około wpół do dziesiątej, ojciec, ulegając prośbom córki, podał jej ramię i udali się razem wzdłuż Wybrzeża, przez most Królewski na plac du Carrousel.
— Udawajmy że tak sobie idziemy, spacerem, rzekła Hortensja wychodząc przez furtę aby przebyć ten olbrzymi plac.
— Spacerem, tutaj?... spytał drwiąco ojciec.
— Niby to idziemy do Muzeum, a tam, rzekła ukazując budy drewniane wsparte o ściany domów tworzących kąt prosty z ulicą Doyenné, o tam są handlarze obrazów, starożytności...
— Twoja kuzynka tam mieszka...
— Wiem; ale nie trzeba, aby nas widziała.
Hortensja zaprowadziła ojca przed okno jednego ze sklepów położonych na rogu grupy domów biegnących wzdłuż galerji starego Luwru naprzeciw hotelu nantejskiego. Weszła do sklepu; ojciec został na ulicy, wpatrując się w okna pięknej damulki, która poprzedniego dnia oczarowała serce starego adonisa, jakby chcąc złagodzić ranę, którą miał otrzymać niebawem. Nie mógł się wstrzymać od myśli o tem, aby wprowadzić w czyn radę żony.
— Zniżmy się do mieszczanek, powiedział sobie rozpamiętując doskonałości i powaby pani Marneffe. Przy tej kobiecie rychło zapomniałbym o interesownej Józefie.
Oto więc co się działo równocześnie w sklepie i przed sklepem.
Wpatrując się w okna swego nowego ideału, baron spostrzegł męża, który, sam sobie czyszcząc surdut, stał widocznie na czatach i zdawał się kogoś oczekiwać na placu. W obawie że ktoś go może spostrzec i poznać potem, zakochany baron obrócił się plecami do ulicy Doyenné, ale trzymając się nieco bokiem, aby móc w nią zerkać od czasu do czasu. W takim właśnie momencie spotkał się niemal oko w oko z panią Marneffe, która, wracając z Wybrzeża, skręcała aby się dostać do domu. Walerja wstrząsnęła się spotykając zdziwiony wzrok barona i odpowiedziała nań nieśmiałem spojrzeniem skromnisi.
— Śliczna kobieta! wykrzyknął baron; możnaby dla niej zrobić wiele szaleństw!
— Panie, odparła odwracając się jak kobieta która zdobywa się na nagłe postanowienie, wszak pan jesteś baron Hulot, nieprawdaż?
Baron, coraz bardziej zdumiony, odpowiedział gestem potakującym.
— A więc, skoro przypadek sprawił iż oczy nasze spotkały się dwukrotnie, i ponieważ miałam szczęście pana zaintrygować lub zainteresować, powiem panu, że, zamiast czynić szaleństwa, powinienbyś pan uczynić sprawiedliwość... Los mego męża zależy od pana.
— Jak to pani rozumie? spytał dwornie baron.
— Jest urzędnikiem w pańskim departamencie, oddział pana Lebrun, biuro pana Coquet, odparła z uśmiechem.
— Najchętniej gotów jestem, pani... pani...?
— Pani Marneffe.
— Moja śliczna pani Marneffe, popełnić nawet niesprawiedliwość dla pani pięknych oczu... Mam w tym domu kuzynkę, odwiedzę ją w tych dniach, najprędzej jak będę mógł, niech mi pani przedłoży tam swoje życzenia.
— Niech pan wybaczy moją śmiałość, panie baronie, ale zrozumie pan czemu odważyłam się... jestem bez oparcia...
— A! a!
— Och, panie baronie, pan się myli, rzekła spuszczając oczy.
Baronowi zdało się że słońce schowało się za chmury.
— Jestem w rozpaczy, ale jestem uczciwą kobietą, ciągnęła. Straciłam przed pół rokiem mego jedynego opiekuna, marszałka Montcornet.
— A, pani jesteś jego córką?
— Tak, ale nigdy mnie nie uznał.
— Aby móc pani zostawić część majątku.
— Nic mi nie zostawił, bo nie znaleziono testamentu.
— Och! biedna mała! zacnego marszałka zaskoczyła apopleksja... Niech pani będzie dobrej myśli, należy się coś córce jednego z Bajardów Cesarstwa.
Pani Marneffe skłoniła się z wdziękiem, równie dumna ze swego powodzenia jak baron ze swego.
— Skąd ona, u djaska, wraca tak wcześnie? spytał sam siebie śledząc falisty ruch sukien, w który młoda kobieta wkładała wdzięk może nieco przesadny. Nie z kąpieli, na to wydaje się nazbyt zmęczona, przytem mąż czeka na nią. To niepojęte, to daje wiele do myślenia.
Skoro pani Marneffe znikła w sieni, baron pomyślał o tem aby zajrzeć co córka robi w sklepie. Wchodząc tam — a wciąż zerkając w okna pani Marneffe — omal nie potrącił młodego człowieka o bladem czole, błyszczących oczach, odzianego w letnie palto z czarnego merynosu, w grube drelichowe spodnie oraz żółte kamasze. Młodzieniec ten wypadł ze sklepu jak warjat; baron ujrzał iż wszedł do domu gdzie mieszkała pani Marneffe.
Zaledwie wszedłszy do sklepu, Hortensja poznała słynną grupę ustawioną na widocznem miejscu na stole tuż nawprost drzwi. Nawet bez okoliczności którym zawdzięczała wiadomość o niem, arcydzieło to byłoby prawdopodobnie uderzyło młodą dziewczynę owem brio wspólnem wielkim rzeczom: ją, która sama mogłaby pozować we Włoszech do posągu Brio.
Nie wszystkie dzieła genialnych ludzi posiadają w jednakim stopniu ową świetność, ów blask widoczny wszystkim oczom, nawet niewykształconym. Tak więc, niektóre obrazy Rafaela, jak słynne Przemienienie, Madonna z Foligno, Stanze w Watykanie, nie wzbudzą natychmiastowego zachwytu, jak Skrzypek w galerji Sciarra, portrety Donich i Widzenie Ezechiela w galerji Pitti, Droga krzyżowa z galerji Borghese, Zaślubiny Dziewicy z muzeum Brera w Medjolanie. Św. Jan Chrzciciel, Św. Łukasz malujący Najśw. Pannę nie mają tego wzroku co portret Leona X i Madonna drezdeńska. A jednak wszystkie te płótna są jednakiej wartości. Więcej powiem! Stanze, Przemienienie, oraz trzy płótna wiszące w Watykanie stanowią najwyższy szczyt wzniosłości i doskonałości. Ale te arcydzieła wymagają od najwykształceńszego widza pewnego napięcia uwagi; całego studjum pozwalającego je zrozumieć we wszystkich szczegółach; podczas gdy Skrzypek, Zaślubiny dziewicy i Widzenie Ezechiela same wnikają nam w serce podwójną bramą oczu i czynią tam sobie miejsce; miło jest nam przyjąć je w ten sposób, bez żadnego trudu: to nie jest szczyt sztuki, ale to jest jej rozkosz... Fakt ten świadczy, iż w narodzinach dzieła sztuki istnieją te same przypadki urodzenia, co w rodzinach, gdzie bywają dzieci szczęśliwie obdarzone z natury, które przychodzą na świat piękne i nie zadając bólu matce, którym wszystko się uśmiecha, wszystko się wiedzie; słowem istnieją kwiaty geniuszu jak kwiaty miłości.
To brio, włoskie słowo nie do przetłómaczenia przechodzące w nasz język, jest znamieniem pierwszych dzieł. Jestto owoc wrzenia i niepohamowanego rozmachu młodego talentu, wrzenia które odnajduje się później w niektórych szczęśliwych godzinach; ale wówczas brio to nie wychodzi z serca artysty; zamiast je wlewać w swoje dzieła jak wulkan wyrzuca ognistą lawę, poddaje się mu, zawdzięcza je okolicznościom, miłości, rywalizacji, często nienawiści a bardziej jeszcze wymaganiom sławy którą trzeba dźwigać.
Grupa Wacława była w stosunku do jego przyszłych dzieł tem czem Zaślubiny Dziewicy do całości dzieł Rafaela; pierwszym krokiem talentu uczynionym z nieopisanym wdziękiem, z żywością dziecięctwa i jego miłą pełnią, z jego siłą ukrytą pod białem i różowem ciałkiem pokrytem dołeczkami, będącemi niby echem śmiechu matki. Książę Eugeniusz zapłacił podobno czterysta tysięcy franków za ten obraz, wart cały milion dla kraju pozbawionego obrazów Rafaela; nie danoby zaś tej sumy za najpiękniejszy z fresków, których wartość jest wszakże artystycznie o wiele wyższa.
Hortensja powściągnęła swój zachwyt, myśląc o sumie swoich panieńskich oszczędności; przybrała obojętną minę i rzekła do kupca:
— Jaka cena tej grupy?
— Tysiąc pięćset franków, odparł kupiec spozierając na młodego człowieka siedzącego na taburecie w kącie.
Młody człowiek osłupiał, widząc żywe arcydzieło barona Hulot. Hortensja spojrzała nań; poznała artystę po rumieńcu który ubarwił jego twarz pobladłą od cierpień; ujrzała iż w szarych jego oczach błysła iskierka rozniecona jej pytaniem; spojrzała na tę twarz chudą i wycieńczoną niby twarz mnicha zatopionego w askezie; pokochała te różowe i ładnie wykrojone usta, ten delikatny owal podbródka i jedwabne kasztanowate włosy Słowianina.
— Gdyby tak tysiąc dwieście franków, odparła, poprosiłabym pana o odesłanie mi jej.
— To antyk, proszę pani, zauważył kupiec, który, podobnie jak jego koledzy, sądził że ten termin jest najwyższą pochwałą w ustach handlarza osobliwości.
— Wybaczy pan, ale to robione w tym roku, odparła łagodnie. Przychodzę właśnie pana prosić, w razie jeżeli zgodzimy się co do ceny, aby pan przysłał do nas artystę, moglibyśmy mu się wystarać o dość znaczne zamówienia.
— Jeżeli jemu dam tysiąc dwieście franków, cóż będzie dla mnie? Jestem kupcem, rzekł antykwarz dobrodusznie.
— Ach, w istocie, odparła młoda dziewczyna z mimowolnym gestem wzgardy.
— Och, pani, niech pani bierze; ja się ułożę z kupcem, zawołał Inflantczyk nie panując nad sobą.
Oszołomiony cudną pięknością Hortensji oraz jej znawstwem sztuki, dodał:
— Jestem autorem tej grupy, oto już dziesięć dni jak zachodzę tu trzy razy dziennie zobaczyć czy ktoś pozna się na niej i objawi chęć kupna. Pani jest pierwszą która mnie odgadła, proszę brać!
— Niech pan przyjdzie wraz z kupcem za godzinę. Oto bilet mego ojca, odparła Hortensja.
Następnie, widząc że kupiec wyszedł do drugiego pokoju aby owinąć rzeźbę w płótno, dodała pocichu ku wielkiemu zdumieniu artysty, któremu zdawało się że śni:
— W interesie pańskiej przyszłości, panie Wacławie, niech pan nie pokazuje tego biletu i niech pan nie zdradzi nazwiska nabywcy pannie Fischer, bo to nasza kuzynka.
To słowo „nasza kuzynka“ olśniło artystę; ujrzał przed sobą raj, widząc jedną z jego upadłych Ew. Marzył o pięknej kuzynce o której wspomniała mu Bietka, tak samo jak Hortensja marzyła o „chłopcu“ kuzynki. Kiedy Hortensja weszła, pomyślał sobie:
— Ach! gdyby mogła być taka!
Można się domyślić, jakie spojrzenie wymienili kochankowie: to był istny płomień, gdyż niewinna miłość nie zna żadnej obłudy.
— Cóż ty, u djaska, tam robisz? spytał ojciec.
— Wydałam moich tysiąc dwieście franków oszczędności, chodź.
Wzięła pod ramię ojca, który powtórzył:
— Tysiąc dwieście franków!
— Tysiąc trzysta nawet!... ale ty mi pożyczysz to co braknie.
— I na co, w takim kramie, mogłaś wydać podobną sumę?
— A ba, odparła uszczęśliwiona dziewczyna, jeżeli znajdę męża, to nie wypadnie drogo...
— Męża, dziewczyno, w tym sklepie?
— Słuchaj, ojczulku, czy zabroniłbyś mi wyjść za wielkiego artystę?
— Nie, moje dziecko. Wielki artysta, dzisiaj, to książę bez tytułu; to sława i majątek, dwie najwyższe korzyści społeczne; oczywiście po cnocie, dodał tonem świętoszka.
— Rozumie się, odparła Hortensja. A co myślisz o rzeźbie?
— Licha partja, rzekł Hulot potrząsając głową. Poza wielkim talentem, trzeba wielkich stosunków, gdyż rząd jest jedynym odbiorcą. Jestto sztuka bez odbytu, dziś kiedy niema ani życia w wielkim stylu, ani wielkich fortun, ani dziedzicznych pałaców, majoratów. Możemy dziś pomieścić w domach jedynie małe obrazki, małe posążki, toteż sztukom grozi zdrobnienie.
— A wielki artysta któryby znalazł drogi zbytu?... podjęła Hortensja.
— To byłoby rozwiązanie problemu.
— I który miałby poparcie?
— Jeszcze lepiej!
— I szlachcic?
— Ba!
— Hrabia?
— Hrabia który rzeźbi?
— Nie ma majątku.
— I liczy na posag panny Hortensji Hulot? rzekł z drwiącą miną baron, zatapiając badawcze spojrzenie w oczach córki.
— Ten wielki artysta, hrabia, i który rzeźbi, ujrzał twoją córkę przed chwilą po raz pierwszy w życiu, i przez pięć minut, panie baronie, odparła Hortensja spokojnie. Wczoraj, widzisz, mój drogi ojczulku, podczas gdy byłeś w Izbie, mama zemdlała. To zemdlenie, które złożono na karb nerwów, to była rozpacz z powodu zerwania mego małżeństwa. Mama mówiła mi, że, aby mnie wam zdjąć z karku...
— Matka zanadto cię kocha aby użyć tego wyrażenia...
— Niezbyt parlamentarnego, wiem, odparła Hortensja śmiejąc się; nie użyła tego słowa; ale ja wiem, że panna na wydaniu, która nie wychodzi za mąż, to krzyż bardzo ciężki do udźwignięcia dla uczciwych rodziców. Otóż ona myśli, że, gdyby się trafił człowiek z energią i talentem, któremu by wystarczył posag trzydziestu tysięcy franków, byłoby to szczęście dla nas wszystkich. Słowem, uważała za stosowne przyzwyczaić mnie do mojej skromnej przyszłości, nie dać mi się kołysać zbyt pięknemi marzeniami... To znaczy, że małżeństwo moje zerwane, i że posagu niema.
— Twoja matka jest dobra, szlachetna i zacna kobieta, odparł ojciec głęboko upokorzony, mimo że dość rad z tego wyznania.
— Wczoraj powiedziała mi, że pozwalasz jej sprzedać djamenty aby mnie wydać za mąż; ale ja chciałabym, aby mama została przy swoich djamentach, a ja żebym dostała męża. Otóż, zdaje mi się że znalazłam człowieka, konkurenta odpowiadającego programowi mamy.
— Tam!... na placu Karuzelu!... w ciągu jednego ranka?...
— Och, ojczulku, choroba dawniej sięga[2], odparła figlarnie.
— No, no, córuchno, opowiedz wszystko swemu ojczulkowi, spytał pieszczotliwie, pokrywając niepokój.
Otrzymawszy rękojmię bezwzględnej tajemnicy, Hortensja opowiedziała treść swoich rozmów z kuzynką Bietką. Następnie, za powrotem, pokazała ojcu słynną pieczątkę, jako dowód rozsądku swoich kombinacyj. Ojciec podziwiał w duchu głęboką przemyślność dziewczęcego instynktu, poznając prosty plan, jaki ta idealna miłość podsunęła jednej nocy niewinnej dziewczynie.
— Ujrzysz arcydzieło, które kupiłam, zaraz je przyniosą, i mój Wacław przyjdzie także... Autor takiego dzieła musi zrobić majątek; ty, przez swoje stosunki, wyrobisz mu zamówienie na pomnik, potem mieszkanie w Akademii...
— Ależ ty pędzisz! wykrzyknął ojciec. Toż, gdyby wam tylko pozwolić, pobralibyście się w terminie prawem przepisanym, w jedenaście dni...
— Każą czekać aż jedenaście dni? odparła śmiejąc się. Ależ ja go pokochałam w ciągu pięciu minut, jak ty, ojcze, mamę, kiedy ją zobaczyłeś! i on mnie kocha, tak jakgdybyśmy się znali od dwóch lat. Tak, odparła widząc gest ojca, wyczytałam dziesięć tomów miłości w jego oczach. I czy ty, ojcze, wraz z mamą, nie przyjmiecie go za zięcia, kiedy zyskacie pewność że to genialny człowiek? Rzeźba jest pierwszą ze sztuk! wykrzyknęła klaszcząc w ręce i podskakując. Słuchaj, powiem ci...
— Jest jeszcze coś?... spytał ojciec z uśmiechem.
Ta zupełna i rozszczebiotana niewinność do reszty uspokoiła barona.
— Wyznanie niezmiernej wagi, odparła. Kochałam go nie znając, ale szaleję za nim od godziny, odkąd go ujrzałam.
— Trochę za bardzo szalejesz, rzekł baron, którego cieszył widok tego naiwnego uczucia.
— Nie karz mnie za moje zaufanie, odparła. To tak miło móc powiedzieć ojcu: „Kocham, i jestem szczęśliwa!“ Zobaczysz mego Wacława! Co za czoło pełne melancholji!... Szare oczy, w których błyszczy słońce geniuszu! A jaki dystyngowany! Jak ty myślisz, czy to piękny kraj, Inflanty? Bietka miałaby wyjść za tego chłopca, ona która mogłaby być jego matką!... Ależ to byłoby morderstwo! Jaka ja jestem zazdrosna o wszystko co ona musiała zrobić dla niego! Wyobrażam sobie, że nie będzie zbyt rada z mego małżeństwa.
— Słuchaj, aniołku, nie ukrywajmy nic przed matką, rzekł baron.
— Trzebaby pokazać tę pieczątkę, a ja przyrzekłam że nie zdradzę Bietki: boi się żarcików mamy.
— Masz skrupuły o pieczątkę, a zabierasz Bietce kawalera!
— Przyrzekłam tylko co do pieczątki, nie co do jej autora.
Przygoda ta, patryarchalnie prosta, dziwnie odpowiadała sekretnemu położeniu tej rodziny; toteż baron, chwaląc córkę za jej zaufanie, oświadczył iż odtąd powinna się zdać na przezorność rodziców.
— Rozumiesz, maleńka, że to nie twoja rzecz sprawdzać czy twój artysta jest hrabią, czy ma papiery w porządku, czy jego prowadzenie daje dostateczne rękojmie... Co do twojej kuzynki, odrzuciła pięciu konkurentów kiedy miała dwadzieścia lat mniej, to nie będzie przeszkodą, biorę to na siebie.
— Słuchaj, ojcze, jeżeli chcesz aby to doszło do skutku, nie mów Bietce o niczem aż w chwili podpisania intercyzy... Od pół roku wypytuję ją w tej kwestji... Otóż, jest w niej coś dziwnego, niepojętego...
— Co takiego? spytał ojciec zainteresowany.
— Ilekroć się posunę za daleko, choćby żartem, mówiąc o jej chłopcu, ona ma jakieś złe oczy. Wywiedz się o czem chcesz, ale pozwól mnie samej sterować moją łódką; ufność moja powinna was uspokoić.
— Pan powiedział: „Pozwólcie dziateczkom przyjść do mnie!“ — ty jesteś jednem z tych które wracają, rzekł baron żartobliwie.
Po śniadaniu oznajmiono handlarza i artystę wraz z grupą. Nagły rumieniec córki zaniepokoił zrazu baronową, potem obudził jej baczność; pomięszanie zaś Hortensji, blask jej spojrzenia, odkryły jej niebawem tajemnicę, tak słabo ukrywaną w tem młodem sercu.
Hrabia Steinbock, ubrany całkiem czarno, wydał się baronowi młodzieńcem nader dystyngowanym.
— Czy mógłby pan wykonać posąg z bronzu, spytał trzymając w ręku grupę.
Pokiwał głową na wiarę zachwytu córki i podał bronz żonie, która nie znała się na rzeźbie.
— Prawda, mamo, że to bardzo piękne? szepnęła Hortensja do ucha matki.
— Posąg, panie baronie, to mniej trudne do wykonania niż taki oto zegar, który pan kupiec był tak łaskaw przynieść, odparł artysta.
Kupiec ustawiał właśnie na kredensie w jadalni woskowy model dwunastu Godzin, które Amorki usiłują zatrzymać.
— Niech mi pan zostawi ten zegar, rzekł baron zdumiony pięknością dzieła: pokażę go ministrowi spraw wewnętrznych i ministrowi handlu.
— Kto jest ten młody człowiek, który cię tak interesuje? spytała baronowa córki.
— Artysta mający środki na wyzyskanie tego modelu mógłby zarobić na nim sto tysięcy franków, rzekł antykwarz, przybierając sprytną i tajemniczą minę i zauważywszy wymianę spojrzeń między młodą panną a artystą. Wystarczyłoby sprzedać dwadzieścia egzemplarzy po ośm tysięcy franków, gdyż wykonanie każdego egzemplarza kosztowałoby około trzech tysięcy franków. Numerując egzemplarze i niszcząc model, znalazłoby się dwudziestu amatorów, zadowolonych że oni sami tylko posiadają to dzieło.
— Sto tysięcy franków! wykrzyknął Steinbock, spoglądając kolejno na kupca, Hortensję, barona i baronową.
— Tak, sto tysięcy franków! powtórzył kupiec. Gdybym był dość bogaty, sambym to kupił od pana za dwadzieścia tysięcy, niszcząc bowiem model stałbym się właścicielem... Ale któryś z książąt krwi powinienby zapłacić za to arcydzieło trzydzieści albo czterdzieści tysięcy franków i ozdobić niem swój salon. Żaden artysta nie sporządził dotąd zegaru, któryby zadowalał porówni znawców i publiczność: a oto rozwiązanie tej trudności...
— To dla pana, rzekła Hortensja, wręczając sześć sztuk złota kupcowi, który ich pożegnał.
— Niech pan nie mówi nikomu o tej wizycie, rzekł artysta do kupca na progu. Jeżeli pana spytają gdzieśmy zanieśli tę grupę, niech pan wymieni księcia d‘Hérouville, słynnego amatora mieszkającego przy ulicy Varenne.
— Pańskie nazwisko? spytał baron artystę gdy ten powrócił.
— Hrabia Steinbock.
— Czy ma pan papiery zaświadczające kim jesteś?...
— Tak, panie baronie, po rosyjsku i po niemiecku, ale nie legalizowane.
— Czy czuje się pan na siłach wykonać posąg wysoki na dziewięć stóp?
— Owszem, panie baronie.
— A więc, jeżeli osoby, których zdania zasięgnę, pochwalą pańskie roboty, mogę dla pana uzyskać pomnik marszałka Montcornet, który mamy wznieść na Père-Lachaise na jego grobie. Ministerjum wojny oraz dawni oficerowie gwardji cesarskiej dają sumę dość znaczną, abyśmy mieli prawo wybierać artystę.
— Uch! panie baronie, to byłby dla mnie los!... rzekł Steinbock, oszołomiony tyloma powodzeniami naraz.
— Niech pan będzie spokojny, odparł uprzejmie baron; jeżeli dwaj ministrowie, którym pokażę pańską grupę i ten model, zachwycą się pańskiemi pracami, los pański jest na dobrej drodze...
Hortensja ściskała ramię ojca z całej siły.
— Nech pan przyniesie papiery i nie wspomina o swoich nadziejach nikomu, nawet naszej starej kuzynce Bietce.
— Bietce? wykrzyknęła pani Hulot, która zrozumiała wreszcie cel, nie ogarniając wszakże środków.
— Mogę dać dowody mej sztuki robiąc popiersie pani... dodał Wacław.
Uderzony pięknością pani Hulot, od kilku chwil artysta porównywał matkę i córkę.
— Tak, panie, życie może być piękne dla pana, rzekł baron do reszty ujęty wykwintną i dystyngowaną powierzchownością hrabiego Steinbocka. Dowie się pan niebawem, że w Paryżu nie można długo mieć bezkarnie talentu i że każda wytrwała praca znajduje tu nagrodę.
Hortensja, płoniąc się, podała młodemu człowiekowi ładną algierską sakiewkę, zawierającą sześćdziesiąt sztuk złota. Artysta, zawsze potrochu szlachcic, odpowiedział na rumieniec Hortensji rumieńcem zawstydzenia dość łatwym do pojęcia.
— Byłyżby to pierwsze pieniądze, jakie pan otrzymuje za swoją pracę? spytała baronowa.
— Tak, pani, za moją pracę jako artysty, ale nie za moje trudy, pracowałem bowiem jako robotnik...
— Miejmy tedy nadzieję, że pieniądze córki przyniosą panu szczęście! odparła pani Hulot.
— I bierz pan bez skrupułów, dodał baron widząc że Wacław trzyma sakiewkę w ręku niezdecydowany. Sumę tę zwróci nam jaki wielki pan, może jaki książę, który odda ją nam z lichwą, aby posiąść tak piękne dzieło.
— Och, ojczulku, zanadto mi jest drogie, abym je odstąpiła komukolwiek, nawet księciu krwi!
— Mogę zrobić dla pani inną grupę, ładniejszą...
— To już nie byłaby ta, odparła Hortensja.
— Zatem, wróciwszy do domu, zniszczę i formę i model! rzekł Steinbock.
— No, przynieś mi swoje papiery, młodzieńcze, a niebawem otrzymasz odemnie wiadomość, jeżeli odpowiesz mniemaniom jakie mam o tobie.
Po tych słowach, artyście wypadało się pożegnać. Skłonił się pani Hulot i Hortensji, która umyślnie nadbiegła z ogrodu, poczem poszedł wałęsać się po Tuillerjach, nie śmiejąc wrócić na swoje poddasze, gdzie tyran jego zasypałby go pytaniami i wydarłby mu tajemnicę.
Kochanek Hortensji roił całe setki grup i posągów; czuł w sobie moc kowania samemu w marmurze, jak Canova, który, wątły jak on, omal tego nie przypłacił życiem. Hortensja stała się dlań widomem natchnieniem, przeobraziła go.
— Powiedz mi, rzekła baronowa do córki, co to wszystko znaczy?
— A więc, droga mamo, miałaś w tej chwili przed sobą kawalera naszej Bietki, który, pochlebiam sobie, jest obecnie moim... Ale zamykaj oczy, udawaj że o niczem nie wiesz. Mój Boże, ja chciałam wszystko ukryć przed tobą i wszystko ci wygadam...
— No, bywajcie, moje dzieci, wykrzyknął baron ściskając córkę i żonę; zajdę może do Kozy i dowiem się od niej różnych rzeczy o naszym młodzieńcu.
— Ojczulku, bądź ostrożny! rzekła Hortensja.
— Och, ty maleństwo moje! wykrzyknęła baronowa, kiedy Hortensja skończyła jej opowiadać swój poemat, którego ostatnią pieśnią była ranna przygoda, ty droga mała, najchytrzejszym dyplomatą pod słońcem będzie zawsze Naiwność.
Prawdziwe namiętności mają swój instynkt. Pozwól smakoszowi wziąć owoc z półmiska, nie omyli się i weźmie, nie patrząc nawet, najlepszy. Tak samo zostawcie dobrze wychowanej pannie swobodny wybór męża, a rzadko się omyli, o ile okoliczności pozwolą jej dostać tego którego wybierze. Natura jest nieomylna. Dzieło natury zowie się tutaj: miłość od pierwszego spojrzenia. To pierwsze spojrzenie jest w miłości poprostu jasnowidzeniem.
Baronowa, mimo że skrywała to pod macierzyńską godnością, była niemniej rada od córki; z tych trzech sposobów wydania Hortensji o których mówił Crevel, najlepszy, wedle jej smaku, był na drodze do urzeczywistnienia. Ujrzała w tej przygodzie odpowiedź Opatrzności na jej gorące modły.
Galernik panny Fischer, zmuszony wrócić do domu, wpadł na myśl, aby ukryć szczęście kochanka pod radością artysty upojonego pierwszym tryumfem.
— Zwycięstwo! grupę moją sprzedano księciu d‘Hérouville, który przyrzekł mi zamówienia, rzekł rzucając na stół tysiąc dwieście franków.
Można się domyślić, że zatrzymał sakiewkę Hortensji i że ją miał na sercu.
— Chwała Bogu, odparła Bietka, bo ja się już zabijałam pracą. Widzisz, moje dziecko, że pieniądz wolno przychodzi w rzemiośle które obrałeś, gdyż to twój pierwszy zarobek, a będzie niedługo pięć lat jak się mozolisz! Ta suma zaledwie wystarczy na pokrycie tego coś mnie kosztował od czasu wekslu kwitującego moje oszczędności. Ale bądź spokojny, rzekła policzywszy, te pieniądze pójdą wszystkie na ciebie. Mamy tu spokój na cały rok. Teraz, w ciągu roku, możesz się wypłacić, i odłożyć sporą sumkę dla siebie, jeżeli pójdzie tak dalej.
Widząc że wybieg się udał, Wacław zaczął opowiadać starej pannie baśnie o księciu d‘Hérouville.
— Muszę ci sprawić modne czarne ubranie i odświeżyć twój zapas bielizny; trzeba abyś się dobrze prezentował u swoich protektorów. No, i będziesz potrzebował większego i przyzwoitszego mieszkania niż ta twoja facjatka, trzeba będzie jakich ładnych mebelków... Jakiś ty wesoły! Zupełnie nie ten sam, dodała przyglądając się Wacławowi.
— Ba! powiedziano mi, że moja grupa jest arcydziełem.
— No to chwała Bogu! Zrób takich więcej, odparła ta oschła dziewczyna, wciąż praktyczna i niezdolna zrozumieć radości tryumfu albo piękna w sztuce. Nie zaprzątaj się tem co już sprzedane, sporządź coś innego na sprzedaż. Wydałeś na tego djabelskiego Samsona ze dwieście franków, nie licząc czasu i pracy. Wykonanie twego zegara będzie kosztowało z górą dwa tysiące franków. Wierzaj mi, powinieneś dokończyć tych dwóch chłopców wieńczących w bławatki małą dziewczynkę, to się spodoba Paryżanom! Zanim pójdę do p. Crevel, wstąpię do krawca Graffa... Idź do siebie i pozwól mi się ubrać.
Nazajutrz baron, rozkochany na umór w pani Marneffe, zaszedł do kuzynki Bietki, dość zdumionej jego widokiem, nie był bowiem u niej dotąd nigdy. Toteż powiedziała sobie w duchu: „Czyżby Hortensji przyszła ochota na mego Wacława?...“ W wilię bowiem dowiedziała się u Crevela o zerwaniu małżeństwa z radcą najwyższego trybunału.
— Co! kuzyn tutaj? To ci się zdarza pierwszy raz w życiu, z pewnością nie dla moich pięknych oczu?
— Pięknych! to prawda, odparł baron, masz najpiękniejsze oczy jakie widziałem.
— Cóż kuzyna sprowadza? Doprawdy, wstyd mi, że muszę cię przyjmować w takiej norze.
Pierwszy z dwóch pokoi, z których składało się mieszkanie Bietki, służył jej zarazem za salon, za jadalnię, za kuchnię i pracownię. Meble były takie jak u zamożnego rękodzielnika: orzechowe wyplatane krzesła, takiż stół jadalny, stół do pracy, kolorowane ryciny w ciemnych drewnianych ramach, muślinowe firanki w oknach, wielkie orzechowe szafy. Doskonale wywoskowana posadzka lśniła się od czystości, nigdzie źdżbła kurzu, ale wszystko to było zimne w tonie, istny obraz Terburga, gdzie niczego nie brakowało, nawet jego szarego kolorytu na niebieskich niegdyś a obecnie spełzłych na perłowo obiciach. Co się tyczy sypialni, nigdy nie wdarło się tam żadne oko.
Baron rozejrzał się dokoła siebie, ujrzał piętno ubóstwa w każdej rzeczy, od żelaznego piecyka aż do sprzętu gospodarskiego; uczuł że go toczą mdłości i rzekł sobie w duchu:
— Oto cnota! — Po co przychodzę? odrzekł głośno. Jesteś zbyt sprytna dziewczyna, abyś tego w końcu nie odgadła, wolę ci więc powiedzieć, wykrzyknął siadając i wyglądając na dziedziniec odchyliwszy firankę. Mieszka w tym domu bardzo ładna kobieta...
— Pani Marneffe! Och! wiem już wszystko! rzekła pojmując w lot. A Józefa?
— Niestety, kuzyneczko, niema już Józefy... Wyrzucono mnie za drzwi, jak lokaja.
— I kuzyn chciałbyś...? spytała spoglądając na barona z godnością skromnisi obrażającej się o kwadrans za wcześnie.
— Ponieważ pani Marneffe jest osobą bardzo przyzwoitą, żoną urzędnika, ponieważ możesz ją odwiedzać nie kompromitując się, odparł baron, chciałbym abyś z nią nawiązała sąsiedzkie stosunki. Och! bądź spokojna, będzie miała największe względy dla kuzynki pana dyrektora.
W tej chwili dał się słyszeć na schodach szelest sukni z towarzyszeniem kroków wykwintnie ubranej kobiety. Szelest ustał w sieni, poczem, zapukawszy dwa razy, pojawiła się pani Marneffe.
— Niech mi pani daruje moje najście, ale nie zastałam pani wczoraj, kiedy sobie pozwoliłam ją odwiedzić. Jesteśmy sąsiadkami, i gdybym była wiedziała że pani jest kuzynką pana Radcy Stanu, oddawna już prosiłabym pani o poparcie do niego. Widziałam że pan dyrektor wchodzi i ośmieliłam się przyjść, gdyż mąż mój wspominał mi, panie baronie, o jakimś referacie tyczącym personelu, który ma być doręczony ministrowi jutro.
Wydawała się wzruszona, drżąca; poprostu tylko pędem wbiegła na schody.
— Niepotrzebnie występuje pani w roli petentki, piękna pani; to do mnie należy prosić panią o tę łaskę, bym mógł jej złożyć moje uszanowanie.
— Zatem, jeżeli kuzynka pańska nie ma nic przeciw temu, proszę! rzekła pani Marneffe.
— Idź, kuzynie, ja nadejdę za chwilę, rzekła przezornie Bietka.
Paryżanka tak dalece liczyła na wizytę i na inteligencję dyrektora, że nietylko sama się wystroiła jak przystało na podobne spotkanie, ale przystroiła także i swój apartament. Od rana ustawiała kwiaty wzięte na kredyt. Marneffe pomógł żonie wyczyścić meble, nadać blask najdrobniejszym przedmiotom, chędożąc, szczotkując, okurzając wszystko. Walerja chciała się pokazać w ramie pełnej świeżości, aby zachwycić pana dyrektora i to zachwycić na tyle, by mieć prawo być okrutną, pokazywać mu zdaleka cukierek jak dziecku, rozwijając środki nowoczesnej taktyki. Przeniknęła Hulota nawskroś. Zostawcie Paryżance przywiedzionej do ostateczności dobę czasu, a przewróciłaby ministerjum.
Ten człowiek z epoki Cesarstwa, przyzwyczajony do stylu Cesarstwa, nie miał najmniejszego pojęcia o obyczajach nowoczesnej miłości, o nowych skrupułach, o rozmaitych sposobach rozmowy wymyślonych około r. 1830, w myśl których biedna słaba kobieta każe się uważać za ofiarę żądz swego kochanka, niby siostra miłosierdzia która opatruje rany, niby anioł który się poświęca. Ta nowa sztuka kochania zażywa mnóstwo ewangelicznych słów do dzieła djabła. Miłość jest męczeństwem. Obie strony dążą do ideału, do nieskończoności, chcą się udoskonalić przez miłość. Wszystkie te piękne frazesy są pozorem aby wlewać jeszcze więcej ognia w praktyki miłosne, aby upadać z większem zapamiętaniem niż wprzódy. Obłuda ta, znamię naszych czasów, zakaziła miłostki. Kochankowie udają parę aniołów, zachowując się, jeżeli się da, jak para djabłów. Za Cesarstwa, pomiędzy jedną a drugą kampanią, miłość nie miała czasu tak analizować siebie samej; w r. 1809 biegła równie szybko jak Cesarstwo do tryumfu. Otóż, za Restauracji, piękny Hulot, stawszy się znowu kobieciarzem, zrazu pocieszył kilka dawnych przyjaciółek, spadłych wówczas jak zgasłe gwiazdy z politycznego firmamentu, później zaś, postarzawszy się, dostał się w łapki takiej Jenny Cadine i Józefy.
Pani Marneffe ułożyła plan kampanii dowiedziawszy się o przeszłości dyrektora przez męża, który opisał jej wszystko obszernie wedle informacji zasięgniętych w biurze. Wobec tego iż nowoczesna komedja sentymentalna mogła mieć dla barona wdzięk nowości, Walerja zdecydowała się odrazu. Powiedzmy, iż próba siły, jaką podjęła tego ranka, ziściła wszystkie jej nadzieje. Dzięki tym manewrom sentymentalnym, romansowym i romantycznym, Walerja uzyskała, sama nic nie przyrzekłszy, miejsce zastępcy naczelnika i Legię honorową dla męża.
Ta wojna podjazdowa nie obyła się bez obiadków w Rocher de Cancale, bez teatrów, oraz licznych podarków w postaci mantylek, szalów, sukien, klejnotów. Apartament przy ulicy Doyenné nie podobał się pani Marneffe; baron uknuł spisek aby jej umeblować wspaniałe mieszkanko przy ulicy Vanneau w ślicznym nowoczesnym domu.
P. Marneffe otrzymał dwutygodniowy urlop dla uregulowania spraw rodzinnych, do tego gratyfikację. Miał zamiar odbyć podróż po Szwajcarji celem podjęcia studjów nad płcią piękną.
Tak zajmując się swą protegowaną, baron Hulot nie zapominał i o protegowanym. Minister handlu, hrabia Popinot[3], lubił sztuki piękne: dał dwa tysiące franków za egzemplarz Samsona, pod warunkiem że formę się zniszczy, tak aby panna Hulot i on byli jedynemi posiadaczami grupy. Rzeźba ta wzbudziła zachwyt pewnego księcia; pokazano mu model zegara który zamówił, ale miał być odlany tylko raz, za cenę trzydziestu tysięcy franków. Artyści, których rady zasięgnięto, w ich liczbie Stidmann, oświadczyli że autor tych dwóch dzieł może wykonać pomnik. Natychmiast książę Wissemburg, minister wojny i prezes komitetu budowy pomnika marszałka Montcornet, zwołał naradę w myśl której powierzono wykonanie Steinbockowi. Hrabia de Rastignac[4], wówczas podsekretarz Stanu, zapragnął mieć dzieło artysty, którego sława rosła wśród poklasku rywalów. Uzyskał u Steinbocka rozkoszną grupę dwóch chłopców wieńczących małą dziewczynkę i przyrzekł mu pracownię w rządowym składzie marmurów.
Było to więc powodzenie, ale powodzenie takie jak zdarza się w Paryżu, to znaczy szalone, miażdżące ludzi nie mających dość krzepkich barków i krzyżów aby je udźwignąć, co, mówiąc nawiasem, zdarza się często. W dziennikach i tygodnikach była wciąż mowa o hrabi Wacławie Steinbocku, o czem ani on ani panna Fischer nie mieli najmniejszego pojęcia. Codziennie, skoro panna Fischer wychodziła na obiad, Wacław udawał się do baronowej. Spędzał tam godzinę lub dwie, z wyjątkiem dnia w którem Bietka bywała tam na obiedzie. Ten stan rzeczy trwał przez jakiś czas.
Baron, upewniony co do tytułu i pochodzenia hrabiego Steinbocka, baronowa, ujęta jego charakterem i sposobem wzięcia, Hortensja, dumna ze swej uznanej miłości, ze sławy swego wielbiciela, nie wahali się już mówić o tym związku. Słowem, artysta był u szczytu szczęścia, kiedy niedyskrecja pani Marneffe o mało nie zgubiła wszystkiego. Oto jak.
Bietka, którą baron Hulot pragnął zbliżyć z panią Marneffe aby mieć to stadło na oku, była już raz na obiedzie u Walerji, która znowuż, chcąc wiedzieć co się dzieje w rodzinie Hulotów, nadskakiwała mocno starej pannie. Walerja wpadła na myśl zaproszenia panny Fischer na kolacyjkę, którą miało się święcić przenosiny na nowe mieszkanie. Stara panna, szczęśliwa że ma jeden dom więcej do bywania na obiedzie, ujęta względami pani Marneffe, polubiła ją. Nikt z osób z któremi żyła nie zadawał sobie dla niej tyle trudu. W istocie, pani Marneffe, tańcząca koło panny Fischer, była wobec niej niejako w tem samem położeniu co kuzynka Bietka wobec baronowej, wobec p. Rivet, Crevela, słowem wszystkich u których bywała na obiedzie. Państwo Marneffe obudzili współczucie Bietki, odsłaniając jej swą głęboką nędzę, i strojąc ją, jak zawsze, pięknemi barwami: przyjaciele obsypani dobrodziejstwami a niewdzięczni, choroby; matka, pani Fortin, przed którą ukrywano nieszczęście, i która, dzięki nadludzkim wysiłkom, umarła w złudzeniu że jest bogatą, etc.
— Biedni ludziska! mówiła do barona Hulot, masz słuszność żeś się niemi zajął, warci są tego, tacy dzielni ludzie, tacy dobrzy! Zaledwie mogą wyżyć z tych trzech tysięcy franków pensji, zwłaszcza że narobili długów od śmierci marszałka Montcornet! To barbarzyństwo ze strony rządu wymagać, aby urzędnik mający żonę i dzieci utrzymał się w Paryżu z dwóch tysięcy czterechset franków płacy.
Młoda kobieta, która odnosiła się do niej z pozorami przyjaźni, radziła się, zwierzała i kierowała się jakoby jej zdaniem, stała się starej dziwaczce niebawem bliższą niż wszyscy krewni.
Ze swej strony baron, podziwiając w pani Marneffe skromność, dobre wychowanie, dyskrecję, jakich nie znalazł ani u Jenny Cadine, ani u Józefy ani u ich przyjaciółek, zakochał się w niej, w niespełna miesiąc, namiętnością starca, namiętnością szaloną z pozorami rozsądku. Istotnie, nie spotkał tu ani drwin, ani orgii, ani szalonych wydatków, ani zepsucia, ani wzgardy dla praw społecznych, ani tej bezwzględnej obojętności na wszystko, które, u aktorki i u śpiewaczki, stały się przyczyną jego nieszczęść. Unikał również owej chciwości kurtyzan, pijących pieniądze jak piasek wodę.
Pani Marneffe, stawszy się przyjaciółką i powiernicą barona, drożyła się bez końca zanim przyjęła najmniejszą rzecz od niego.
— Zgoda na posady, gratyfikacje, wszystko co pan może dla nas uzyskać od rządu; ale niech pan nie zaczyna od poniżania kobiety, którą rzekomo kochasz, mówiła Walerja; inaczej nie uwierzę panu... A chciałabym panu wierzyć, dodała z oczyma św. Teresy oglądającemi niebo.
Przy każdym podarku było to istne zdobywanie twierdzy, gwałcenie najświętszych skrupułów. Biedny baron rozwijał całą strategię, aby ofiarować jaką drobnostkę, bardzo drogą zresztą, ciesząc się że spotkał wreszcie cnotę, że znalazł spełnienie swoich marzeń. W tem małżeństwie, pełnem (jak mówił) prostoty, baron był bogiem, tak samo jak u siebie w domu. P. Marneffe zdawał się o tysiąc mil od myśli, że Jowisz ministerjalny ma zamiar zstąpić na jego żonę w postaci złotego deszczu, i przesadzał się w uniżoności wobec swego dostojnego zwierzchnika.
Pani Marneffe, kobieta dwudziestotrzechletnia, niewinna i płochliwa mieszczaneczka, kwiat ukryty przy ulicy Doyenné, była wręcz przeciwieństwem zepsucia i wyuzdania kurtyzan, których wspomnienie przejmowało obecnie barona wstrętem. Nie znał dotąd uroków cnoty walczącej, a nieśmiała Walerja dała mu ich kosztować do syta.
Wobec takiego postawienia stosunków między Hulotem a Walerją, nikt się nie zdziwi że Hektor zwierzył tajemnicę bliskich zaślubin wielkiego artysty Steinbocka z Hortensją. Między kochankiem nie mającym jeszcze praw a kobietą która nie łatwo godzi się zostać kochanką, odbywają się owe wymowne i wzniosłe walki, w których słowo zdradza nieraz myśl, podobnie jak w szermierce floret nabiera czasem ognia pojedynkowej szpady. Najostrożniejszy z ludzi idzie wówczas za przykładem Tureniusza. Baron dał tedy do zrozumienia, że małżeństwo córki zostawi mu wszelką swobodę działania, a to dla uspokojenia sentymentalnej Walerji, która nieraz już krzyknęła:
— Nie pojmuję, aby kobieta mogła popełnić szaleństwo dla człowieka, któryby nie należał wyłącznie do niej!
Już baron przysiągł jej po tysiąc razy, że, od dwudziestu pięciu lat, wszystko jest między nim a panią Hulot skończone.
— Mówią, że taka ładna! odpowiedziała pani Marneffe. Musiałabym mieć dowody.
— Będziesz je miała, mówił baron, szczęśliwy z tego życzenia, które niejako wiązało Walerję.
— W jaki sposób? Trzebaby nigdy nie rozstawać się ze mną, odpowiadała Walerja.
Hektor musiał tedy wyjaśnić swoje zamiary, które właśnie urzeczywistniały się przy ulicy Vanneau. Oświadczył Walerji, że pragnie oddać jej tę połowę życia, która należy do prawej małżonki, jeżeli przyjmiemy że istnienie ludzi cywilizowanych dzieli się porówni na dzień i noc. Natrącił, iż, z chwilą gdy raz córkę wyda za mąż, ma zamiar w przyzwoity sposób rozstać się z żoną. Baronowa pędziłaby wówczas życie przy Hortensji i przy młodych Hulotach, był pewien jej posłuszeństwa.
— Z tą chwilą, mój aniołku, prawdziwe moje życie, prawdziwy dom będą przy ulicy Vanneau.
— Mój Boże, jak pan mną rozrządza!... rzekła pani Marneffe. A mój mąż?
— Ten łach!
— To prawda, iż, w porównaniu z tobą, w istocie... odparła śmiejąc się.
Pani Marneffe, poznawszy historję Steinbocka, miała szaloną ochotę poznać jego samego; może chciała zeń wydobyć jakie cacko, póki jeszcze mieszkała pod jednym dachem. Ciekawość ta tak bardzo nie spodobała się baronowi, iż Walerja przysięgła nie spojrzeć na Wacława. Ale, pozwoliwszy sobie nagrodzić wyrzeczenie swego kaprysu ślicznym serwisem do herbaty vieux Sèvres, zachowała na dnie serca te życzenia, zapisane niby w notatniku. Zaczem pewnego dnia, zaprosiwszy swoją Bietkę na kawę, wyciągnęła ją na rozmowę o Wacławie, aby zbadać czy mogłaby go ujrzeć bez niebezpieczeństwa.
— Moje kochanie, rzekła (mówiły sobie nawzajem moje kochanie) czemu mi jeszcze nie przedstawiłaś swojego chłopca?... Czy wiesz, że on się w krótki czas zrobił sławny?
— On sławny?...
— Ależ cały Paryż mówi tylko o nim!...
— Co ty powiadasz! wykrzyknęła Bietka.
— Ma robić pomnik mego ojca, i mogę mu być bardzo pomocna w tem dziele. Pani Montcornet nie może mu pożyczyć, jak ja, miniatury Saina, arcydzieła sporządzonego w r. 1809, przed Wagram. Montcornet, wówczas młody i piękny, dał ją mojej matce...
Sain i Augustin dzierżyli za Cesarstwa berło miniatury.
— Powiadasz, kochanie, że on ma robić pomnik? spytała Bietka.
— Na dziewięć stóp, zamówiony przez ministerjum wojny. Cóż ty z księżyca spadłaś, ja ci dopiero mam o tem mówić? Ależ rząd ma dać hrabiemu Steinbock pracownię i mieszkanie w Gros-Caillou, w składzie marmurów; twój Polaczek zostanie może dyrektorem, posada na dwa tysiące franków...
— Skądże ty wiesz to wszystko, kiedy ja nie wiem o niczem? rzekła wreszcie Elżbieta wychodząc z osłupienia.
— Słuchaj, moja droga Bietko, rzekła serdecznie pani Marneffe, czy jesteś zdolna do przyjaźni oddanej, na wszelką próbę? Chcesz abyśmy były jak dwie siostry? Chcesz mi przysiąc że nie będziesz miała tajemnic dla mnie jak ja dla ciebie, że będziesz moim szpiegiem jak ja twoim?... Chcesz zwłaszcza mi przysiąc że mnie nigdy nie wydasz ani przed moim mężem ani przed p. Hulot i że nie zdradzisz nigdy że to ja ci powiedziałam...
Pani Marneffe zatrzymała się w tej czynności pikadora, kuzynka Bietka przeraziła ją. Fizjognomia Lotarynki była straszna. Czarne i bystre oczy stały się nieruchome jak u tygrysicy. Twarz jej podobna była do twarzy jakiejś pytonissy; zaciskała zęby aby nie dzwoniły, straszliwe konwulsje wstrząsały jej ciałem. Haczykowate palce wsunęła między czepek a włosy aby podtrzymać głowę, która jej ciążyła: była cała w ogniu. Dym pożaru, który ją trawił, zdawał się dobywać z jej zmarszczków niby ze szczelin wyoranych wybuchem wulkanu. Był to wspaniały widok.
— I cóż, czemu nie mówisz dalej? rzekła głucho; będę dla ciebie wszystkiem tem, czem byłam dla niego. Och! byłabym mu oddała moją krew.
— Kochasz go tedy?
— Jak własne dziecko.
— A więc, podjęła pani Marneffe oddychając swobodniej, skoro go kochasz tylko w ten sposób, będziesz bardzo szczęśliwa, bo wszak pragniesz jego szczęścia?
Elżbieta odpowiedziała ruchem głowy nagłym jak u szaleńca.
— Żeni się za miesiąc z twoją siostrzenicą.
— Z Hortensją? wykrzyknęła stara panna zrywając się i uderzając się w czoło.
— Jakto! więc ty kochasz tego chłopca? spytała pani Marneffe.
— Moja droga, odtąd między nami na śmierć, na życie, rzekła panna Fischer. Tak, jeżeli masz jakie węzły, będą dla mnie święte. Słowem, występki twoje staną się dla mnie cnotami, bo będę potrzebowała twoich występków!
— Żyłaś z nim więc? wykrzyknęła Walerja.
— Nie, chciałam być jego matką...
— Nic już nie rozumiem, odparła Walerja, w takim razie bowiem niema tu zdrady ani oszukaństwa, i powinnaś być szczęśliwa że się dobrze żeni, że wchodzi w świat... Zresztą to już przepadło, daj pokój. Codziennie, gdy ty wyjdziesz na obiad, pan artysta udaje się do pani Hulot...
— Adelino!... rzekła do siebie Elżbieta, o Adelino, zapłacisz mi to, sprawię że zrobisz się brzydsza odemnie!
— Ależ ty zbladłaś jak śmierć! rzekła Walerja. Jest więc w tem co?... Och, jaka ja głupia! te panie musiały się domyślać, że byłabyś stawiała przeszkody tej miłości, skoro się kryją przed tobą; ale, jeżeli nie żyłaś z tym chłopcem, wszystko to, moja droga, jest dla mnie bardziej ciemne niż serce mojego męża...
— Och, ty nie wiesz, odparła Elżbieta, ty nie wiesz, co to za łajdactwo! to ostatni cios, który zabija. Ileż ja dostałam takich pchnięć w serce! Ty nie wiesz, że, odkąd zdolna byłam czuć, zawsze poświęcano mnie dla Adeliny! Dla mnie były kije, dla niej pieszczoty! Ja chodziłam jak pomywaczka, a ona jak dama. Ja pieliłam w ogrodzie, obierałam jarzyny, a ona miała dziesięć palców na to aby przebierać w szmatkach!... Wyszła za barona, pojechała błyszczeć na dworze cesarskim, a ja zostałam na wsi, czekając cztery lata na jaką możliwą partję. Wydobyli mnie stamtąd, ale poto aby ze mnie zrobić robotnicę, aby mi swatać gryzipiórków, wojskowych podobnych do stróżów!... Przez dwadzieścia sześć lat dojadałam ich resztki. I oto, jak w Starym Testamencie, biedny posiada jedynie jagniątko będące jego szczęściem, a bogacz który ma całe stada, zazdrości jagniątka ubogiemu i kradnie mu je, nie uprzedziwszy, nie poprosiwszy o nie... Adelina kradnie mi moje szczęście!... Adelino! Adelino! ujrzę cię w błocie, i niżej odemnie!... Hortensja, którą kochałam, oszukała mnie... Baron... Nie, to niemożliwe. Proszę cię, powtórz mi to, co w tem może być prawdy.
— Uspokój się, maleńka.
— Walerjo, drogi aniele, uspokoję się, odparła ta dziwna dziewczyna siadając. Jedna rzecz może mi wrócić rozum: daj mi dowód!
— Jakto! ależ twoja kuzynka posiada grupę Samsona, z której litografię pomieszczono w tym oto tygodniku. Kupiła ją za swoje oszczędności. To baron, w interesie przyszłego zięcia, popiera go i zdobywa dlań wszystko.
— Wody!... wody!... zawołała Elżbieta rzuciwszy okiem na litografię, pod którą wyczytała podpis: Grupa będąca w posiadaniu panny Hulot d‘Ervy. Wody, głowa mi płonie, oszaleję!
Pani Marneffe przyniosła wody; stara panna zdjęła czepek, zaplotła czarne włosy i zanurzyła głowę w miednicy, którą jej podała świeża przyjaciółka. Zanurzyła kilka razy czoło i powstrzymała grożące zapalenie. Po tej kąpieli, odzyskała całe panowanie nad sobą.
— Ani słowa, rzekła do pani Marneffe wycierając się, ani słowa o tem wszystkiem... Widzisz! jestem spokojna, o wszystkiem zapomniałam, myślę o czem innem!
— Zamkną ją jutro do warjatów, to pewna, pomyślała pani Marneffe przyglądając się Bietce.
— Co robić? ciągnęła Elżbieta. Widzisz, mój aniele, trzeba zmilczeć, schylić głowę i iść do grobu, jak woda płynie prosto do rzeki. Cóż mogę począć? Chciałabym ich wszystkich zetrzeć w proch. Adelinę, jej córkę, barona... Ale cóż może uboga kuzynka przeciw całej bogatej rodzinie?... To byłaby historja dwóch garnków: glinianego i żelaznego.
— Tak, masz słuszność, odparła Walerja; trzeba jedynie myśleć o tem, aby ciągnąć ku sobie najwięcej siana u żłobu. Oto życie w Paryżu.
— Ba! mówiła Elżbieta, umrę prędko, wierzaj, skoro stracę to dziecko, któremu chciałam zawsze być matką, z którem chciałam spędzić całe życie...
Łzy napłynęły jej do oczu, urwała. Ta tkliwość u istoty z siarki i ognia przejęła dreszczem panią Marneffe.
— Mam choć ciebie, rzekła ujmując rękę Walerji, to pociecha w tem wielkiem nieszczęściu... Będziemy się bardzo kochały, i czemuż miałybyśmy się rozstać? ja ci nigdy nie wejdę w drogę. We mnie nikt się nie zakocha!... wszyscy ci, którzy chcieli się żenić ze mną, robili to dla protekcji mego krewniaka... Mieć w sobie energię zdolną się wspiąć do raju, i zużywać ją na zdobywanie sobie chleba, wody, łachów i poddasza! Och, dziecko moje, to jest męczeństwo. Zjadło mnie.
Urwała nagle, i zatopiła w błękitnych oczach pani Marneffe czarne spojrzenie, które przeszyło duszę tej ładnej kobiety, jakgdyby ostrze sztyletu przebiło jej serce.
— I poco mówić o tem? wykrzyknęła jakby upominając sama siebie. Och! nigdy tyle nie nagadałam, wierzaj! Mądrze to mówisz: trzeba ostrzyć ząbki i ciągnąć ze żłobu jak najwięcej siana.
— Masz słuszność, rzekła pani Marneffe, którą atak ten przerażał i która nie pamiętała już aby wygłosiła podobny aforyzm. Masz słuszność, moje kochanie. Ba, życie nie jest zbyt długie, trzeba zeń wycisnąć co się da i zaprzęgać drugich do swoich przyjemności... Ja, taka młoda, doszłam do tej filozofji! Wychowano mnie jak pieszczone dziecko; potem ojciec mój ożenił się przez ambicję i niemal zapomniał o mnie, uczyniwszy ze mnie wprzód swoje bóstwo, wychowawszy mnie jak królewską córkę! Biedna matka, która mnie kołysała najpiękniejszemi marzeniami, umarła ze zgryzoty patrząc jak wychodzę za mąż za urzędnika z tysiąc dwustu frankami pensji, zimnego rozpustnika, starca w trzydziestym dziewiątym roku życia, zepsutego jak powietrze więzienne, widzącego we mnie jedynie to co widziano w tobie, narzędzie karjery!... I ot! uczułam w końcu, że ten ohydny człowiek jest najlepszym z mężów. Woli odemnie plugawe małpy z ulicy, ale zostawia mi swobodę. Zagarnia wprawdzie całą pensję dla siebie, ale też nigdy nie żąda rachunku ze sposobu w jaki ja sobie wykrawam dochody...
Teraz ona umilkła, jak kobieta którą ponosi potok zwierzeń. Uderzona bacznością z jaką Bietka jej słucha, czuła potrzebę upewnić się, zanim jej wyda ostatnią tajemnicę.
— Widzisz, kochanie, jakie ja mam zaufanie do ciebie!... wtrąciła pani Marneffe, na co Elżbieta odpowiedziała bardzo uspokajającem skinieniem.
Oczy, poruszenie głową, mogą być przysięgą uroczystszą niż ta którą się składa przed sądem.
— Mam wszystkie pozory uczciwości, podjęła pani Marneffe kładąc dłoń w dłoni Elżbiety jakby dla odebrania od niej przysięgi. Jestem mężatką i jestem swoją panią; tak dalece, iż rano, kiedy Marneffe, wychodząc do biura, wpadnie na koncept pożegnania się ze mną i zastanie drzwi zamknięte, odchodzi poprostu spokojnie. Kocha swoje dziecko właśnie tyle, ile ja kocham owe marmurowe dzieci bawiące się u stóp posągu którejś z dwóch Rzek w Tuillerjach. Skoro nie wrócę na obiad, je najspokojniej obiad ze służącą, z którą jest w najlepszej komitywie. Po obiedzie co wieczór wychodzi i wraca około dwunastej lub pierwszej. Na nieszczęście od roku jestem bez pokojówki, co znaczy że od roku jestem wdową... Miałam tylko jedną namiętność, jedno szczęście... był to bogaty Brazylijczyk, wyjechał od roku — to był mój jedyny błąd! Pojechał sprzedać swoje dobra, spieniężyć wszystko aby osiąść we Francji. Co odnajdzie ze swojej Walerji? Błoto! Ba! to jego wina, nie moja, czemu tak długo nie wraca? Może i on się rozbił, jak moja cnota.
— Bądź zdrowa, kochanie, rzekła nagle Elżbieta, nie rozstaniemy się już. Kocham cię, poważam, jestem twoja! Baron dręczył mnie, abym zamieszkała w twoim przyszłym domu przy ulicy Vanneau, nie chciałam, bo odgadłam przyczyny tej nagłej serdeczności...
— Tak, miałaś mnie pilnować, wiem o tem, rzekła pani Marneffe.
— Oto powód jego wspaniałomyślności, odparła Bietka. W Paryżu dobrodziejstwo bywa zazwyczaj wyrachowaniem, tak jak niewdzięczność bywa zwykle zemstą... Z ubogą krewną robi się tak jak ze szczurami którym się podsuwa kawałek słoniny. Przyjmę propozycję barona, bo dom stał mi się wstrętny. Och! mamy obie dość sprytu aby zmilczeć to co nam nie na rękę, a powiedzieć to co nam dogadza; tak więc, żadnej niedyskrecji i przyjaźń...
— W każdej próbie! wykrzyknęła wesoło pani Marneffe, szczęśliwa że znalazła przyzwoitkę, powiernicę, coś w rodzaju godnej ciotki. Słuchajno! podobno baron bardzo się tam wysadza...
— Myślę! odparła Elżbieta, dojechał już do trzydziestu tysięcy franków! co prawda nie wiem skąd je wziął, bo Józefa wycisnęła go jak cytrynę. Och! dobrze trafiłaś, dodała. Baron ukradłby dla tej, która trzyma jego serce w rączkach tak białych i gładkich jak twoje.
— A więc, odparła pani Marneffe z ową beztroską kurtyzan która jest tylko lekkomyślnością, a więc, moje kochanie, bierz z tego mieszkania wszystko co ci się może nadać na nowe gospodarstwo... tę komodę, tę szafę z lustrem, dywan, obicie...
Oczy Bietki rozszerzyły się pod wpływem szalonej niemal radości; nie śmiała uwierzyć w podobny dar.
— W jednej chwili zrobiłaś dla mnie więcej niż moi bogaci krewni w trzydzieści lat!... wykrzyknęła. Nigdy nie spytali się, czy ja mam meble! Za pierwszą wizytą, przed kilku tygodniami, baron skrzywił się z niesmakiem bogacza na widok mej nędzy. Dzięki ci, moje kochanie, odpłacę ci to, zobaczysz później jak!
Walerja odprowadzała swoją Bietkę aż na schody gdzie się obie uściskały.
— Jak ją czuć potem!... powiedziała sobie ładna kobietka skoro została sama; nie często będę ją całowała, tę moją kuzynkę! Ale baczność! trzeba ją ugłaskać, przyda mi się, przy niej wypłynę!
Jak istna kreolka paryska, pani Marneffe nienawidziła wysiłku; była leniwa jak kotka, która biega i skacze jedynie z musu. Życie rozumiała jako samą przyjemność, a przyjemność powinna być bez trudu. Lubiła kwiaty byleby jej przysłano je do domu. Nie rozumiała teatru bez własnej wygodnej loży i powozu któryby ją odwiózł. Te upodobania kurtyzany odziedziczyła Walerja po matce, którą generał Montcornet obsypywał zbytkiem w czasie gdy bawił w Paryżu i która, przez dwadzieścia lat, miała cały Paryż u swoich stóp; rozrzutnica ta wszystko strwoniła, wszystko przejadła w owem wystawnem życiu, którego program zagubił się od upadku Napoleona. Magnaci Cesarstwa dorównali w swoich szaleństwach wielkim panom dawnej epoki. Za Restauracji szlachta wciąż pamiętała o tem, że ją pobito i okradziono; toteż, poza paroma wyjątkami, zrobiła się oszczędna, rozsądna, przewidująca, słowem mieszczańska i drobiazgowa. Wreszcie, rok 1830 dokończył dzieła zaczętego przez 1793. Odtąd we Francji będą wielkie nazwiska, ale nie będzie wielkich domów, chybaby zaszły zmiany polityczne trudne do przewidzenia. Wszystko nabiera cech osobistych. Mienie najrozsądniejszych jest dożywociem. Zniweczono rodzinę.
Potężny uścisk nędzy, który dławił Walerję w dniu gdy, wedle wyrażenia jej męża, wzięła Hulota, skłonił młodą kobietę do tego, iż z piękności swej uczyniła narzędzie karjery. Toteż, od kilku dni, czuła potrzebę posiadania przy boku oddanej przyjaciółki — coś niby matki — której powierza się to co należy kryć przed pokojówką, i która może działać, krzątać się, myśleć za nas: słowem zaprzedaną duszę, godzącą się na nierówny podział życia. Odgadła ona, równie dobrze jak Bietka, zamiar w jakim baron chciał ją zbliżyć ze swoją kuzynką. Niebezpieczna inteligencja paryskiej kreolki, która spędza godziny całe wyciągnięta na kanapie, wodząc latarką swojej obserwacji po wszystkich tajnych zakątkach dusz, uczuć i intryg, podsunęła jej ten pomysł, aby szpiega zmienić na wspólniczkę. Ta straszliwa niedyskrecja była prawdopodobnie z góry obmyślona; Walerja odgadła istotny charakter tej namiętnej dziewczyny — namiętnej w próżni — i chciała ją do siebie przywiązać. Toteż rozmowa ta była niby kamień, który podróżny rzuca w przepaść aby zbadać jej głębię. I pani Marneffe zlękła się, odnajdując zarazem Jagona i Ryszarda III w tej dziewczynie, na pozór tak słabej, tak pokornej i nieznaczącej.
W jednej chwili Bietka stała się samą sobą; w jednej chwili ten charakter dzikiej Korsykanki, skruszywszy słabe więzy które go przyginały do ziemi, odzyskał swą groźną wysokość, tak jak gałąź wymyka się z rąk dzieci, które ją przygięły aby z niej kraść niedojrzałe owoce.
Każdy, kto śledzi zjawiska społeczne, musi podziwiać pełnię, doskonałość i szybkość pojęcia u natur dziewiczych.
Dziewictwo ma, jak wszystkie potworności, swoje osobliwe bogactwa, jakąś otchłanną wielkość. Życie, którego siły zaoszczędzono, nabiera u dziewiczych osobników nieobliczalnej zdolności oporu i trwania. Mózg wzbogaca się całym zasobem utajonych zdatności. Kiedy ludzie czyści zapotrzebują swego ciała lub duszy, kiedy się uciekną do czynu lub myśli, wówczas znajdują mięśnie ze stali, inteligencję nasyconą wiedzą, djabelską siłę, czarną magię woli.
Pod tym względem, Najświętsza Panna — jeżeli ją weźmiemy przez chwilę jedynie jako symbol — przesłania swoją wielkością wszystkie typy hinduskie, egipskie i greckie. Dziewiczość, ta matka wielkich rzeczy, magna parens rerum, trzyma w swoich pięknych białych dłoniach klucz od wyższych światów. Słowem, straszliwy ten i wspaniały wyjątek zasługuje na wszystkie honory jakie mu oddaje Kościół katolicki.
W jednej chwili tedy, kuzynka Bietka stała się Mohikanem, którego podstępy są niezwyciężone, chytrość nieprzenikniona, u którego szybkość decyzji wynika z niesłychanej doskonałości organów. Stała się nienawiścią i zemstą bez litości, taką, jak bywa we Włoszech, w Hiszpanii i na Wschodzie. Te dwa uczucia, których podszewką jest przyjaźń, miłość, posunięte do ostateczności, znane są jedynie w krajach skąpanych w słońcu. Ale Bietka była zwłaszcza córą Lotaryngii, to znaczy skorą do podstępu.
Niechętnie odegrała tę ostatnią część swej roli; dzięki swej ciemnocie wpadła na szczególną myśl. Wyobrażała sobie więzienie tak jak je sobie wyobrażają dzieci; pomięszała aresztowanie z wtrąceniem do kaźni, które jest ostatnim szczeblem uwięzienia, oddanym na usługi sądu karnego.
Wprost od pani Marneffe, Bietka pobiegła do p. Rivet; zastała go w biurze.
— No, drogi panie Rivet, rzekła zaryglowawszy drzwi od gabinetu, miałeś pan słuszność, ci Polacy! to szuje... ludzie bez czci i wiary.
— Ludzie, którzy chcą zażedz ogień w Europie, dodał pacyfista Rivet, podkopać handel i zrujnować kupców dla jakiejś „ojczyzny“, która podobno jest jednem bagnem, zamieszkałem przez ohydnych żydów, nie licząc kozaków i chłopów, rodzaj dzikich bydląt mylnie zaliczanych do rodzaju ludzkiego. Ci Polacy nie rozumieją ducha epoki. Nie jesteśmy już barbarzyńcami! Wojna, droga panno Fischer, już się przeżyła, przeżyła się wraz z królami. Nasze czasy to tryumf handlu, przemysłu i mieszczańskiego rozsądku, które stworzyły Holandję. Tak, dodał ożywiając się, żyjemy w epoce, w której ludy powinny wszystko zdobywać drogą legalnego rozwoju swoich swobód, oraz pokojowej działalności ustaw konstytucyjnych; oto czego nie rozumieją Polacy; toteż mam nadzieję... Co pani powiada? spytał przerywając sobie i widząc z miny swojej robotnicy że wysoka polityka jest jej niedostępna.
— Oto akty, odparła Bietka, jeżeli nie chcę stracić moich trzech tysięcy dwustu dziesięciu franków, trzeba wpakować tego zbrodniarza do więzienia.
— A, wszak pani mówiłem! rzekł pan Rivet, wyrocznia dzielnicy Saint-Denis.
Firma Rivet, następcy braci Pons, wciąż mieściła się przy ulicy des Mauvaises-Paroles, w dawnym pałacu Langeais, wzniesionym przez tę znamienitą rodzinę w epoce gdy wielcy panowie kupili się koło Luwru.
— Toteż błogosławiłam pana idąc tutaj!... odparła Elżbieta.
— Jeżeli się uda sprawić aby się nie domyślał niczego, przymkniemy go o czwartej rano, rzekł sędzia zaglądając do kalendarza aby sprawdzić porę wschodu słońca; ale dopiero pojutrze, gdyż nie można go uwięzić, nie uprzedziwszy go o intencji aresztowania mocą nakazu zarządzającego przymus osobisty. Tak więc..
— Cóż za głupia ustawa, rzekła Bietka; w ten sposób dłużnik może drapnąć.
— Ma prawo, odparł sędzia z uśmiechem. Toteż zaraz pani wyłożę, jak...
— Och, to najmniejsza, przerwała Bietka: wezmę papier i oddam mu go, powiadając, że zmuszona byłam się zapożyczyć i że wierzyciel wymaga tej formalności. Znam mego Polaczka, ani nie spojrzy na papier, zapali nim fajkę!
— Nieźle, nieźle, panno Fischer! Więc dobrze, bądź pani spokojna, ubijemy sprawę. Ale słówko: to jeszcze nie wszystko przymknąć kogoś, ten luksus sądowy ma tylko wtedy sens kiedy się ma nadzieję dojść do swoich pieniędzy. Kto panią spłaci?
— Ci co mu dają pieniądze.
— A ba, zapomniałem, że ministerjum wojny powierzyło mu pomnik, który mają wznieść jednemu z naszych klijentów. Hehe! firma dostarczyła sporo mundurów generałowi Montcornet; ten chwat szybko je brudził w dymie armatnim. To był bohater! a płacił gotówką!
Marszałek Francji mógł ocalić cesarza albo kraj, ale dwa słowa: płacił gotówką będą zawsze najpiękniejszą jego pochwalą w ustach kupca.
— A więc, do soboty, panie Rivet, będzie pan miał swoje epolety. Ale, ale, wynoszę się z ulicy Doyenné, będę mieszkać przy ulicy Vanneau.
— Dobrze pani robi, z przykrością widziałem panią w tej dziurze, która (mimo mego wstrętu do wszystkiego co trąci opozycją) jest zakałą, tak, śmiem powiedzieć, zakałą Luwru i placu Karuzeli. Uwielbiam Ludwika Filipa, to moje bożyszcze, jest to dostojny, wierny symbol klasy na której oparł swą dynastję, i nigdy nie zapomnę tego co zrobił dla szmuklerstwa przywracając gwardję narodową...
— Kiedy słyszę pana jak pan mówi, rzekła Elżbieta, pytam się sama siebie, czemu pan nie jest posłem.
— Lękają się mego przywiązania do dynastji, odparł Rivet: moi wrogowie polityczni, to wrogowie króla. Och, to szlachetny charakter, piękna rodzina; słowem (podjął swój wywód) to nasz ideał: obyczajność, oszczędność, wszystko! Ale dokończenie Luwru, to jeden z warunków pod jakiemi daliśmy koronę, a lista cywilna — której, przyznaję to, nie zakreślono terminu — zostawia serce Paryża w rozpaczliwym stanie... Dlatego właśnie, że wyznaję złoty środek, chciałbym widzieć złoty środek Paryża w innym stanie. Ta pani dzielnica, to coś przerażającego. Zamordowaliby tam panią którego dnia... No i co? pana Crevel mianowano szefem batalionu w jego legii; mam nadzieję że to my mu dostarczymy sutych epoletów.
— Jestem tam dziś na obiedzie, przyślę go tutaj.
Elżbieta umyśliła sobie, że posiędzie na własność Inflantczyka, skoro przetnie wszelką styczność pomiędzy nim a światem. Oderwany od pracy, artysta pójdzie w niepamięć niby człowiek zakopany w piwnicy, do której ona jedna będzie miała przystęp. Przeżyła z tą myślą dwa dni szczęścia, sądziła bowiem że zada śmiertelny cios baronowej i jej córce.
Idąc do p. Crevel, który mieszkał przy ulicy des Saussayes, puściła się mostem Karuzeli, wybrzeżem Voltaire, d‘Orsay, ulicą Bellechasse, de l‘Université, mostem Zgody i aleją Marigny. Nielogiczną tę drogę wytyczyła logika namiętności, zawsze będąca w wojnie z nogami. Rachuba jej była trafna. Zostawiła Wacława przy ubieraniu, przypuszczała tedy, że rozkochany młodzian, zyskawszy swobodę, pomknie do baronowej najkrótszą drogą. W istocie, w chwili gdy szła wzdłuż parapetu przez quai Voltaire zjadając oczyma rzekę i idąc w myśli drugim brzegiem, poznała artystę w chwili gdy wychodził z bramy Tuillerji kierując się ku mostowi królewskiemu. Dognała niewiernego i mogła iść za nim niewidziana, zakochani bowiem obracają się rzadko; przeprowadziła go aż do domu pani Hulot, dokąd wszedł jak człowiek dobrze znający tę drogę.
Ostatni ten dowód, potwierdzający zwierzenia pani Marneffe, doprowadził Elżbietę do szaleństwa.
Przybyła do świeżo upieczonego majora w tym stanie wewnętrznego wzburzenia w jakim popełnia się szaleństwa. Zastała starego Crevela oczekującego swych dzieci, młodych pp. Hulot, w salonie.
Ale Celestyn Crevel jest tak wiernym i skończonym typem paryskiego dorobkiewicza, że trudno tak wejść bez ceremonii do tego szczęśliwego następcy Cezara Birotteau. Celestyn Crevel to jest sam dla siebie cały świat; toteż zasługuje on, bardziej od Riveta, na zaszczyt pendzla i palety, chociażby z przyczyny swej doniosłej roli w tym dramacie rodzinnym.
Czyście zauważyli, jak w dzieciństwie lub w zaczątkach życia społecznego, tworzymy sobie własnemi rękami, często bezwiednie, jakiś wzór? Tak, urzędniczek banku, wchodząc do salonu pryncypała, marzy o posiadaniu podobnego salonu. Jeżeli zrobi majątek w dwadzieścia lat później, nie wprowadzi w swój dom zbytku będącego wówczas w modzie, ale zbytek przestarzały, który go zachwycił niegdyś. Nikt nie policzy wszystkich głupstw, które biorą początek w takiej wstecznej zazdrości, tak samo jak nikt nie zna wszystkich szaleństw zrodzonych z owych tajemnych współzawodników, popychających ludzi do naśladowania typu który sobie obrali, do zdzierania sił w pogoni za cieniem. Crevel został wicemerem, bo jego pryncypał był wicemerem; został szefem batalionu, ponieważ niegdyś zazdrościł epoletów Cezarowi Birotteau. Toteż, olśniony cudami dokonanemi przez architekta Grindot wówczas gdy koło fortuny wyniosło jego pryncypała w górę, sam, kiedy chodziło o urządzenie własnych apartamentów, nie długo robił głową (jak powiadał), ale zwrócił się z zamkniętemi oczyma i otwartą sakiewką do Grindota, architekta wówczas zupełnie zapomnianego. Sam Bóg wie, jak długo trwają jeszcze zgasłe sławy, przedłużone zapóżnionem uwielbieniem.
Grindot powtórzył tedy po raz tysiączny swój salonik biały ze złotem, obity pąsowym adamaszkiem. Palisandrowe meble, pospolicie rzeźbione, wbiły, w porównaniu do wyrobów paryskich, w słuszną dumę prowincję, w epoce wystawy przemysłowej. Świeczniki, kinkiety, popielniczki, żyrandol, zegar, strojne były banalną inkrustacją z kamyków i muszli. Okrągły stół na środku salonu, wykładany był mozajką wszelkich włoskich i starożytnych marmurów, przybyłych z Rzymu, gdzie się wyrabia te quasi-karty mineralogiczne przypominające próbki krawieckie: stół ten budził stały podziw wszystkich mieszczuchów bywających u Crevela. Portrety nieboszczki pani Crevel, Crevela, jego córki i zięcia, wyszły z pod pendzla Piotra Grassou, nadwornego malarza mieszczaństwa, któremu Crevel zawdzięczał śmieszność swej bajronicznej postawy: portrety te, zawieszone symetrycznie, zdobiły ściany. Ramy, po tysiąc franków sztuka, były w harmonii z całym tym kawiarnianym zbytkiem, który pobudziłby do uśmiechu prawdziwego artystę.
Złoto nigdy nie przepuściło sposobności do pokazania swego głupstwa. Mielibyśmy dziś dziesięć Wenecji w Paryżu, gdyby zbogaceni kupcy posiadali ten zmysł wielkich rzeczy który cechuje Włochów. Jeszcze za naszych czasów kupiec medjolański wybornie może zapisać pięćset tysięcy franków katedrze, na pozłotę dla olbrzymiej Matki Boskiej zdobiącej kopułę. Canova nakazuje bratu testamentem, aby zbudował kościół za cztery miljony, a brat dodaje jeszcze coś ze swego. Czy mieszczanin paryski (a wszyscy oni, jak Rivet, kochają w duszy swój Paryż) pomyślałby kiedy o tem aby dokończyć wieże na kościele Notre-Dame? A policzmy teraz sumy, jakie zgarnia państwo z sukcesji bez spadkobierców? Możnaby dokończyć wszystkich upiększeń Paryża za cenę błazeństw z kartonu, złoconych gipsów, fałszywych rzeźb spotrzebowanych od piętnastu lat przez figury w rodzaju Crevela.
Za tym salonem znajdował się wspaniały gabinet zdobny stołami i szafami fałszywego Boulle‘a.
Sypialnia, obita kretonem, również przylegała do salonu. Mahoń w całej swojej chwale zalewał jadalnię, gdzie bogato oprawne widoki ze Szwajcarji zdobiły ściany. Zacny Crevel, który marzył o Szwajcarji, chciał posiadać ten kraj w malowidle, zanim wybierze się oglądać go w naturze.
Crevel ex-vice-mer, kawaler Legii, gwardzista narodowy, odtworzył, jak widzimy, wszystkie wspaniałości, nawet meblowe, swego niefortunnego poprzednika. Tam gdzie, za Restauracji, jeden padł, drugi zupełnie zapomniany, wzniósł się, nie dziwnym kaprysem okoliczności, ale siłą faktów. W rewolucjach jak w burzach morskich, rzeczy ważkie idą na dno, fala unosi przedmioty lekkie. Cezar Birotteau, lojalista cieszący się łaską, budzący zazdrość, stał się celem pocisków mieszczańskiej opozycji, podczas gdy tryumfująca burżuazja widziała własne odbicie w Crevelu.
Apartament ten — roczny czynsz tysiąc talarów — zawalony wszystkiemi banalnemi rzeczami jakie można mieć za pieniądze, zajmował pierwsze piętro dawnego pałacu. Wszystko tam było zakonserwowane niby owad pod szkłem, gdyż Crevel przebywał w domu bardzo mało.
Wspaniały ten lokal stanowił legalne ognisko domowe ambitnego mieszczucha. Ze służby miał kucharkę i lokaja; kiedy raczył swoich przyjaciół politycznych, ludzi których chciał olśnić, lub też kiedy przyjmował rodzinę, najmował dwóch „dochodzących“ i sprowadzał wystawny obiad od Cheveta. Siedziba prawdziwej egzystencji Crevela, niegdyś przy ul. Notre-Dame de Lorette u panny Heloizy Brisetout, przeniosła się, jak widzieliśmy, na ulicę Chauchat. Co rano były przemysłowiec (każdy mieszczuch wycofany z interesów tytułuje się byłym przemysłowcem) spędzał dwie godziny przy ulicy des Saussayes aby załatwić bieżące sprawy, resztę zaś czasu poświęcał Zairze, co było Zairze bardzo nie na rękę. Orosman-Crevel miał z panną Heloizą ścisły kontrakt; winna mu była miesięcznie szczęścia za pięćset franków, bez przeniesienia salda. Crevel płacił zresztą za swój obiad i za wszystkie dodatki extra. Ta umowa, w połączeniu z premjami (dawał bowiem sporo podarków) wydawała się ekonomiczną ex-kochankowi słynnej śpiewaczki. Często powtarzał przyjaciołom swoim wdowcom, zbyt kochającym swoje córki, że lepiej jest wynajmować konie miesięcznie niż trzymać własną stajnię. Mimo to, jeżeli sobie przypomnimy objaśnienie dane baronowi przez odźwiernego przy ulicy Chauchat, Crevel nie zdołał się obejść bez stangreta i grooma.
Jak widzimy, Crevel wyzyskał swą nadmierną miłość do córki na rzecz swoich przyjemności. Niemoralność jego życia usprawiedliwiały wysoce moralne pobudki. Przytem życie owo (życie jedyne, życie hulaszcze, Regencja, Pompadour, marszałek de Richelieu etc.) dawało ex-olejkarzowi coś w rodzaju dystynkcji. Crevel pozował na człowieka o szerokich poglądach, na wielkiego pana w minjaturze, na człowieka „z gestem“, wolnego od ciasnych pojęć, a wszystko za cenę tysiąc dwustu do tysiąc pięćset franków miesięcznie. To nie było głębsze wyrachowanie, ale poprostu mieszczańska próżność, która wszakże prowadziła do tych samych rezultatów. Na giełdzie Crevel uchodził za człowieka wyższego ponad swą epokę, a zwłaszcza za człowieka „umiejącego żyć“...
Pod tym względem, Crevel przerósł poczciwinę Birotteau o sto sążni.
— No co! wykrzyknął Crevel wpadając w gniew na widok kuzynki Bietki, więc to ty swatasz pannę Hulot młodemu hrabiemu, którego wychuchałaś dla niej?
— Niepodoba się to panu? odparła Elżbieta topiąc w Crevelu przenikliwe spojrzenie. Co pan ma w tem, aby nie dać Hortensji wyjść za mąż? bo to pan, jak mi mówiono, popsuł jej małżeństwo z panem Lebas?...
— Ty jesteś dobra dziewczyna, nie papla, odparł Crevel. A więc, czy ty myślisz, że ja przebaczę kiedy panu Hulot to że mi zdmuchnął Józefę... zwłaszcza poto, aby z poczciwej istotki, z którą byłbym się ożenił na stare lata, zrobić łajdaczkę, komedjantkę, dziewkę?... Nie, nie, nigdy!
— Taki miły człowiek, rzekła kuzynka Bietka.
— O, miły, bardzo miły, zanadto miły! odparł Crevel, nie życzę mu nic złego; ale chcę mieć odwet i będę miał. To moja manja.
— I to dlatego przestał pan bywać u pani Hulot?
— Może...
— A, pan się zalecał do Adeliny? rzekła kuzynka Bietka z uśmiechem. Domyślałam się.
— Potraktowała mnie jak psa; gorzej, jak lokaja; więcej powiem: jak politycznego przestępcę! Ale ja postawię na swojem, rzekł zaciskając pięść i uderzając się w czoło.
— Biedny człowiek, to byłoby okropne zawieść się na żonie, zawiódłszy się tak boleśnie na kochance...
— Jakto! wykrzyknął Crevel, Józefa porzuciła go, odprawiła, przepędziła?... Brawo, Józefo! Józefo, pomściłaś mnie! poślę ci parę kolczyków z perłami, mój ex-skarbie!... Nic o tem nie wiem, bo, po naszem ostatniem widzeniu, nazajutrz po dniu w którym Adelina jeszcze raz wyprosiła mnie za drzwi, wybrałem się do Lebasów do Corbeil, i stamtąd wracam. Heloiza na głowie stawała aby mnie wyprawić na wieś, i wiem już o co jej chodziło: chciała oblać nowe mieszkanie — i to bezemnie! — z artystami, pajacami, literatami... Zadrwiono ze mnie! Przebaczę, bo mnie ta Heloiza bawi. To druga Déjazet, na domowy użytek. Paradna dziewczyna! oto bilecik który zastałem wczoraj wieczór:
„Mój dobry staruszku, rozbiłam namioty przy ulicy Chauchat. Postarałam się osuszyć mury przy pomocy paru przyjaciół. Możesz przyjść kiedy zechcesz; Agar czeka swego Abrahama.“
Heloiza opowie mi wszystko, bo zna ten cygański światek na palcach.
— Hm, baron zniósł bardzo dobrze tę niespodziankę, odparła Bietka.
— Niepodobna! odparł Crevel przerywając swą przechadzkę, podobną do ruchu wahadła u zegara.
— P. Hulot jest nieco w wieku, zauważyła złośliwie Bietka.
— Znam go, odparł Crevel; ale my obaj jesteśmy do siebie podobni pod pewnym względem: Hulot nie potrafi się obejść bez kobiety. Byłby zdolny wrócić do żony, mruknął. To byłaby dla niego nowość, ale wówczas djabliby wzięli zemstę. Uśmiechasz się, Elżbieto... hoho, czyżbyś coś wiedziała?...
— Śmieję się z pańskiego konceptu, odparła Elżbieta. Owszem, Adelina jest jeszcze dość piękna, aby mogła budzić namiętności; kochałabym się w niej, gdybym była mężczyzną.
— Czem skorupka nasiąknie! wykrzyknął Crevel; ty sobie drwisz ze mnie, Bietko! Baron musiał sobie znaleźć jakąś pociechę.
Elżbieta skinęła twierdząco głową.
— To szczęściarz! z dnia na dzień zastąpić Józefę! ciągnął Crevel. Ale nie dziwi mnie to: kiedyś, przy kolacji, opowiadał mi, że za młodu, aby nigdy nie zostać na lodzie, miał stale trzy kochanki: tę którą zamierzał rzucić, obecną i tę do której umizgał się na przyszłość. Musiał mieć w zapasie jakąś rybkę w słoju! w swoim zwierzyńcu! Czysty styl Ludwika XV; to mi hultaj! Co to za szczęście być takim pięknym mężczyzną! Ale, bądź co bądź, starzeje się, już cokolwiek trąci... To pewnie jakaś mała szwaczunia.
— O, nie! odparła Elżbieta.
— Och! rzekł Crevel, czegóżbym nie dał aby mu przyprawić rogi! Niepodobna mi było odebrać mu Józefę: tego rodzaju kobiety nigdy nie wracają do swojej pierwszej miłości. Zresztą, jak powiadają, miłość odgrzewana nic nie warta. Ale, wiesz Bietko, dałbym, to jest wydałbym chętnie pięćdziesiąt tysięcy franków aby zabrać temu pięknisiowi jego damulkę i pokazać mu że tęgi chwat z brzuszkiem majora i łysiną przyszłego mera Paryża, nie pozwala sobie bezkarnie zdmuchnąć kochanki.
— Rola moja, odparła Bietka, to słyszeć wszystko, a nie wiedzieć nic. Może pan rozmawiać ze mną bez obawy, nie powtarzam nigdy ani słowa z tego co mi ktoś zechce zwierzyć. Dlaczego pan żąda abym uchybiła tej zasadzie? niktby już do mnie nie miał zaufania.
— Wiem, odparł Crevel, ty jesteś perła starych panien... Ale, u kata, są przecież wyjątki. Słuchaj, rodzina twoja nie pomyślała o zapewnieniu ci przyszłości...
— Mam swoją ambicję, nie chcę być ciężarem nikomu, rzekła Bietka.
— Ba, gdybyś mi pomogła się zemścić, podjął ex-kupiec umieściłbym dziesięć tysięcy franków na dożywocie dla ciebie. Powiedz mi, piękna kuzynko, powiedz mi kto jest następczynią Józefy, a będziesz miała z czego opłacić komorne, pierwsze śniadanko, tę dobrą kawkę którą tak lubisz, będziesz sobie mogła pozwolić na czystą mokkę... hę? Co? to dobra rzecz czysta mokka!
— Nie tyle mi zależy na dziesięciu tysiącach franków dożywocia, coby dało jakieś pięćset franków rocznie, ile na zupełnej dyskrecji, rzekła Elżbieta; bo widzi pan, panie Crevel, baron jest dla mnie bardzo poczciwy, chce płacić moje komorne...
— Tak! na długo! licz na to! wykrzyknął Crevel. Skąd baron wziąłby pieniędzy?
— A, tego nie wiem. Bądź co bądź, włożył z górą trzydzieści tysięcy franków w mieszkanie które przeznacza dla tej młodej damy...
— Damy! Jakto, byłażby to kobieta z towarzystwa? A łotr, ten ma szczęście! wszystko dla niego!
— Mężatka, bardzo przyzwoita kobieta, odparła kuzynka...
— Doprawdy? wykrzyknął Crevel otwierając oczy rozszerzone zarówno żądzą jak tem magicznem słowem: przyzwoita kobieta.
— Tak, odparła Bietka; utalentowana, muzykalna, dwadzieścia trzy lat, ładna niewinna buzia, płeć olśniewająca, ząbki jak u młodego psiaczka, oczy jak gwiazdy, czoło wspaniale... nózia, nie widziałam nigdy nic podobnego, nie szersza niż brykla u gorsetu.
— A uszka? spytał Crevel podniecony tym miłosnym obrazem.
— Tylko je rzeźbić, odparła.
— Rączki... małe?
— Powiadam panu, jednem słowem, że to klejnot ta kobieta, a uczciwa, a skromna, a delikatna!... Wzniosła dusza, anioł, wszystko, bo do tego jest córką marszałka Francji.
— Marszałka Francji! wykrzyknął Crevel, który aż podskoczył w górę. Boże wielki! Kroćset bomb, kroćset furbeczek!... A łajdak!... Przepraszam cię, kuzynko, ja szaleję... Dałbym chyba ze sto tysięcy franków...
— A ba, właśnie! powiadam panu że to uczciwa kobieta, chodząca cnota. Toteż baron wykosztował się...
— Jest bez grosza... powiadam ci.
— Jest tam mąż, którego baron poparł...
— Z której strony? spytał Crevel z sardonicznym śmiechem.
— Już został następcą naczelnika, ten pan mąż, który z pewnością umie przymrużać oczy, i podano go do krzyża Legii.
— Rząd powinienby uważać, i uszanować tych którym dał krzyż, nie szafując nim zbytnio, rzekł Crevel z miną obrażonego męża Stanu. Ale co on ma w sobie, ten stary ladaco baron? dodał. Zdaje mi się, że nie jestem nic gorszego, rzekł przeglądając się w lustrze i stając w pozycji. Heloiza mówiła mi często — w chwilach, w których kobiety nie kłamią — że jestem zdumiewający.
— Och, odparła kuzynka, kobiety lubią grubasów, to prawie zawsze dobrzy ludzie; mając do wyboru między baronem a panem, wybrałabym pana. P. Hulot jest miły, piękny mężczyzna, postawny; ale z pana jest tęgi kawał chłopa, a przytem... ot, masz minę większego jeszcze ladaco od niego!
— To nie do wiary, jak wszystkie kobiety, nawet nabożnisie lubią to u mężczyzn! wykrzyknął Crevel biorąc Bietkę wpół, taki był uszczęśliwiony.
— Nie w tem trudność, ciągnęła Bietka. Rozumie pan, że kobieta, która znajdzie taki skarb, nie zdradza swego protektora dla lada czego, i że to kosztowałoby więcej niż sto i parę tysięcy franków, gdyż tak, za dwa lata, mąż damulki może zostać naczelnikiem biura... To nędza pcha biednego aniołka w tę przepaść.
Crevel przechadzał się jak furjat wzdłuż i wszerz po salonie.
— Musi mu zależeć na tej kobiecie? spytał po chwili, przez którą żądza jego, smagana umiejętnie przez Elżbietę, doszła niemal do szału.
— Myślę sobie! odparła Elżbieta. Tem bardziej, że, na mój rozum, on nie uzyskał dotąd ani tyle! — rzekła psztykając paznokciem w olbrzymią białą dłoń — a zrobił prezentów conajmniej za jakie dziesięć tysięcy.
— Coby to był za figiel, wykrzyknął Crevel, gdybym ja go uprzedził!
— Mój Boże, niepotrzebnie opowiadam panu te wszystkie baje, dodała Elżbieta niby zdjęta wyrzutem sumienia.
— Nie, nie. Chcę zawstydzić twoją rodzinę. Jutro składam na twoje nazwisko sumę taką abyś miała od niej sześćset franków rocznie; ale powiesz mi wszystko, nazwisko, mieszkanie Dulcynei. Mogę ci się przyznać, ja nigdy nie miałem przyzwoitej kobiety, moja największa ambicja, to poznać ten gatunek. Hurysy Mahometa są niczem w porównaniu do tego co sobie wyobrażam o kobiecie z towarzystwa. Słowem, to moje marzenie, moje szaleństwo, do tego stopnia, że, jak mnie widzisz, baronowa Hulot nigdy nie będzie miała dla mnie pięćdziesięciu lat, rzekł spotykając się bezwiednie z jednym z najświetniejszych umysłów ubiegłego wieku. Słuchaj, moja poczciwa Bietko, gotów jestem poświęcić sto, dwieście tysięcy... Cyt, dzieci idą, widzę je już w dziedzińcu. Niczego nie dowiedziałem się od ciebie, daję ci słowo honoru, bo nie chcę abyś straciła zaufanie barona, zgoła przeciwnie... Musi być po uszy zakochany w tej kobiecie, stare baronisko!
— Och! jak warjat, rzekła Bietka. Nie umiał złożyć czterdziestu tysięcy franków na posag dla córki, a wydobył je z pod ziemi na tę nową miłość.
— I myślisz, że ona go kocha? spytał Crevel.
— W jego wieku!... odparła stara panna.
— Och! jakiż ja głupi! wykrzyknął Crevel. Ja, który wybaczam Heloizie jej artystę, zupełnie tak jak Henryk IV przyzwalał Bellegarde‘a swojej Garbjeli. Och! starość! starość! — Jak się masz, Celestynko, jak się masz, klejnocie; a cóż malec? A, jest? daję słowo, zaczyna być do mnie podobny.
— Dzień dobry, mój zięciu, jak zdrowie, dobrze?... Będziemy mieli niebawem nowe małżeństwo w rodzinie.
Celestyna i jej mąż wskazali oczyma Elżbietę, a córka odpowiedziała bezwstydnie:
— Co za małżeństwo?
Crevel przybrał domyślną minę, oznaczającą że naprawi swoją niedyskrecję.
— Hortensji, odparł; ale to jeszcze nie zupełnie pewne. Wracam od Lebasów, była tam mowa o pannie Popinot dla młodego sędziego królewskiego trybunału w Paryżu, który chciałby zostać prezydentem sądu gdzieś na prowincji. Chodźmy na obiad...
O siódmej Elżbieta pośpieszyła już do domu omnibusem; pilno jej było ujrzeć Wacława, który ją okłamywał od trzech tygodni. Miała dla niego torebkę pełną owoców, nałożonych przez samego Crevela, który był dla kuzynki Bietki niezmiernie czuły. Wdrapała się na poddasze z szybkością od której straciła dech, i zastała artystę zajętego wykończeniem ornamentów na puzderku, które chciał ofiarować swej drogiej Hortensji. Kraj wieka stroiły hortensje wśród których igrały amorki. Aby pokryć koszt tego puzderka, które miało być z malachitu, biedny kochanek zrobił dla Florenta i Chanora dwa świeczniki, dwa arcydzieła, odstępując zupełne prawo własności.
— Zanadto pracujesz od kilku dni, mój drogi, rzekła Elżbieta ocierając mu czoło okryte potem i całując je. Tak mordować się, i to w sierpniu, to doprawdy niebezpiecznie. Doprawdy, gotóweś się rozchorować... Ot, masz, tutaj brzoskwinie, renklody od pana Crevel... Nie zadręczaj się tak, pożyczyłam dwa tysiące franków i o ile nie zajdzie jakaś katastrofa, będziemy mogli je oddać skoro sprzedasz zegar!... Swoją drogą, mój wierzyciel niepokoi mnie trochę, przesłał mi właśnie jakiś papier na stemplu.
Wsunęła nakaz pod rygorem osobistym pod szkic marszałka Montcornet.
— Dla kogo gotujesz te śliczności? spytała biorąc gałązkę hortensji z wosku, którą Wacław odłożył aby zjeść owoce.
— Dla jubilera.
— Co za jubilera?
— Nie wiem, Stidmann prosił mnie abym to sknocił dla niego, bo jest bardzo zajęty.
— Ależ to hortensje, wyrzekła nieswoim głosem. Jak się to dzieje, że nigdy nie ulepisz nic dla mnie? Czy to tak trudno było wymyślić jaki nożyk, szkatułkę, mniejsza o to co, ot pamiątkę!... rzekła rzucając okropne spojrzenie na artystę, który szczęściem miał spuszczone oczy. I ty powiadasz, że mnie kochasz!
— Czy pani wątpi o tem?
— O, jakie to czułe to pani!... Słuchaj, byłeś moją jedyną myślą od czasu jak cię znalazłam tutaj umierającego... Kiedy cię ocaliłam, oddałeś mi się na własność. Nigdy nie wspominałam ci o tem zobowiązaniu, ale zobowiązałam się wobec samej siebie, tak! Powiedziałam sobie: „Skoro ten chłopak powierzył mi swoje życie, chcę aby był szczęśliwy i bogaty!“ Otóż, powiodło mi się dać ci w rękę los!
— Jakto? spytał biedny artysta odurzony szczęściem, a zbyt naiwny aby podejrzywać zdradę.
— Oto jak, odparła.
Elżbieta nie mogła sobie odmówić dzikiej przyjemności patrzenia na Wacława; on zaś spoglądał na nią z miłością synowską w której wyrażała się jego miłość do Hortensji: to zmyliło starą pannę. Widząc pierwszy raz płomień namiętności w oczach mężczyzny, uwierzyła że to ona go zażegła.
— Pan Crevel powierza nam sto tysięcy franków na założenie domu handlowego, o ile (powiada) zechcesz się ze mną ożenić; stary grubas ma takie dzikie pomysły... Cóż ty na to? spytała.
Artysta, blady jak śmierć, patrzał na swoją dobrodziejkę martwem okiem, które zdradzało całą jego myśl. Siedział bez ruchu, jakby ogłuszony.
— Nigdy mi tak wyraźnie nie powiedziano, rzekła z gorzkim śmiechem, że jestem piekielnie brzydka.
— Pani, odparł Steinbock, dobrodziejka moja nigdy nie będzie dla mnie brzydka; mam dla pani serdeczne przywiązanie, ale nie mam jeszcze trzydziestu lat, a...
— A ja mam czterdzieści trzy! rzekła Bietka. Adelina Hulot, moja kuzynka, ma lat czterdzieści ośm i jeszcze budzi szalone namiętności; ale ona jest piękna!
— Piętnaście lat różnicy, niech pani pomyśli: coby z nas była za para? We własnym interesie powinniśmy się dobrze zastanowić. Wdzięczność moja z pewnością równa jest pani dobroci; co się tyczy pieniędzy, oddam je pani w najbliższym czasie.
— Pieniądze! wykrzyknęła. Och, mówisz do mnie tak, jakgdybym była lichwiarzem bez serca.
— Przepraszam, rzekł Wacław, ale tak często pani o nich mówi... Wreszcie, stworzyłaś mnie pani, nie niszcz-że mnie.
— Chcesz mnie rzucić, widzę to, rzekła potrząsając głową. Któż-to dał ci siłę do niewdzięczności, tobie, który jesteś miękki jak ciasto? Czy nie masz zaufania do mnie, swego dobrego ducha?... do mnie, która spędziłam tyle bezsennych nocy pracując dla ciebie! która ci oddałam oszczędności całego mego życia? która przez cztery lata dzieliłam z tobą mój chleb, chleb biednej wyrobnicy, która ci użyczałam wszystkiego, nawet mojej energii?
— Dość! dość! rzekł klękając przed nią i wyciągając ręce. Nie mów już ani słowa! Za trzy dni powiem ci wszystko; pozwól mi, dodał całując jej ręce, pozwól mi być szczęśliwym. Kocham i jestem kochany.
— Więc dobrze, bądź szczęśliwy, moje dziecko, rzekła podnosząc go. Następnie ucałowała go w czoło i we włosy z uczuciem takiem, jakiego musi doznać człowiek skazany na śmierć sycąc się ostatnim porankiem.
— Och! pani jesteś najlepszą i najszlachetniejszą istotą pod słońcem; jesteś równą tej którą kocham, rzekł biedny artysta.
— Kocham cię jeszcze na tyle aby drżeć o twoją przyszłość, odparła posępnym głosem. Judasz się powiesił!... wszyscy niewdzięcznicy źle kończą! Opuszczasz mnie, nie stworzysz już nic pięknego. Nie mówię o małżeństwie: jestem stara panna, wiem, nie chcę dławić kwiatu twej młodości, twojej poezji, jak ty to nazywasz, w moich ramionach podobnych do winnego szczepu; ale, choćbyśmy się nie pobrali, czy nie możemy zostać razem? Słuchaj, ja mam zmysł do interesów, mogę ci zebrać majątek w dziesięć lat pracy, bo ja mam na imię oszczędność; podczas gdy z młodą żoną, która będzie tylko wydatkiem, strwonisz wszystko, będziesz pracował tylko dla jej szczęścia... Szczęście nie tworzy nic, prócz wspomnień. Kiedy myślę o tobie, siedzę godziny całe ze zwisłemi rękami... Słuchaj, Wacławie, zostań ze mną... Wierzaj, ja rozumiem wszystko, będziesz miał kochanki, ładne kobietki podobne do małej Marneffe która chce cię poznać... da ci szczęście, którego nie możesz mieć ze mną. Potem, później, kiedy ci uciułam trzydzieści tysięcy renty, ożenisz się...
— Jesteś pani aniołem i nigdy nie zapomnę tej chwili, odparł Wacław ocierając oczy.
— Oto, czego dla ciebie pragnę, moje dziecko, rzekła patrząc nań z upojeniem.
Próżność tkwi w nas tak mocno, że Elżbieta uwierzyła w swój tryumf. Zrobiła takie ustępstwo ofiarując panią Marneffe! Było to najwyższe wzruszenie jakiego doznała w życiu, pierwszy raz uczuła radość zalewającą jej serce. Aby przeżyć drugi raz podobną godzinę, byłaby sprzedała duszę djabłu.
— Jestem po słowie, kocham kobietę której żadna inna nie może zastąpić. Ale pani jesteś i będziesz zawsze dla mnie matką, którą straciłem.
To słowo spadło niby zwał śniegu na ten płomienisty krater. Elżbieta siadła, spojrzała posępnym wzrokiem na tę młodość, na ten wdzięk, na to czoło artysty, na te piękne włosy, na wszystko co budziło w niej zdławione instynkty kobiety, i drobne łzy, które natychmiast obeschły, zwilżyły na chwilę jej oczy. Podobna do tych nikłych posągów, które średniowieczni rzeźbiarze sadzali na grobowcach.
— Nie przeklinam cię, rzekła, jesteś dzieckiem. Niech cię Bóg ma w swojej opiece.
Zeszła na dół i zamknęła się w swoim pokoju.
— Kocha mnie, pomyślał Wacław, biedna dziewczyna. Cóż za wymowa! Oszalała.
Ten ostatni wysiłek suchej i trzeźwej natury aby utrzymać przy sobie ten obraz piękna, poezji, miał w sobie tyle gwałtowności, że można go porównać jedynie z dziką energią rozbitka, wytężającego resztkę sił aby dobić do brzegu.
Na trzeci dzień, o wpół do piątej rano, w chwili gdy hrabia Steinbock spał najgłębszym snem, usłyszał że ktoś puka do drzwi jego poddasza; otworzył i ujrzał dwóch ludzi licho odzianych, w towarzystwie trzeciego, którego strój zdradzał komornika pośledniej klasy.
— Czy pan jest Wacław hrabia Steinbock? spytał ten ostatni.
— Tak, panie.
— Nazywam się Grasset, następca p. Louchard, woźnego trybunału handlowego...
— A więc?
— Jest pan aresztowany, proszę pana, trzeba się udać z nami do więzienia Clichy... Zechce się pan ubrać. Jak pan widzi, zachowaliśmy wszystkie względy: nie wziąłem żandarma, dorożka czeka na dole.
— Nakryliśmy pana z całą elegancją, rzekł jeden z pomocników, toteż liczymy na pańską wspaniałomyślność.
Steinbock ubrał się, zeszedł na dół trzymany pod rękę przez dwóch pomocników. Wsadzono go do dorożki; woźnica ruszył bez rozkazu jak człowiek który wie dokąd jechać. W ciągu pół godziny biedny cudzoziemiec znalazł się najformalniej pod kluczem, nie próbując się nawet sprzeciwić, tak bardzo był zdumiony.
O dziesiątej poproszono go do furty, zastał tam Elżbietę, która, cała zapłakana, wręczyła mu pieniądze aby mógł przyzwoicie żyć i postarać się o obszerniejszy pokój w którymby mógł pracować.
— Moje dziecko, rzekła, nie mów nikomu o swojem aresztowaniu, nie pisz do nikogo, toby zabiło twoją przyszłość, trzeba ukryć tę hańbę, ja cię niebawem oswobodzę, zgromadzę tę sumę... bądź spokojny. Wypisz mi czego potrzebujesz do pracy, przyniosę ci. Albo umrę albo niebawem będziesz wolny.
— Och! będę pani winien dwakroć życie! wykrzyknął; straciłbym bowiem więcej niż życie, gdyby mnie wzięto za nicponia.
Elżbieta wyszła z radością w sercu; miała nadzieję, iż, trzymając swego artystę pod kluczem, zdoła udaremnić jego małżeństwo z Hortensją, powiadając że jest żonaty, że go ułaskawiono dzięki staraniom żony i że wyjechał do Rosji. Aby wykonać ten plan, udała się około trzeciej do baronowej, mimo że nie był to dzień jej obiadu; ale chciała się sycić udręką siostrzenicy w chwili gdy Wacław zwykł był przychodzić.
— Przychodzisz na obiad, Bietko, rzekła baronowa kryjąc swoje niezadowolenie.
— Tak, oczywiście.
— Doskonale, odparła Hortensja, powiem aby dano punktualnie, bo ty nie lubisz czekać.
Hortensja uspokoiła matkę gestem; umyśliła bowiem powiedzieć służącemu, aby przeprosił p. Steinbocka gdy przyjdzie. Służącego nie było, Hortensja musiała dać zlecenie pannie służącej, a panna służąca poszła do siebie po robótkę aby z nią usiąść w przedpokoju.
— A mój kochanek, nie pytasz mnie już o niego? rzekła Bietka do Hortensji gdy ta wróciła.
— Prawda, co się z nim dzieje? rzekła Hortensja, wszak jest teraz sławny. Musisz być rada, szepnęła do ucha kuzynce, wszędzie dziś mówią o panu Wacławie Steinbocku.
— O wiele zanadto, odparła głośno. Panicz się wykoleja. Gdyby chodziło jedynie o to, aby mu zastąpić wszystkie uciechy Paryża, jestem spokojna, znam moją władzę; ale powiadają, że, aby posiąść takiego artystę, cesarz Mikołaj ma go ułaskawić...
— Czy podobna! rzekła baronowa.
— Skąd wiesz? spytała Hortensja, która uczuła niby skurcz w sercu.
— Skąd? odparła okrutna Bietka; osoba z którą łączą go najświętsze węzły, żona jego, doniosła mi o tem wczoraj. Chce jechać; och, głupstwoby zrobił rzucając Francję dla Rosji...
Hortensja spojrzała na matkę, głowa jej zwisła na bok; baronowa zaledwie zdążyła pochwycić córkę zemdloną, białą jak koronkowa chusteczka którą miała na szyi.
— Elżbieto! zabiłaś mi córkę!... wykrzyknęła baronowa. Urodziłaś się na nasze nieszczęście.
— Ejże! a cóżem ja tu zawiniła, Adelino? spytała Lotarynka wstając i przybierając groźną postawę, na którą strwożona baronowa nie zwróciła uwagi.
— Masz słuszność, odparła Adelina podtrzymując Hortensję. Zadzwoń.
W tej chwili, drzwi się otworzyły, obie kobiety zwróciły się równocześnie i ujrzały Wacława Steinbocka, któremu kucharka w nieobecności pokojowej otworzyła drzwi.
— Hortensja! krzyknął artysta i poskoczył ku grupie utworzonej przez trzy kobiety.
I ucałował narzeczoną w czoło w obecności matki, ale z taką czcią, że baronowa nie pogniewała się. Była to na zemdlenie sól lepsza od wszystkich soli angielskich. Hortensja otworzyła oczy, ujrzała Wacława, rumieńce jej wróciły. W chwilę potem była zupełnie zdrowa.
— Więc to skrywaliście przedemną? rzekła Bietka uśmiechając się do Wacława, niby zgadując prawdę po zmięszaniu obu kobiet. — Jakim cudem skradłaś mi mego kochanka? rzekła do Hortensji, ciągnąc ją do ogrodu.
Hortensja opowiedziała naiwnie kuzynce dzieje swej miłości. Rodzice (mówiła), przekonani że Bietka nie wyjdzie nigdy za mąż, pozwolili hrabiemu Steinbockowi bywać.
Jedynie Hortensja, niewiniątko szczwane jak Molierowska Anusia, złożyła na karb przypadku nabycie grupy i zjawienie autora, który, jak mówiła, ciekaw był nazwiska swego pierwszego nabywcy.
Steinbock pośpieszył za kuzynkami, aby serdecznie podziękować starej pannie za rychłe oswobodzenie. Elżbieta odpowiedziała wykrętnie, że wobec mglistych jedynie przyrzeczeń wierzyciela, nie spodziewała się uwolnić go przed jutrem; ale widocznie zawstydził się swego szpetnego postępku i wyprzedził jej nadzieje. Stara panna zdawała się uszczęśliwiona, winszowała Wacławowi jego szczęścia.
— Niedobre dziecko! rzekła doń przy Hortensji i jej matce, gdybyś mi był powiedział przedwczoraj wieczór ze kochasz Hortensję i ona ciebie wzajem, byłbyś mi oszczędził wielu łez. Myślałam że chcesz opuścić swoją starą przyjaciółkę, swoją nauczycielkę, gdy teraz przeciwnie będziesz moim krewniakiem. Odtąd będą nas łączyły węzły, słabe wprawdzie, ale wystarczające uczuciom jakie mam dla ciebie...
Ucałowała Wacława w czoło. Hortensja rozpłakała się i padła w ramiona kuzynki.
— Winna ci jestem moje szczęście, rzekła, nie zapomnę ci tego nigdy...
— Bietko, dodała baronowa ściskając Elżbietę w upojeniu szczęścia że rzeczy tak dobrze się ułożyły, ja i mój mąż jesteśmy twemi dłużnikami i wypłacimy się. Chodź do ogrodu, pogadamy o interesach, rzekła pociągając ją z sobą.
Elżbieta odegrała tedy na pozór rolę dobrego ducha rodziny; wszyscy, Crevel, Hulot, Adelina, Hortensja ubóstwiali ją.
— Nie chcemy, abyś pracowała nadal, rzekła baronowa. Przyjąwszy że zarabiasz dwa franki dziennie, bez niedziel, to czyni sześćset franków rocznie. Powiedz mi, ile wynoszą twoje oszczędności?
— Cztery tysiące pięćset franków.
— Biedactwo! rzekła baronowa.
Podniosła oczy do nieba, tak ją wzruszyła myśl o wszystkich mozołach i prywacjach jakie przedstawiała ta suma uciułana w ciągu trzydziestu lat. Bietka źle zrozumiała ten wykrzyknik, ujrzała w nim szyderczą wzgardę dorobkiewicza. Nienawiść jej wzmogła się potężną dawką żółci, w tej samej chwili w której kuzynka wyzbyła się wszelkiej nieufności wobec tej która była tyranem jej dzieciństwa.
— Przydamy do tej sumy dziesięć tysięcy pięćset franków, odparła Adelina, pomieścimy wszystko na twoje imię jako dożywotniczki, a na imię Hortensji jako właścicielki; w ten sposób będziesz miała sześćset franków renty.
Elżbieta zdawała się uszczęśliwiona. Kiedy wróciła z chustką przy oczach ocierając łzy szczęścia, Hortensja opowiedziała jej wszystkie fawory które spadały na Wacława, benjaminka całej rodziny.
W chwili gdy baron wrócił, zastał całą rodzinę w komplecie, baronowa bowiem nazwała uroczyście Steinbocka mianem syna, i oznaczyła, w razie zgody męża, ślub za dwa tygodnie. Toteż skoro tylko Radca Stanu zjawił się w salonie, otoczyły go żona i córka, które wybiegły naprzeciw niego, jedna aby mu szeptać do ucha, druga aby go uściskać.
— Za daleko się posunęłaś, moja żono, zobowiązując się w mojem imieniu, rzekł surowo baron. To małżeństwo, to jeszcze nic pewnego, rzekł spoglądając na Steinbocka który zbladł.
Nieszczęśliwy artysta powiadał sobie: Wie o mojem aresztowaniu.
— Chodźcie, dzieci, dodał ojciec, pociągając córkę i zięcia do ogrodu.
I usiadł wraz z niemi na omszonej ławce w altanie.
— Panie hrabio, czy pan kocha moją córkę tak jak ja kochałem jej matkę? spytał baron Wacława.
— Więcej, panie baronie, odparł artysta.
— Matka była córką chłopa i nie miała ani grosza majątku.
— Dajcie mi państwo pannę Hortensję tak jak stoi, nawet bez wyprawy.
— Wierzę panu! rzekł baron z uśmiechem; Hortensja jest córką barona Hulot d‘Ervy, radcy Stanu, dyrektora departamentu, wielkiego oficera Legii honorowej, brata hrabiego Hulot, bohatera nieśmiertelnej sławy, który niebawem zostanie marszałkiem Francji. I... ma posag!...
— To prawda, rzekł rozkochany artysta: wyglądam na karjerowicza; ale gdyby moja droga Hortensja była córką wyrobnika, ożeniłbym się z nią...
— Oto co chciałem wiedzieć, odparł baron. Idź, Hortensjo, pozwól mi porozmawiać z panem hrabią, widzisz że kocha cię szczerze.
— O tatusiu, wiedziałam że ty żartujesz, odparła uszczęśliwiona córka.
— Drogi hrabio, rzekł baron z niewysłowionym wdziękiem w każdym słowie i geście znalazłszy się sam z artystą, zapewniłem synowi memu dwieście tysięcy franków wiana, z których biedaczysko nie ujrzał nigdy ani szeląga; i nie ujrzy nigdy. Posag mojej córki wyniesie również dwieście tysięcy franków, których odbiór pokwitujesz...
— Tak, panie baronie.
— Jakiś ty nagły, rzekł Radca Stanu. Chciej mnie posłuchać. Nie można żądać od zięcia poświęceń, których ma się prawo spodziewać od syna. Syn mój wiedział dobrze co mogłem zrobić i co zrobię dla jego przyszłości: będzie ministrem, z łatwością znajdzie swoich dwieście tysięcy franków. Co do ciebie, młodzieńcze, to co innego! Dostaniesz sześćdziesiąt tysięcy franków w rencie państwowej, na imię swej żony. Mająteczek ten będzie obciążony niewielkiem dożywociem Elżbiety, ale ona nie pociągnie długo, to suchotnica, wiem. Nie powiadaj tego nikomu, niech biedna dziewczyna umrze sobie w spokoju. Hortensja będzie miała wyprawę wartości dwudziestu tysięcy franków, matka dodaje do tego djamentów za sześć tysięcy...
— Zawstydzacie mnie państwo!... rzekł Steinbock zdumiony.
— Co się tyczy pozostałych stu dwudziestu tysięcy...
— Dosyć, panie baronie, ja chcę tylko moją drogą Hortensję...
— Będziesz słuchał, ty, gorąca głowo? Co się tyczy stu dwudziestu tysięcy franków, nie mam ich; ale dostaniesz...
— Panie!...
— Dostaniesz je od rządu w zamówieniach które ci wyrobię, daję ci słowo honoru. Ot, widzisz, będziesz miał pracownię w Składnicy marmurów. Wystawisz kilka pięknych rzeźb, poczem wprowadzę cię do Instytutu. Brat mój i ja cieszymy się najdostojniejszą łaską, sądzę też że uda mi się uzyskać dla ciebie roboty rzeźbiarskie w Wersalu na czwartą część tej sumy. Wreszcie dostaniesz kilka robót dla gminy Paryża, dla Izby Parów; będziesz ich miał, drogi chłopcze, tyle, że trzeba ci będzie przyjąć pomocników. W ten sposób wypłacę ci się. Rozważ czy posag tak spłacany odpowiada ci, oblicz się z silami...
— Czuję się na siłach zdobyć majątek dla żony sam, gdyby to wszystko chybiło! rzekł szlachetny artysta.
— To lubię! wykrzyknął baron; lubię dzielną młodość, która nie wątpi o niczem! Ja, dla kobiety, byłbym zwalił całą armię. A więc, rzekł ujmując dłoń młodego rzeźbiarza i uderzając w nią, masz moje zezwolenie. W najbliższą niedzielę intercyza, a w przyszłą sobotę do ołtarza, to dzień imienin mojej żony.
— Wszystko dobrze, rzekła baronowa do córki przylepionej twarzą do okna, twój narzeczony i ojciec ściskają się.
Wróciwszy wieczorem do domu, Wacław znalazł wytłómaczenie zagadki jaką było jego oswobodzenie; zastał u odźwiernego duży zapieczętowany pakiet, zawierający akta jego wierzytelności wraz z prawidłowem pokwitowaniem wystylizowanem pod wyrokiem; był także i list:

„Drogi Wacławie!

„Zaszedłem do ciebie dziś rano o dziesiątej aby cię przedstawić pewnej Królewskiej Wysokości, która cię pragnie poznać. Tam dowiedziałem się, że Anglicy uprowadzili cię na jedną ze swoich wysepek, której stolica zowie się Clichy Castle.
„Poszedłem natychmiast do Leona de Lora i powiedziałem mu ze śmiechem że dla braku czterech tysięcy nie możesz opuścić wiledżjatury gdzie bawisz i że pogrzebiesz swoją przyszłość, jeżeli się nie pokażesz swemu królewskiemu protektorowi. Szczęściem był tam Bridau, ten genialny człowiek który wie co to nędza i który zna twoją historję. Otóż, mój synu, we dwóch złożyli tę sumę, i poszedłem spłacić za ciebie beduina który zamykając cię dopuścił się zbrodni obrazy Geniuszu. Ponieważ miałem być w południe w Tuillerjach, nie mogę cię oglądać oddychającego wolnością. Wiem żeś szlachcic, zaręczyłem za ciebie moim przyjaciołom, ale zajdź do nich jutro.
„Leon i Bridau nie zechcą pieniędzy, poproszą cię każdy o rzeźbę, i mają rozum! Tak myśli ten, który chciałby się mienić twoim rywalem, a jest tylko twoim kolegą

„Stidmann“.

„P. S. Powiedziałem księciu, że wracasz z podróży dopiero jutro, odpowiedział: A więc, do jutra!“

Hrabia Wacław ułożył się do snu w purpurowych prześcieradłach, które nam ściele, bez jednego fałdka, Pomyślność, ta niebiańska kuternóżka, — która dla ludzi genialnych stąpa wolniej jeszcze niż Sprawiedliwość i Fortuna, ponieważ Jowisz zrządził, aby nie miała opaski na oczach. Łatwo omamiona błyskotliwością szarlatanów, znęcona ich strojem i ich trąbą, traci na oglądanie i opłacanie ich hec ten czas, przez który powinnaby szukać wartościowych ludzi po kątach w których się kryją.
Obecnie trzeba wytłómaczyć, w jaki sposób baron Hulot zdołał określić cyfry posagu Hortensji, oraz nastarczyć przerażającym kosztem rozkosznego mieszkanka, które miała zająć pani Marneffe. Jego koncepcja finansowa nosiła piętno owego talentu, który wiedzie marnotrawców i niewolników namiętności w owe trzęsawiska, gdzie czeka ich zguba pod tyloma postaciami! Trudno o lepszy przykład osobliwej siły, jaką dają złe skłonności; siły, dzięki której ludzie żarci ambicją lub rozkoszą, słowem wszyscy poddani djabła, ziszczają niekiedy swoje imponujące pomysły.
Poprzedniego dnia rano stary Johan Fischer, nie mogąc zapłacić trzydziestu tysięcy franków, które zagarnął jego bratanek, ujrzał się w obliczu bankructwa, o ile mu ich bratanek nie odda.
Ten godny starzec o siwych włosach, liczący siedmdziesiąt lat, miał tak ślepą wiarę w Hulota, który, dla tego bonapartysty, był promieniem słońca napoleońskiego, że przechadzał się spokojnie z woźnym bankowym w sieni małego parterowego mieszkanka (komorne ośmset franków), z którego kierował swemi licznemi dostawami zboża i paszy.
— Małgosia poszła podjąć pieniądze, o dwa kroki stąd.
Woźny, w szarym mundurze ze srebrnemi galonami, tak dobrze znał uczciwość starego Alzatczyka, że chciał mu zostawić weksle, ale starzec zatrzymał go, zaznaczając że ósma jeszcze nie wybiła. Naraz zajechał przed dom kabrjolet: starzec wybiegł na ulicę i z wzniosłą ufnością wyciągnął ręce do barona, który wręczył mu trzydzieści tysięcy franków.
— Jedź o trzy kroki dalej, powiem ci czemu, rzekł stary Fischer. Oto, młodzieńcze, rzekł starzec wyliczając pieniądze przedstawicielowi banku, którego następnie przeprowadził aż do drzwi.
Kiedy woźny znikł z oczu, Fischer kazał zawrócić kabrjoletowi, w którym czekał dostojny jego bratanek, prawa ręka Napoleona, i rzekł prowadząc go do siebie:
— Chciałbyś aby wiedziano w Banku Francuskim, żeś ty mi wręczył trzydzieści tysięcy franków, któreś mi żyrował?... I to już nadto że na nich widnieje podpis człowieka takiego jak ty!...
— Chodźmy do ogródka, wujaszku, rzekł dygnitarz. Czerstwo się trzymasz, podjął siadając w altance obrosłej winem i oglądając starca tak jak handlarz ludzkiego mięsa ogląda zastępcę pod karabin.
— Czerstwy jak dożywotnik! odparł wesoło suchy, szczupły i żylasty staruszek z okiem pełnem życia.
— Gorąco ci nie szkodzi?
— Przeciwnie.
— Co mówisz o Algierze?
— Ładny kraj!... Francuzi bywali tam z małym kapralem.
— Chodzi o to, abyś, dla ocalenia nas wszystkich, jechał do Algieru.
— A mój interes?
— Urzędnik z ministerjum wojny, który idzie na pensję i nie ma z czego żyć, odkupi go od ciebie.
— Cóż mam robić w Algierze?
— Dostawy wojskowe, zboże, pasza, mam dla ciebie podpisaną koncesję. Dostaniesz tam towar siedmdziesiąt procent poniżej cen które ci uznamy.
— Kto mi dostarczy towaru?
— Rekwizycje, grabieże, kalifaty. W Algierze (kraju jeszcze mało znanym, mimo że siedzimy tam od óśmiu lat) jest ogromne bogactwo zboża i paszy. Otóż, kiedy te produkty są własnością Arabów, my im je zabieramy pod rozmaitym pozorem; potem, kiedy są już nasze, Arabowie silą się nam je odebrać. Ciągle się tam biją o zboże ale nigdy się nie wie ściśle ile ukradziono z jednej i z drugiej strony. W szczerem polu niema czasu mierzyć zboża na hektolitry jak w Halach, ani też ważyć siana. Wodzowie arabscy, zarówno jak nasze spahisy, wolą pieniądze i sprzedają wówczas te produkty po bardzo niskich cenach. Administracja wojskowa ma zapotrzebowanie stałe; zawiera kontrakty po cenach wygórowanych, opartych na trudności uzyskania produktów oraz niebezpieczeństwach transportu. Oto Algier z punktu widzenia dostaw. To bigos, zakropiony butelką atramentu wszelkiej młodej administracji. My, administracja, nie rozeznamy się w tem przed jakim dziesiątkiem lat, ale ludzie prywatni mają dobre oczy. A więc, posyłam cię tam abyś zrobił majątek; czynię tak jak Napoleon, gdy stawiał ubogiego marszałka na czele królestwa, gdzie można było tajemnie popierać kontrabandę. Jestem zrujnowany, stryjaszku. Trzeba mi do roku stu tysięcy franków...
— Nie widzę w tem nic złego aby je zabrać Beduinom, odparł spokojnie Alzatczyk. Tak się robiło za Cesarstwa.
— Nabywca twego interesu zgłosi się tu dziś rano i wypłaci ci dziesięć tysięcy franków, odparł baron Hulot. Wszak to wystarczy na podróż do Afryki?
Starzec skinął głową na znak zgody.
— Co do kapitałów na miejscu, bądź spokojny, ciągnął baron. Ja podejmę resztę sumy za twój dom handlowy, potrzebuję jej.
— Wszystko jest twoje, nawet moja krew, odparł starzec.
— Och! nie lękaj się niczego, odparł baron pomawiając stryja o więcej przenikliwości niż jej miał w istocie; co do naszych rekwizycji, uczciwość twoja nie ucierpi na tem ani trochę. Wszystko zależy od władz; otóż ja sam stworzyłem tam władze, jestem ich pewny. Wszystko to, stryjaszku, to tajemnica na śmierć i życie; znam cię, mówiłem z tobą bez wykrętów i omówień.
— Pojedzie się, rzekł starzec. I to potrwa?
— Dwa lata. Dostaniesz dla siebie sto tysięcy franków, aby żyć spokojnie w Wogezach.
— Stanie się jak każesz, mój honor jest twoim, rzekł spokojnie starzec.
— Lubię takich chwatów. Ale nie pojedziesz zanim nie ujrzysz swojej stryjecznej wnuczki szczęśliwą i zamężną. Zostaje hrabiną.
Rekwizycje, łupy wojenne oraz cena wypłacona za dom handlowy Fischera nie mogły bezzwłocznie dostarczyć sześćdziesięciu tysięcy franków na posag Hortensji, łącznie z wyprawą, która kosztowała około pięciu tysięcy, oraz czterdziestoma tysiącami wydanemi lub do wydania na panią Marneffe. A wreszcie skąd baron wziął owe trzydzieści tysięcy, które właśnie przywiózł? Oto jak. Kilka dni wprzódy, Hulot ubezpieczył się w dwóch towarzystwach asekuracyjnych na sumę stupięćdziesięciu tysięcy franków, na trzy lata. Uzbrojony w opłaconą policę towarzystwa ubezpieczeń, zagadnął w ten sposób barona de Nucingen[5] para Francji, w którego powozie się znalazł jadąc z nim na obiad po sesji w Izbie Parów.
— Baronie, potrzebuję siedmdziesięciu tysięcy franków i zwracam się do ciebie. Weźmiesz jakąś podstawioną osobę, na którą przeleję na trzy lata moją pensję, w granicach do których mogę ją zastawić. Wynosi to jakieś dwadzieścia pięć tysięcy franków rocznie, razem siedmdziesiąt pięć tysięcy. Powiesz mi: „Możesz umrzeć.“
Baron skinął potakująco głową.
— Oto polica na sto pięćdziesiąt tysięcy franków, którą przeleję na pana aż do wysokości ośmdziesięciu tysięcy.
A jeszeli bana stymizjonują?... rzekł śmiejąc się baron milioner.
Drugi baron, anty-milioner, zasępił się.
Uzbogój zię ban, mófię do dylgo, apyś fidział, sze mam befną sazługę, tając banu dę sumę. Jezd ban tedy w tjaplich darabadach, pang ma bańzgie wegzle...
— Wydaję za mąż córkę, a nie mam majątku, jak wszyscj pracownicy rządowi, w niewdzięcznej epoce w której pięciuset łyków zasiadających w Izbie nigdy nie potrafi nagrodzić oddanych ludzi tak hojnie jak to czynił cesarz.
A pa! miałeź ban Jósewę! odparł par Francji, do dłómadży fżyzdgo. Mięcy nami mófiądz, gsiąszę d‘Herufille ottał ci dęką bżyzłukę, otryfajądz dę bijafgę ot dfojej zagiefgi.
Snam dę nietolę i fzbółdżudź jej umiem, dodał w przekonaniu że cytuje wiersz francuski. Bosluchaj ban bżyjadzielskiej raty: Zgfiduj z gopieteg, alpo dzie tjapli fezmą...
Ten mętny interes doszedł do skutku za pośrednictwem pokątnego lichwiarzyny nazwiskiem Vauvinet, jednego z owych macherów, którzy kręcą się koło wielkich banków, jak owa mała rybka, będąca niby na posługach rekina. Ów początkujący rabuś przyrzekł baronowi Hulot — tak bardzo zależało mu na względach tej wybitnej figury — że mu zeskontuje weksle na trzydzieści tysięcy franków, z trzechmiesięczną płatnością, obowiązując się prolongować je cztery razy i nie puszczać w obieg.
Następca Fischera miał dać czterdzieści tysięcy za tę firmę, ale z obietnicą dostawy furażu w jednym z departamentów sąsiadujących z Paryżem.
W taki-to okropny labirynt zawiodły namiętności człowieka dotychczas najuczciwszego, jednego z najzdolniejszych pracowników administracji napoleońskiej: łupieztwo aby opłacić lichwę, lichwa aby zaspokoić swoje namiętności i wydać za mąż córkę. Cała ta rozrzutność, wszystkie te wysiłki, miały ten cel, aby zaimponować pani Marneffe, aby być Jowiszem tej mieszczańskiej Danae. Niesposób rozwinąć więcej energii, inteligencji, przedsiębiorczości dla uczciwego zrobienia majątku, ile ich rozwijał baron poto aby wpakować głowę w gniazdo os: załatwiał punktualnie biuro, naglił tapicerów, doglądał robotników, sprawdzał najdrobniejsze szczegóły mieszkanka przy ulicy Vanneau. Całkowicie oddany pani Marneffe, chodził mimo to na sesje Izby, znajdował czas na wszystko, a rodzina jego, ani nikt, nie zauważyli tej nowej fazy w życiu barona.
Adelina, zdumiona ocaleniem stryja, posagiem stwierdzonym w intercyzie, doznawała jakiegoś niepokoju w pełni szczęścia jakie jej dało małżeństwo Hortensji, spełnione w tak smutnych okolicznościach. Ale, w wilię ślubu córki, skombinowanego przez barona z dniem w którym pani Marneffe obejmowała w posiadanie mieszkanko przy ulicy Vanneau, Hulot uśmierzył zdziwienie żony następującą ministerjalną deklaracją:
— Adelino, wydaliśmy córkę za mąż, w ten sposób wszystkie nasze troski w tym przedmiocie są skończone. Nadeszła chwila aby się wycofać ze światowego życia. Zostanę na urzędzie nie dłużej niż trzy lata; tyle mi trzeba aby dosłużyć emerytury. Poco mielibyśmy ciągnąć wydatki obecnie już niepotrzebne: mieszkanie kosztuje nas sześć tysięcy rocznie, mamy czworo służby, zjadamy rocznie trzydzieści tysięcy. Jeżeli chcesz abym mógł dopełnić swoich zobowiązań, zastawiłem bowiem na trzy lata pensję aby uzyskać sumę potrzebną na pokrycie małżeństwa Hortensji i długu stryja Fischera...
— Och! dobrze zrobiłeś, drogi mój, rzekła przerywając mężowi i okrywając jego ręce pocałunkami.
Wyznanie to położyło koniec obawom Adeliny.
— ...Muszę cię prosić o spełnienie paru małych ofiar, ciągnął uwalniając ręce i całując ją w czoło. Znaleziono mi, przy ulicy Plumet, na pierwszem piętrze, ładny apartamencik, bardzo przyzwoity, strojny wspaniałą boazerją, za tysiąc pięćset franków. Będziesz tam potrzebowała dla siebie tylko jednej pokojówki, a ja zadowolę się chłopcem do posług.
— Dobrze, mój drogi.
— Prowadząc dom skromnie ale z zachowaniem pozorów, wydasz nie więcej niż jakie sześć tysięcy franków rocznie, poza mojemi osobistemi wydatkami, które biorę na siebie...
Szlachetna kobieta skoczyła uszczęśliwiona na szyję mężowi.
— Co to za szczęście, móc ci na nowo okazać jak cię kocham, wykrzyknęła. Jakie ty masz wspaniałe pomysły!...
— Będziemy przyjmowali rodzinę raz na tydzień, ja zaś, jak wiesz, rzadko jadam obiad w domu... Możesz, bez ubliżenia sobie, zjeść obiad dwa razy na tydzień u Wiktoryna, a dwa razy u Hortensji; że zaś mam nadzieję doprowadzić do zupełnej zgody z Crevelem, będziemy jadali raz na tydzień u niego. Tych pięć obiadów, oraz nasz szósty, wypełnią tydzień, przypuszczając jeszcze jakieś zaproszenia poza rodziną.
— Będę dla ciebie oszczędzać, rzekła Adelina.
— Och! wykrzyknął, jesteś perłą kobiet.
— Mój dobry, anielski Hektorze! odparła, będę ci błogosławić do ostatniego tchnienia, żeś dobrze wydał za mąż naszą Hortensję.
W ten oto sposób zaczęło się uszczuplenie domu pięknej pani Hulot, i — powiedzmy — opuszczenie jej solennie przyrzeczone pani Marneffe.
Grubas Crevel, zaproszony oczywiście na uroczystość podpisania intercyzy, zachował się tak, jakgdyby scena, od której zaczyna się nasza opowieść, nigdy nie miała miejsca, jakgdyby nie miał żadnej urazy do barona Hulot. Był bardzo dworny; zawsze trącił nieco dawnym kupczykiem, ale zaczynał nabierać majestatu majora gwardji. Zapowiedział, że będzie tańczyć na weselu.
— Piękna pani, rzekł z przymileniem do pani Hulot, ludzie tacy jak my umieją zapominać; niech mnie pani nie wypędza ze swego gniazdka i niech pani raczy upiększyć niekiedy mój dom zachodząc do mnie wraz z dziećmi. Bądź pani spokojna, nie wspomnę nigdy o tem, co spoczywa na dnie mego serca. Postąpiłem sobie jak głupiec, zbyt wiele straciłbym nie widząc pani.
— Panie Crevel, uczciwa kobieta nie słyszy słów o których pan wspomniał; jeżeli pan dotrzyma, możesz być przeświadczony o przyjemności z jaką powitam zakończenie kwasów, zawsze tak przykrych w rodzinie.
— I cóż, dąsasz się jeszcze? rzekł baron Hulot pociągając Crevela do ogrodu, unikasz mnie wszędzie, nawet w moim domu. Godziż się, aby dwaj miłośnicy płci pięknej poróżnili się o spódnicę? Nie, doprawdy, to zbyt mieszczańskie.
— Panie baronie, nie jestem mężczyzną tak urodziwym jak pan i moje skromne powaby nie pozwalają mi wynagrodzić sobie strat równie łatwo jak pan to czyni...
— Ironia! rzekł baron.
— Dozwolona zwyciężonemu wobec zwycięzcy.
Rozmowa zaczęta z tego tonu skończyła się rychło zupełnem pojednaniem, ale Crevel z naciskiem podkreślał swoje prawo do odwetu.
Pani Marneffe chciała być na weselu panny Hulot. Aby móc ugościć przyszłą kochankę w swoim salonie, Radca Stanu zmuszony był zaprosić urzędników sekcji aż do zastępcy naczelnika włącznie. Tem samem trzeba było wydać wielki bal. Jako dobra gospodyni, baronowa obliczyła że wieczór wypadnie taniej niż obiad i pozwoli przyjąć więcej osób. Zamęście Hortensji narobiło tedy wiele hałasu.
Marszałek książę de Wissemburg i baron de Nuncingen ze strony oblubienicy, a hrabiowie de Rastignac i Popinot ze strony oblubieńca, byli świadkami. Ponieważ od czasu sławy hrabiego Steinbocka, najznamienitsi przedstawiciele emigracji polskiej zabiegali się o jego towarzystwo, artysta sądził że należy mu ich zaprosić. Rada Stanu, sfery rządowe do których należał baron i armia która chciała uczcić hrabiego Forzheima, reprezentowane były przez swoich dostojników. Wysłano około dwustu obowiązkowych zaproszeń. Któż nie pojmie, ile musiało zależeć pani Marneffe na tem, aby się ukazać w całym blasku w podobnem zgromadzeniu?
Od miesiąca baronowa opędzała wydatki na gospodarstwo córki kwotą uzyskaną ze sprzedaży djamentów, z których najpiękniejsze zachowała do wyprawy. Sprzedaż ta dała piętnaście tysięcy franków, z czego pięć pochłonęła wyprawa. Cóż to było dziesięć tysięcy franków na umeblowanie młodej pary, jeżeli się zważy wymagania nowoczesnego zbytku? Ale młodzi Hulot, stary Crevel i hrabia Forzheim wystąpili z sutemi podarkami; stryj miał w zapasie sumkę przeznaczoną na srebra. Dzięki temu współdziałaniu nawet bardzo wymagająca Paryżanka byłaby zadowolona z instalacji młodego małżeństwa w mieszkanku przy ulicy św. Dominika, w pobliżu esplanady Inwalidów. Wszystko było tam w harmonii z ich miłością, tak czystą, prostą, szczerą z obu stron.
Wreszcie nadszedł wielki dzień, miał to bowiem być wielki dzień zarówno dla ojca jak dla Hortensji i Wacława: pani Marneffe postanowiła inaugurować mieszkanie nazajutrz po swoim upadku i po małżeństwie dwojga zakochanych.
Któż nie był, bodaj raz w życiu, na jakiemś weselu? Każdy może sięgnąć do swoich wspomnień, a uśmiechnie się z pewnością, wywołując w pamięci wszystkie te osoby tak odświętne zarówno swą fizjognomią jak obowiązującym strojem. Jeżeli kiedy jakiś fakt dowiódł oddziaływania środowisk, to chyba ten! W istocie, odświętność jednych oddziaływa tak mocno na drugich, że ludzie najbardziej nawykli do przyzwoitego stroju wyglądają tak, jakby należeli do kategorji tych dla których wesele jest wydarzeniem znaczącem w ich życiu. Wreszcie przypomnijcie sobie owe poważne figury starców, którym wszystko stało się tak obojętne że wdziali swoje codzienne czarne ubranie; i stare małżeństwa, o fizjognomiach zwiastujących smutne doświadczenia życia, które młodzi rozpoczynają; i podniety, które są niby kwas węglowy w winie szampańskiem; i zawistne młode dziewczęta, kobiety zajęte powodzeniem swoich tualet, i ubodzy krewni, których przyciasny strój odbija od tłumu osób in fiocchi; i smakosze myślący jedynie o kolacji, a gracze o grze. Wszystko tam jest; bogaci i biedni, ci co zazdroszczą i ci którym zazdroszczą, filozofowie i ludzie pełni złudzeń, wszystko ugrupowane niby rośliny w koszyku dokoła rzadkiego kwiatu, panny młodej. Uczta weselna, to świat w skróceniu.
W chwili największego ożywienia Crevel wziął barona pod ramię i szepnął mu najnaturalniej w świecie do ucha:
— Do paralusza! cóż to za ładne stworzenie ta damulka w różowem, która cię bombarduje spojrzeniem!...
— Kto?
— Żona tego urzędniczka, którego ty pchasz rękami i nogami, pani Marneffe.
— Skąd wiesz?
— Słuchaj, Hulot, będę się starał przebaczyć ci twoje szelmostwa, jeżeli mnie wprowadzisz do niej, a w zamian ja zaproszę cię do Heloizy. Wszyscy pytają, kto jest ta urocza istota. Czy jesteś pewien, że nikt w twojem biurze nie objaśni, w jaki sposób dokonało się podpisanie nominacji męża?... Och, ty szczęśliwe ladaco, ona warta więcej niż biuro... Hehe! chętniebym pracował w jej biurze... No, słuchaj, bądźmy przyjaciółmi, Cynno!...
— Ile tylko chcesz, odparł baron, i przyrzekam ci być dla ciebie jak cukierek. Za miesiąc zaproszę cię na obiad z tym aniołem... Tak, przeszedłem do aniołów, stary druhu. Radzę ci zrób jak ja, daj pokój djablętom...
Kuzynka Bietka, pomieszczona przy ulicy Vanneau w ładnem mieszkanku na trzeciem piętrze, opuściła bal o dziesiątej, aby oglądać w domu swoich tysiąc dwieście franków renty w dwóch zapisach: prawo własności jednego należało do hrabiny Steinbock, drugie do młodej pani Hulot. To wyjaśnia, w jaki sposób Crevel mógł zagadnąć przyjaciela swego Hulota o panią Marneffe oraz znać tajemnicę której nikt nie znał; w nieobecności bowiem pana Marneffe, kuzynka Bietka, baron i Walerja byli jedynemi posiadaczami sekretu.
Baron popełnił tę nierozwagę, iż ofiarował pani Marneffe tualetę o wiele zbyt strojną jak na żonę skromnego urzędnika; kobiety były zazdrosne i o tualetę i o urodę Walerji. Wiele szeptano za wachlarzami, gdyż nędza stadła Marneffe znana była w ministerjum; urzędniczyna żebrał pomocy, w chwili gdy baron zakochał się w jego połowicy. Pozatem, Hektor nie umiał ukryć swego upojenia widząc powodzenie Walerji, która, skromna, dystyngowana, budząca zazdrość, stała się przedmiotem owego bacznego egzaminu, którego tak obawiają się kobiety wchodzące po raz pierwszy w nowy świat.
Wsadziwszy żonę, córkę i zięcia do powozu baron znalazł sposób wymknięcia się niepostrzeżenie, zostawiając synowi i synowej obowiązki gospodarskie. Wsiadł do pojazdu pani Marneffe i odwiózł ją do domu; ale znalazł ją niemą i zamyśloną, niemal melancholijną.
— Szczęście moje zasmuca cię, Walerjo? rzekł tuląc ją do siebie w powozie.
— Jakże chcesz, drogi przyjacielu, aby biedna kobieta nie zadumała się trochę w chwili gdy ma popełnić pierwszy błąd, nawet gdy bezeceństwo męża daje jej swobodę?... Czy sądzisz, że jestem bez duszy, bez wiary, bez religji? Okazywałeś dziś wieczorem najnieprzyzwoitszą radość, afiszowałeś mnie we wstrętny sposób. Doprawdy, uczniak lepiej by się zachował od ciebie. Toteż wszystkie kobiety kłuły mnie spojrzeniem, półsłówkami! Gdzież jest kobieta, której by nie zależało na reputacji? Zgubiłeś mnie. Och! jestem już twoja, tak, nie mam na usprawiedliwienie mego błędu innego sposobu oprócz wierności tobie... Potworze! rzekła śmiejąc się i pozwalając się uściskać, wiedziałeś dobrze, coś robił. Pani Coquet, żona naszego naczelnika, przysiadła się do mnie, aby podziwiać moje koronki: „Angielska koronka, rzekła. Czy drogo panią kosztuje? — Nie wiem, odparłam. Mam je po matce, nie jestem dość bogata by kupować podobne.“
Jak z tego się okazuje, pani Marneffe zdołała tak omamić starego zdobywcę serc z epoki Cesarstwa, że uwierzył iż jest pierwszym, oraz że obudził w niej namiętność przesłaniającą pamięć o obowiązkach. Opowiedziała mu, że bezecny Marneffe zaniedbał ją w trzy dni po ślubie i to z jakichś okropnych przyczyn. Od tego czasu żyła jak najcnotliwsza panienka, i czuła się bardzo szczęśliwa, bo małżeństwo zdało się jej czemś okropnem. Stąd jej obecny smutek.
— Gdyby z miłością miało być tak samo jak z małżeństwem!... mówiła płacząc.
Te zalotne kłamstewka, które uprawiają prawie wszystkie kobiety w położeniu Walerji, otwierały baronowi perspektywy siódmego nieba. Toteż, Walerja stroiła ceregiele, podczas gdy zakochany artysta i Hortensja może czekali niecierpliwie, aż baronowa da ostatnie błogosławieństwo i ostatni pocałunek swej córce.
O siódmej rano, baron, upojony szczęściem, — znalazł bowiem w swojej Walerji najniewinniejsze dziewczątko i najbardziej skończonego djabła — wrócił aby zluzować młodych Hulot w ich ciężkich obowiązkach. Tancerze i tancerki, prawie obcy, którzy w końcu opanowują teren na każdem weselu, snuli w nieskończoność owe ostatnie kontredanse zwane kotyljonami, gracze siedzieli zawzięcie przy stolikach, stary Crevel wygrał sześć tysięcy franków.
Dzienniki roznoszone przez chłopców zawierały w kronice paryskiej następujący artykulik:
„Obrzęd zaślubin hrabiego Steinbock i panny Hortensji Hulot, córki barona Hulot d‘Ervy, radcy Stanu i dyrektora ministerjum wojny, bratanicy znakomitego hrabiego Forzheim, odbył się dziś rano w kościele św. Tomasza z Akwinu. Uroczystość ta ściągnęła wiele osób. Zauważono w orszaku kilka naszych sław artystycznych: Leona de Lora, Józefa Bridau, Stidmana, Bixiou; dygnitarzy z ministerjum wojny, z Rady Stanu i wielu członków obu Izb; wreszcie najświetniejszych przedstawicieli polskiej emigracji, hrabiego Paca, Łagińskiego etc.
„Hrabia Wacław Steinbock jest stryjecznym wnukiem słynnego generała Karola XII, króla szwedzkiego. Młody hrabia, który brał udział w powstaniu polskiem, znalazł schronienie we Francji, gdzie zasłużony rozgłos jego talentu zyskał mu prawo naturalizacji.“
Tak więc, mimo straszliwego stanu finansów barona Hulot d‘Ervy, nie brakło żadnego z pozorów wymaganych przez opinię, nawet rozgłosu jaki miało w dziennikach to małżeństwo, święcone z uroczystością zupełnie taką samą jak małżeństwo młodego Hulota z panną Crevel. Wesele to uśmierzyło pogłoski obiegające o położeniu majątkowem dyrektora, tak samo jak posag wypłacony córce usprawiedliwił konieczność uciekania się do kredytu.
Tutaj kończy się poniekąd wstęp do tej historji. Opowiadanie to jest dla dramatu, który go uzupełnia, tem, czem przesłanka dla wywodu, czem ekspozycja dla wszelkiej klasycznej tragedji.
Kiedy w Paryżu kobieta postanowi puścić na handel swą urodę, to bynajmniej nie racja aby miała zrobić majątek. Spotyka się w tem mieście cudowne istoty, wysoce inteligentne, żyjące w opłakanych stosunkach i kończące bardzo nędznie życie zaczęte wśród uciech. Oto czemu: Poświęcić się haniebnemu rzemiosłu kurtyzany z zamiarem czerpania zeń korzyści, zachowując zarazem szatę uczciwej mężatki, to nie wystarcza. Występek nie łatwo osiąga swoje tryumfy; ma on to podobieństwo z geniuszem, że oba wymagają zbiegu szczęśliwych okoliczności aby zespolić talent i powodzenie. Usuńcie dziwne koleje Rewolucji, a cesarz nie istnieje: byłby jedynie drugiem wydaniem Faberta. Przedajna piękność bez amatorów, bez rozgłosu, bez orderu hańby, którym są dla niej strwonione majątki, — to Corregio na strychu, to geniusz umierający z głodu gdzieś na poddaszu. Lais paryska musi tedy przedewszystkiem znaleźć człowieka bogatego, któryby się zapalił na tyle, aby zapłacić jej pełną wartość. Musi zwłaszcza zachować wykwint, który jest dla niej niby szyldem, musi mieć dość wytworne obejście aby głaskać próżność mężczyzn, musi posiadać ów dowcip à la Zofia Arnould, który łaskocze znudzonych bogaczy, wreszcie musi budzić żądze rozpustników, uchodząc za wierną jednemu, któremu wówczas zazdroszczą.
Te wartości, które owe kobiety nazywają szczęściem, są w Paryżu dość trudne do ziszczenia, mimo że jestto miasto pełne milionerów, próżniaków, ludzi zużytych i goniących za kaprysem. Opatrzność chciała zapewne w ten sposób ubezpieczyć stadła urzędników i drobnego mieszczaństwa, dla których przeszkody są conajmniej podwójne dzięki środowisku niesprzyjającemu tym manewrom. Mimo to jest w Paryżu dosyć pań Marneffe, aby Walerja mogła figurować jako typ w tej historii obyczajów. Jedne z tych kobiet ulegają zarazem szczeremu uczuciu i konieczności, jak pani Colleville, którą tak długo wiązały stosunki ze słynnym mówcą lewicy, bankierem Kellerem; innym pobudką jest próżność, jak u pani de la Baudraye[6], która została niemal że uczciwą mimo swojej ucieczki ze Stefanem Lousteau; inne dały się pociągnąć wymaganiom tualety, inne wreszcie niepodobieństwu utrzymania domu z pensji bezsprzecznie zbyt niskiej. Oszczędność Państwa, lub, jeśli wolicie, Izb, powoduje wiele nieszczęść, rodzi wiele zepsucia. Rozczulają się obecnie mocno nad losem robotników, przedstawia się ich jako ofiary wyzysku fabrykantów; ale Państwo jest sto razy twardsze od najchciwszego przemysłowca; posuwa, w zakresie plac, oszczędność aż do bezsensu. Pracuj wydatnie, a przemysł zapłaci ci w stosunku do twojej pracy; ale co daje Państwo tylu nieznanym i gorliwym pracownikom?
Zejść z drogi czci jest dla mężatki zbrodnią nie do usprawiedliwienia; ale istnieją stopnie w tem położeniu. Niektóre kobiety, dalekie od deprawacji, kryją swoje błędy i zostają uczciwe na pozór, jak owe dwie których przypomnieliśmy dzieje; niektóre natomiast łączą do swoich win hańbę spekulacji. Pani Marneffe jest tedy poniekąd typem owych ambitnych kurtyzan-mężatek, które, od pierwszej chwili, przyjęły zepsucie ze wszystkiemi jego konsekwencjami i które są zdecydowane dojść do fortuny bawiąc się, bez skrupułu co do środków; ale prawie zawsze mają one, jak pani Marneffe, wspólników i rajfurów w swoich mężach. Te Machiawele w spódnicy to są najniebezpieczniejsze kobiety; ze wszystkich złych gatunków Paryżanek, ten jest najgorszy. Prawdziwa kurtyzana, taka Józefa, Schontz, Malaga, Jenny Cadine, noszą w jawności swojej sytuacji ostrzeżenie tak jasne jak czerwona latarnia prostytucji lub kinkiety domu gry. Mężczyzna wie wówczas, że chodzi tu o jego ruinę. Ale obleśna uczciwość, ale pozory cnoty, ale obłudne sztuczki kobiety zamężnej, która zawsze wysuwa jedynie pospolite potrzeby gospodarskie a broni się rzekomo przed zbytkiem, wiodą do katastrof bez rozgłosu i to do katastrof tem osobliwszych, że świat usprawiedliwia je nie umiejąc ich sobie wytłómaczyć. Nie wesoły kaprys, ale plugawa książka domowych rachunków pożera majątki. Ojciec rodziny rujnuje się bez chwały i nie ma w swojem nieszczęściu nawet tej wielkiej pociechy jaką daje zadowolenie próżności.
Ta tyrada wniknie jak strzała w serce niejednej rodziny. Istnieją panie Marneffe na wszystkich piętrach gmachu społecznego, nawet na Dworze; Walerja bowiem jest smutną rzeczywistością, modelowaną z natury w najdrobniejszych szczegółach. Na nieszczęście, portret ten nikogo nie uleczy z manii kochania aniołów o słodkim uśmiechu, rozmarzonej mince, niewinnej buzi, a których serce jest niby żelazna kasa.
Blisko w trzy lata po ślubie Hortensji, w r. 1841, baron Hulot d‘Ervy uchodził za człowieka który się ustatkował, który wyprzągł, wedle wyrażenia nadwornego chirurga Ludwika XV, a jednak pani Marneffe kosztowała go dwa razy tyle niż niegdyś Józefa. Ale Walerja, mimo iż zawsze dobrze ubrana, strzegła skromnych pozorów żony urzędnika; zbytek swój zachowywała na szlafroczki, na stroiki domowe. Poświęcała w ten sposób ukochanemu Hektorowi swą próżność Paryżanki. Bądź co bądź, kiedy szła do teatru, jawiła się tam zawsze w ładnym kapeluszu, w tualecie skończenie wykwintnej, baron odwoził ją powozem i sadowił w najlepszej loży.
Mieszkanie, które zajmowało całe drugie piętro nowoczesnego pałacyku, oddychało cnotą. Zbytek polegał na obiciach z materji, na pięknych wygodnych meblach. Jedynie sypialnia roztaczała owe przepychy w jakich lubują się panie Jenny Cadine i Schontz. Były tam koronkowe firanki, kaszmiry, portjery z brokatu, garnitur na kominku modelu Stidmanna, mała etażerka zastawiona cudami. Hulot nie chciał aby gniazdko jego Walerji ustępowało co do wspaniałości śmietnikom ze złota i pereł takiej Józefy. Dwa główne pokoje, salon i jadalnia, były umeblowane jeden czerwonym adamaszkiem a drugi rzeźbionym dębem. Ale, pociągnięty pragnieniem sharmonizowania wszystkiego, baron, po upływie pół roku, dołączył do zbytku ulotnego zbytek trwały, ofiarowując wartościowe sprzęty, jak np. srebro za które rachunek wynosił z górą dwadzieścia cztery tysiące franków.
Dom pani Marneffe nabył w dwa lata opinię bardzo miłego. Grywało się tam. Samą Walerję ogłoszono niebawem za kobietę miłą i inteligentną. Aby usprawiedliwić zmianę jej położenia, rozpuszczono pogłoskę o olbrzymim zapisie, jaki jej ojciec naturalny, marszałek Montcornet, przekazał córce drogą fideikomisu. Myśląc o przyszłości, Walerja dołączyła obłudę religijną do swej obłudy społecznej. Punktualnie bywała w niedzielę na mszy, zażywała wszystkich honorów pobożności. Kwestowała, należała do dobroczynnych towarzystw, robiła w swojej dzielnicy trochę dobrego, zawsze na koszt Hektora. Wszystko odbywało się tedy bardzo przyzwoicie. Toteż wiele osób broniło czystości jej stosunków z baronem, podnosząc wiek Radcy Stanu, którego pomawiano o platoniczne upodobanie w dowcipie, uroku, rozmowie pani Marneffe, mniejwięcej podobne jak nieboszczyk Ludwik XVIII miał w zręcznych liścikach.
Baron wychodził o północy ze wszystkimi, a wracał w kwadrans później. Tajemnica tej głębokiej tajemnicy była taka:
Odźwiernemi w tym domu byli pp. Olivier, którzy, dzięki poparciu barona, zaprzyjaźnionego z właścicielem szukającym właśnie odźwiernego, przeszli ze swej ciemnej i mało zyskownej izdebki przy ulicy Doyenné do lukratywnej i wspaniałej loży przy ulicy Vanneau. Otóż, pani Olivier, niegdyś bieliźniarka domu Karola X i pozbawiona tej pozycji z upadkiem prawej monarchji, miała troje dzieci. Najstarszy syn, już dependent u rejenta, był oczkiem w głowie rodziców. Benjaminkowi groziło że go wezmą na sześć lat do wojska, łamiąc jego świetną karjerę, kiedy pani Marneffe zdołała go uwolnić pod pozorem owych braków, które komisje wojskowe umieją odkrywać, kiedy je o to poprosi na ucho jakaś ministerjalna potęga. Stąd Olivier, ex-dojeżdżacz Ludwika X, i jego połowica byliby wydali Jezusa na śmierć dla barona Hulot i pani Marneffe.
Co mógł powiedzieć świat, nieświadomy przygody z Brazylijczykiem, p. Montez de Montejanos? Nic. Świat jest zresztą pełen pobłażania dla gospodyni salonu gdzie się dobrze bawią. Wreszcie pani Marneffe łączyła do wszystkich swoich uroków i tę szacowną przewagę, że była tajemną potęgą. I tak, Klaudjusz Vignon, obecnie sekretarz marszałka księcia de Wissemburg i kandydat do Rady Stanu w charakterze referendarza, był stałym gościem tego salonu, do którego zachodziło kilku posłów, lubiących partyjkę. Towarzystwo pani Marneffe tworzyło się zwolna i oględnie; skupiali się tam ludzie jednakich przekonań i obyczajów, mający interes w tem aby się wzajem popierać i głoszący niezrównane zalety pani domu. Braterstwo kieliszka, zapamiętajcie ten aksjomat, to jest prawdziwe Święte Przymierze w Paryżu. Interesy zawsze się w końcu rozchodzą, ale nicponie zawsze się porozumieją między sobą.
Trzeciego miesiąca po instalacji pani Marneffe przy ulicy Vanneau, zaczął bywać u niej Crevel, świeżo mianowany merem okręgu i oficerem Legii honorowej. Crevel wahał się długo: trzeba mu było porzucić ten słynny mundur gwardzisty narodowego, w którym paradował w Tuillerjach uważając się za równie wojskowego jak Cesarz; ale ambicja, wspierana radami pani Marneffe, była silniejsza niż próżność. P. mer uznał, iż stosunek z panną Heloizą Brisetout bezwarunkowo się nie godzi z jego stanowiskiem politycznem. Na długo przed wstąpieniem na mieszczański tron merostwa, miłostki jego były spowite głęboką tajemnicą. Ale, jak czytelnik się domyśla, Crevel kupił sobie prawo wzięcia, tak często jak zdoła, odwetu za odebranie Józefy, a otrzymał je za cenę zapisu sześciu tysięcy franków renty na imię Walerji Fortin, małżonki (separowanej majątkowo) pana Marneffe. Walerja, która może z matki miała talenty rasowej utrzymanki, przeniknęła jednym rzutem oka charakter tego pociesznego wielbiciela. Te słowa: „Nigdy nie miałem kobiety z towarzystwa!“ wyrzeczone do Elżbiety i powtórzone przez Elżbietę drogiej Walerji, zostały sowicie wyzyskane w transakcji której pani Marneffe zawdzięczała swoich sześć tysięcy franków renty. Od tej chwili nigdy nie dopuściła, aby jej urok miał osłabnąć w oczach ex-subjekta Cezara Birotteau.
Crevel ożenił się swego czasu bogato z córką młynarza z Brie, jedynaczką, której dziedzictwo stanowiło trzy czwarte jego majątku; kupcy bowiem bogacą się przeważnie nietyle handlem ile przez skojarzenie sklepu z wiejskiemi oszczędnościami. Wielu rolników, młynarzy, hodowców w okolicy Paryża, marzy dla swoich córek o chwale kantoru sklepowego; kupiec, jubiler, wekslarz nęci ich jako zięć o wiele bardziej od rejenta lub adwokata, których wyższość społeczna przejmuje ich lękiem; obawiają się zostać później przedmiotem wzgardy w tej arystokracji mieszczaństwa. Pani Crevel, kobieta dość brzydka, bardzo pospolita i głupia, w porę zmarła, nie dała mężowi innych rozkoszy prócz rozkoszy ojcostwa. W zaraniu tedy swej karjery kupieckiej, ten hulaka, spętany obowiązkami swego zawodu i powściągany niedostatkiem, przechodził męczarnie Tantala. Stykając się zbliska, wedle swego wyrażenia, z najwykwintniejszemi kobietami Paryża, przeprowadzał je do drzwi w lansadach subjekta, podziwiając ich wdzięk, sposób noszenia stroju i wszystkie te nieuchwytne szczegóły zwane rasą. Wznieść się do wyżyn jednej z tych czarodziejek salonu było pragnieniem hodowanem od młodu i zdławionem w jego sercu. Uzyskać łaski pani Marneffe było dlań nietylko ziszczeniem marzeń, ale także — jak widzieliśmy — kwestją dumy, próżności, miłości własnej. Ambicja jego wzmogła się z powodzeniem, i spotęgowała dziesięciokrotnie rozkosze serca. Pani Marneffe raczyła zresztą Crevela subtelnościami, których istnienia nie podejrzewał, gdyż ani Józefa ani Heloiza nie kochały go, podczas gdy pani Marneffe oceniła że warto jest dobrze oszukiwać tego człowieka w którym widziała wiekuistą kasę. Oszukaństwa przedajnej miłości są bardziej urocze niż rzeczywistość. W ślad prawdziwej miłości idą owe kłótnie, w których zakochani, niby para wróbli, ranią się do żywego; natomiast sprzeczka udana dla żartu głaszcze miłość własną omamionego. Rzadkość schadzek podtrzymywała u Crevela żądzę w stanie wrzenia. Wciąż obijał się o surową cnotę Walerji, która udawała wyrzuty sumienia, lamentując co jej bohaterski ojciec musi o niej myśleć w niebie. Musiał wciąż pokonywać chłód, zapomocą którego sprytna szelmutka dawała mu złudzenia tryumfu, niby to ulegając szalonej namiętności mieszczucha; ale wciąż, jakby zawstydzona, cofała się, obyczajem Angielek, z powrotem w szańce skromności i cnoty; wciąż miażdżyła Crevela ciężarem swej godności, od początku bowiem Crevel uwierzył w jej nieskazitelność. Wreszcie Walerja posiadała specjalności miłosne, które czyniły ją nieodzowną zarówno Crevelowi jak baronowi. Przy ludziach, jawiła cudowne połączenie wstydliwej i rozmarzonej niewinności, nieskazitelnej skromności, umysłu wysubtelnionego przymilnością, wdziękiem, całem wzięciem kreolki; ale sam na sam przechodziła kurtyzany, była szelmowska, rozpustna, bogata wciąż w nowe wymysły. Kontrast ten podoba się nadzwyczajnie typowi w rodzaju Crevela; pochlebia sobie że jest jedynym autorem tej komedji, wierzy że się ją gra wyłącznie dla niego samego i, podziwiając aktorkę, śmieje się z tej rozkosznej obłudy.
Walerja cudownie opanowała barona Hulot, zmusiła go aby się zestarzał, posługując się owem subtelnem pochlebstwem, które może odmalować szatański spryt tego rodzaju kobiet. Dla tych uprzywilejowanych organizacji przychodzi chwila, gdy — niby oblegana forteca która się długo broni — prawda występuje na jaw. Przewidując bliski rozkład don Juana Cesarstwa, Walerja zamierzyła go przyśpieszyć.
— Czemu ty się krępujesz, mój stary wiarusie? spytała go po pół roku ich tajemnego i podwójnie cudzołożnego związku. Czy masz pretensje? chcesz mnie zdradzać? Mnie się będziesz podobał o wiele lepiej, kiedy się nie będziesz malował. Daruj mi twoje sztuczne wdzięki. Czy myślisz że ja kocham w tobie ten lakier na trzewikach, tę kauczukową opaskę, ten gorset i fałszywy tupecik? Zresztą, im będziesz starszy, tem mniej będę się obawiała, że mi jaka rywalka zabierze mojego Hektora!
Wierząc tedy w niebiańską przyjaźń zarówno jak w uczucie pani Marneffe, przy której spodziewał się dokończyć życia, radca Stanu usłuchał tej rady przestając malować bokobrody i włosy. Otrzymawszy z ust Walerji to wzruszające wyznanie, rosły i piękny Hektor ukazał się pewnego ranka zupełnie biały. Pani Marneffe dowiodła bez trudu swemu drogiemu Hektorowi, że sto razy widziała białą linię tworzącą się u nasady włosów.
— Z siwizną jest ci cudownie do twarzy, rzekła na jego widok; łagodzi twoją fizjognomię, jesteś o wiele piękniejszy, jesteś uroczy.
Wreszcie baron, raz pchnięty na tę drogę, zrzucił skórzaną kamizelkę, gorset; wyzbył się całej swej uprzęży. Brzuch opadł, otyłość wyszła na jaw. Dąb zmienił się w wieżę, a ociężałość ruchów stała się tem bardziej przerażająca, iż baron, grając rolę Ludwika XII, zestarzał się straszliwie. Brwi zostały czarne i przypominały poniekąd pięknego Hulota, tak jak na złomie feudalnego muru przetrwa jakiś ornament, aby pokazać czem był zamek za swoich pięknych czasów. Tylko oko, wciąż młode i żywe, stanowiło z tą ogorzałą twarzą kontrast tem osobliwszy, ile że tam gdzie tak długo kwitły Rubensowe kolory, obecnie znaczyły się zmarszczki i bruzdy znamionujące wysiłki namiętności walczącej z naturą. Hulot stał się jedną z owych okazałych ruin ludzkich, w których męskość wyraża się kępkami włosów wyrastających z uszu, z nosa, z palców, niby mchy rosnące na wiekuistych niemal pomnikach rzymskiego cesarstwa.
W jaki sposób Walerja zdołała utrzymać obok siebie Crevela i Hulota, wówczas gdy mściwy major gwardji narodowej pragnął głośnego tryumfu nad baronem? Nie odpowiadając wprost na to pytanie, które znajdzie rozwiązanie w dramacie, zaznaczymy, że Elżbieta i Walerja wymyśliły wspólnie cudowną machinę, której potężne działanie pomagało osiągnąć ten rezultat. Marneffe, widząc żonę królującą w swem środowisku niby słońce w systemie słonecznym, zapłonął dla niej rzekomo nowym ogniem, szalał poprostu za nią. Zazdrość ta, czyniąc z imć Marneffa straszaka, niezmiernie pomnażała cenę faworów Walerji. Marneffe odnosił się do swego dyrektora z zaufaniem, które było w swem zaślepieniu niemal komiczne; jedyną osobą, która go drażniła, był właśnie Crevel.
Marneffe, zniszczony zboczeniami wielkomiejskiej rozpusty, opisywanej przez rzymskich poetów, a nie mającej nazwy w naszym nowoczesnym wstydliwym języku, stał się wstrętny niby woskowy preparat anatomiczny. Ale ta chodząca choroba, odziana wykwintnym kortem, kołysała swoje patykowate nogi w eleganckich pantalonach. Wyschła pierś stroiła się w niepokalaną bieliznę, a piżmo stłumiło cuchnące wyziewy ludzkiej zgnilizny. Ta ohyda rozpusty dogorywającej a strojnej — gdyż Walerja postawiła Marneffa na stopie zgodnej z jego majątkiem, orderem, stanowiskiem, — przerażała Crevela; nie mógł wytrzymać spojrzenia białych oczu zastępcy naczelnika. Marneffe był zmorą Crevela. Przejrzawszy osobliwą władzę w jaką przystroiły go Elżbieta i Walerja, bawił się z nią, grał na niej jak na instrumencie; że zaś karty były ostatnią ucieczką tej duszy równie zużytej jak ciało, skubał bez litości Crevela, uważającego że trzeba mu starać się o względy czcigodnego urzędnika, którego oszukiwał!
Widząc Crevela tak pokornym z tą wstrętną i plugawą mumią, widząc go zwłaszcza w tak głębokiej wzgardzie u Walerji, która śmiała się z Crevela jak z błazna, baron czuł się prawdopodobnie tak bezpiecznym od wszelkiej rywalizacji, że zapraszał go ciągle na obiad.
Walerja, strzeżona przez te dwie namiętności wciąż przy jej boku i przez zazdrosnego męża, ściągała wszystkie spojrzenia, budziła wszystkie żądze w kręgu w którym promieniowała. W ten sposób, zachowując pozory, zdołała, w niespełna trzy lata, ziścić najtrudniejsze warunki powodzenia o jakie zabiegają się kurtyzany osiągając je tak rzadko, mimo iż wspomagane skandalem, zuchwalstwem i blaskiem życia w pełnem słońcu. Niby djament pięknie oszlifowany i misternie oprawny przez jubilera, piękność Walerji, niegdyś zagrzebana w norze przy ulicy Doyené, uzyskała cenę ponad swą wartość, zadawała męczarnie!... Klaudjusz Vignon kochał potajemnie Walerję.
To wsteczne objaśnienie, dość potrzebne kiedy się odnajduje ludzi po trzech latach niewidzenia, jest niby bilansem Walerji. Oto bilans jej wspólniczki Elżbiety.
Kuzynka Bietka zajmowała w domu Walerji pozycję krewnej, która skojarzyła funkcję damy do towarzystwa i gospodyni; ale nie znała podwójnych upokorzeń, które przeważnie są udziałem istot dość nieszczęśliwych aby przyjąć tę dwuznaczną pozycję. Elżbieta i Walerja przedstawiały wzruszający obraz przyjaźni tak żywej i tak mało prawdopodobnej między kobietami, że Paryżanie, zawsze za sprytni, skwapliwie silą się ją spotwarzyć. Kontrast męskiej i suchej natury Lotarynki z wdzięczną kreolską naturą Walerji wspomagał tę obmowę. Pani Marneffe dodawała zresztą bezwiednie strawy plotkom, przez troskliwość z jaką się zajęła przyjaciółką, w zamiarze matrymonjalnym, który miał, jak się to pokaże, uwieńczyć zemstę Elżbiety. Olbrzymi przewrót dokonał się w Bietce; Walerja, która postanowiła ją ubrać, wyzyskała go doskonale. Ta szczególna dziewczyna, obecnie pojednana z gorsetem, sznurowała się, zużywała bandolinę na swoje gładkie włosy, kładła suknie takie jakie jej przyniesiono od krawcowej, nosiła wykwintne obuwie i szare jedwabne pończochy, włączone zresztą przez dostawców w rachunki Walerji i płacone przez tego komu przypadł ten obowiązek. Tak odświeżona, zawsze w żółtym kaszmirze, Bietka byłaby nie do poznania dla kogoś ktoby ją ujrzał po tych trzech latach. Ten drugi czarny djament, najrzadszy z djamentów, oszlifowany biegłą ręką i ujęty w odpowiednią oprawę, znalazł należną ocenę w oczach paru ambitnych urzędników. Kto ujrzał Bietkę pierwszy raz, tego przebiegał mimowolny dreszcz na widok dzikiej poezji którą zręczna Walerja umiała wydobyć, stylizując tualetą tę broczącą mniszkę, ujmując artystycznie w ciemne pasma tę suchą oliwkową twarz, w której błyszczały czarne oczy harmonizujące z kolorem włosów, i uwydatniające tę sztywną kibić. Bietka, niby Dziewica Kranacha i Van Eycka, niby Dziewica bizantyńska która wyszła ze swoich ram, zachowała sztywność, poprawność tych tajemnych figur, ciotecznych sióstr Izydy oraz bóstw zamkniętych w pochwy przez egipskich rzeźbiarzy. Był to chodzący granit, bazalt, porfir. Wolna od trosk na resztę życia, Bietka była w świetnym humorze, wnosiła z sobą wesołość wszędzie gdzie szła na obiad. Baron opłacał zresztą komorne małego mieszkanka, umeblowanego, jak wspomniano, szczątkami buduaru i sypialni przyjaciółki jej Walerji.
— Zacząwszy, powiadała, życie jak istna zgłodniała koza, kończę je jako lwica.
Dalej wykonywała co najtrudniejsze roboty szmuklerskie dla p. Rivet, jedynie (powiadała) aby nie tracić czasu. Mimo to, życie jej było, jak to wykażemy, bardzo zajęte; ale w duchu urodzonych wieśniaków leży, aby nigdy nie poniechać zarobku, podobni są w tem do żydów.
Co rano, prawie o świcie, kuzynka Bietka szła osobiście do wielkich Hal. Wedle planu Bietki, książka gospodarska, która rujnowała barona Hulot, miała bogacić jej drogą Walerję, i bogaciła ją w istocie.
Któraż gospodyni domu nie odczuła, od r. 1838, opłakanych następstw teorji antyspołecznych rozsiewanych w niższych klasach przez demagogicznych pisarzy? W każdym domu rana służby jest dziś najkrwawszą ze wszystkich ran gospodarczych. Poza bardzo rzadkiemi wyjątkami, które zasługiwałyby na nagrodę Montyona, kucharz i kucharka są to złodzieje domowi, złodzieje z urzędu, bezczelni, a rząd staje się dla nich niejako passerem, rozwijając popęd do kradzieży, niemal uświęconej u kucharek odwiecznym konceptem o koszykowem. Tam gdzie dawniej te kobiety czerpały dwa franki aby postawić na loterję, tam obecnie zgarniają pięćdziesiąt franków aby je włożyć do kasy oszczędności. A zimnym purytanom, którzy się bawią w robienie na Francji filantropijnych doświadczeń, zdaje się że umoralniają lud! Pomiędzy kredensem a targiem, służba ustawiła swoje tajemne rogatki, i gmina Paryża nie jest tak sprawna w poborze myta, jak oni w ściąganiu podatku od wszystkiego. Poza pięćdziesięcioma od sta któremi okładają prowianty, wymagają jeszcze sowitej kolendy od dostawców. Najwięksi kupcy drżą przed tą tajemną potęgą; opłacają ją bez słowa, wszyscy: wynajemcy powozów, jubilerzy, krawcy etc. Temu, kto próbuje ich kontrolować, odpowiadają zuchwalstwem, lub też kosztowną szykaną udanej niezręczności; zasięgają dziś informacji o chlebodawcach jak ci niegdyś o nich. Zło, które dosięgło szczytu i przeciw któremu trybunały zaczynają występować, ale napróżno, mogłoby zniknąć jedynie zapomocą prawa, któreby ustanowiło dla służby przymus książki robotniczej. Wówczas zło znikłoby jak czarami. Ponieważ każdy służący zmuszony byłby okazać swoją książkę, a państwo byliby obowiązani wyszczególnić przyczyny odprawy, demoralizacja znalazłaby niewątpliwie hamulec. Ludzie zajmujący się w tej chwili wysoką polityką nie mają pojęcia o rozmiarach zepsucia niższych klas w Paryżu: równe jest zawiści która je pożera. Statystyka milczy co do przerażającej liczby dwudziestoletnich robotników, którzy żenią się z czterdziesto- i pięćdziesięcioletniemi kucharkami, zbogaconemi kradzieżą. Dreszcz wstrząsa na myśl o skutkach podobnych związków z trojakiego punktu widzenia: częstości zbrodni, zbękarcenia rasy i złych małżeństw. Co do szkody czysto pieniężnej powodowanej przez kradzieże domowe, jest ona, ze społecznego punktu widzenia, ogromna. Życie, podrożone w ten sposób o połowę, wzbrania większości małżeństw wszystkiego co zbyteczne. Zbyteczne!... to połowa handlu w kraju, to wykwint życia. Książki, kwiaty są wielu ludziom tak samo potrzebne jak chleb.
Elżbieta, która znała tę okropną ranę paryskiego gospodarstwa, umyśliła prowadzić dom Walerji, wówczas gdy jej obiecała swą pomoc w owej strasznej scenie, kiedy to przyrzekły sobie być jak siostry. Sprowadziła tedy z Wogezów swoją krewną po matce, dawną kucharkę biskupa w Nancy, starą pannę nabożną i bardzo uczciwą. Mimo to, obawiając się jej niedoświadczenia w Paryżu, zwłaszcza zaś złych wpływów którym tak łatwo ulegają nazbyt kruche cnoty, Elżbieta chodziła z Maturyną do Hal i starała się ją nauczyć kupować. Znać prawdziwą cenę towaru aby zyskać szacunek przekupnia, jadać potrawy w dobrą porę, jak np. rybę, wówczas gdy nie są drogie, znać kurs każdego prowiantu i umieć przewidzieć zwyżkę aby zrobić zapas w porze zniżki, ten zmysł gospodarski jest w Paryżu najpotrzebniejszy w prowadzeniu domu. Ponieważ Maturyna miała ładną płacę, ponieważ obsypywano ją podarkami, była na tyle przywiązana do domu aby się cieszyć z taniego zakupu. Toteż od pewnego czasu rywalizowała z Elżbietą, która, uznawszy ją za dość wytrawną i pewną, sama chodziła do Hal już tylko w dnie gdy Walerja miała gości, co, mówiąc nawiasem, zdarzało się często. Oto czemu. Z początku baron przestrzegał najściślej pozorów; ale w krótkim czasie namiętność jego stała się tak gwałtowną i zachłanną, że pragnął się rozłączać z Walerją jak najmniej. Z początku jadał u niej cztery razy na tydzień, później oczarowała go myśl aby bywać na obiedzie codzień. W pół roku po ślubie córki, płacił dwa tysiące miesięcznie tytułem pensji. Pani Marneffe zapraszała osoby, które jej drogi baron pragnął ugościć. Zresztą, obiad był zawsze przygotowany na sześć nakryć, baron mógł przyprowadzać trzy osoby niespodzianie. Elżbieta oszczędnością swoją urzeczywistniła nadzwyczajny problem utrzymania tego zbytkownego stołu za tysiąc franków, tysiąc zaś dawała miesięcznie pani Marneffe. Tualety Walerji opłacali hojnie Crevel i baron, przyczem dwie przyjaciółki umiały jeszcze wykroić tysiąc franków z tego wydatku. Toteż ta kobieta tak czysta, tak biała, posiadała w tej chwili około stupięćdziesięciu tysięcy franków oszczędności. Skupiła swoją rentę i swoje miesięczne obrywki kapitalizując je i pomnażając o ogromne zyski, dzięki szczodrości z jaką Crevel dopuszczał kapitały swojej księżniczki do swych szczęśliwych operacji finansowych. Crevel wtajemniczył Walerję w gwarę i technikę giełdy; i, jak wszystkie Paryżanki, niebawem przewyższyła mistrza. Elżbieta, która nie wydawała ani szeląga ze swoich tysiącdwustu franków, która miała zapłacone komorne i tualetę, i nie wyjmowała ani grosza z kieszeni, posiadała również kapitalik pięciu czy sześciu tysięcy franków, którym Crevel obracał po ojcowsku.
Miłość barona i Crevela była wszakże ciężkiem brzemieniem dla Walerji. W dniu w którym się zaczyna opowiadanie tego dramatu, Walerja, podniecona jednem z owych wydarzeń, będących w życiu niby uderzenie dzwonu na które zlatują się pszczoły, Walerja zaszła do Elżbiety, aby dać sobie upust w owych długich lamentacjach, czemś w rodzaju mówionego papierosa, którym kobiety lubią usypiać małe niedole swojej egzystencji.
— Bietko, kochanie moje, dziś rano mam dwie godziny Crevela, to straszne! Och! jakbym chętnie posłała ciebie na moje miejsce!
— Na nieszczęście, to niemożliwe, odparła Elżbieta z uśmiechem. Umrę dziewicą.
— Należeć do tych dwóch starców! są chwile w których wstyd mi samej siebie! Ach! gdyby moja biedna matka mnie widziała!
— Bierzesz mnie za Crevela, odparła Bietka.
— Powiedz mi, moja droga Bietko, że mną nie pogardzasz?...
— Och! gdybym była ładna, dopierożbym miała... przygód! wykrzyknęła Bietka. Daję ci absolucję.
— Ale tybyś słuchała tylko serca, rzekła pani Marneffe z westchnieniem.
— Ba! odparła Elżbieta, Marneffe to trup którego zapomniano pogrzebać, baron jest niby twoim mężem, Crevel to twój wielbiciel; uważam że jesteś jak wszystkie kobiety, najzupełniej w porządku.
— Nie, moje kochanie najdroższe, to nie to, to nie stąd ból, ty mnie nie możesz zrozumieć...
— Och! owszem!... wykrzyknęła Lotarynka, bo ten domyślnik to cząstka mojej zemsty. Cóż chcesz, pracuję nad tem.
— Kocham Wacława tak, że chudnę z tego, a nie mogę osiągnąć bodaj tyle aby go widzieć! rzekła Walerja przeciągając się. Hulot zaprasza go do mnie na obiad, a on odmawia! Nie wie ten potwór, że ja go ubóstwiam! Cóż to jest, ta jego żona? Ładny kawał mięsa! tak, ładna, owszem, ale ja znam siebie: ja jestem większa szelma!
— Bądź spokojna, moja dziewczynko, przyjdzie, rzekła tonem jakim piastunki mówią do kapryszących dzieci, ja chcę tego...
— Ale kiedy?
— Może w tym tygodniu.
— Chodź, niech cię uściskam.
Jak z tego widać, te dwie kobiety stanowiły jedno, wszystkie postępki Walerji, nawet najszaleńsze, jej przyjemności, dąsy, wszystko rozstrzygało się po dojrzałym namyśle między niemi dwiema.
Elżbieta, dziwnie podniecona tem życiem kurtyzany, radziła Walerji we wszystkiem i snuła bieg swojej zemsty z nieubłaganą logiką. Ubóstwiała zresztą Walerję, zrobiła z niej swoją córkę, swoją przyjaciółkę, swoją miłość, znajdowała w niej powolność kreolki, miękkość rozkosznicy; szczebiotała z nią co rano z większą o wiele przyjemnością niż niegdyś z Wacławem, mogły się śmiać ze swoich wspólnych szelmostw, z głupoty mężczyzn, obliczać wspólnie rosnące procenty swoich skarbonek. Elżbieta znalazła zresztą w swoim planie i w nowej przyjaźni o ileż bogatszy pokarm niż w niedorzecznej miłości do Wacława! Rozkosze nasyconej nienawiści są najgorętsze, najmocniejsze w sercu ludzkiem. Miłość jest niejako złotem, a nienawiść żelazem w tej kopalni uczuć, która w nas się kryje. Wreszcie Elżbieta znajdowała w Walerji w całym blasku ową piękność którą ubóstwiała, jak ubóstwia się wszystko czego się nie ma, piękność o wiele przystępniejszą niż uroda Wacława, który był zawsze dla niej zimny i nieczuły.
Po trzech blisko latach Elżbieta zaczynała widzieć postępy podkopu, nad którym pracowała obracając na to całe swe życie i inteligencję. Elżbieta myślała, pani Marneffe działała. Pani Marneffe była toporem, Elżbieta ręką która nim władała, i ręka ta szybkiemi ciosami niszczyła rodzinę, która z dnia na dzień stawała się jej bardziej nienawistną: nienawidzi się bowiem coraz więcej, tak jak się kocha z każdym dniem więcej, gdy się kocha. Miłość i nienawiść są to uczucia, które znajdują pokarm w sobie samych; ale z tych dwu uczuć nienawiść ma dłuższe życie. Miłość ograniczona jest granicami sił, czerpie swą moc w życiu i użyciu; nienawiść podobna jest do śmierci, do skąpstwa, jest poniekąd czynną abstrakcją, ponad człowiekiem i życiem. Elżbieta, wszedłszy w egzystencję do której była stworzona, rozwinęła w niej wszystkie swoje zdolności; władała na sposób jezuitów, jako tajemna potęga. Toteż cała jej istota była jak odrodzona. Twarz jej promieniała. Elżbieta marzyła o tem, aby zostać marszałkową Hulot.
Ta scena, w której dwie przyjaciółki zwierzały sobie bez ogródek najdrobniejsze myśli nie dobierając wyrażeń, miała miejsce tuż po powrocie z Hal, dokąd Elżbieta udała się aby zakupić przybory do wykwintnego obiadu. Marneffe, który miał chętkę na miejsce po panu Coquet, podejmował go wraz z cnotliwą panią Coquet, a Walerja miała nadzieję, że jeszcze tego wieczora Hulot ubije z naczelnikiem sprawę jego dymisji. Elżbieta ubierała się, szła na obiad do baronowej.
— Wrócisz, Bietko moja, aby nam podać herbatę? spytała Walerja.
— Mam nadzieję...
— Jakto, masz nadzieję? Czyżbyś doszła do tego, że sypiasz z Adeliną aby spijać jej łzy we śnie?
— Gdyby to było możliwe! odparła Bietka ze śmiechem, nie zarzekam się. Ona pokutuje za swoje szczęście, ja jestem szczęśliwa, przypominam sobie nasze dzieciństwo. Każdy ma swoją kolej. Ona znajdzie się w błocie, a ja będę hrabiną Forzheim.
Elżbieta udała się na ulicę Plumet, gdzie od jakiegoś czasu chodziła tak jak się chodzi do teatru, aby się nasycić wrażeniami.
Mieszkanie, które Hulot wyszukał dla żony, składało się z obszernego przedpokoju, salonu, i sypialni wraz z gotowalnią. Jadalnia przylegała dłuższym bokiem do salonu. Dwa pokoiki dla służby i kuchnia, położone na trzeciem piętrze, uzupełniały to mieszkanie, godne jeszcze radcy Stanu, dyrektora w ministerjum wojny. Dom, dziedziniec i schody były majestatyczne. Baronowa, zmuszona umeblować salon, swój pokój i jadalnię resztkami dawnej świetności, wybrała co było lepszego z domu przy ulicy Uniwersyteckiej. Biedna kobieta kochała zresztą te nieme świadki swego szczęścia, które dla niej miały wymowę poniekąd pocieszającą. Dostrzegała w swoich wspomnieniach kwiaty, tak jak widziała na dywanie różyczki, ledwie widzialne dla innych.
Wchodząc do obszernego przedpokoju, gdzie tuzin krzeseł, barometr i wielki piec, oraz długie firanki z białego perkalu z czerwonemi obwódkami przypominały okropne przedpokoje ministerjalne, doznawało się ściśnięcia w sercu; zgadywało się samotność w jakiej żyła ta kobieta. Cierpienie, tak samo jak rozkosz, wytwarza wkoło siebie atmosferę. Od pierwszego rzutu oka wie się co włada w domu, miłość czy rozpacz. Zastawało się Adelinę w olbrzymiej sypialni, umeblowanej pięknemi meblami Jakóba Desmaltersa, z nakrapianego mahoniu strojnego ozdobami w stylu Cesarstwa, owemi bronzami, które dokazały tej sztuki aby być jeszcze zimniejsze niż mosiądz Ludwika, XVI! Dreszcz przechodził gdy się widziało tę kobietę siedzącą na rzymskim fotelu, przed sfinksami stoliczka do roboty, pobladłą, bez kolorów, przybierającą sztuczną wesołość, zachowującą swą majestatyczną postawę, tak jak umiała zachować niebieską aksamitną suknię, którą nosiła w domu. Ta niezłomna dusza podtrzymywała ciało i przedłużała piękność. Z końcem pierwszego roku swego wygnania w tym apartamencie, baronowa zmierzyła nieszczęście w całej jego rozciągłości.
— Przenosząc mnie tutaj, Hektor stworzył mi życie i tak o wiele za piękne dla prostej wieśniaczki, powiadała sobie. On tak chce; niech się dzieje jego wola. Jestem baronową Hulot, bratową marszałka Francji, nigdy nie popełniłam najmniejszego błędu, dzieci moje mają los zapewniony, mogę czekać śmierci, spowita w niepokalane zasłony mojej czystości małżeńskiej, w krepy mego minionego szczęścia.
Portret Hulota, malowany przez Roberta Lefebvre w r. 1810, w mundurze naczelnego komisarza gwardji cesarskiej, wisiał nad stoliczkiem do roboty, w którym, w razie jakiejś wizyty, Adelina chowała Naśladowanie Chrystusa, swoją zwyczajną lekturę. Ta Magdalena bez zmazy też słuchała głosu Ducha św. na swojej pustyni.
— Cóż, Marysiu, spytała Elżbieta kucharki która jej otworzyła, jakże się miewa poczciwa Adelina?
— Och, na pozór niby to dobrze, panienko; ale, między nami mówiąc, jeżeli się będzie upierała aby żyć w ten sposób, zabije się, szepnęła Marysia do ucha Elżbiety. Doprawdy, powinnaby panienka przemówić jej do rozsądku. Wczoraj nasza pani kazała sobie rano dać szklankę mleka i kawałek bulki; na obiad albo śledzia, albo trochę zimnej cielęciny: miałam ugotować funt na cały tydzień! Nie chce wydać więcej niż dziesięć su na dzień. To niema sensu. Gdybym wspomniała o tym pięknym projekcie panu marszałkowi, mógłby się pogniewać z panem baronem i wydziedziczyć go; ale panienka, taka dobra i mądra, potrafi to jakoś ułożyć...
— A czemu nie zwrócisz się z tem do pana? spytała Elżbieta.
— Och, panno Elżbieto, toć już z górą trzy tygodnie jak go tu oko nie widziało: a, od ostatniego razu jak pani tu była. Zresztą pani zabroniła, pod grozą wydalenia, prosić kiedykolwiek pana o pieniądze. Ale też biedna nasza pani się utrapi!... To pierwszy raz pan zapomniał o niej tak długo... Za każdym dzwonkiem pani biegła do okna... ale od pięciu dni nie rusza się już z fotelu. Czyta! Za każdym razem kiedy idzie do pani hrabiny, powiada: „Marysiu (niby powiada), gdyby pan przyszedł, powiedz że jestem w domu i poślij do mnie stróża, dostanie dobrze za fatygę.“
— Biedna Adelina! rzekła Bietka, to serce się kraje. Codzień przypominam o niej baronowi. Ale cóż, powiada: „Masz słuszność, Bietko, jestem nędznikiem; żona moja to anioł, a ja potwór! Pójdę jutro...“ I siedzi u pani Marneffe; ta kobieta rujnuje go, a on ją ubóstwia; żyje tylko przy niej. Ja robię co mogę. Gdyby mnie tam nie było, gdybym nie miała przy sobie Maturyny, baron wydawałby dwa razy tyle; że zaś nie ma już prawie nic, jużby sobie może w łeb strzelił. Tak, Marysiu: a Adelina nie przeżyłaby śmierci męża, jestem pewna. Staram się bodaj związać koniec z końcem i czuwać aby baron nie trwonił zbyt wiele...
— Toż samo powiada biedna pani, odparła Marysia; wie ile panience jest dłużna; mówi że długo panienkę źle sądziła.
— A! rzekła Elżbieta. Nic więcej ci nie mówiła?
— Nie, panienko. Jeżeli panienka chce jej zrobić przyjemność, niech jej panienka mówi o panu; zazdrości panience, że go panienka codzień widuje.
— Czy jest sama?
— Nie, panienko, jest pan marszałek. Och! przychodzi codzień i zawsze pani powiada mu, że widziała pana rano, że wraca w nocy bardzo późno.
— Macie dziś dobry obiad, co? spytała Bietka.
Marysia wahała się z odpowiedzią, mięszała się pod spojrzeniem Bietki, kiedy otwarły się drzwi i marszałek Hulot wyszedł śpiesznie. Idąc, skłonił się Bietce bez słowa, upuścił jakiś papier. Bietka podniosła papier: pobiegła na schody, daremnie bowiem było wołać na głuchego człowieka; ale umyślnie starała się nie dogonić marszałka. Wróciła i przeczytała ukradkiem następujące słowa skreślone ołówkiem:
„Drogi bracie, mąż dał mi pieniądze na dom zgóry na kwartał, ale Hortensja jest w takiej potrzebie że pożyczyłam jej całą sumę; i to ledwie starczyło aby ją wybawić z kłopotów. Czy mógłbyś mi zaliczyć kilkaset franków? bo nie chcę znów prosić Hektora o pieniądze; wymówka z jego ust sprawiłaby mi zbytnią przykrość.“
— Och, pomyślała Elżbieta, w jakiejż ostateczności musi się znajdować, skoro w ten sposób nagina swoją dumę?
Elżbieta weszła do pokoju, zastała Adelinę we łzach, rzuciła się jej na szyję.
— Adelino, moje drogie dziecko, wiem wszystko! rzekła. O, marszałek upuścił ten papier, był tak wzburzony, biegł bez tchu... Ten niegodziwy Hektor nie dał ci pieniędzy od...?
— Daje najpunktualniej, odparła baronowa, ale Hortensja była w potrzebie, i...
— I nie miałaś za co ugotować dziś obiadu, przerwała kuzynce Bietka. Teraz rozumiem zakłopotaną minę Marysi, kiedy ją zagadnęłam o obiad. Nie bądź dzieckiem, Adelino! pozwól że ci oddam moje oszczędności.
— Dziękuję ci, moja poczciwa Bietko, odparła Adelina ocierając łzy. To tylko chwilowy kłopot, a o przyszłości już pomyślałam. Ograniczę odtąd wydatki do dwóch tysięcy czterystu franków, wraz z mieszkaniem, i będę je miała. Zwłaszcza ani słowa Hektorowi. Jak się ma, czy zdrów?
— Och! jak ryba! i wesół! myśli tylko o tej swojej czarownicy, o Walerji.
Pani Hulot wpatrywała się w wielki srebrny świerk rosnący pod oknem; Elżbieta nie mogła nic wyczytać w oczach kuzynki.
— Powiedziałaś mu, że to jest dzień, w którym zbieramy się tu wszyscy na obiad?
— Owszem!... ale co! pani Marneffe wydaje wielki obiad, ma nadzieję obrobić dymisję pana Coquet, wobec tego znika wszystko. Posłuchaj mnie, Adelino; wiesz jak jestem zażarta na punkcie małżeństwa. Twój mąż, moja droga, zrujnuje cię z pewnością. Myślałam, że zdam się wam wszystkim na coś u tej kobiety, ale to jest istota zepsuta bez granic, wymoże na twoim mężu rzeczy, które mogą was wszystkich okryć hańbą.
Adelina uczyniła ruch osoby pchniętej sztyletem w samo serce.
— Ależ tak, Adelino, jestem tego pewna. Muszę wreszcie otworzyć ci oczy. Myślmy tedy o przyszłości. Marszałek jest stary, ale pociągnie jeszcze długo, ma ładną pensję; gdy umrze, wdowa po nim dostanie sześć tysięcy franków. Z taką sumą podejmuję się wyżywić was wszystkich! Użyj swojego wpływu na staruszka aby nas ożenić. To nie dlatego aby zostać panią marszałkową, dbam o te głupstwa tyle co o sumienie pani Marneffe; ale wszyscy będziecie mieli chleb. Widzę że Hortensji go zbywa, skoro jej oddajesz swój własny.
Zjawił się marszałek; stary żołnierz odbył drogę tak szybko, że ocierał sobie czoło fularem.
— Oddałem dwa tysiące franków Marysi, rzekł do ucha bratowej.
Adelina oblała się rumieńcem. Dwie łzy zawisły na jej długich jeszcze rzęsach, ścisnęła w milczeniu rękę starca, którego fizjognomia oddychała radością szczęśliwego kochanka.
— Chciałem, Adelino, ofiarować ci jakiś prezent za tę sumę, ciągnął; zamiast mi ją oddawać, wybierz sobie sama co ci się najlepiej spodoba.
Ujął rękę, którą mu podawała Elżbieta, ucałował tę rękę, tak był roztargniony w swojem szczęściu.
— Nieźle się zapowiada, rzekła Adelina do Elżbiety uśmiechając się o tyle o ile mogła się uśmiechać.
W tej chwili zjawił się młody Hulot z żoną.
— Czy brat będzie? spytał marszałek krótko.
Adelina wzięła ołówek i napisała na karteczce te słowa:
„Oczekuję go, przyrzekł dziś rano że przyjdzie; ale gdyby się nie zjawił, to znaczy że został u ministra, szalenie jest zajęty.“
Podała papier. Wymyśliła ten sposób rozmowy z marszałkiem; zapas karteczek, wraz z ołówkiem, znajdował się zawsze na stoliku.
— Wiem, odparł marszałek, zajęty jest wciąż bardzo z przyczyny Algieru.
W tej chwili weszli Hortensja i Wacław. Widząc całą rodzinę wkoło siebie, baronowa zwróciła na marszałka spojrzenie, które zrozumiała jedynie Elżbieta.
Artysta noszony na rękach przez świat, ubóstwiany przez żonę, wypiękniał jeszcze w szczęściu. Twarz stała się niemal pełna, zręczna kibić zdradzała rasę. Jego przedwczesna sława, znaczenie, zwodnicze pochwały jakie świat rzuca artystom, tak jak się mówi dzieńdobry lub rozmawia o pogodzie, dały mu to poczucie swojej wartości, które wyradza się w zarozumiałość, skoro talent uleci. Krzyż Legii honorowej dopełniał wielkiego człowieka jakim Wacław był w swojem mniemaniu.
Po trzech latach małżeństwa, Hortensja była z mężem jak pies ze swoim panem; na każdy jego ruch odpowiadała spojrzeniem jakgdyby pytającem; wciąż miała oczy wlepione w niego jak skąpiec w swój skarb, rozczulała swoją pełną podziwu abnegacją. Czuć było w niej duszę i rady matczyne. Piękność jej, zawsze ta sama, była w tej chwili przyćmiona — poetycznie zresztą — łagodnym cieniem ukrytej melancholji.
Na widok kuzynki, Elżbieta pomyślała, że tak długo wstrzymywana skarga przerwie wreszcie słabe osłonki dyskrecji. Od samego zarania miodowych miesięcy, Elżbieta osądziła, że młode małżeństwo ma o wiele za małe dochody na tak wielką miłość.
Hortensja, ściskając matkę, wymieniła z nią z ust do ucha i z serca do serca kilka słów, których tajemnicę Bietka odgadła z ich gestów.
— Adelina będzie musiała, jak ja, pracować na życie, myślała kuzynka Bietka. Muszę z niej wydobyć, co zamierza. Te ładne paluszki dowiedzą się wreszcie, jak moje, co to jest musowa praca.
O szóstej, cała rodzina przeszła do jadalni. Było nakrycie i dla Hektora.
— Zostaw, rzekła baronowa do Marysi, pan przychodzi czasem późno.
— Och, ojciec przyjdzie, rzekł młody Hulot do matki, przyrzekł mi to kiedyśmy się rozstawali w Izbie.
Elżbieta śledziła wszystkie fizjognomie, niby pająk w swojej sieci. Znała Wiktora i Hortensję od maleńkości, twarze ich były dla niej jak szyba, przez którą czytała w ich młodych duszach. Otóż z paru spojrzeń Wiktora na matkę, odgadła że nad Adeliną wisi jakieś nieszczęście, które Wiktor waha się wyjawić. Młody i sławny adwokat był w duszy smutny. Głęboka jego cześć dla matki przebijała w bólu, z jakim się jej przyglądał. Co do Hortensji, była widocznie zajęta własnemi zgryzotami; Elżbieta wiedziała, że od dwóch tygodni doświadcza pierwszych niepokojów, jakie brak pieniędzy sprawia uczciwym ludziom, młodym kobietom, wogóle tym, którym życie zawsze się uśmiechało i którzy maskują swoje obawy. Toteż od pierwszej chwili Bietka odgadła, że matka nic nie dała córce. Skrupulatna Adelina zniżyła się tedy do kłamliwych słówek, jakie potrzeba nasuwa pożyczającym. Zaduma Hortensji i jej brata, głęboka melancholja baronowej, sprawiły że obiad był smutny, zwłaszcza jeżeli sobie uprzytomnimy skrępowanie jakie wnosiła głuchota starego marszałka. Trzy osoby ożywiały scenę, Elżbieta, Celestyna i Wacław. Miłość Hortensji rozwinęła w artyście owo właściwe Polakom ożywienie, tę gaskońską bujność, to sympatyczne roztrzepanie, cechujące tych Francuzów Północy. Usposobienie jego, fizjognomia, powiadały wyraźnie że wierzy w siebie i że biedna Hortensja, posłuszna radom matki, kryje mu wszystkie kłopoty domowe.
— Musisz być rada, zagadnęła Bietka siostrzenicę wstając od stołu, mama wydobyła cię z kłopotu, zasilając cię własną sakiewką.
— Mama! odparła Hortensja zdziwiona. Och! biedna mama, to ja chciałabym dla niej skądś zdobyć pieniądze! Ty nie wiesz, Bietko: otóż ja mam straszliwe podejrzenie, że mama pracuje potajemnie.
Towarzystwo mijało właśnie wielki nieoświetlony salon, idąc za Marysią, która przenosiła lampę z jadalnego pokoju do sypialni Adeliny. W tej chwili Wiktor trącił w ramię Elżbietę i Hortensję; obie zrozumiały ten gest, przepuściły Wacława, Celestynę, marszałka i baronową do sypialni, i przystanęły we framudze okna.
— Cóż się stało, Wiktorze? spytała Elżbieta. Przysięgłabym, że to jakieś nieszczęście, którego sprawcą jest ojciec.
— Niestety, tak, odparł Wiktor. Lichwiarz nazwiskiem Vauvinet ma za sześćdziesiąt tysięcy franków weksli ojca i chce go zaskarżyć! Próbowałem mówić z ojcem w Izbie o tej nieszczęsnej sprawie, ale nie chciał zrozumieć, unikał mnie niemal. Czy trzeba uprzedzić matkę?
— Nie, nie, rzekła Elżbieta, zbyt wiele ma zgryzot, zadałbyś jej śmiertelny cios, trzeba ją oszczędzać. Nie wiecie, w jakiem ona jest położeniu: gdyby nie stryj, nie zastalibyście tutaj obiadu.
— Och, Boże, Wiktorze, my jesteśmy potwory, rzekła Hortensja; Bietka mówi nam to, co powinniśmy byli odgadnąć. Ten obiad dławi mnie!
Hortensja nie dokończyła, przyłożyła chustkę do ust aby powstrzymać szloch, płakała.
— Powiedziałem temu Vauvinetowi aby zaszedł do mnie jutro, odparł Wiktor; ale czy on się zadowoli mojem poręczeniem? Nie sądzę. Tacy ludzie chcą gotowizny, aby z niej móc wyciskać lichwiarskie procenty.
— Sprzedajmy naszą rentę! rzekła Elżbieta do Hortensji.
— Cóżby to dało? piętnaście czy szesnaście tysięcy franków, odparł Wiktor, a trzeba sześćdziesięciu!
— Droga Bietka! wykrzyknęła Hortensja ściskając Bietkę z wylewem czystego serca.
— Nie, Elżbieto, zachowaj swój fundusik, rzekł Wiktor ściskając rękę Bietki. Przekonam się jutro, co ten człowiek myśli. Jeżeli moja żona się zgodzi, zdołam powstrzymać, opóźnić pościg. Och! dopuścić, aby szarpano cześć naszego ojca, to byłoby okropne! Coby na to powiedział minister wojny? Pensja ojca, zastawiona od trzech lat, będzie wolna aż w grudniu; nie można jej tedy ofiarować jako zabezpieczenia. Ten Vauvinet prolongował weksle jedenaście razy; możecie sobie wyobrazić, co za sumy zapłacił ojciec procentami! Trzeba zamknąć tę otchłań.
— Gdyby pani Marneffe zechciała go rzucić... rzekła Hortensja z goryczą.
— Niech Bóg broni! rzekł Wiktor. Znalazłby sobie może inną, a tam najkosztowniejsze wkłady już są zrobione.
Cóż za zmiana w tych dzieciach, niegdyś tak pełnych szacunku, które matka tak długo trzymała w bezwzględnem uwielbieniu dla ojca! Już go osądziły.
— Gdyby nie ja, rzekła Elżbieta, ojciec zrujnowałby się jeszcze bardziej.
— Wracajmy, rzekła Hortensja, mama jest sprytna, domyśliłaby się czegoś. Dobrze radzi Bietka, nie pokazujmy jej nic... bądźmy weseli.
— Wiktorze, ty nie wiesz, dokąd was zaprowadzi ojciec ze swoją pasją do kobiet, rzekła Elżbieta. Pomyśl o tem, aby zapewnić wam wszystkim życie wydając mnie za marszałka; powinnibyście wszyscy pomówić z nim dziś wieczór, ja wyjdę umyślnie wcześniej.
Wiktor przeszedł do pokoju matki.
— I cóż, moje biedne maleństwo, szepnęła Elżbieta do kuzynki, a ty jak dasz sobie radę?
— Przyjdź do nas na obiad jutro, pogadamy, odparła Hortensja. Nie wiem zupełnie co począć; ty znasz co to życie, poradzisz mi.
Podczas gdy cała rodzina starała się nakłonić marszałka do ożenku, Elżbieta zaś wracała na ulicę Vanneau, zaszedł tam wypadek, jeden z tych, które w kobietach takich jak pani Marneffe, rozwijają całą energię, zmuszając je do rozwinięcia wszystkich zasobów zepsucia. Uznajmy bodaj ten stały fakt: w Paryżu życie jest zbyt czynne, aby źli ludzie robili złe z popędu; bronią się przy pomocy występku przeciw niebezpieczeństwom, oto wszystko.
Pani Marneffe, której salon zapełniała jej wierna gromadka, rozsadziła właśnie gości do wista, kiedy lokaj, pensjonowany wiarus znaleziony gdzieś przez barona, oznajmił:
— Pan baron Montez de Montejanos.
W Walerji serce zamarło na chwilę, ale skoczyła ku drzwiom, wołając:
— Kuzynek!...
Poczem, dopadłszy Brazylijczyka, szepnęła mu te słowa:
— Jesteś moim krewnym, albo wszystko między nami skończone! — Jakto! dodała głośno, prowadząc Brazylijczyka do kominka, Henryku, więc nie zginąłeś na morzu, jak mi mówiono? Opłakiwałam cię trzy lata...
— Jak się masz, drogi przyjacielu, rzekł Marneffe podając rękę Brazylijczykowi, którego strój godny był Brazylijczyka milionera.
Baron Henryk Montez de Montejanos obdarzony był przez podzwrotnikowy klimat powierzchnością i cerą, które widuje się u teatralnych Otellów; przerażał swojem posępnem wejrzeniem, ale to był jedynie pozór: charakter bowiem miał łagodny i tkliwy, przeznaczający go z góry na ofiarę owego wyzysku, jaki słabe kobiety uprawiają na silnych mężczyznach. Wyraz twarzy miał lekceważący, postawę kształtną i muskularną; ale cała jego siła ujawniała się tylko w stosunku do mężczyzn: jestto najwyższy hołd oddany kobiecie, a smakują go one z takiem upojeniem, że mężczyźni, prowadząc pod rękę kochankę, przybierają wszyscy nader pocieszne miny junaków. Baron ubrany był wspaniale: niebieski frak z guzikami z litego złota, czarne spodnie, wykwintne buciki o niepokalanym połysku, rękawiczki ostatniej mody; Brazylią trącił jedynie wielki djament, wartości około stu tysięcy franków, który błyszczał jak gwiazda na sutym fontaziu z niebieskiego jedwabiu. Biała kamizelka rozchylała się tak, iż widać był z pod niej płócienną koszulę bajecznie cienką. Nad czołem, wypukłem jak czoło satyra — oznaka zaciekłych namiętności — wyrastały krucze włosy gęste jak las dziewiczy; pod niemi zaś błyszczała para jasnych oczu, dzikich tak że można było przypuszczać, iż matka barona, nosząc go w łonie, zlękła się jakiego jaguara.
Ten wspaniały egzemplarz portugalskiej rasy w Brazylii stanął plecami do kominka, w postawie paryskiego bywalca; z kapeluszem w ręce, z łokciem wspartym na aksamitnem pokryciu kominka pochylił się ku pani Marneffe i szeptał z nią pocichu, niewiele troszcząc się o pocieszne figury, które, jego zdaniem, bardzo nie w porę znalazły się w salonie.
To nagłe zjawienie, ta postawa i mina Brazylijczyka, wywołały zarówno u Crevela jak u barona zupełnie identyczny gest zaciekawienia pomięszanego z obawą. Toteż, mimika tych dwóch prawdziwych namiętności była tak komiczna przez tożsamość swego mechanizmu, że człowiek dość sprytny aby zrozumieć sytuację musiałby się uśmiechnąć. Crevel, zawsze łyk i kupczyk mimo że mer Paryża, dłużej na nieszczęście wytrwał w tej pozie niż jego współpracownik, tak iż baron podchwycił w przelocie mimowolne wyznanie Crevela. Był to jeden cios więcej dla zakochanego starca; postanowił się rozmówić z Walerją.
— Dziś wieczór, powiadał sobie również Crevel układając karty, trzeba z tem skończyć...
Masz pan serce, krzyknął nań Marneffe, a renonsujesz!
— Och, przepraszam, odparł Crevel chcąc cofnąć kartę. — Ten nowy baron wydaje mi się zbyteczny, mówił dalej do siebie. Że Walerja żyje z moim baronem, to moja zemsta, i mam sposób aby się go pozbyć; ale ten kuzynek!... to już o jednego barona za wiele. Nie chcę grać roli dudka, chcę wiedzieć jakiego rodzaju to pokrewieństwo!
Tego wieczora, szczęśliwym trafem który się zdarza tylko ładnym kobietom, Walerja była prześlicznie ubrana. Biały jej gors lśnił się wśród koronek, których rudawy odcień uwydatniał matowy atłas pięknych ramion. Paryżanki umieją (w jaki sposób, niewiadomo!) być pełne i szczupłe zarazem. Czarna aksamitna suknia co chwila zsuwała się jej z ramion; na głowie miała koronkę upiętą wraz z pękami kwiatów. Ręce jej, drobne a pulchne, wychylały się z przybranych koronkami rękawów. Podobna była do owych pięknych owoców, zalotnie ułożonych na wykwintnym talerzu, i kuszących ostrze noża.
— Walerjo, szepnął Brazylijczyk młodej kobiecie do ucha, wracam ci wierny; wuj mój umarł, i jestem dwa razy bogatszy niż byłem odjeżdżając. Chcę żyć i umierać w Paryżu, przy tobie i dla ciebie.
— Ciszej, kuzynku, przez litość!
— Och! choćbym miał tych wszystkich powyrzucać oknem, chcę z tobą pomówić dziś wieczór, straciłem całe dwa dni na szukaniu cię. Zostanę ostatni, nieprawdaż?
Walerja uśmiechnęła się do rzekomego kuzynka i rzekła:
— Pamiętaj, że masz być synem siostry mojej matki, która wyszła za twego ojca w czasie wyprawy Junota do Portugalji.
— Ja, Montez de Montejanos, potomek zdobywców Brazylji, miałbym kłamać?
— Ciszej, albo nie zobaczymy się już nigdy...
— Czemu?
— Marneffe — jak to bywa u umierających że się ich czepi jakieś ostatnie pragnienie — rozkochał się we mnie.
— Ten fagas?... rzekł Brazylijczyk, który znał Marneffa na wylot, zapłacę go.
— Cóż za gwałtowność!
— Ale słuchajno! skąd u ciebie ten zbytek?... rzekł Brazylijczyk, który spostrzegł wreszcie przepychy salonu.
Zaśmiała się.
— Cóż za zły ton, kuzynku! rzekła.
Odczuła dwa rozpłomienione zazdrością spojrzenia, które padły na nią z taką siłą, że musiała spojrzeć na te dwie utrapione dusze. Crevel, grający przeciw baronowi i panu Coquet, miał za partnera p. Marneffe. Partja była równa, gdyż baron i Crevel byli roztargnieni w jednakim stopniu; robili błąd po błędzie. Dwaj rozkochani starcy zdradzili w jednej chwili namiętność, którą z rozkazu Walerji zdołali ukrywać przez trzy lata; ale i ona nie umiała zgasić w swoich oczach szczęścia, iż ogląda człowieka, który pierwszy obudził bicie jej serca i był przedmiotem pierwszej jej miłości. Prawa tych szczęśliwych śmiertelników żyją tak długo jak kobieta do której je nabyli.
Wśród tych trzech przemożnych namiętności, jednej opartej na brutalności pieniądza, drugiej na prawie posiadania, ostatniej na młodości, sile, majątku i wzajemności, pani Marneffe zachowała spokój i jasność myśli, niby generał Bonaparte, kiedy oblegając Mantuę musiał się bronić przeciw dwóm armiom, nie przerywając blokady. Zazdrość odbijająca się na twarzy Hulota, dawała mu wyraz tak groźny, jaki miewał nieboszczyk marszałek Montcornet gdy na czele konnicy szarżował rosyjską piechotę. Dzięki swej męskiej urodzie, Radca Stanu nigdy nie zaznał zazdrości, tak samo jak Murat nie znał uczucia lęku. Zawsze czuł się pewien powodzenia. Zawód jakiego doznał u Józefy, pierwszy w życiu, przypisywał żądzy złota; powiadał że zwyciężył go milion, a nie ten wyskrobek, jak nazywał księcia d‘Hérouville. Wszystkie jady i szały, jakie wlewa strumieniami to szalone uczucie, spłynęły w jednej chwili w jego serce. Raz poraz zwracał się od stolika do kominka ruchem à la Mirabeau; kiedy zaś odkładał karty aby objąć wyzywającem spojrzeniem Brazylijczyka i Walerję, goście doświadczali owego lęku, zaprawnego ciekawością, jakie budzi namiętność gotowa lada chwila wybuchnąć. Rzekomy kuzynek przyglądał się Radcy Stanu zupełnie tak, jakby się oglądało jakiegoś brzuchatego chińskiego fetysza. Sytuacja ta nie mogła trwać, musiała się skończyć jakimś okropnym wybuchem. Marneffe bał się barona Hulot w tym samym stopniu w jakim Crevel bał się Marneffa: nie chciał być do śmierci zastępcą naczelnika. Umierający wierzą w życie, tak jak galernicy w wolność. Człowiek ten chciał być za wszelką cenę naczelnikiem. Słusznie przerażony zachowaniem Crevela i Radcy Stanu, szepnął słówko do ucha żonie, poczem, ku wielkiemu zdziwieniu zebranych, Walerja przeszła do sypialni z Brazylijczykiem i z mężem.
— Czy pani Marneffe mówiła ci kiedy o tym kuzynie? spytał Crevel barona Hulot.
— Nigdy! odparł baron wstając. Dość na dziś wieczór, dodał; przegrałem dwa ludwiki, oto są.
Rzucił dwie sztuki złota na stół i usiadł na kanapie z miną, którą wszyscy zrozumieli jako znak do rozejścia się. Państwo Coquet, wymieniwszy z sobą parę słów opuścili salon; Klaudjusz Vignon, z rozpaczą w sercu, poszedł za ich przykładem. Hulot, który zapomniał o Crevelu, zbliżył się na palcach do drzwi aby słuchać; nagle odskoczył w tył: to Marneffe otworzył drzwi i ukazał się z pogodnem czołem, jakby zdziwiony że widzi tylko dwie osoby.
— A herbata! rzekł.
— Gdzie Walerja? spytał baron wściekły.
— Moja żona? odparł; poszła na górę do pańskiej kuzynki, zaraz wróci.
— Czemuż nas tak zostawia dla tej głupiej kozy?
— Panna Elżbieta, odparł Marneffe, wróciła od pani baronowej, żony pańskiej, z silną niestrawnością; Maturyna przyszła prosić dla niej o herbatę, a Walerja poszła zobaczyć co jej jest.
— A kuzyn?...
— Pojechał!
— Sądzi pan? rzekł baron.
— Wsadziłem go do karety! odparł Marneffe z ohydnym uśmiechem.
W tej chwili rozległ się turkot powozu. Baron, dla którego Marneffe nie istniał, wyszedł i udał się do Elżbiety. Przeszła mu przez głowę myśl, jedna z tych jakie lęgną się w sercu oszalałem z zazdrości. Tak dobrze znał nikczemność Marneffa, że przypuszczał ohydne wspólnictwo między mężem a żoną.
— Cóż się stało z towarzystwem? spytał Marneffe widząc się sam z Crevelem.
— Kiedy słońce zajdzie, kury idą spać, odparł Crevel: pani Marneffe znikła, wielbiciele jej poszli. Możeby pikietę? dodał Crevel, który chciał zostać.
I on także sądził, że Brazylijczyk jest w domu. Marneffe zgodził się. Mer był równie sprytny jak baron; mógł tu wysiadywać ile tylko chciał grając w karty z mężem, który, od czasu jak zniesiono szulernie, zadowalał się skromniejszą i tanią grą domową.
Baron Hulot udał się szybko do kuzynki Bietki, ale drzwi były zamknięte. Zanim się zdołał porozumieć przez drzwi, zwinne i przebiegłe kobiety zdołały urządzić komedję niestrawności leczonej herbatą. Elżbieta tak cierpiała, że Walerja była o nią bardzo niespokojna; toteż pani Marneffe zaledwie zwróciła uwagę na gwałtowne wtargnięcie barona. Choroba jest parawanem, za który kobiety najczęściej się chronią przed takiemi burzami. Hulot rozejrzał się ukradkiem, ale nie dostrzegł w sypialni Bietki żadnego kąta gdzieby można było skryć Brazylijczyka.
— Twoja niestrawność, Bietko, przynosi zaszczyt obiadowi mojej żony, rzekł przyglądając się starej pannie, która była zdrowiuteńka i która, popijając herbatę, siliła się udawać jęki sprowadzone kurczami żołądka.
— Widzisz, baronie, co za szczęście że droga Bietka mieszka w tym samym domu! Gdyby nie ja, biedna dziewczyna jużby nie żyła!... rzekła pani Marneffe.
— Pan, zdaje się, myśli, że mnie nic nie jest, rzekła Elżbieta do barona, a to byłaby podłość.
— Czemu? spytał baron; znasz zatem powód mojej wizyty?
Spojrzał na drzwi gotowalni, w których nie było klucza.
— Nie rozumiem cię, Hektorze!... rzekła pani Marneffe z rozdzierającym akcentem zapoznanej miłości i wiary.
— Ależ to dla ciebie, drogi kuzynie, tak, to z twojej winy, jestem w tym oto stanie, rzekła Elżbieta z siłą.
Wykrzyknik ten odwrócił uwagę barona, który spojrzał na starą pannę z głębokiem zdumieniem.
— Wiesz, czy jestem do ciebie przywiązana, ciągnęła Elżbieta; jestem tutaj, to dosyć. Zdzieram ostatnie siły aby czuwać nad twojem dobrem, czuwając nad dobrem naszej kochanej Walerji. Dom kosztuje ją dziesięć razy taniej niż każdy inny dom któryby się chciało prowadzić na tej samej stopie. Bezemnie, drogi baronie, zamiast dwóch tysięcy franków, musiałbyś dawać trzy albo cztery tysiące.
— Wiem to wszystko, odparł baron zniecierpliwiony; opiekujesz się nami na różne sposoby, dodał zbliżając się do pani Marneffe i biorąc ją za szyję, nieprawdaż, moja ślicznotko?
— Słowo daję, wykrzyknęła Walerja, tyś chyba oszalał!...
— Nie wątpisz tedy o mojem przywiązaniu, rzekła Elżbieta, ale ja kocham także i Adelinę, a zastałam ją we łzach. Nie byłeś u niej od miesiąca. To się nie godzi. Zastałam biedną Adelinę bez grosza. Hortensja mało nie umarła, dowiadując się żeśmy dziś mieli obiad z łaski twego brata! Nie było dziś w domu u was chleba! Adelina powzięła heroiczne postanowienie aby pracować na życie. Powiedziała do mnie: „Będę robiła tak jak ty!“ To mi tak poruszyło wnętrzności po obiedzie, kiedym pomyślała czem była ta droga Adelina w r. 1811 a czem jest w r. 1841, w trzydzieści lat później! że mi to przerwało trawienie... Chciałam to przemóc, ale kiedym wróciła do domu, myślałam że tu skonam...
— Widzisz, Walerjo, rzekł baron, do czego mnie doprowadziło uwielbienie dla ciebie... staję się zbrodniarzem...
— Och! dobrzem uczyniła, żem nie poszła za mąż! wykrzyknęła Elżbieta z dziką radością. Pan jest dobry, najlepszy człowiek; Adelina to anioł: i oto nagroda ślepego poświęcenia.
— Stary anioł! rzekła słodko pani Marneffe, rzucając wpół tkliwe wpół roześmiane spojrzenie na swego Hektora, który przyglądał się jej tak, jak sędzia śledczy przygląda się oskarżonemu.
— Biedna kobieta! rzekł baron. Już przeszło dziewięć miesięcy nie dałem jej pieniędzy, a znajduję je dla ciebie, Walerjo, i za jaką cenę! Nigdy nikt cię tak nie będzie kochał, a ile ty mi wzajem dajesz zgryzot!
— Zgryzot? odparła. Cóż tedy nazywasz szczęściem?
— Nie wiem jeszcze jakie były twoje stosunki z tym mniemanym kuzynem, o którym nigdy mi nic nie mówiłaś, ciągnął baron, nie zważając na wykrzyknik Walerji. Ale, kiedy on wszedł, jakby mnie kto nożem żgnął w serce. Choć jestem zaślepiony, nie jestem ślepy. Czytałem w oczach was obojga. Tak, z pod powiek tej małpy strzelały ku tobie błyskawice, a twoje spojrzenia... Och! nigdy na mnie nie patrzyłaś w ten sposób, nigdy! Zbadam tę tajemnicę, Walerjo... Ty jesteś jedyną kobietą która mi dała poznać zazdrość, toteż nie dziw się temu co mówię... Ale wyszła na jaw i inna tajemnica, która mi się wydaje czemś ohydnem...
— Mów, mów, proszę! rzekła Walerja.
— To że Crevel, ta bryła mięsa i głupoty, kocha się w tobie, a ty przyjmujesz jego zaloty na tyle łaskawie, aby ten głupiec ośmielał się okazywać swoje uczucia całemu światu...
— To już trzech! Nie widzisz jeszcze kogo? spytała pani Marneffe.
— Możeby się znalazło! odparł baron.
— To że pan Crevel się we mnie kocha, to jego święte prawo; jeżeli ja cierpię tę miłość, to znaczy albo jestem kokietką, albo kobietą której ty zostawiasz wiele do życzenia... A więc, kochaj mnie z mojemi wadami, albo daj mi pokój. Jeżeli mi wrócisz wolność, ani ty ani pan Crevel nie zjawicie się już tutaj; wezmę mego kuzyna, aby nie wychodzić z pięknych zwyczajów, które mi przypisujesz. Żegnam pana, panie baronie!
Wstała; ale Radca Stanu chwycił ją za ramię i posadził. Starzec nie mógł już istnieć bez Walerji; stała się dlań potrzebą większą od wszystkich potrzeb życia; wolał zostać w niepewności, niż zyskać najlżejszy dowód niewierności Walerji.
— Moja droga Walerjo, rzekł, czy nie widzisz co ja cierpię. Proszę cię tylko abyś zechciała się usprawiedliwić... Daj mi jakieś racje...
— Więc idź zaczekać na dole, gdyż mam nadzieję że nie zechcesz być świadkiem rozmaitych zabiegów, których wymaga stan twojej kuzynki.
Hulot wyszedł wolno.
— Stary lamparcie! krzyknęła Bietka, nie pytasz mnie o dzieci?... Co zrobisz z Adeliną? Ja jej zaniosę jutro moje oszczędności.
— Żonie należy się bodaj skórka od chleba, rzekła z uśmiechem pani Marneffe.
Baron, nie obrażając się tonem Bietki, która nim poniewierała taksamo jak Józefa, odszedł rad że unika drażliwej rozmowy.
Skoro zaryglowano drzwi, Brazylijczyk wyszedł z garderoby, gdzie czekał, i ukazał się z oczyma pełnemi łez, w stanie godnym pożałowania. Najwidoczniej Montez wszystko słyszał.
— Nie kochasz mnie już, Henryku, widzę to, rzekła pani Marneffe kryjąc twarz w chustkę i zalewając się łzami.
Był to krzyk prawdziwej miłości. Dźwięk rozpaczy kobiecej jest tak wymowny że wydziera przebaczenie kryjące się w sercu każdego zakochanego, kiedy kobieta jest młoda, ładna i obnażona niemal do połowy.
— Ależ czemu nie rzucisz wszystkiego dla mnie, jeżeli mnie kochasz? spytał Brazylijczyk.
Ten syn puszcz Ameryki, logiczny jak wszyscy ludzie wzrośli na łonie natury, podjął natychmiast rozmowę w punkcie w którym ją przerwał, to znaczy objął Walerję w pół.
— Czemu? odparła podnosząc głowę i patrząc na Henryka, którego ogarnęła spojrzeniem przepojonem miłością. Ależ, mój drogi kocie, ja jestem zamężna; jesteśmy w Paryżu, nie w stepach, pampasach, puszczach Ameryki. Mój dobry Henryku, mój pierwszy, mój jedyny kochanku, posłuchaj. Mój mąż, skromny zastępca naczelnika w ministerjum wojny, chce zostać naczelnikiem i oficerem Legii honorowej; czy ja mu mogę bronić tej ambicji? Ot, dla tej samej przyczyny, dla której zostawiał nam obojgu zupełną swobodę (będzie temu niedługo cztery lata, pamiętasz, niegodziwy?...), dziś Marneffe narzuca mi pana Hulot. Nie mogę się pozbyć tego okropnego dyrektora, który sapie jak foka, ma płetwy w nozdrzach, i który od trzech lat postarzał się o dziesięć, chcąc udawać młodego; jest mi tak wstrętny, iż, nazajutrz po dniu w którym Marneffe zostanie naczelnikiem biura i oficerem Legii...
— O ile będzie miał więcej?
— Trzy tysiące franków.
— Dam mu je dożywotnio, odparł baron Montez; opuśćmy Paryż i jedźmy...
— Dokąd? rzekła Walerja, przybierając jedną z owych minek, któremi kobiety drwią sobie z mężczyzn niezdolnych się im oprzeć. Paryż jest jedynem miastem gdzie możemy żyć szczęśliwie. Zanadto zależy mi na twojej miłości, abym chciała patrzeć na jej powolny skon, w razie gdybyśmy się znaleźli sami gdzieś na pustyni. Słuchaj, Henryku, jesteś jedynym człowiekiem którego kocham w świecie; wyryj to sobie w twej tygrysiej czaszce.
Kobiety wmawiają zawsze w mężczyzn, z których zrobiły baranków, że są lwami i że mają charakter ze stali.
— Teraz słuchaj mnie dobrze! Marneffe nie ma ani pięciu lat przed sobą, przeżarty jest aż do szpiku kości; na dwanaście miesięcy w roku siedm spędza na spijaniu lekarstw, ziółek, żyje zawinięty we flanelę; słowem jest, zdaniem lekarzy, pod grozą nieustannej śmierci. Choroba najniewinniejsza dla zdrowego człowieka będzie dla niego zabójcza, życie jest podcięte w samym rdzeniu. Od pięciu lat nie dałam mu się ani razu pocałować, ten człowiek to morowa zaraza! Pewnego dnia — i ten dzień jest niedaleki — zostanę wdową; otóż ja, o której rękę już prosił człowiek mający sześćdziesiąt tysięcy franków rocznej renty, ja która trzymam tego człowieka, ot, jak ten kawałek cukru, oświadczam ci, że, choćbyś był biedny jak Hulot, trędowaty jak Marneffe, i choćbyś mnie bił, chcę tylko ciebie za męża, ciebie jednego kocham, twoje tylko nazwisko chcę nosić. I jestem gotowa dać ci wszelki zakład miłości jakiego zapragniesz...
— A więc, dziś wieczór...
— Ależ, synu puszczy, mój piękny jaguarze, dla mnie przybyły tu z dziewiczych lasów Brazylii, rzekła biorąc go za rękę, całując ją i pieszcząc, uszanujże trochę istotę z której chcesz uczynić swoją żonę... Będę twoją żoną, Henryku?
— Tak, odparł Brazylijczyk, zwyciężony oszalałem gadulstwem namiętności.
I ukląkł przed nią.
— Słuchaj, Henryku, rzekła Walerja ujmując go za obie ręce i patrząc mu głęboko w oczy, przysięgnij mi tu, w obecności Elżbiety, mojej najdroższej i jedynej przyjaciółki, mojej siostry, że mnie pojmiesz za żonę po roku żałoby.
— Przysięgam.
— To nie dość! przysięgnij na popioły i wiekuiste zbawienie twojej matki, przysięgnij na Najświętszą Pannę i wiarę katolicką!
Walerja wiedziała, że Brazylijczyk dotrzyma tego ślubu, choćby nawet osunęła się w najniższą kałużę społeczną. Brazylijczyk złożył tę uroczystą przysięgę, dotykając niemal nosem białego gorsu Walerji, z rozpalonemi oczyma; był pijany tak, jak może być pijany człowiek oglądający ukochaną kobietę, po czterech miesiącach spędzonych na okręcie.
— A więc, uspokój się. Uszanuj w pani Marneffe przyszłą baronową Montejanos. Nie wydawaj na mnie ani grosza, zabraniam ci. Zostań tu w pierwszym pokoju, połóż się na kanapce, ja sama ci powiem kiedy będziesz mógł opuścić swoje stanowisko. Jutro rano zjemy razem śniadanie i pójdziesz sobie o pierwszej tak jakbyś przyszedł z wizytą o południu. Nie lękaj się niczego; odźwierni są mi oddani jak ojciec i matka... Idę do siebie, aby podać herbatę.
Mignęła na Elżbietę, która odprowadziła ją aż na schody. Tam Walerja szepnęła do ucha starej pannie:
— Ten czarny trochę za wcześnie przybył! bo umrę, jeżeli cię nie pomszczę za Hortensję!
— Bądź spokojna, mój mały śliczny djabełku, rzekła stara panna całując ją w czoło, kiedy miłość i zemsta razem idą na łowy, nie zdarza się aby spudłowały. Hortensja oczekuje mnie jutro, jest w nędzy. Aby dostać tysiąc franków, Wacław wyściska cię tysiąc razy.
Rozstawszy się z Walerją, Hulot zaszedł aż na dół do odźwiernego i zjawił się nagle przed panią Olivier.
— Pani Olivier?...
Słysząc to rozkazujące pytanie i widząc gest jakim baron je podkreślił, pani Olivier wyszła ze swej izdebki i udała się za baronem aż na podwórze.
— Wiesz pani, że jeżeli kto może kiedyś ułatwić pani synowi kupno kancelarji, to ja; wszak dzięki mnie jest dziś dependentem i kończy prawo.
— Tak, panie baronie, toteż pan baron może liczyć na naszą wdzięczność. Niema dnia abym się nie modliła o szczęście dla pana barona.
— Mniej słów, dobra kobieto, rzekł Hulot, a więcej dowodów...
— Co mam uczynić? spytała pani Olivier.
— Dziś wieczór przyjechał tu jeden pan powozem; czy go pani znasz?
Pani Olivier doskonale poznała Monteza; jakżeby go mogła zapomnieć? Przy ulicy Doyenné, Montez wsuwał jej do ręki pięciofrankówkę za każdym razem kiedy mu się zdarzyło wyjść z domu nieco wcześnie. Gdyby się baron udał do Oliviera, możeby się dowiedział wszystkiego. Ale Olivier spał. W niższych klasach kobieta nietylko góruje nad mężczyzną, ale prawie zawsze nim rządzi. Oddawna, pani Olivier wytyczyła sobie linię postępowania w razie kolizji między dwojgiem swoich dobroczyńców; uważała panią Marneffe za silniejszą z tych dwóch potęg.
— Czy go znam?... odparła; nie, na honor, nic, nie widziałam go nigdy.
— Jakto! kuzyn pani Marneffe nie bywał u niej nigdy przy ulicy Doyenné?
— A, to jej kuzyn!... wykrzyknęła pani Olivier. Może i bywał, ale ja go nie poznałam. Za najbliższym razem będę dobrze uważała.
— Zaraz będzie wychodził, przerwał żywo baron Hulot.
— Ależ on odjechał, odparła pani Olivier, pojąwszy wszystko. Powozu już niema.
— Widziała go pani jak odjechał?
— Jak pana widzę. Powiedział lokajowi: „Do ambasady“.
Ten ton, ta pewność, wydarły baronowi westchnienie szczęścia; ujął dłoń pani Olivier i uścisnął ją.
— Dziękuję, droga pani Olivier; ale to nie wszystko!... A pan Crevel?
— Pan Crevel? Co pan ma na myśli? Nie rozumiem, rzekła pani Olivier.
— Słuchaj mnie pani dobrze! Romansuje z panią Marneffe.
— Niepodobna, panie baronie, niepodobna! rzekła składając ręce.
— Romansuje z panią Marneffe! powtórzył baron stanowczo. Jak oni się urządzają? nie wiem, ale chcę wiedzieć i pani mi się dowie. Jeżeli mnie naprowadzisz na trop tej intrygi, twój syn będzie rejentem.
— Panie baronie, niech się pan tak nie żółciuje, rzekła pani Olivier. Pani kocha pana i tylko pana; jej pokojówka wie to dobrze, i wszyscy tak sobie powiadamy, że pan baron w czepku się urodził, bo pan baron przecież wie, co pani jest warta... Och! to jak święty obrazek! Wstaje codzień o dziesiątej; potem je śniadanie, a tak! Potem godzina przy tualecie, to trwa do drugiej; potem idzie przejść się do Tuillerji, na oczach całego świata, i zawsze wraca o czwartej, wtedy kiedy pan baron ma przyjść. Och! żyje jak w zegarku! Pani nie ma tajemnic dla swojej panny służącej, a Regina nie ma ich dla mnie, tak. Regina nie może mieć dla mnie sekretów, niby względem mego syna, z którym niby tego... Widzi pan baron, że gdyby pani coś miała z panem Crevel, wiedzielibyśmy o tem.
Baron wrócił do pani Marneffe z rozpromienioną twarzą, w przeświadczeniu że jest jedynym mężczyzną kochanym przez tę okropną kurtyzanę, równie zwodniczą, ale równie piękną i uroczą jak Syrena.
Crevel i Marneffe zaczynali drugą partję pikiety. Crevel przegrywał, jak każdy kto jest duchem nieobecny przy grze. Marneffe, który znał przyczynę roztargnień mera, korzystał z nich bez skrupułu: podglądał kupno, zrzucał odpowiednio, zerkał w karty przeciwnika i grał na pewno. Grali po franku szton; w chwili gdy baron wrócił, Marneffe zdążył już ograbić mera z jakich trzydziestu franków.
— I cóż, rzekł Radca Stanu zdziwiony że nie zastał nikogo, jesteście sami? Gdzie wszyscy?
— Twój śliczny humor przepędził ich, odparł Crevel.
— Nie, to zjawienie kuzyna mojej żony, wtrącił Marneffe. Wszyscy myśleli, że po trzechletniej rozłące Walerja i Henryk mogą mieć z sobą do pomówienia; dlatego goście usunęli się dyskretnie... Gdybym tu był, byłbym ich zatrzymał, ale w tym wypadku byłbym źle zrobił, bo niedyspozycja Elżbiety, która zawsze podaje herbatę około wpół do jedenastej, przewróciła cały porządek.
— Więc Elżbieta naprawdę chora? spytał Crevel wściekły.
— Tak mi powiedziano, odparł Marneffe z ową cyniczną obojętnością człowieka dla którego kobiety przestały istnieć.
Mer spojrzał na zegarek; wedle tej miary, baron spędził jakieś czterdzieści minut w mieszkaniu Elżbiety. Rozradowana mina Hulota silnie obciążała Hektora, Walerję i Elżbietę.
— Byłem właśnie u niej, cierpi biedactwo straszliwie, rzekł baron.
— Zatem cierpienia bliźnich sprawiają ci wielką radość, kochany baronie, bo wracasz z twarzą doprawdy promieniejącą? Czy stan Elżbiety jest niebezpieczny? Podobno twoja córka dziedziczy po niej. Niepodobny jesteś do samego siebie, wypadłeś stąd jak Otello, a wracasz jak Saint-Preux!... Chciałbym widzieć fizjognomię pani Marneffe.
— Co pan przez to rozumie? spytał Marneffe zgarniając karty i kładąc je przed sobą.
Zgasłe oczy człowieka, zgrzybiałego w czterdziestym siódmym roku życia, ożywiły się; blade kolory wystąpiły na jego obwisłe i zimne policzki; otworzył bezzębne usta, na których czarne wargi wystąpiło coś w rodzaju piany, białej jak kreda, serowatej. Ta wściekłość półtrupa, którego życie wisiało na włosku i który w pojedynku nie ryzykowałby nic, podczas gdy Crevel miałby do stracenia wszystko, przeraziła mera.
— Powiadam, odparł Crevel, że chciałbym widzieć fizjognomię pani Marneffe, i mam słuszność tem bardziej, że pańska jest w tej chwili bardzo nieprzyjemna. Słowo honoru, jesteś straszliwie brzydki, mój drogi Marneffe...
— Czy pan wie, że pan nie jesteś grzeczny!
— Człowiek który wygrywa odemnie trzydzieści franków w trzy kwadranse, nigdy nie wydaje mi się ładny.
— Och! gdybyś mnie pan widział, odparł zastępca naczelnika, przed siedmnastu laty!
— Taki pan był przystojny? odparł Crevel.
— To mnie zgubiło; gdybym był taki jak pan, byłbym dziś parem i merem.
— Tak, rzekł z uśmiechem Crevel, nadtoś pan wojował; z dwóch metali, które można zarobić w służbie boga handlu, wybrałeś pan ten gorszy, kuracyjny!
I parsknął śmiechem. O ile Marneffe drażliwy był na punkcie honoru, o tyle zawsze dobrze przyjmował te płaskie i grube żarty; były one niby zdawkowa moneta rozmowy między Crevelem a nim.
— Wenus kosztuje mnie drogo, to prawda; ale, na honor, krótko a dobrze, to moja dewiza.
— Ja wolę długo a szczęśliwie, odparł Crevel.
Weszła pani Marneffe, ujrzała męża grającego z Creelem, obok nich barona, pozatem salon pusty; od pierwszego rzutu oka na fizjognomię miejskiego dygnitarza, zrozumiała co się w nim dzieje; natychmiast powzięła postanowienie.
— Mój kocie, rzekła opierając się na ramieniu męża i przesuwając swoje ładne paluszki w brzydkich szpakowatych włosach nie mogąc niemi nakryć łysiny, późno jest dla ciebie, powinieneś iść spać. Wiesz że jutro bierzesz na przeczyszczenie, a Regina poda ci odwar z ziółek już o siódmej. Jeśli ci życie miłe, rzuć tę pikietę.
— Dogramy do pięciu? spytał Marneffe Crevela.
— Dobrze, mam już dwie, odparł Crevel.
— Jak to długo potrwa? spytała Walerja.
— Dziesięć minut, odparł Marneffe.
— Już jedenasta, zauważyła Walerja. Doprawdy, panie Crevel, możnaby rzec, że pan chce zabić mego męża. Śpiesz się pan przynajmniej.
Crevel, Hulot a nawet sam Marneffe uśmiechnęli się z tego dwuznacznika. Walerja podeszła do swego drogiego Hektora.
— Wyjdź, moje kochanie, szepnęła mu do ucha, przejdź się po ulicy Vanneau, wrócisz kiedy zobaczysz że Crevel wychodzi.
— Wolałbym wyjść z mieszkania i wrócić do twego pokoju przez garderobę; mogłabyś powiedzieć Reginie aby mi otworzyła.
— Regina jest na górze, dogląda Elżbietę.
— A gdybym poszedł do Elżbiety?
Wszystko groziło niebezpieczeństwem Walerji, która, przewidując wyjaśnienie z Crevelem, nie chciała Hulota w swoim pokoju, skąd mógł słyszeć wszystko... A Brazylijczyk czekał u Elżbiety.
— Doprawdy, wy mężczyźni, rzekła, kiedy wam się czego zachce, podpalilibyście dom aby wejść do środka. Elżbieta nie jest w stanie takim aby cię mogła przyjąć. Czy boisz się zakatarzyć na ulicy?... No, idź... albo dobranoc!...
— Żegnam panów, rzekł baron głośno.
Podrażniony w swej starczej ambicji, Hulot chciał dowieść, że może grać rolę młodzika oczekując godziny pieszczot na ulicy; jakoż wyszedł.
Marneffe powiedział dobranoc żonie, przyczem ujął ją za ręce z pozorami czułości. Walerja ścisnęła znacząco rękę męża, co miało znaczyć:
— Oswobodź-że mnie od Crevela.
— Dobranoc, panie Crevel, rzekł Marneffe; mam nadzieję, że pan nie będzie długo siedział z Walerją. O, bo ja jestem zazdrosny; przyszło mi to późno, ale za to dobrze... Wrócę tu sprawdzić czy pan poszedł.
— Mamy pomówić o interesach, ale nie będę siedział długo, odparł Crevel.
— Mów cicho! Czego pan sobie życzy? rzekła Walerja na dwa różne tony, mierząc Crevela spojrzeniem pełnem dumy i wzgardy.
Pod tem wyniosłem spojrzeniem, Crevel, który oddawał Walerji ogromne usługi i chciał się niemi puszyć, stał się z powrotem uległy i pokorny.
— Ten Brazylijczyk...
Crevel, przerażony bystrem i wzgardliwem spojrzeniem Walerji, urwał.
— Cóż dalej? rzekła.
— Ten kuzyn...
— To nie jest mój kuzyn, odparła. To mój kuzyn dla świata i dla mego szczęścia. A gdyby to i był mój kochanek, nie miałby pan prawa nic mówić. Kramarz, który kupuje kobietę aby się zemścić na mężczyźnie, jest w moich oczach poniżej tego, który ją kupił z miłości. Nie kochałeś się we mnie, widziałeś we mnie kochankę pana Hulot i kupiłeś mnie tak jak się kupuje pistolet aby zabić przeciwnika. Byłam głodna, zgodziłam się!
— Nie dopełniłaś warunków kupna, odparł Crevel w którym obudził się kramarz.
— A! chcesz, żeby baron Hulot wiedział, że mu zabrałeś kochankę, aby mu odpłacić zabranie Józefy?... Trudno o lepszy dowód pańskiej nikczemności. Mówisz, że kochasz kobietę, traktujesz ją jak księżniczkę i chcesz ją shańbić! Ale masz słuszność: owa kobieta nie warta jest Józefy. Ta dziewczyna ma odwagę swojej hańby, gdy ja jestem obłudnicą, którą powinno się oćwiczyć na rynku. Niestety! Józefa ma za sobą swój talent i majątek. Moim jedynym szańcem jest moja uczciwość; jeszcze jestem kobietą cnotliwą i poważaną; ale jeżeli ty zrobisz skandal, co się ze mną stanie? Gdybym miała majątek, niechby wreszcie! Ale mam obecnie najwyżej piętnaście tysięcy franków renty, nieprawdaż?
— O wiele więcej, odparł Crevel; w ciągu dwóch ostatnich miesięcy podwoiłem twoje oszczędności w Orleanach.
— Ba! szacunek ludzki zaczyna się od pięćdziesięciu tysięcy franków renty: nie jesteś w stanie zapłacić mi pozycji którą stracę. Czego ja chciałam? uzyskać nominację męża na naczelnika; miałby sześć tysięcy pensji; ma dwadzieścia siedm lat służby; za trzy lata miałabym prawo do tysiąca pięćset franków pensji w razie jego śmierci. I ty, darzony memi łaskami, przekarmiony szczęściem, nie umiesz czekać!... I to się nazywa kochać!... wykrzyknęła.
— Jeżeli zacząłem od rachuby, rzekł Crevel, później przywiązałem się do ciebie jak pies. Depcesz mi serce nogami, miażdżysz mnie, doprowadzasz do szaleństwa, a ja cię kocham tak, jak nigdy nie kochałem. Walerjo, ja cię kocham tyle co Celestynę! Dla ciebie jestem zdolny do wszystkiego... Słuchaj! przychodź trzy razy na tydzień na ulicę Dauphin, zamiast dwóch.
— Bagatela! Młodniejesz, mój drogi...
— Pozwól mi odprawić Hulota, upokorzyć go, oswobodzić cię od niego, rzekł Crevel nie odpowiadając na ten przekąs; nie wpuszczaj już tego Brazylijczyka, bądź tylko moją, nie pożałujesz tego. Na razie przepiszę na ciebie ośm tysięcy franków renty, ale dożywotnio; staną się twoją własnością aż po pięciu latach wierności.
— Zawsze targi!... te łyki nigdy się nie nauczą dawać! Chcesz sobie z rent i zapisów zrobić postoje poczty miłosnej! Ach, ty sklepikarzu, ty fabrykancie pomady! Wszystko u ciebie ma swoją etykietę! Hektor opowiadał mi, że książę d‘Hérouville przyniósł Józefie trzydzieści tysięcy franków renty w papierowej torebce na cukierki! Ja jestem warta sześć razy więcej niż Józefa! Och! być kochaną! rzekła poprawiając sobie loczki i przeglądając się w lustrze. Henryk mnie kocha, zabiłby cię jak muchę na jedno moje mrugnięcie! Hektor mnie kocha, dla mnie zostawia żonę na bruku. Idź sobie, zostań nadal dobrym ojcem rodziny, mój drogi. Och! masz przecie na swoje lampartki trzysta tysięcy franków poza swoim majątkiem, swój skarbczyk, i myślisz tylko o tem aby go pomnożyć...
— Dla ciebie Walerjo, bo oddaję ci połowę! rzekł padając na kolana.
— I cóż, pan jeszcze tu! wykrzyknął ohydny Marneffe zjawiając się w szlafroku. Co pan tu robi?
— Przeprasza mnie za obrażającą propozycję jaką mi uczynił. Nie mogąc odemnie nic uzyskać, ten pan chciał mnie kupić.
Crevel byłby pragnął zapaść się pod ziemię, jak w teatrze.
— Wstań, mój drogi Crevel, rzekł z uśmiechem Marneffe, śmieszny jesteś. Widzę z miny Walerji, że nie mam się czego obawiać.
— Idź się połóż i śpij spokojnie, rzekła pani Marneffe.
— Jaka ona sprytna! pomyślał Crevel; cudowna kobieta, ratuje mnie!
Kiedy Marneffe znikł, mer ujął Walerję za ręce i ucałował je zostawiając ślady paru łez.
— Wszystko na twoje imię! rzekł.
— To się nazywa kochać, szepnęła mu do ucha. A więc, miłość za miłość. Hulot jest na dole, na ulicy. Biedny staruszek czeka, aż, na znak że może tu przyjść, postawię świecę na oknie w sypialni. Pozwalam ci powiedzieć mu, że ciebie jednego kocham; nie zechce ci uwierzyć, zabierz go na ulicę Dauphin, daj mu dowody, zmiażdż go, pozwalam ci, nie mogę go już znosić. Zabaw go u siebie całą noc, piecz go na wolnym ogniu, pomścij się za ukradzenie Józefy. Hulot może to przypłaci życiem; ale ocalimy jego żonę i dzieci od straszliwej ruiny. Pani Hulot pracuje aby móc wyżyć!...
— Och! biedna kobieta! doprawdy, to okropne! wykrzyknął Crevel, w którym obudziły się lepsze uczucia.
— Jeżeli mnie kochasz, Celestynie, szepnęła muskając wargami ucho Crevela, zabierz go, lub jestem zgubiona. Marneffe podejrzewa nas, a Hektor ma klucz od bramy i zamierza tu wrócić!
Crevel przycisnął do siebie panią Marneffe i wyszedł upojony szczęściem; Walerja odprowadziła go czule aż na schody, poczem niby zamagnetyzowana zaszła na pierwsze piętro, wreszcie na sam dół.
— Walerjo moja, wracaj, nie narażaj się w oczach odźwiernych... Wierzaj, moje życie, mienie, wszystko dla ciebie... Wracaj, księżniczko moja!
— Pani Olivier! wykrzyknęła zcicha Wajerja, kiedy się brama zamknęła.
— Jakto! to pani, pani tu? rzekła pani Olivier zdumiona.
— Niech pani zamknie bramę na oba rygle i nie wpuszcza już nikogo.
— Dobrze, proszę pani.
Zasunąwszy rygle, pani Olivier opowiedziała próbę przekupstwa, jakiej dopuścił się na jej osobie Radca Stanu.
— Spisałaś się jak anioł, moja droga Olivier, ale pomówimy o tem jutro.
Walerja pomknęła z szybkością strzały na trzecie piętro, zapukała trzy razy do drzwi Elżbiety i wróciła do siebie aby wydać rozkazy Reginie; nigdy bowiem kobieta nie przepuści okazji Monteza wracającego z Brazylji.
— Nie, do kroćset, tylko kobiety z towarzystwa umieją tak kochać! powiadał sobie Crevel. Jak ona szła po tych schodach, oświecając je oczami! Ciągnąłem ją za sobą! Nigdy Józefa!... Józefa, to szund! wykrzyknął ex-komiwojażer. Co ja powiadałem? szund... Mój Boże, byłbym zdolny wypalić coś podobnego w Tuillerjach... Nie, jeżeli Walerja nie zajmie się mojem wychowaniem, nic ze mnie nie wyrośnie... A takbym chciał mieć wzięcie wielkiego pana... Och, cóż za kobieta: kiedy na mnie po patrzy chłodno, aż mi się coś kurczy w żołądku. Co za wdzięk! co za inteligencja! Nigdy Józefa nie dała mi podobnych wzruszeń. A ile ukrytych talentów!... A, jest mój galant!
W ciemnościach ulicy Babylone, wysoka postać Hulota, nieco przygarbiona, posuwała się pod parkanem świeżo budującego się domu. Crevel podszedł ku niemu.
— Dzień dobry, baronie, bo już jest po północy! Cóż ty tu robisz, u djaska!... Zażywasz chłodu przy tym deszczyku? W naszym wieku to niezdrowo. Chcesz abym ci dał dobrą radę? wróćmy każdy do siebie, bo, mówiąc między nami, nie zobaczysz dzisiaj światła w oknie.
Słysząc to ostatnie zdanie, baron uczul że ma sześćdziesiąt trzy lat i że płaszcz jego jest mokry.
— Kto mógł ci powiedzieć? spytał.
— Walerja, do paralusza! nasza Walerja, która chce być tylko moją Walerją. Partja na partję, baronie, a rozgrywka kiedy zechcesz. Nie możesz się gniewać, wiesz że zawsze wymawiałem sobie prawo do rewanżu; tyś stracił trzy miesiące na to aby mi zdmuchnąć Józefę, ja ci zabrałem Walerję w... Nie mówmy o tem, dodał. Teraz chcę ją mieć całą dla siebie. Ale, mimo to, zostaniemy dobrymi przyjaciółmi.
— Crevel, nie żartuj, rzekł baron głosem zdławionym wściekłością, tu idzie o śmierć i o życie.
— Ech! jak ty to bierzesz!... Baronie, nie przypominasz sobie, coś mi powiedział w dzień ślubu Hortensji? „Czy dwa chwaty takie jak my mogą się poróżnić o spódniczkę? To dobre dla kramarzy, dla łyków...“ My jesteśmy, to rzecz dowiedziona, muszkieterowie, Regencja, Pompadour, ośmnasty wiek, najczystszy styl marszałka de Richelieu, ba, śmiem powiedzieć Niebezpieczne związki!...
Crevel mógł jeszcze długo paradować tą literaturą; baron słuchał go tak jak słuchają głusi w początkach głuchoty. Widząc, przy blasku gazu, że twarz przeciwnika pobladła, zwycięzca zatrzymał się wreszcie. Po oświadczeniach pani Olivier, po ostatniem spojrzeniu Walerji, było to dla barona uderzenie gromu.
— Mój Boże! tyle było innych kobiet w Paryżu!... wykrzyknął wreszcie.
— Własnie to samo ci mówiłem, kiedyś mi zabrał Józefę, odpowiedział Crevel.
— Słuchaj, Crevel, to niemożliwe... Daj mi dowody!... Czy masz, jak ja, klucz od bramy?
I baron, przybywszy pod dom, wpakował klucz do zamku, ale drzwi ani drgnęły, napróżno próbował niemi wstrząsnąć.
— Nie rób hałasów po nocy, rzekł spokojnie Crevel. Patrz, baronku, ja mam lepsze klucze od twoich.
— Dowody! dowody! powtarzał baron odchodząc od siebie z bólu.
— Chodź, dam ci je, odparł Crevel.
I, w myśl życzeń Walerji, pociągnął barona ku Wybrzeżu ulicą Hillerin-Bertin. Nieszczęsny Radca Stanu szedł tak jak idzie kupiec w wilię dnia w którym ma zgłosić upadłość; gubił się w domysłach co do przyczyn tak głębokiego zepsucia Walerji, myślał że jest ofiarą jakiejś mistyfikacji. Mijając most królewski uczuł że życie jego jest tak puste, tak zupełnie skończone, tak zagmatwane sprawami pieniężnemi, że omal nie uległ złej pokusie aby pchnąć Crevela do rzeki i rzucić się za nim.
Przybywszy na ulicę Dauphin, która w owym czasie nie była jeszcze rozszerzona, Crevel zatrzymał się przed bramą jednego z domów. Z bramy tej wchodziło się w długą sień wyłożoną czarnemi i białemi taflami; na końcu sieni znajdowały się schody i izdebka odźwiernego, oświetlone oknami wychodzącemi na małe podwórko, jakich tyle jest w Paryżu. Podwórko to przylegało do sąsiedniej posesji; otóż, domek Crevela (on bowiem był właścicielem) miał przybudówkę z oszklonym dachem, wzniesioną na sąsiednim gruncie. Budynek ten, obciążony zakazem nadbudowy, w zupełności zasłonięty był dla oka izdebką odźwiernego oraz zakrętami schodów.
Lokal ten długo służył za magazyn, tylny pokoik i kuchnię jednemu ze sklepów położonych od ulicy. Crevel wyłączył z najmu te trzy parterowe pokoiki a Grindot zamienił je na mały apartamencik. Można tam było dostać się w dwojaki sposób, raz przez magazyn handlarza mebli, który Crevel wynajmował mu tanio, ale z miesięcznem wypowiedzeniem, aby go móc ukarać w razie niedyskrecji, powtóre przez drzwi ukryte w sieni tak zręcznie że były prawie niewidzialne. Apartamencik ten, złożony z jadalni, salonu i sypialni, oświetlony z góry, częścią na gruncie Crevela częścią u sąsiada, był tedy prawie nie do wykrycia. Z wyjątkiem handlarza mebli, nikt z lokatorów nie wiedział o istnieniu tego raiku. Odźwierna, dobrze opłacana przez Crevela, była wyborną kucharką. Pan mer mógł tedy wejść do swego domku i wyjść o każdej godzinie, nie lękając się szpiegostwa. W dzień, kobiecie ubranej tak jak się ubierają Paryżanki idąc na sprawunki, nie groziło niczem wejść do Crevela; oglądała jaki okazyjny towar, targowała go, wchodziła do sklepu i wychodziła zeń, nie budząc żadnego podejrzenia w razie gdyby ją ktoś spotkał.
Kiedy Crevel zapalił kandelabry w buduarze, baron zdumiał się inteligentnym i wykwintnym zbytkiem, który tam ujrzał. Ex-fabrykant perfum zostawił wolną rękę panu Grindot, a stary architekt przeszedł sam siebie stwarzając gniazdko w stylu Pompadour, które zresztą kosztowało sześćdziesiąt tysięcy franków.
— Chcę, oświadczył Crevel Grindotowi, aby sama księżna zdumiała się wchodząc tutaj...
Pragnął mieć Eden najpiękniejszy w Paryżu aby tam posiadać swoją Ewę, swoją kobietę z towarzystwa, swoją Walerję, swoją księżniczkę.
— Są dwa łóżka, rzekł Crevel do Hulota pokazując otomanę, z której wysuwało się łóżko jak szuflada z komody. Oto jedno, drugie w sypialni. Możemy tedy przenocować tu obaj.
— Dowody! rzekł baron.
Crevel ujął świecznik i zaprowadził swego przyjaciela do sypialni gdzie Hulot ujrzał na sofce wspaniały szlafrok należący do Walerji, obnosiła go bowiem przy ulicy Vanneau, zanim go przeznaczyła do domku Crevela. Mer nacisnął sprężynę ładnego mebelka inkrustowanego drzewem, zwanego bonheur-du-jour, przetrząsnął go, wyjął list i podał baronowi:
— Masz, czytaj.
Radca Stanu przeczytał bilecik kreślony ołówkiem:
„Napróżno czekałam na ciebie, grubasie! Kobieta taka jak ja nie czeka nigdy na byłego olejkarza. Nie było ani obiadu ani papierosów. Zapłacisz mi za to.“
— Czy to jej pismo?
— Mój Boże! rzekł Hulot, siadając złamany. Poznaję wszystkie jej rzeczy, to jej czepeczek i pantofle. Jak to! odkąd?...
Crevel dał znak że rozumie, wyjął plik rachunków z inkrustowanego sekretarzyka.
— Patrz, stary! zapłaciłem roboty w grudniu r. 1838. W październiku, dwa miesiące wprzód, objęliśmy w posiadanie ten rozkoszny domek.
Radca Stanu spuścił głowę.
— Jak wy się, u djaska, urządzacie? Przecież znam rozkład jej dnia co do godziny.
— A przechadzka w Tuillerjach... rzekł Crevel rozpromieniony, zacierając ręce.
— Jakto?... spytał Hulot osłupiały.
— Twoja niby-kochanka wybiera się do Tuillerji, przechadza się tam rzekomo od pierwszej do czwartej, ale hyc! w dwóch susach jest tutaj. Znasz Moliera? Otóż, baronie, niema nic urojonego[7]w twoim tytule.
Hulot, nie mogąc już wątpić, zapadł w posępne milczenie. Katastrofy przywodzą wszystkich mocnych i inteligentnych ludzi do filozofji. Baron był jak człowiek, który szuka w nocy drogi w lesie. To tępe milczenie, zmiana jaka wystąpiła na tej znękanej fizjognomii, wszystko to zaniepokoiło Crevela, który nie chciał śmierci swego współpracownika.
— Jak ci mówiłem, stary druhu, partja na partję. Chcesz iść na rozrywkę? no, czyja lepsza!
— Czemu, rzekł Hulot sam do siebie, na dziewięć ładnych kobiet, conajmniej siedm jest łajdaczek?
Baron zanadto był rozbity aby znaleźć rozwiązanie tej zagadki. Piękność, to największa z potęg ludzkich. Wszelka potęga bez przeciwwagi, bez zapór, samowładna, prowadzi do nadużycia, do szaleństwa. Samowola to szaleństwo władzy. U kobiety to kaprys.
— Nie masz się prawa skarżyć, kamracie; masz za żonę najlepszą kobietę pod słońcem, i do tego cnotliwą.
— Zasłużyłem na to co mnie spotyka, mówił sobie Hulot, nie umiałem ocenić mojej żony, unieszczęśliwiłem ją, a to jest anioł... O, moja biedna Adelino, jesteś pomszczona! Cierpi sama, w milczeniu, jest godna uwielbienia, zasługuje na moją miłość, powinienbym... bo ona jest jeszcze urocza, biała i czysta jak panienka... Ale czy widział kto kiedy podlejszą, nikczemniejszą zbrodniarkę niż ta Walerja?
— To łotrzyca, rzekł, Crevel, łajdaczka warta aby ją chłostać, publicznie na placu Chatelet; ale, mój drogi Canillac, mimo że jesteśmy z epoki muszkieterów, marszałka de Richelieu, Pompadour, du Barry, kwintessencja XVIII wieku, nie mamy już ówczesnego Naczelnika policji.
— Co począć aby być kochanym, pytał sam siebie Hulot nie słysząc Crevela.
— To głupstwo z naszej strony upierać się aby nas kochano, odparł Crevel; mogą nas jedynie cierpieć; a co do pani Marneffe, to jest stokroć bardziej szczwana niż Józefa.
— A chciwa! Kosztuje mnie stodziewięćdziesiąt dwa tysiące franków! wykrzyknął Hulot.
— A ile centymów? spytał Creyel z urąganiem bogacza, suma bowiem wydała mu się znikoma.
— Widać to, że jej nie kochasz, rzekł melancholijnie baron.
— Ja mam tego dosyć, odparł Crevel; wyłudziła odemnie przeszło trzysta tysięcy!...
— Gdzież to jest? gdzie się to wszystko podziewa? spytał baron biorąc się za głowę.
— Gdybyśmy się byli porozumieli, jak dwóch smarkaczy składających się aby utrzymać dziewczynkę za parę groszy, byłoby nas to kosztowało taniej.
— To myśl! odparł baron, ale i tak byłaby nas oszukała. Co myślisz, grubasie, o tym Brazylijczyku?
— A ba, stary wygo! masz rację, wykierowano nas jak... akcjonarjuszów!... rzekł Crevel. Wszystkie tę kobiety to spółki akcyjne!
— Więc to ona, rzekł baron, powiedziała ci o świecy w oknie?
— Mój stary, odparł Crevel przybierając swą pozę, wystrychnięto nas na durniów! Walerja jest... kazała mi trzymać cię tutaj... Rozumiem wszystko... Ma swojego Brazylijczyka... Och! wyrzekam się jej: gdybyś ją trzymał za ręce, jeszczeby potrafiła oszukać cię nogami! Tak, to łotrzyca, szelma!
— Poniżej prostytutki, rzekł baron. JózefaJenny Cadine były w swojem prawie oszukując nas, bo one handlowały swojemi wdziękami.
— Ale ona, co udaje świętoszkę, skromnisię! rzekł Crevel. Wiesz co, Hulot, wróć ty się do żony; z twojemi interesami jest niewyraźnie, zaczynają przebąkiwać o jakichś wekslach wystawionych lichwiarzowi, specjaliście od pożyczania dziewczętom, niejakiemu Vauvinet. Co do mnie, jestem już wyleczony z przyzwoitych kobiet. Zresztą, w naszym wieku, na co nam tych hultajek, które, bądźmy szczerzy, nie mogą nas nie oszukiwać? Masz siwe włosy, baronie, sztuczne zęby. Ja mam brzuszek Sylena. Zacznę zbierać pieniądze. Pieniądz nie oszukuje. Wprawdzie Skarb otwiera się tylko raz na pól roku dla wszystkich, ale za to daje procenty, a ta kobieta je zjada. Z tobą, mój drogi kamracie, mój stary druhu, mógłbym przyjąć sytuację... powiedzmy filozoficzną, ale Brazylijczyk, który może przywiózł z ojczyzny podejrzane towary kolonjalne...
— Kobieta, rzekł Hulot, jest nieodgadnięta.
— Ja ją odgaduję, rzekł Crevel; jesteśmy starzy, Brazylijczyk jest młody i piękny.
— Tak, to prawda, odparł Hulot; niema co, starzejemy się. Ale, mój przyjacielu, jak wyrzec się oglądania tych lubych istotek, jak się rozbierają, kręcą włosy, patrzą na nas ze sprytnym uśmiechem przez palce podczas gdy zakładają papiloty... A te ich minki, ich kłamstewka... jak się skarżą że je niedość kochamy, kiedy nas widzą zatroskanych... i, mimo wszystko, umieją nas rozerwać...
— Ach, tak, tak, to jedyna przyjemna rzecz w życiu!... wykrzyknął Crevel. Ach, kiedy taki buziak uśmiechnie się do ciebie i kiedy ci mówi: „Moje ty poczciwości, jaki ty jesteś milusi! Ja widać niepodobna jestem do innych kobiet, które lecą na młodzików z koźlą bródką, łobuzów cuchnących tytoniem, brutalów którym się zdaje że młodość daje prawo do grubjaństwa! Ot, przychodzi taki, mówi dzieńdobry i odchodzi... Ja, którą ty posądzasz o zalotność, wolę od tych smarkaczy pięćdziesięciolatków, są stali, wierni, wiedzą że kobietę nie tak łatwo jest zastąpić, cenią nas... Oto dlaczego cię kocham, ladaco!“ I dopieroż przy tem wszystkiem minki, psoty... A fałszywe to wszystko jak program rządowy...
— Kłamstwo często więcej warte jest niż prawda, rzekł Hulot, któremu pantomina Crevela przedrzeźniającego Walerję przypominała niejedną uroczą scenę. Kłamstwo trzeba wypieścić, naszyć ten kostjum teatralny złotemi blaszkami...
— A wreszcie, kłamią czy nie kłamią, ale je mamy! rzekł brutalnie Crevel.
— Walerja to czarodziejka, wykrzyknął baron, przemienia starca w młodzieńca.
— Och, tak, odparł Crevel, to węgorz prześlizgujący się między palcami, ale cóż za śliczny węgorzyk... biały i słodki jak cukier!... zabawna jak sam Arnal, a co za wymysły! och!
— O, tak, bardzo pomysłowa, wykrzyknął baron, zapominając już o żonie.
Dwaj kamraci położyli się spać w najlepszej przyjaźni, rozpamiętując społem kolejno zalety Walerji, jej sposoby mówienia, jej figle, koncepty, kaprysy; bo ta artystka w miłości miała cudowne natchnienia, jak tenor który tę samą arję śpiewa dziś lepiej niż wczoraj. I obaj usnęli ukołysani temi kuszącemi i djabelskiemi wspomnieniami, oświetlonemi ogniami piekieł.
Nazajutrz, o dziewiątej, Hulot zaczął się wybierać do ministerjum, Crevel miał jakieś sprawy na wsi. Wyszli razem; Crevel wyciągnął do barona rękę, mówiąc:
— Bez urazy, prawda? bo żaden z nas nie myśli już o pani Marneffe.
— Och! skończone, zupełnie skończone! odparł Hulot z wyrazem zgrozy.
O wpół do jedenastej, Crevel pędził po cztery schody do pani Marneffe. Zastał bezecną istotę, uroczą czarodziejkę, w rozkosznym negliżyku, przy apetycznym śniadanku, w towarzystwie barona Henryka Montez de Montejanos oraz Elżbiety. Mimo ciosu, jaki mu zadał widok Brazylijczyka, Crevel poprosił panią Marneffe o dwie minuty rozmowy. Walerja przeszła z Crevelem do salonu.
— Walerjo, mój aniele, rzekł rozkochany Crevel, twój mąż nie długo ma życia przed sobą; jeżeli chcesz mi być wierną, po jego śmierci pobierzemy się. Pomyśl o tem. Uwolniłem cię od Hulota... Zastanów się tedy, czy ten Brazylijczyk może się równać z merem Paryża, człowiekiem, który dla ciebie zapragnie dojść do najwyższych godności i który już posiada blisko dziewięćdziesiąt tysięcy franków renty.
— Pomyślę, rzekła. Będę przy ulicy Dauplin o drugiej i pogadamy; ale bądź rozsądny! i nie zapomnij o lokacie którą mi wczoraj przyrzekłeś.
Wróciła do jadalni w towarzystwie Crevela, który pochlebiał sobie że wynalazł sposób aby posiadać Walerję wyłącznie; ale spostrzegł barona Hulot, który podczas tej krótkiej rozmowy przybył party tem samem pragnieniem. Radca Stanu poprosił, tak samo jak Crevel, o chwilę audiencji. Pani Marneffe wstała aby wrócić do salonu, uśmiechając się do Brazylijczyka jakby dla powiedzenia: „Poszaleli! czyż oni nie widzą ciebie?“
— Walerjo, rzekł Radca Stanu, moje dziecko, ten kuzyn, to jest kuzyn z bajki...
— Och! dosyć! przerwała mu. Marneffe nigdy nie był, nie będzie, nie może być moim mężem. Pierwszy, jedyny człowiek którego kiedy kochałam, wrócił niespodziewanie... To nie moja wina! Ależ popatrz na Henryka i popatrz na siebie. Potem spytaj sam siebie, czy kobieta, zwłaszcza jeżeli kocha, może się wahać. Mój drogi, ja nie jestem jakąś utrzymanką. Od dziś nie chcę być Zuzanną między dwoma starcami. Jeżeli wam zależy na mnie, będziecie obaj z Crevelem naszymi przyjaciółmi; ale wszystko inne skończyło się, bo ja mam dwadzieścia sześć lat, chcę być na przyszłość świętą, zacną i godną kobietą... jak pańska żona.
— Więc to tak? rzekł Hulot. Tak mnie przyjmujesz, kiedy ja przybywam, jak papież, z rękami pełnemi odpustów! Więc dobrze, twój mąż nie będzie nigdy naczelnikiem ani oficerem Legii honorowej.
— To jeszcze zobaczymy! rzekła pani Marneffe patrząc na Hulota w pewien sposób.
— Nie gniewajmy się, odparł Hulot w rozpaczy, przyjdę dziś wieczorem, porozumiemy się.
— Do Elżbiety, dobrze!...
— Niech i tak będzie, odparł zakochany starzec, do Elżbiety!
Hulot i Crevel zeszli razem, nie mówiąc słowa; dopiero kiedy się znaleźli na ulicy, spojrzeli obaj na siebie i zaśmiali się smutnie.
— Jesteśmy stare warjaty!... rzekł Crevel.
— Odprawiłam ich, rzekła pani Marneffe do Elżbiety, siadając z powrotem do stołu. Nigdy nie kochałam, nie kocham i nie będę kochała nikogo prócz mego jaguara, dodała uśmiechając się do Henryka Monteza. Elżbieto, moje dziecko, czy ty wiesz? Henryk przebaczy! mi bezeceństwa, do których popchnęła mnie nędza.
— To moja wina, rzekł Brazylijczyk, powinienem ci był przysłać ze sto tysięcy.
— Poczciwy chłopiec! wykrzyknęła Walerja, powinnam była pracować na życie, ale moje paluszki nie są stworzone do pracy... spytaj Elżbiety.
Brazylijczyk odszedł jako najszczęśliwszy człowiek w Paryżu.
Około południa, Walerja i Elżbieta gawędziły we wspaniałej sypialni, gdzie ta niebezpieczna Paryżanka dawała swojej tualecie owo ostatnie dotknięcie, z którem kobieta nie zdaje się na nikogo prócz siebie. Zasunąwszy rygle, zapuściwszy rolety, Walerja opowiedziała w najdrobniejszych szczegółach wszystkie wypadki wieczora, nocy i poranku.
— Jesteś rada? mój klejnocie, rzekła, kończąc, do Elżbiety. Czem mam zostać pewnego dnia, panią Crevel czy panią Montez? Jakie twoje zdanie?
— Taki rozpustnik jak Crevel nie pożyje ani dziesięciu lat, odparła Elżbieta, a Montez jest młody. Crevel zostawi około trzydziestu tysięcy franków renty. Niechże Montez zaczeka, dosyć dla niego szczęścia, że będzie benjaminkiem. W ten sposób możesz, gdzieś w trzydziestu trzech latach i w pełni urody, wyjść za swego Brazylijczyka i grać wybitną rolę przy sześćdziesięciu tysiącach renty osobistego majątku, zwłaszcza protegowana przez panią marszałkową...
— Tak, ale Montez jest Brazylijczykiem, nigdy nie dojdzie do niczego, zauważyła Walerja.
— Żyjemy, odparła Elżbieta, w epoce kolei żelaznych, w której cudzoziemcy dochodzą we Francji do wybitnych stanowisk.
— Zobaczymy, odparła Walerja, kiedy Marneffe umrze, a nie długo ma się już męczyć.
— Te nawroty choroby, rzekła Elżbieta, to niby cielesne wyrzuty sumienia... No, idę do Hortensji.
— Idź, idź, mój aniołku, i przyprowadź mi mego artystę! W trzy lata, nie posunąć się ani na cal! To wstyd dla nas obu! Wacław i Henryk, oto moje jedyne dwie miłości. Jeden to miłość, drugi to kaprys.
— Jakaś ty śliczna dziś rano, rzekła Elżbieta obejmując Walerję wpół i całując ją w czoło. Sycę się wszystkiemi twemi przyjemnościami, twoim dostatkiem, twoim strojem... Żyję dopiero od czasu kiedyśmy się stały jak siostry...
— Czekaj, moja pantero! rzekła śmiejąc się Walerja, szal masz krzywo. Nie umiesz jeszcze, po trzech latach, mimo moich nauk, nosić szala, i chcesz być panią marszałkową Hulot...
Obuta w prunelowe trzewiki, w szare jedwabne pończoszki, wystrojona we wspaniałą lewantynową suknię, uczesana w nioby pod ładnym kapturkiem z szarego aksamitu podbitego żółtym atłasem, Elżbieta puściła się na ulicę św. Dominika bulwarem Inwalidów, pytając sama siebie, czy znużenie Hortensji wyda jej wreszcie na łup tę silną duszę i czy sarmacka niestałość, zaskoczona w momencie w którym te charaktery zdolne są do wszystkiego, zdoła ugiąć miłość Wacława.
Hortensja i Wacław zajmowali parter domu położonego na wylocie ulicy św. Dominika i alei Inwalidów. Apartamencik ten, niegdyś w harmonii z miodowym miesiącem, przedstawiał w tej chwili wygląd wpół świeży, wpół zwiędły, który można nazwać jesienią umeblowania. Młodzi małżonkowie to są marnotrawcy; bez woli i wiedzy marnują wszystko dokoła siebie, tak samo jak nadużywają miłości. Przepełnieni samemi sobą, nie myślą o przyszłości, która później staje się troską matki rodziny.
Elżbieta zastała Hortensję, jak kończyła właśnie sama ubierać małego Wacia, którego wynoszono do ogrodu.
— Dzieńdobry, Bietko, rzekła Hortensja, która sama otworzyła kuzynce.
Kucharka poszła na targ, pokojówka, będąca zarazem niańką, prała.
— Dzieńdobry, drogie dziecko, odparla Elżbieta ściskając Hortensję. Cóż, szepnęła jej do ucha, czy Wacław jest w pracowni?
— Nie, rozmawia ze Stidmanem i Chanorem w salonie.
— Czy mogłybyśmy być same? spytała Elżbieta.
— Chodź do mojego pokoju.
Pokój ten, obity persem w różowe kwiaty i zielone gałązki na białem tle, wciąż wystawiony na słońce, spłowiał, zarówno jak dywan. Firanki oddawna nie były prane. Czuć było dym cygar Wacława, który, zostawszy wielkim panem sztuki a szlachcic z urodzenia, strząsał popiół na poręcze foteli, na najładniejsze cacka, jak człowiek kochany od którego znosi się wszystko i jak człowiek bogaty, któremu obce są mieszczańskie troski o przyszłość.
— I cóż, mówmy o twoich sprawach, zagadnęła Elżbieta, widząc iż piękna kuzynka niemo zagłębiła się w fotelu. Ale co tobie? wydajesz mi się jakaś blada, kochanie.
— Pojawiły się dwa nowe artykuły, wymierzone w mego biednego Wacława; przeczytałam, ale schowałam je przed nim, gdyż zniechęciłby się do reszty. Pomnik marszałka Montcornet uważają za zupełnie chybiony. Chwalą jedynie płaskorzeźby, aby z okrutną perfidją podnosić talent ornamentacyjny Wacława i aby tem dobitniej wyrazić, że wielka sztuka jest rzeczą nie dla nas. Stidmann, którego ubłagałam aby mi powiedział prawdę, pogrążył mnie w rozpaczy; wyznał mi, że dzieli pogląd wszystkich artystów, krytyki i publiczności. „Jeżeli Wacław, powiedział mi tu, w ogrodzie, przed śniadaniem, nie wystawi w ciągu przyszłego roku arcydzieła, powinien dać pokój wielkiej rzeźbie i ograniczyć się do cacek, figurynek, artystycznej biżuterji i złotnictwa!“ — Wyrok ten sprawił mi najżywszą przykrość, bo Wacław nie zechce się nigdy poddać, ma poczucie swego talentu, ma tyle pięknych pomysłów...
— Pięknemi pomysłami nie zapłaci się rachunków, zauważyła Elżbieta; powtarzałam mu to bez wytchnienia... Na to trzeba pieniędzy. Pieniądze zaś dostaje się jedynie za rzeczy zrobione i podobające się na tyle aby je kupiono. Kiedy chodzi o to aby żyć, lepiej jest rzeźbiarzowi mieć na warsztacie model jakiego świecznika, kominka, stołu, niż grupę albo pomnik; bo tego potrzebują wszyscy, podczas gdy na amatora grupy i jego pieniądze można czekać całe miesiące...
— Masz słuszność, moja dobra Bietko! więc powiedz mu to; ja nie mam odwagi... Zresztą, jak mówił Stidmannowi, jeżeli wróci do ornamentu, do snycerstwa, trzeba będzie wyrzec się Instytutu, wielkich dzieł sztuki, i postradamy owe trzysta tysięcy franków za prace w Wersalu, które Paryż i ministerjum przeznaczyły dla nas. Oto co nam wydzierają te dwa okropne artykuły, podyktowane przez współzawodników, którzy chcieliby odziedziczyć nasze zamówienia.
— A tyś o czem innem marzyła, biedny kocie! rzekła Bietka całując Hortensję w czoło; chciałaś mieć wielkiego pana królującego w sztuce, pierwszego wśród rzeźbiarzy. Ale cóż chcesz, to są poezje... To marzenie wymaga pięćdziesięciu tysięcy franków renty, a wy macie tylko dwa tysiące czterysta, póki ja żyję, a trzy tysiące po mojej śmierci.
Łzy zakręciły się w oczach Hortensji; Bietka wypiła je spojrzeniem tak jak kot spija mleko.
Oto pokrótce historja tego miodowego miesiąca, którego opowieść przyda się może artystom.
Praca duchowa, polowanie we wszystkich strefach inteligencji, to jeden z największych wysiłków człowieka. Rzeczą godną najwyższej chwały w sztuce — trzeba bowiem pod tem słowem rozumieć wszystkie twory ducha — jest zwłaszcza wytrwałość, wytrwałość z której pospolity ogół nie zdaje sobie sprawy, i którą może objaśniamy tu po raz pierwszy. Party straszliwym naciskiem nędzy, trzymany przez Bietkę w położeniu owych koni, którym się zakłada klapy na oczy aby nie widziały na boki, smagany przez twardą dziewczynę, obraz konieczności Losu w jego pośledniejszem ujęciu, Wacław, z natury poeta i marzyciel, przeszedł od pomysłów do wykonania; przebył, nie wiedząc o tem jak, przepaść jaka dzieli te dwie półkule twórczości. Myśleć, marzyć, poczynać piękne dzieła, jestto rozkoszne zajęcie. To znaczy palić zaczarowane cygara, wieść życie kurtyzany upędzającej się za swoim kaprysem. Dzieło ukazuje się wówczas w całym wdzięku dziecięctwa, w szalonej radości płodzenia, w wonnych kolorach kwiatu, ze wszystkiemi sokami zawczasu kosztowanego owocu. Ten kto może nakreślić swój plan w słowach, już uchodzi za niezwykłego człowieka. Tę zdolność posiadają wszyscy artyści i pisarze. Ale tworzyć! ale urodzić! ale wychować mozolnie dziecko, układać je co wieczór opiłe mlekiem do snu, ściskać je co rano z niespożytem sercem matki, obmywać je z brudu, ubierać je sto razy w najładniejsze kaftaniczki które natychmiast drze; ale nie zrażać się konwulsjami tego szalonego życia i uczynić zeń żywe arcydzieło, które przemawia do wszystkich oczu w rzeźbie, do wszystkich inteligencji w literaturze, do wszystkich wspomnień w malarstwie, do wszystkich serc w muzyce, — oto jest wykonanie i jego trudy. Ręka musi krzątać się co chwila, wciąż gotowa, wciąż posłuszna głowie. Otóż głowa tak samo nie ma na rozkazy zdolności twórczych, jak miłość nie jest aktem ciągłym.
Ten nawyk tworzenia, ta niezmordowana miłość macierzyńska która jest istotą matki (tego naturalnego arcydzieła, tak dobrze pojętego przez Rafaela), słowem to macierzyństwo mózgowe tak trudne do osiągnięcia, zatraca się niesłychanie łatwo. Natchnienie, to traf geniuszu. Biegnie ono, już nie po ostrzu brzytwy, ale powietrzem, ulatuje z nieufnością kruka, nie ma przepaski za którą mógłby je chwycić poeta, włosy jego są z płomienia, uchodzi jak owe piękne białe i różowe flamingi, przedmiot rozpaczy myśliwych. Toteż praca jest wyczerpującą walką, której lękają się i którą kochają bujne i krzepkie duchy, mimo iż często się w niej łamią. Wielki poeta naszych czasów powiedział o tej przerażającej pracy: „Zabieram się do niej z rozpaczą, a porzucam ją z przykrością.“ Niech nieświadomi wiedzą! Jeżeli artysta nie rzuca się w swoje dzieło jak Kurcjusz w otchłań, jak żołnierz na redutę, bez zastanowienia; jeżeli w tym kraterze nie pracuje jak górnik grzebiący się w zawalonym szybie; jeżeli, słowem, rozważa trudności zamiast zwalczać je jedną po drugiej, nakształt owych kochanków z baśni, którzy aby zdobyć swoje księżniczki, zwalczali wciąż odradzające się czary, — dzieło zostaje niedokończone, ginie w czeluściach pracowni, twórczość zamiera i artysta staje się świadkiem samobójstwa swego talentu. Rossini, ten geniusz pokrewny Rafaelowi, jest tego uderzającym przykładem, jeżeli zestawimy jego ubogą młodość z bogactwem wieku dojrzałego. Oto przyczyna, że podobne nagrody, podobny tryumf, jednakie laury stają się udziałem wielkich poetów i wielkich wodzów.
Wacław, natura marzycielska, zużył tyle energii na tworzenie, na kształcenie się, na pracę pod despotycznym kierunkiem Elżbiety, że miłość i szczęście spowodowały reakcję. Prawdziwy charakter wyłonił się. Lenistwo i beztroska, miękkość sarmacka wróciły, aby zająć w jego duszy wygodne bruzdy, z których wypędziła je rózga nauczycielska. Przez pierwsze miesiące życie artysty wypełniła miłość. Hortensja i Wacław oddawali się czarującym dzieciństwom miłości uświęconej, szczęśliwej, szalonej. Hortensja pierwsza wówczas rozgrzeszała Wacława od wszelkiej pracy, szczęśliwa że w ten sposób święci tryumfy nad swoją rywalką, rzeźbą. Zresztą pieszczoty kobiece przyprawiają o omdlenie muzę, i miękczą dziką, brutalną zawziętość pracownika. Upłynęło sześć, siedm miesięcy, palce rzeźbiarza odwykły od trzymania rylca. Kiedy zaczęła go naciskać konieczność pracy, kiedy książę Wissemburg, prezes komitetu pomnika, chciał zobaczyć model, Wacław wyrzekł klasyczne słowo próżniaków: „Wezmę się do tego!“ I kołysał swoją drogą Hortensję zwodniczemi słowy, wspaniałemi planami, jakie tworzy artysta paląc cygaro po cygarze. Hortensja tem więcej kochała swego poetę, widziała w myśli wspaniały pomnik marszałka Montcornet. Montcornet miał się stać wcieleniem nieustraszonego męstwa, typem kawalerzysty, odwagi à la Murat. Ba! widok tego pomnika miał tłómaczyć wszystkie zwycięstwa cesarza. I co za wykonanie! Ołówek był posłuszny, biegł w ślad za słowami.
Co się tyczy posągu, urodził się tylko śliczny mały Wacio.
Z chwilą gdy chodziło o to aby iść do pracowni Gros-Caillou, chwycić się gliny i oblec projekt w ciało, to zegar dla księcia wymagał obecności Wacława w warsztatach Florent i Chanor gdzie wykończano figurynki, to dzień był pochmurny i słotny; dziś jakieś pilne interesy, jutro obiad w rodzinie, nie licząc dni w których artysta był nieusposobiony lub niezdrów, a wreszcie tych, które spłynęły w pieszczotach z ukochaną żoną. Aby uzyskać model, marszałek książę Wissemburg musiał się pogniewać i zagrozić odwołaniem zamówienia. Dopiero po tysiącznych wymówkach i gwałtownych scenach, komitet ujrzał model w gipsie. Po każdym dniu pracy, Steinbock wracał zmęczony, skarżąc się na tę kamieniarską mordęgę, na swoje słabe zdrowie. W czasie tego pierwszego roku, małżeństwo cieszyło się pewnym dostatkiem. Hrabina Steinbock, szalenie zakochana w mężu, w pełni życia miłością, złorzeczyła ministrowi wojny; poszła doń aby mu oświadczyć, że wielkich dzieł nie tworzy się tak jak się sporządza armaty, że Państwo powinno być, jak Ludwik XIV, Franciszek I, Leon X, na rozkazy geniuszu. Biedna Hortensja, myśląc że trzyma w ramionach Fidjasza, miała dla swego Wacława macierzyńską słabość kobiety, która posuwa miłość aż do bałwochwalstwa.
— Nie śpiesz się, powiadała do męża, ten pomnik to cała nasza przyszłość, nie żałuj sobie czasu, stwórz arcydzieło.
Przychodziła do pracowni. Zakochany artysta trawił z żoną pięć godzin na siedm, opisując jej pomnik zamiast go robić. Strawił w ten sposób półtora roku na dokończenie tego dzieła, tak wielkiej dla niego wagi.
Kiedy oddano gips, kiedy model był już gotowy, biedna Hortensja, będąca świadkiem olbrzymich wysiłków męża, którego zdrowie ucierpiało od tej pracy wyczerpującej ciało, ramię i rękę artysty, Hortensji wydało się dzieło wspaniałem. Ojciec jej, nie mający pojęcia o rzeźbie, baronowa równie nieświadoma, krzyknęli że to arcydzieło. Ministrowi wojny, sprowadzonemu przez nich i z góry dobrze uprzedzonemu, spodobał się ten gips, stojący oddzielnie i korzystnie ustawiony na tle zielonej kotary. Niestety! na wystawie w r. 1841 skrytykowano rzecz jednogłośnie; a krytyka ta, w ustach ludzi podrażnionych tak rychłem wywyższeniem bożyszcza, mieniła się w szyderstwo i oburzenie. Stidmann chciał oświecić przyjaciela swego Wacława; pomówiono go o zazdrość. Artykuły w dziennikach były to, dla Hortensji, krzyki zawiści. Stidmann, ten zacny człowiek, postarał się o artykuły polemizujące z krytyką, w których podnoszono, że, pomiędzy gipsem a marmurem, rzeźbiarz tak dalece może zmienić swoją pracę, iż prawdziwem dzieleni jest dopiero marmur. „Między projektem w gipsie a pomnikiem wykonanym w marmurze, można, pisał Klaudjusz Vignon, zepsuć arydzieło lub też zrobić doskonałą rzecz z lichej. Gips to rękopis, marmur to książka“.
W ciągu półtrzecia roku Steinbock spłodził posąg i dziecko. Dziecko było cudem piękności, posąg był opłakany.
Zegar księcia i pomnik pokryły długi małżeństwa. Steinbock przyzwyczaił się bywać w świecie, w teatrze, w Operze; cudownie rozprawiał o sztuce, pozostał w oczach salonu wielkim artystą dzięki łatwości słowa, wywodów krytycznych. Są w Paryżu genialni ludzie, którym życie spływa na wygadywaniu się i którzy zadowalają się taką salonową sławą. Wstępując w ślad tych przemiłych eunuchów, Steinbock nabierał z każdym dniem rosnącego wstrętu do pracy. Kiedy miał zacząć dzieło, widział wszystkie jego trudności, a w ślad za tem idące zniechęcenie osłabiło w nim wolę. Natchnienie, ten szał duchowego płodzenia, pierzchało w lot na widok tego chorego kochanka.
Rzeźba jest, jak sztuka dramatyczna, równocześnie najtrudniejszą i najłatwiejszą ze wszystkich sztuk. Skopiuj model, a dzieło jest skończone; ale wlać weń duszę, stworzyć typ będący mężczyzną lub kobietą, to zbrodnia Prometeusza. Tryumfy te można policzyć w rocznikach rzeźby, tak jak można policzyć poetów w dziejach ludzkości. Michał Anioł, Michał Columb, Jan Goujon, Fidjasz, Praxyteles, Poliklet, Puget, Canowa, Albert Dürer, są braćmi Miltona, Wergilego, Danta, Szekspira, Tassa, Homera i Moliera. Jest to dzieło tak wielkie, że jeden posąg wystarczy aby unieśmiertelnić człowieka, tak jak postacie Figara, Lowelasa i Manon Lescaut wystarczyły aby unieśmiertelnić Beaumarchaisgo, Richardsona i księdza Prévost. Ludzie powierzchowni (a bywa ich wśród artystów o wiele za dużo) orzekli, że rzeźba istnieje jedynie nagością, że umarła wraz z Grecją i że nowoczesny strój czyni ją niemożliwą. Popierwsze, starożytni stworzyli cudowne posągi zupełnie ubrane, jak Polymnię, Julię, a nie odnaleźliśmy ani dziesiątej części ich dzieł. Następnie, niech prawdziwi miłośnicy sztuki pojadą do Florencji zobaczyć Myśliciela Michała Anioła, a w katedrze mogunckiej Najświętszą Pannę Alberta Dürera, który wykonał w hebanie kobietę żywą pod swą potrójną szatą, z włosami najbardziej falistemi, najmiększemi jakie kiedykolwiek czesała garderobiana; niechaj nieuki tam śpieszą a pojmą wszyscy, że geniusz może nasycić myślą strój, zbroję, suknie, że może wlać w nie życie, tak samo jak człowiek użycza swego charakteru i właściwości swego życia swojej powłoce. Rzeźba jest ciągłem urzeczywistnieniem faktu, który w malarstwie nazwał się jeden jedyny raz: Rafael! Rozwiązanie tego straszliwego problemu mieści się jedynie w pracy ustawicznej, wytrwałej, trzeba bowiem tak doskonale pokonać trudności materjalne, ręka musi być tak karna, tak gotowa i posłuszna, aby rzeźbiarz mógł duszą swoją zmierzyć się z ową niepochwytną istotą duchową, którą trzeba przeobrazić materjalizując ją. Gdyby Paganini, który wypowiadał swą duszę na strunach skrzypiec, na trzy dni poniechał ćwiczeń, straciłby, wraz z siłą wyrazu, rejestr swego instrumentu: w ten sposób określał on związki istniejące między drzewem, smyczkiem, strunami a nim samym; w razie zniszczenia tej harmonji natychmiast zostałby jeno zwykłym skrzypkiem. Nieustanna praca jest prawem sztuki jak życie; sztuka bowiem jest to życie przeidealizowane. Toteż wielcy artyści, pełni poeci nie czekają zamówienia ani kupca; tworzą dziś, jutro, ciągle. Wynika z tego ów nawyk pracy, ta nieustanna świadomość trudności, które podsycają ich stosunek z muzą, z siłami twórczemi. Canova żył w swojej pracowni, jak Wolter w swoim gabinecie. Homer i Fidjasz musieli żyć w ten sposób.
Kiedy Elżbieta uwięziła Wacława na poddaszu, znalazł się on na ciernistej drodze, którą przebiegli owi wielcy ludzie, a która wiedzie na Alpy sławy. Szczęście, pod postacią Hortensji, z powrotem pchnęło poetę w próżniactwo, które jest przyrodzonym stanem wszystkich artystów, bo ich próżniactwo jest bardzo zajęte. Jestto rozkosz paszy w seraju: pieszczą myśli, upijają się u źródeł inteligencji. Wielcy artyści, tacy jak Steinbock, trawieni marzeniem, słusznie noszą miano marzycieli. Ci zjadacze opium staczają się wszyscy w nędzę; podczas gdy, podtrzymywani przymusem okoliczności, staliby się wielkimi ludźmi. Ci pół-artyści są zresztą czarujący, świat lubi ich i darzy pochwałami; wydają się wyżsi od prawdziwych artystów, pomawianych o egotyzm, dzikusostwo, bunt wobec prawideł świata. Oto czemu: wielcy ludzie należą do swoich dzieł. Ich oderwanie od wszystkiego, ich oddanie pracy, czyni ich egoistami w oczach głupców; świat bowiem chce aby wdziali ten sam strój, jaki noszą dandysi drepcący w kieracie tak zwanych obowiązków towarzyskich. Chciałby, aby lwy Atlasu były wyczesane i wyperfumowane jak owieczki markizy. Ludzie ci, mający mało równych sobie i spotykający ich rzadko, zasklepiają się w samotności, stają się niezrozumiali dla ogółu, złożonego, jak wiadomo, z głupców, zawistnych nieuków i miałkich głów. Czy zrozumiecie obecnie rolę kobiety wobec tych wspaniałych wyjątków? Kobieta powinna być równocześnie tem, czem była Elżbieta przez pięć lat, i co więcej dawać miłość, miłość pokorną, cichą, wciąż gotową do ofiar i wciąż uśmiechniętą.
Hortensja, oświecona cierpieniami matki, gnębiona dotkliwą potrzebą, zbyt późno widziała błędy, których dopuściła się mimowoli z nadmiaru miłości; ale, jako godna córka swej matki, nie mogła znieść myśli aby miała dręczyć Wacława; zanadto go kochała, aby móc się stać katem swego drogiego poety; widziała tedy zbliżającą się chwilę, w której nędza dosięgnie ją, jej syna i męża.
— O ho, ho, moje maleństwo, rzekła Bietka widząc łzy iskrzące się w pięknych oczach kuzynki, nie trzeba rozpaczać. Za pełną szklankę łez nie kupisz talerza zupy! Ile wam trzeba?
— Och, pięć do sześciu tysięcy franków.
— Mam conajwyżej trzy tysiące, rzekła Elżbieta. A co robi w tej chwili Wacław?
— Proponują mu aby wykonał za sześć tysięcy franków, wspólnie ze Stidmannem, zastawę do wetów dla księcia d’Hérouville. Wówczas Chanor podjąłby się zapłacić cztery tysiące franków, które Wacław jest dłużny Leonowi de Lora i panu Bridau, dług honorowy.
— Jakto! wzięliście pieniądze za posąg i płaskorzeźby na pomnik marszałka Montcornet, i tegoście nie zapłacili!
— Tak... rzekła Hortensja, od trzech lat wydajemy po dwanaście tysięcy rocznie, a ja mam dochodu coś ponad dwa tysiące. Pomnik marszałka, po opłaceniu wszystkich kosztów, dał nie więcej niż szesnaście tysięcy. Och, gdybym mogła się nauczyć rzeźbić, jakżeby mi robota paliła się w rękach! rzekła wyprężając piękne ramiona.
Widać było, że kobieta ziściła obietnice młodej dziewczyny. Oko Hortensji błyszczało; w żyłach jej płynęła krew bogata w żelazo, gorąca; rozpaczała że całą energię musi zużywać na niańczenie dziecka.
— Ba, mój drogi kocie, rozsądna dziewczyna powinna wychodzić za artystę dopiero wtedy kiedy panicz już zrobi majątek, a nie kiedy ma go dopiero zrobić.
W tej chwili rozległy się kroki i głosy Stidmanna i Wacława, którzy odprowadzali Chanora; niebawem zjawił się Wacław ze Stidmannem. Stidmann, artysta obracający się w świecie dziennikarzy, wielkich aktorek i głośnych loretek, był to wykwintny młody człowiek, którego Walerja chciała mieć u siebie i którego Klaudjusz Vignon już jej przedstawił. Stidmann właśnie rozstał się ze słynną panią Schontz, która od kilku miesięcy wyszła za mąż i wyjechała na prowincję. Walerja i Elżbieta, które wiedziały przez Klaudjusza Vignon o tem zerwaniu, uznały za potrzebne ściągnąć przyjaciela Wacława na ulicę Vanneau. Ponieważ Stidmann przez delikatność rzadko pojawiał się u Steinbocków, Elżbieta zaś nie była świadkiem wprowadzenia go przez Klaudjusza Vignon, widziała go po raz pierwszy. Przyglądając się sławnemu artyście, podchwyciła parę spojrzeń, jakie rzucił na Hortensję, co jej podsunęło myśl, aby go dać na pociechę hrabinie Steinbock, w razie gdyby Wacław ją zdradził. Stidmann uważał w istocie, że, gdyby Wacław nie był jego kolegą, Hortensja, ta młoda i wspaniała hrabina, mogłaby być czarującą kochanką; ale właśnie to marzenie, zdławione poczuciem honoru, trzymało go zdala od ich domu. Elżbieta zauważyła to charakterystyczne zakłopotanie, jakie mają mężczyźni wobec kobiety o której wzbronili sobie myśleć.
— Bardzo przystojny ten młody człowiek, szepnęła do ucha Hortensji.
— W istocie? odparła, nie zauważyłam...
— Stidmann, mój drogi chłopcze, szepnął Wacław do ucha koledze, nie będziemy robili między sobą ceremonji; przepraszam cię, ale mamy do pogadania o interesach z tą pannicą.
Stidmann skłonił się obu kuzynkom i wyszedł.
— Sprawa ubita, rzekł Wacław, który wrócił odprowadziwszy Stidmanna, ale to robota na jakie płł roku, a przez ten czas trzeba żyć.
— Mam moje brylanty, wykrzyknęła młoda hrabina Steinbock z wspaniałym porywem kochającej kobiety.
Łza zakręciła się w oczach Wacława.
— Och, będę pracował, odparł siadając koło żony i biorąc ją na kolana. Będę robił cacka, koszyczki, bronzy...
— Ależ, moje drogie dzieci, rzekła Elżbieta, — wiecie bowiem, że jesteście mymi spadkobiercami i zostawię wam, bądźcie pewni, ładny fundusik, zwłaszcza jeżeli pomożecie mi wyjść za marszałka; — jeżeli się nam to prędko uda, wezmę was do siebie na gospodarstwo, was oboje i Adelinę. Och, byłoby nam bardzo dobrze razem. Na razie, posłuchajcie mego starego doświadczenia. Nie bawcie się w zastawianie czegokolwiek, to na przepadłe. Zawszem widziała, że, kiedy przyszło przedłużyć zastaw, nie było pieniędzy na opłacenie procentów i traciło się wszystko. Mogę się wam wystarać o pożyczkę na pięć od sta na prosty kwit.
— Och! toby nas ocaliło! rzekła Hortensja.
— A więc, moja mała, niech Wacław przyjdzie do osoby, która wygodziłaby mu na moją prośbę. To pani Marneffe; jeżeli pogłaskacie jej ambicję (próżna jest jak wszyscy parweniusze!) wydobędzie was z kłopotu najgładziej w świecie. Wybierz się do niej, droga Hortensjo.
Hortensja spojrzała na Wacława z wyrazem takim jaki muszą mieć skazani na śmierć idąc na rusztowanie.
— Klaudjusz Vignon wprowadził tam Stidmanna. To bardzo miły dom.
Hortensja spuściła głowę. Uczucia jej można wyrazić w jednym słowie: to nie był ból, ale choroba.
— Ależ, droga Hortensjo, naucz-że się żyć! wykrzyknęła Elżbieta, pojmując wymowny gest Hortensji. Inaczej, skończysz jak matka, zamknięta w pustym pokoiku, gdzie będziesz płakała jak Kalipso po wyjeździć Ulissesa, w wieku gdy niema już Telemaków!... dodała powtarzając koncept pani Marneffe. Trzeba patrzeć na ludzi jak na narzędzie, których się używa, które się bierze i rzuca wedle ich użyteczności. Posłużcie się, drogie dzieci, panią Marneffe, i rzućcie ją potem. Czy się boisz, aby Wacław, który cię ubóstwia, nie zapłonął do kobiety o kilka lat starszej od ciebie, zwiędłej jak reneta i...
— Wolę zastawić brylanty, rzekła Hortensja. Och, nie idź tam Wacławie, nigdy!... to piekło!
— Hortensja ma słuszność, rzekł Wacław ściskając żonę.
— Dzięki ci, drogi mój, odparła młoda kobieta w upojeniu szczęścia. — Widzisz, Bietko, mój mąż, to anioł, nie gra w karty, chodzimy wszędzie razem; gdyby jeszcze mógł zabrać się do pracy, nie, to już byłoby za wiele szczęścia. Poco się mamy pokazywać u kochanki naszego ojca, u kobiety która go rujnuje i jest powodem zgryzot zabijających naszą bohaterską mamę?
— Moje dziecko, ruina twego ojca ma źródło w czem innem; to śpiewaczka zrujnowała go, a potem twoje małżeństwo, odparła Bietka. Wierzaj mi, pani Marneffe bardzo mu jest użyteczna, bardzo!... ale nie mam prawa nic mówić.
— Ty bronisz wszystkich, droga Bietko...
Krzyk dziecka odwołał Hortensję do ogrodu, Elżbieta została sama z Wacławem.
— Masz anioła za żonę, Wacławie! rzekła Bietka, kochaj ją, nie spraw jej nigdy zgryzoty.
— Ach, kocham ją tak, że kryję przed nią nasze położenie, odparł Wacław; ale z tobą, Bietko, mogę o niem mówić... Otóż, gdybym nawet zastawił brylanty żony, nie wieleby to nam pomogło.
— Więc pożycz od pani Marneffe... rzekła Elżbieta. Namów Hortensję, aby ci pozwoliła tam iść, albo, dalibóg, idź tak aby ona nie wiedziała!
— O tem właśnie myślałem, odparł Wacław, w chwili gdy wzbraniałem się iść aby nie martwić Hortensji.
— Słuchaj, Wacławie, zanadto was oboje kocham, aby cię nie ostrzec o niebezpieczeństwie. Jeżeli tam pójdziesz, trzymaj serce oburącz, bo ta kobieta to szatan; każdy kto się do niej zbliży, traci głowę; jest tak zepsuta, taka ponętna... Przykuwa do siebie jak arcydzieło. Pożycz od niej pieniędzy, ale nie daj jej duszy w zastaw. Byłabym niepocieszona, gdybyś miał zdradzić Hortensję... Otóż i ona! wykrzyknęła Bietka, nie mówmy już nic, ja to urządzę.
— Uściskaj Bietkę, mój aniele, rzekł Wacław do żony, wybawi nas z kłopotu pożyczając nam swoje oszczędności.
Dał znak Elżbiecie, która go zrozumiała.
— Mam więc nadzieję, że weźmiesz się do roboty, mój najdroższy? rzekła Hortensja.
— Och, tak, rzekł artysta, od jutra.
— To jutro, to nasza ruina, odparła Hortensja z uśmiechem.
— Och, moje drogie dziecko, powiedz sama, czy codziennie nie zdarzały się jakieś przeszkody, trudności, interesy?
— Tak, tak, masz słuszność, kochanie.
— Tu mam, podjął Steinbock, uderzając się w czoło, pomysły!... och! ale chcę zdumieć moich wrogów. Chcę zrobić serwis w stylu niemieckim z XVI wieku, marzenie! Poskręcam liście pełne owadów, pokładę między niemi dzieci, stworzę nowe Chimery, prawdziwe Chimery, wcielenie naszych snów!... mam je!... To będzie prawdziwy gąszcz, lekki i pełny zarazem. Chanor wyszedł zupełnie oczarowany... Potrzeba mi było słowa otuchy, bo ostatni artykuł o pomniku Montcorneta okrutnie mnie pognębił.
Przez chwilę w której Wacław i Elżbieta znaleźli się sami, artysta umówił się ze starą panną, że nazajutrz będzie u pani Marneffe: albo mu żona pozwoli, albo pojedzie tam potajemnie.

Walerja, tegoż samego wieczoru powiadomiona o zwycięstwie, wymogła na baronie Hulot, aby poszedł zaprosić na obiad Stidmanna, Klaudjusza Vignon i Steinbocka; zaczynała go bowiem tyranizować tak, jak tego rodzaju kobiety tyranizują starców, każąc im dreptać po mieście i pozyskiwać każdego, kto jest potrzebny dla interesów lub próżności tych twardych władczyń.
Nazajutrz, Walerja stanęła pod bronią: przygotowała jedną z owych tualet, jakie umie obmyślić Paryżanka, gdy się chce pokazać w pełnym blasku. Wypróbowała się tak, jak mężczyzna, który ma się bić w pojedynku, przechodzi swoje finty i parady. Ani jednego fałdu, ani jednej zmarszczki. Sama białość, miękkość, subtelność. Przytem muszki jej wabiły nieznacznie spojrzenia. Sądzicie, że muszki ośmnastowieczne zaginęły lub wyszły z użycia; mylicie się. Dziś, kobiety, zręczniejsze od swoich poprzedniczek, ściągają ku sobie lornetki śmiałemi manewrami. Jedna wymyśli kokardę w którą wepnie brylant i zagarnie wszystkie oczy na cały wieczór. Inna wskrzesi siatkę na głowę, lub wbije sobie we włosy sztylet aby kazać myśleć o jej podwiązce; tamta ustroi ręce w czarne aksamitki. Te szczytne wysiłki, te Austerlitz zalotności lub uczucia, stają się modą dla sfer niższych, w chwili gdy szczęśliwe twórczynie szukają już innych form. Tego wieczora Walerja chciała zwyciężyć: obmyśliła trzy muszki. Najpierw użyła jakiejś wody, która zmieniła na kilka dni jej włosy blond na popielate. Pani Steinbock była złotą blondynką, nie chciała tedy być w niczem do niej podobna. Ten nowy kolor dał Walerji coś drażniącego i oryginalnego, tak iż uderzyło to wszystkich jej wiernych, a Montez rzekł: „Co się z tobą stało dziś wieczór...?“ Następnie włożyła na szyję dość szeroką czarną aksamitkę, która uwydatniła białość jej piersi. Trzecią muszkę można było porównać do dawnej assassine (morderczej) naszych babek. W sam środek gorsu, nad bryklą gorsetu, w najładniejszy dołeczek pod słońcem, włożyła sobie śliczny pączek róży. Od tego widoku musiał spuścić oczy każdy mężczyzna poniżej trzydziestki.
— Tylko mnie schrupać! mówiła sobie powtarzając przed lustrem pozy, zupełnie tak jak tancerka robi swoje plié.
Elżbieta poszła do Hal, obiad miał być jedną z owych biesiad, jakie Maturyna sporządzała dla swego biskupa, kiedy gościł prałata z sąsiedniej djecezji.
Stidmann, Klaudjusz Vignon i hrabia Steinbock przybyli prawie równocześnie, około szóstej. Kobieta pospolita, lub, jeżeli chcecie, naturalna, byłaby nadbiegła na dźwięk nazwiska tak gorąco upragnionej istoty; ale Walerja, która od piątej czekała w swoim pokoju, zostawiła trzech gości razem, pewna iż będzie przedmiotem ich rozmów lub też ich tajemnych myśli. Sama dopilnowała przystrojenia salonu; rozmieściła na widoku te przemiłe cacka, które wydaje Paryż (żadne inne miasto nie zdoła ich wytworzyć!), zdradzające obecność kobiety i zwiastujące ją niejako: suweniry ujęte w emalię i wyhaftowane perłami, czarki pełne prześlicznych pierścionków, arcydzieła sewrskie lub saskie z wykwintnym smakiem oprawne przez Florenta i Chanora, posążki, albumy, wszystkie te graciki kosztujące szalone sumy, które zamawia u fabrykantów miłość w swoim pierwszym szale lub na ostatnie pojednanie. Walerja była zresztą upojona powodzeniem. Przyrzekła Crevelowi zostać jego żoną, jeżeli Marneffe umrze; otóż rozkochany Crevel przelał na nazwisko Walerji Fortin dziewięć tysięcy franków renty, owoc swoich zysków w kolei żelaznej z ostatnich trzech lat, wszystko co mu przyniosły owe trzysta tysięcy franków ofiarowywane niegdyś baronowej Hulot. Tak więc, Walerja posiadała trzydzieści dwa tysiące franków renty. Ale Crevelowi wymknęła się obietnica o wiele poważniejsza niż ta ofiara. W upojeniu namiętności, w jakiem jego księżniczka (dawał to miano pani de Marneffe, aby dopełnić swoich złudzeń) zanurzyła go od drugiej do czwartej — tego dnia Walerja przeszła sama siebie — zapragnął umocnić wierność jej perspektywą ładnego pałacyku, który lekkomyślny przedsiębiorca wybudował dla siebie przy ulicy Barbette i który miano wystawić na sprzedaż. Walerja już widziała siebie w tym ślicznym pałacyku, we własnym powozie!
— Gdzież jest uczciwe życie, któreby mogło dać to wszystko w tak krótkim czasie i tak lekko? rzekła do Elżbiety kończąc tualetę.
Elżbieta była tego dnia na obiedzie u Walerji, aby móc o niej mówić Steinbockowi to, czego nikt nie może powiedzieć sam o sobie. Pani Marneffe, z twarzą promieniejącą od szczęścia, weszła do salonu z pełnym skromności wdziękiem; za nią Bietka, która, ubrana cała czarno i żółto, służyła jej, mówiąc językiem malarskim, za repoussoir.
— Dzień dobry, panie Klaudjuszu, rzekła wyciągając rękę do sławnego ex-krytyka.
Klaudjusz Vignon został, jak tylu innych, człowiekiem politycznym; jestto nowe słowo na oznaczenie karjerowicza w pierwszem stadjum karjery. Człowiek polityczny jest w r. 1840 poniekąd tem, czem abbé w wieku XVIII. Salon nie byłby kompletny, gdyby nie miał swego człowieka politycznego.
— Przedstawiam ci, moja droga, mego krewniaka, hrabiego Steinbock, rzekła Elżbieta wskazując Wacława, którego Walerja jakby nie zauważyła.
— Och, poznałam pana hrabiego, odparła Walerja witając artystę wdzięcznem skinieniem głowy. Widywałam pana często przy ulicy Doyenné; miałam przyjemność być na pańskiem weselu. — Tak, moja droga, trudno jest zapomnieć twoje byłe dziecko, choćby się je tylko raz widziało. — Pan Stidmann jest bardzo uprzejmy, zwróciła się do rzeźbiarza, że przyjął tak późne zaproszenie, ale jak mus to mus! Wiedziałam, że pan jest w przyjaźni z oboma panami. Nic nudniejszego, przykrzejszego, niż obiad na którym goście nie znają się wzajem; ściągnęłam pana dla nich, ale innym razem przyjdzie pan dla mnie samej, nieprawdaż?... niech pan powie tak!...
Przechadzała się dobrą chwilę ze Stidmannem, jakgdyby zajęta wyłącznie nim. Oznajmiono kolejno Crevela, barona Hulot i pewnego posła nazwiskiem Beauvisage. Figura ta, rodzaj Crevela z prowincji, urodzony na komparsa, głosował pod chorągwią Girauda[8], obecnie Radcy Stanu, i Wiktora Hulot. Dwaj ci politycy chcieli stworzyć grupę postępową w obozie konserwatystów. Giraud bywał czasami u pani Marneffe, która miała nadzieję ściągnąć i Wiktora Hulot, ale surowy adwokat zawsze znajdował jakiś pozór aby się oprzeć ojcu i teściowi. Pokazywać się u kobiety, która była przyczyną łez jego matki, zdawało mu się zbrodnią. Wiktor Hulot był w stosunku do purytanów polityki tem czem pobożna kobieta w stosunku do dewotek.
Beauvisage, niegdyś pończosznik z Arcis, chciał nabrać paryskiego tonu. Człowiek ten, jeden z figurantów Izby, wyrabiał się u rozkosznej, czarującej pani Marneffe, gdzie, olśniony przez Crevela, przyjął go z rąk Walerji jako wzór i jako mistrza; radził się go we wszystkiem, brał od niego adres krawca, naśladował go, przybierał jego pozy; słowem Crevel był jego wielkim człowiekiem. Walerja, w otoczeniu tych figur oraz trzech artystów, na tle zręcznie dobranego towarzystwa Elżbiety, wydała się oczom Wacława niepospolitą kobietą, tem bardziej, że Klaudjusz Vignon wyśpiewał przed nim na jej cześć wszystkie hymny zakochanego człowieka.
— To pani de Maintenon w spódnicy Ninon de Lenclos! mówił ex-krytyk. Spodobać się jej, to kwestja jednego wieczoru, jednej dowcipnej pogawędki; ale zdobyć jej miłość, to tryumf, który może starczyć ambicji człowieka i zapełnić mu życie.
Walerja, napozór zimna i obojętna dla swego dawnego sąsiada, podrażniła jego próżność, bezwiednie zresztą, nie znała bowiem charakteru Polaków. Jest w Słowianach coś z dziecka, jak we wszystkich ludach pierwotnie dzikich, które raczej wcisnęły się między cywilizowane narody niż ucywilizowały się istotnie. Rasa ta rozlała się jak powódź i pokryła olbrzymią powierzchnię kuli ziemskiej. Mieszkaniem jej są stepy, gdzie przestrzenie są tak wielkie, że czuje się tam swobodnie; ludzie nie tłoczą się tam, jak w Europie, cywilizacja zaś jest niemożliwa bez ciągłego ścierania się myśli i interesów. Ukraina, Rosja, równiny Dunaju, cała słowiańszczyzna wreszcie, to łącznik między Europą a Azją, między cywilizacją a barbarzyństwem. Toteż Polak, najbujniejsza odrośl pnia słowiańszczyzny, posiada w naturze dzieciństwo i niestałość nieletnich ludów. Ma odwagę, inteligencję i siłę; ale ta odwaga i siła, ta inteligencja, porażone niemocą, nie posiadają ani metody ani ducha. Polak jest zmienny jak wiatr hulający po tej olbrzymiej równinie poprzecinanej bagniskami; jest gwałtowny jak zawierucha która zrywa i unosi domy, ale, tak samo jak te straszliwe trąby powietrzne, przepada w pierwszym lepszym stawie, rozpływając się w wodę. Człowiek przejmuje zawsze coś od środowiska w którem żyje. Bezustanku w walce z Turkami, Polacy wzięli od nich upodobanie we wschodnim przepychu; nieraz poświęcają pierwsze potrzeby dla chęci błyszczenia, stroją się jak kobiety, mimo iż klimat obdarzył ich naturalnym hartem Arabów. Toteż Polak, wzniosły w swem męczeństwie, znużył ramię swoich ciemięzców wytrzymując ich ciosy i powtarzając niejako w XIX w. obraz pierwszych chrześcijan. Zaszczepcie dziesięć procent angielskiej obłudy w charakter Polaków, tak szczery, tak otwarty, a szlachetny biały orzeł władałby wszędzie tam gdzie się wciska orzeł o dwóch głowach. Nieco machiawelizmu byłoby ustrzegło Polskę od ocalenia Austrji, która sprowadziła jej podział; od zapożyczenia się u Prus, lichwiarza, który ją podkopał, i od rozdwojenia w chwili pierwszego rozbioru. Przy chrzcie Polski, złośliwa wróżka, zapomniana przez duchy które darzyły ten uroczy naród najświetniejszemi przymiotami, wyrzekła z pewnością te słowa: „Zachowasz wszystkie dary, jakie ci dały moje siostry, ale nigdy nie będziesz wiedziała czego chcesz!“ Gdyby, w swoim heroicznym pojedynku z Rosją, Polska zwyciężyła, Polacy biliby się dziś między sobą, jak niegdyś na sejmach, aby bronić jedni drugim drogi do korony. W dniu, w którym ten naród, złożony wyłącznie z krwistych temperamentów, znajdzie na tyle rozsądku aby we własnem łonie poszukać Ludwika XI, przyjąć jego tyranję i dynastję, Polska będzie ocalona. Czem była Polska w życiu politycznem, tem jest większość Polaków w życiu prywatnem, zwłaszcza gdy przyjdą niepowodzenia. Toteż Wacław Steinbock, który od trzech lat ubóstwiał żonę i wiedział że jest dla niej bogiem, tak przykro odczuł to że pani Marneffe zaledwie go spostrzegła, że wziął sobie za punkt honoru ściągnąć jej uwagę. Porównując Walerję z żoną, oddał pierwszeństwo Walerji. Hortensja to było piękne ciało, jak mówiła pani Marneffe do Elżbiety; ale w Walerji był duch w drażniącej formie zepsucia. Oddanie Hortensji, to było uczucie, o którem mąż sądził że mu się należy; poczucie olbrzymiej wartości bezwzględnego oddania zatraca się łatwo, tak jak, po jakimś czasie, dłużnik uważa pożyczkę za swoją własność. Ta szczytna wierność staje się poniekąd chlebem powszednim duszy, a niewierność nęci jak łakotka. Kobieta dumna, kobieta niebezpieczna zwłaszcza, drażni ciekawość, tak jak korzenie dodają smaku potrawie. Zresztą lekceważenie, tak dobrze odgrywane przez Walerję, było dla Wacława, po trzech latach łatwych uciech małżeńskich, czemś nowem. Hortensja była żoną a Walerja kochanką.
Wielu mężczyzn pragnie mieć te dwa wydania jednego i tego samego dzieła, mimo że to jest dla mężczyzny wielkim świadectwem ubóstwa nie umieć z żony zrobić kochanki. Rozmaitość jest tu oznaką niemocy. Stałość będzie zawsze geniuszem miłości, oznaką olbrzymiej siły, tej która tworzy poetę! Trzeba posiadać wszystkie kobiety w swojej, tak jak siedmnastowieczni wierszokleci ze swoich Manon robili Izys i Chloe!
— I cóż, spytała Elżbieta Wacława widząc go pod urokiem, jak ci się wydaje Walerja?
— Zanadto czarująca! odparł.
— Nie chciałeś mnie słuchać, odparła Bietka. Tak, tak, mój Waciu, gdybyśmy byli zostali razem, byłbyś kochankiem tej syreny, ożeniłbyś się z nią skoro owdowieje i doszedłbyś do czterdziestu tysięcy franków renty które ona ma!
— Doprawdy?...
— A tak! A teraz strzeż się, uprzedziłam cię o niebezpieczeństwie, nie opal sobie skrzydełek! Podaj mi ramię, dano do stołu.
Trudno było zagadnąć go bardziej zdradziecko: pokaż Polakowi przepaść, a natychmiast się w nią rzuci. Polak jest urodzonym kawalerzystą; myśli że zdoła wziąć z miejsca każdą przeszkodę i wyjść zwycięsko. Do tej ostrogi, którą Elżbieta drażniła próżność swego kuzyna, dołączył się widok jadalni, gdzie błyszczały wspaniałe srebra i gdzie Steinbock ujrzał wszystkie subtelności i wykwinty paryskiego zbytku.
— Lepiej byłbym uczynił, powiedział sobie, żeniąc się z tą Celimeną.
Przy obiedzie, Hulot, rad że widzi tu swego zięcia, a bardziej jeszcze rad z pewności pojednania z Walerją, którą spodziewał się przykuć do siebie nadzieją spadku po p. Coquet, był przemiły. Stidmann odpowiadał na grzeczności barona fajerwerkami paryskiego dowcipu i artystycznej werwy. Steinbock nie chciał się dać zaćmić koledze; tryskał humorem, konceptami, zrobił najlepsze wrażenie, był rad z siebie; pani Marneffe uśmiechnęła się doń kilka razy, okazując mu że go dobrze rozumie. Dobra kuchnia, doskonałe wina pogrążyły go do reszty w tem co możnaby nazwać „bajorkiem rozkoszy“. Lekko odurzony winem, rozparł się po obiedzie na sofie, z uczuciem błogości zarazem fizycznej i duchowej, które uwieńczyła jeszcze pani Marneffe, przysiadając się koło niego, lekka, pachnąca, piękna jak pokusa. Pochyliła się ku Wacławowi, musnęła niemal ustami jego ucho, aby mu szepnąć:
— Dziś wieczór niepodobna nam mówić o interesach, chyba że pan zechce zostać ostatni. We troje, pan, Bietka i ja, ułożymy wszystko po myśli pańskiej...
— Ach, pani jest aniołem! rzekł Wacław również szeptem. Zrobiłem kapitalne głupstwo żem nie słuchał Elżbiety.
— Cóż ona panu mówiła?
— Twierdziła tam, przy ulicy Doyenné, że mnie pani kocha!...
Pani Marneffe spojrzała na Wacława, zmięszała się niby, i wstała nagle. Kobieta, o ile jest młoda i ładna, nigdy bezkarnie nie zbudzi w mężczyźnie myśli o natychmiastowem zwycięstwie. Ten gest cnotliwej kobiety, tłumiący miłość skrywaną na dnie serca, był stokroć wymowniejszy niż najnamiętniejsze wyznanie.
Toteż żądza zbudziła się w Wacławie tak silnie, że zaczął tem skwapliwiej nadskakiwać Walerji. Kobieta na widoku tem samem staje się upragnioną: stąd pochodzi straszliwa potęga aktorek. Pani Marneffe, wiedząc że jest przedmiotem uwagi, zachowywała się jak oklaskiwana aktorka. Była urocza, odniosła zupełny tryumf.
— Nie dziwią mnie już szaleństwa mego teścia, rzekł Wacław do Elżbiety.
— Jeżeli tak będziesz mówił, Wacławie, odparła kuzynka, całe życie będę żałowała mego pośrednictwa w tej pożyczce. Byłżebyś jak oni wszyscy, rzekła wskazując gości, zadurzony w tej kobiecie? Pomyśl tylko, byłbyś rywalem swego teścia. Pomnij wreszcie o zgryzocie, jaką sprawiłbyś Hortensji.
— To prawda, rzekł Wacław, Hortensja to anioł, a ja byłbym potworem.
— Dość już jednego w rodzinie, odparła Elżbieta.
— Artyści nie powinni się żenić! wykrzyknął Steinbock.
— Ba, to właśnie ci mówiłam przy ulicy Doyenné. Twoje dzieci, to twoje posągi, grupy, arcydzieła.
— Co wy tam mówicie? spytała Walerja przystając koło Elżbiety. — Podaj herbatę, kuzynko.
Steinbock, przez polską próżnostkę, chciał okazać, że jest na poufałej stopie z tą czarodziejką salonu. Objąwszy hardem spojrzeniem Stidmanna, Klaudjusza Vignon, Crevela, ujął Walerję za rękę i zmusił ją aby siadła koło niego na kanapie.
— Zanadto jesteś wielkim panem, hrabio! rzekła, opierając się trochę.
Zaśmiała się, padając na sofę koło niego, przyczem nie omieszkała mu pokazać pączek róży zdobiący jej stanik.
— Niestety, gdybym był wielkim panem, nie przychodziłbym tu jako szukający pożyczki.
— Biedne dziecko! przypominam sobie twoje pracowite noce przy ulicy Doyenné. Byłeś troszkę... głuptasek. Ożeniłeś się tak, jak głodny rzuca się na chleb. Nie znasz Paryża! Widzisz dokąd cię to zaprowadziło! Ale byłeś głuchy zarówno na poświęcenie Bietki jak na miłość Paryżanki, która zna Paryż na palcach.
— Niech pani nie mówi już nic, wykrzyknął Steinbock, jestem zmiażdżony.
— Dostaniesz swoje dziesięć tysięcy franków, drogi Waciu; ale pod jednym warunkiem, rzekła bawiąc się puklami swoich pysznych włosów.
— Jakim?
— A więc, nie chcę procentu...
— Ależ...
— Och! niechże się pan nie gniewa; dasz mi zamiast tego grupę bronzową. Zacząłeś historję Samsona, dokończ jej... Niech pan zrobi Dalilę ucinającą włosy temu żydowskiemu Herkulesowi!... Mam nadzieję, że pan, który staniesz się, jeżeli zechcesz mnie słuchać, wielkim artystą, zrozumiesz znaczenie tego tematu. Chodzi o to aby wyrazić potęgę kobiety. Samson jest tu niczem. To trup siły. Dalila, to namiętność, która niszczy wszystko. O ileż ten warjant... — Czy to tak się nazywa?... dodała sprytnie widząc Klaudjusza Vignon i Stidmanna, którzy zbliżyli się słysząc że mowa o rzeźbie; o ileż ten warjant Herkulesa u nóg Omfali piękniejszy jest od greckiego mitu! Czy to Grecja naśladowała Judeę? czy Judea zapożyczyła od Grecji ten symbol?
— Och, poruszyła pani ważny problem, kwestię epoki, w której powstały rozmaite księgi Biblii. Wielki i nieśmiertelny Spinoza, tak niedorzecznie pomawiany o ateizm, on który matematycznie dowiódł Boga, twierdził że Genezis i, że tak powiem, polityczna część Biblii są z czasów Mojżesza i wykazywał interpolację zapomocą filologicznych dowodów. Toteż otrzymał trzy pchnięcia nożem wchodząc do synagogi.
— Nie wiedziałam żem taka uczona, rzekła Walerja nierada że jej przerwano sam na sam z Wacławem.
— Kobiety wiedzą wszystko instynktem, odparł Klaudjusz Vignon.
— A więc, przyrzeka pan? rzekła do Steinbocka ujmując jego rękę z delikatnością rozkochanego dziewczęcia.
— Jesteś natyle szczęśliwy, mój drogi, wykrzyknął Stidmann, że pani prosi cię o coś?...
— Co takiego? spytał Klaudjusz Vignon.
— Małą grupę w bronzie, odparł Steinbock, Dalila ucinająca włosy Samsonowi.
— To trudne, zauważył Klaudjusz Vignon, z przyczyny łóżka.
— Przeciwnie, to niesłychanie łatwe, odparła Walerja z uśmiechem.
— Ach, stwórz nam tę rzeźbę!... rzekł Stidmann.
— Pani się prosi o to by ją rzeźbić! dorzucił Klaudjusz spoglądając znacząco na Walerję.
— A więc tak, odparła, oto jak sobie wyobrażam tę grupę. Samson zbudził się bez włosów, jak wielu dandysów noszących fałszywy tupecik. Bohater siedzi na łóżku, wystarczy tedy zaznaczyć tylko jego zarys, osłonięty prześcieradłem, draperją. Siedzi jak Marjusz na gruzach Kartaginy, z założonemi rękami, z ogoloną głową, taki sobie Napoleon na wyspie św. Heleny! Dalila jest na kolanach, mniej więcej tak jak Magdalena Canowy. Kiedy taka dziewczyna zrujnuje mężczyznę, ubóstwia go. Mojem zdaniem ta Żydóweczka bała się Samsona gdy był silny i groźny, ale musiała kochać Samsona gdy się stał jak dziecko. Zatem, Dalila żałuje swego czynu, chciałaby oddać kochankowi jego włosy, nie śmie spojrzeć, a przecie patrzy nań z uśmiechem, czyta bowiem swoje przebaczenie w słabości Samsona. Ta grupa, oraz grupa nieubłaganej Judyty, to byłby cały program kobiety. Cnota ucina głowę, występek ucina tylko włosy. Pilnujcie waszych czuprynek, panowie!
I zostawiła w oszołomieniu artystów, którzy, wraz z krytykiem, podnieśli chór pochwał na jej cześć.
— Nie znam nic rozkoszniejszego! wykrzyknął Stidmann.
— Och! rzekł Klaudjusz Vignon, to najinteligentniejsza i najpożądańsza kobieta jaką znałem. Zjednoczyć urodę i inteligencję, to rzecz tak rzadka!
— Jeżeli pan, który miałeś zaszczyt znać blisko Kamilę Maupin[9], wydajesz podobny wyrok, odparł Stidmann, cóż my dopiero mamy myśleć?
— Jeżeli chcesz zrobić z Dalili, drogi hrabio, portret Walerji, rzekł Crevel który wstał na chwilę od gry i słyszał wszystko, zapłacę za egzemplarz tej grupy tysiąc talarów. Tak, do kroćset bomb; tysiąc talarów, niech spuchnę!
— Co to znaczy: niech spuchnę! spytał Beauvisage Klaudjusza Vignon.
— Trzeba aby pani raczyła pozować... rzekł Steinbock wskazując Walerję. Niech pan poprosi.
W tej chwili Walerja przyniosła sama Steinbockowi filiżankę herbaty. To było więcej niż wyróżnienie, to była łaska. Sposób, w jaki kobieta wywiązuje się z tej czynności, to cały język; ale kobiety umieją go dobrze; toteż ciekawą rzeczą jest studjować ich ruchy, gesty, spojrzenie, ton, akcent, kiedy dopełniają tak prostego napozór aktu grzeczności. Od zapytania: „Czy pije pan herbatę? — Można panu herbaty? — Filiżankę herbaty?“ rzuconego obojętnie i od rozkazu danego nimfie która trzyma urnę, aż do olbrzymiego poematu odaliski zbliżającej się od stolika z herbatą, z filiżanką w ręku, do paszy swego serca i podającej mu ją z uległą minką, ofiarującej mu ją pieszczotliwym głosem, ze spojrzeniem pełnem rozkosznych obietnic, fizjolog może wyróżnić wszystkie uczucia kobiece, od wstrętu, od obojętności, aż do oświadczyn Fedry Hipolitowi. Kobieta może stać się przytem, wedle ochoty, wzgardliwą aż do zniewagi, pokorną aż do wschodniego niewolnictwa. Walerja była tu więcej niż kobietą, była wężem wcielonym w kobietę, dokończyła swego szatańskiego dzieła podchodząc do samego Steinbocka z filiżanką w ręce.
— Wypiłbym, szepnął jej artysta do ucha wstając i muskając swemi palcami palce Walerji, tyle filiżanek herbaty, ile mi ich pani raczy ofiarować, byle były tak podane!...
— Co pan mówił o pozowaniu? spytała, nie okazując że ten tak namiętnie oczekiwany wybuch ugodził ją w samo serce.
— Stary Crevel kupuje odemnie egzemplarz pani grupy za tysiąc talarów.
— Tysiąc talarów, on? rzeźbę?
— Tak, jeżeli pani będzie pozować do Dalili.
— Ale, mam nadzieję, nie przy nim; rzeźba byłaby wówczas więcej warta niż cały jego majątek, bo Dalila musi być nieco wygorsowana...
Tak samo jak Crevel „stawał w pozycji“, tak samo wszystkie kobiety mają jakąś zwycięską postawę, wystudjowaną pozę, w której budzą nieprzeparty podziw. Widuje się kobiety, które w salonie wciąż oglądają koronki u szmizetki i podciągają stanik na ramionach, lub też migocą brylantami źrenic, wodząc oczyma po suficie. Pani Marneffe zwyciężała nie twarzą w twarz, jak inne. Obróciła się nagle aby podbiec ku stolikowi z herbatą, do Elżbiety. Ten gest tancerki, wprawiający w falisty ruch jej suknię, którym podbiła Hulota, urzekł Wacława.
— Zemsta twoja jest zupełna, szepnęła Walerja Elżbiecie do ucha, Hortensja wypłacze oczy i przeklnie dzień w którym ci wzięła Wacława.
— Wszystko to nic, póki nie zostanę panią marszałkową, odparła Lotarynka; ale oni zaczynają tego chcieć wszyscy... Dziś rano byłam u Wiktora. Zapomniałam ci to opowiedzieć. Młodzi Hulot wykupili weksle barona od Vauvineta, podpisują jutro rewers na siedmdziesiąt dwa tysiące franków na pięć procent, płatne w trzy lata z hipoteką na domu. Tak więc młodzi Hulot wpakują się na trzy lata w kłopoty, niepodobna im będzie teraz dostać pieniędzy na tę realność. Wiktor jest strasznie smutny, przejrzał już ojca. Do tego Crevel gotów zrazić się zupełnie do dzieci, tak będzie oburzony tem poświęceniem.
— Baron musi być teraz bez grosza? spytała Walerja Elżbiety uśmiechając się do Hulota.
— O ile ja wiem, nie ma nic; ale znów wraca do swojej pensji od września.
— I ma swoją policę, odnowił ją! No, czas już, aby zrobił mego małżonka naczelnikiem biura, dorżnę go dziś wieczór.
— Kuzyneczku, szepnęła Elżbieta do Wacława, idź już, proszę cię. Jesteś pocieszny, przyglądasz się Walerji w ten sposób że możesz ją skompromitować, a mąż jej jest szalenie zazdrosny. Nie idź za przykładem teścia, wracaj do domu, jestem pewna że Hortensja czeka na ciebie.
— Pani Marneffe mówiła mi abym został ostatni, mamy ubić interes we troje, odparł Wacław.
— Nie, rzekła Elżbieta, ja ci wręczę dziesięć tysięcy franków: jej mąż ma oko na ciebie, byłoby nierozsądne zostać dłużej. Jutro o jedenastej przynieś weksel; o tej porze ten nudziarz Marneffe jest w biurze, Walerja ma spokój... Prosiłeś ją aby ci pozowała do grupy?... Wstąp najpierw do mnie!... Och! wiedziałam dobrze, rzekła Elżbieta przejmując spojrzenie którem Steinbock żegnał Walerję, że ty w gruncie jesteś ladaco. Walerja jest śliczna, ale staraj się nie sprawić zgryzoty Hortensji!
Nic tak nie drażni ludzi żonatych, niż kiedy co chwila pomiędzy sobą a bodaj przelotnem pragnieniem spotykają swoją żonę.
Wacław wrócił do domu około pierwszej; Hortensja czekała go od jakiej wpół do dziesiątej. Od wpół do dziesiątej do dziesiątej nadsłuchiwała turkotu powozów, powiadając sobie, że nigdy Wacław, kiedy był bez niej na obiedzie u pp. Florent i Chanor nie wracał tak późno. Szyła siedząc przy kołysce syna; zaczynała oszczędzać na szwaczce, naprawiając sama to i owo. Między dziesiątą a wpół do jedenastej opadło ją podejrzenie, spytała sama siebie:
— Ale czy on poszedł, tak jak mi mówił, na obiad do Florenta i Chanora? Kazał sobie dać najładniejszy krawat, najładniejszą szpilkę. Stroił się tak długo jak kobieta która chce się wydać jeszcze ładniejsza niż jest... Szalona jestem! on mnie kocha. Jest już zresztą, jest!
Ale powóz, który usłyszała młoda kobieta, zamiast się zatrzymać, minął. Od jedenastej do północy, Hortensję oblegał niewysłowiony lęk, spowodowany pustką tej dzielnicy.
— Jeżeli wracał pieszo, myślała, mogło mu się zdarzyć jakie nieszczęście!... Można się zabić poślizgnąwszy się na chodniku lub potknąwszy się niespodzianie na jakim wyboju. Artyści są tak roztargnieni!... A jeżeli go opadli złodzieje!... To pierwszy raz zostawia mnie tu samą, przez blisko siedm godzin... Poco się dręczyć? on kocha tylko mnie.
Mężczyźni powinniby być wierni kobietom które ich kochają, chociażby dla tych nieustannych cudów jakie prawdziwa miłość sprawia w owym przedziwnym świecie zwanym światem ducha. Kobieta kochająca jest, odnośnie do tego kogo kocha, niby somnambuliczka, którejby magnetyzer dał tę smutną władzę, iż, przestając być zwierciadłem świata, ma, jako kobieta, świadomość tego co widzi w stanie somnambulicznym. Miłość doprowadza siłę nerwową kobiet do tego stanu ekstazy, w którym przeczucie równa się wizji jasnowidzących. Kobieta wie, że ktoś ją zdradza, nie wierzy samej sobie, wątpi — tak bardzo kocha! — i zadaje kłam krzykowi swej wróżebnej mocy. Ten paroksyzm miłości powinienby być przedmiotem czci. U szlachetnych dusz podziw dla tego boskiego zjawiska będzie zawsze zaporą broniącą im niewierności. Jak nie uwielbiać pięknej, inteligentnej istoty, której dusza sięga podobnych objawów?... O pierwszej zrana Hortensja doszła do tego stopnia lęku, że rzuciła się do drzwi poznając Wacława po dzwonku; chwyciła go w ramiona, tuliła go z uczuciem macierzyńskiem.
— Jesteś wreszcie!... rzekła odzyskując mowę. Drogi mój, odtąd pójdę wszędzie z tobą, nie zniosłabym drugi raz tortury podobnego oczekiwania... Widziałam już, jak się potykasz na chodniku, rozbijasz sobie głowę! jak cię mordują złodzieje!... Nie, drugi raz czuję żebym oszalała... Więc tak dobrze się bawiłeś... bezemnie? niegodziwy!
— Co chcesz, aniołku! był Bixiou który produkował nam nowe kawały, Leon de Lora, któremu usta się nie zamykały od konceptów; Klaudjusz Vignon, autor jedynego życzliwego artykułu o pomniku marszałka. Był...
— Nie było kobiet?... spytała żywo Hortensja.
— Czcigodna pani Florent...
— Mówiłeś mi, że to w Rocher de Cancale... więc to było u nich?
— Tak, u nich, omyliłem się...
— Nie wróciłeś dorożką?
— Nie.
— I idziesz piechotą z ulicy des Tournelles?
— Stidmann i Bixiou odprowadzili mnie bulwarami aż do Madeleine, zagadaliśmy się.
— Musi być bardzo sucho na bulwarach, na placu Zgody i na ulicy de Bourgogne, nie jesteś nic zabłocony, rzekła Hortensja przyglądając się lakierowanym bucikom męża.
W ciągu wieczora padał deszcz, ale od ulicy Vanneau do ulicy Saint-Dominique Wacław nie miał czasu się zabłocić.
— Masz, oto pięć tysięcy franków, które Chanor mi poczciwie pożyczył, rzekł Wacław aby przeciąć to jakgdyby śledztwo.
Zrobił dwie paczki ze swoich dziesięciu tysięcy franków, jedną dla Hortensji a drugą dla siebie, miał bowiem pięć tysięcy długów, o których Hortensja nie wiedziała. Winien był swemu dostawcy i robotnikom.
— Pozbyłaś się tedy kłopotu, kochanie, rzekł ściskając żonę. Od jutra zabieram się do roboty! Och, jutro znikam z domu o wpół do dziesiątej, idę do pracowni. Toteż kładę się zaraz aby wstać jutro wcześnie, pozwolisz koteczku.
Podejrzenie, zrodzone w sercu Hortensji, znikło, była o tysiąc mil od prawdy. Pani Marneffe! nie myślała już o niej. Lękała się dla swego Wacława towarzystwa loretek. Nazwiska Bixiou, Leona de Lora, dwóch artystów znanych ze swego hulaszczego życia, zaniepokoiły ją.
Nazajutrz, widząc że Wacław wychodzi o dziewiątej, uspokoiła się zupełnie.
— Jest teraz przy pracy, powiadała sobie ubierając dziecko. Och! widzę go, pracuje na dobre. Więc dobrze, jeżeli nie czeka nas sława Michała Anioła, będziemy bodaj sławni jak Benwenuto Cellini!
Ukołysana własnemi nadziejami, Hortensja wierzyła w szczęśliwą przyszłość; rozpowiadała o niej synowi, mającemu niespełna dwa lata, w owym języku dźwięków budzących uśmiech dziecka. Wtem, około jedenastej, kucharka, która widziała jak Wacław wychodził, wprowadziła Stidmanna.
— Przepraszam panią, rzekł artysta. Jakto, Wacław już wyszedł?
— Jest w pracowni.
— Przyszedłem porozumieć się z nim co do naszych prac.
— Poślę po niego, rzekła Hortensja zapraszając Stidmanna gestem aby usiadł.
Młoda kobieta, składając dzięki niebu za ten traf, chciała zatrzymać Stidmanna, aby zeń wydobyć szczegóły wczorajszego wieczora. Stidmann skłonił się, dziękując hrabinie za tę łaskę. Pani Steinbock zadzwoniła, i dała kucharce rozkaz aby poszła po pana do pracowni.
— Dobrze się pan bawił wczoraj? spytała Hortensja, bo Wacław wrócił aż o pierwszej zrana.
— Bawił?... Nie nadzwyczajnie, odparł artysta, który poprzedniego dnia zamierzał brać na miłość panią Marneffe. Bawić się można w świecie tylko wtedy, kiedy się tam ma jakieś interesy. Ta mała Marneffe jest bardzo sprytna, ale kokietka!...
— A jak wydała się Wacławowi?... spytała biedna Hortensja siląc się na spokój. Nic mi o niej nie mówił.
— Powiem pani tylko tyle, odparł Stidmann, że ją uważam za bardzo niebezpieczną.
Hortensja zbladła jak papier.
— Więc to... u pani Marneffe... a nie... u Chanora... byliście na obiedzie... wczoraj z Wacławem, i on...?
Stidmann, nie wiedząc dobrze co sprawił, domyślił się że coś złego. Hortensja nie dokończyła zdania, zemdlała zupełnie. Artysta zadzwonił, przyszła pokojówka. Kiedy Ludwika próbowała wynieść hrabinę do sypialni, przyszedł gwałtowny atak nerwów z silnemi konwulsjami. Stidmann, jak wszyscy których mimowolna niedyskrecja zburzy gmach wzniesiony w domu kłamstwem męża, nie mógł uwierzyć aby jego słowa miały taką doniosłość; pomyślał że hrabina znajduje się w owym chorobliwym stanie, w którym najlżejsza przeciwność staje się niebezpieczna. Kucharka przyszła powiedzieć, na nieszczęście głośno, że pana niema w pracowni. W pełni ataku, hrabina usłyszała tę odpowiedź, konwulsje zaczęły się na nowo.
— Idź po starszą panią!... rzekła Ludwika do kucharki; biegnij, prędko.
— Gdybym wiedział gdzie jest Wacław, poszedłbym po niego, rzekł Stidmann w rozpaczy.
— Jest u tej kobiety!... krzyknęła biedna Hortensja. Zupełnie inaczej się ubrał niż do pracowni.
Stidmann pobiegł do pani Marneffe, uderzony prawdą tego spostrzeżenia, zrodzonego z jasnowidzenia uczuć. W tej chwili Walerja pozowała jako Dalila. Za sprytny aby się pytać o panią Marneffe, Stidmann minął spiesznie izdebkę odźwiernej i wszedł szybko na pierwsze piętro, rozumując w ten sposób: „Jeżeli spytam o panią Marneffe, nie będzie jej w domu. Jeżeli spytam naiwnie o Steinbocka, rozśmieją mi się w nos... Idźmy na całego!“ Na głos dzwonka nadeszła Regina.
— Proszę powiedzieć hrabiemu Steinbock żeby przyszedł, żona jego umiera!...
Regina, równie sprytna jak Stidmann, spoglądała nań z dość ogłupiałą miną.
— Ależ, proszę pana, ja nie wiem... co pan...
— Powiadam ci, że mój przyjaciel Steinbock jest tutaj, że jego żona umiera, i że sprawa jest dość poważna abyś poszła przeszkodzić swojej pani.
I Stidmann odszedł.
— Och, jest tam, napewno, rzekł sobie.
W istocie, Stidmann, który odczekał kilka chwil na ulicy, ujrzał wychodzącego Wacława i dał mu znak. Opowiedziawszy mu tragedję rozgrywającą się w domu, połajał Steinbocka że go nie uprzedził o tajemnicy co do wczorajszego obiadu.
— Zgubiony jestem, rzekł Wacław, ale przebaczam ci. Zupełnie zapomniałem o naszem spotkaniu dziś rano i popełniłem ten błąd, żem ci nie powiedział żeśmy mieli być na obiedzie u Chanora. Cóż chcesz! przez tę Walerję straciłem głowę; ale też, mój drogi, dla niej warto poświęcić sławę, szczęście... Och, to... Mój Boże, cóż za straszny kłopot! Poradź mi. Co powiedzieć? Jak się usprawiedliwić?
— Co ci poradzić? Nie mam pojęcia, odparł Stidmann. Ale wszak żona cię kocha? Zatem uwierzy wszystkiemu. Powiedz jej zwłaszcza, żeś szedł do mnie, gdy ja szedłem do ciebie, w ten sposób ocalisz choć dzisiejsze kłamstwo. Bądź zdrów.
Na rogu ulicy Hillerin-Bertin, dogoniła Wacława Elżbieta, uprzedzona przez Reginę o wszystkiem; lękała się jego polskiej naiwności. Chcąc salwować swój udział w tej sprawie, szepnęła kilka słów Wacławowi, który, uszczęśliwiony, uściskał ją na środku ulicy. Z pewnością podała artyście jakąś deskę do przebycia tej cieśniny życia małżeńskiego.
Na widok matki, która przybyła co tchu, Hortensja zalała się łzami. W ten sposób, atak nerwów zmienił szczęśliwie kierunek.
— Zdradza mnie, mamo! rzekła. Dawszy mi słowo honoru że nie pójdzie do pani Marneffe, Wacław był tam na obiedzie i wrócił aż o kwadrans na drugą!... Gdybyś wiedziała, wczoraj mieliśmy z sobą nie sprzeczkę ale rozmowę, wyjaśnienie. Mówiłam z nim tak serdecznie, powiedziałam mu: „Jestem zazdrosna, zdrada zabiłaby mnie; jestem podejrzliwa, trzeba szanować moje słabostki, bo płyną z mojej miłości dla niego; mam w żyłach tyleż krwi ojca co i twojej, mamo; w pierwszej chwili byłabym zdolna popełnić każde szaleństwo, zemścić się, shańbić nas wszystkich, jego, naszego syna i sama siebie; wreszcie byłabym zdolna zabić jego i siebie potem!“ etc. I on tam poszedł, i on tam jest! Ta kobieta poprzysięgła zgubić nas wszystkich! Wczoraj, Wiktor i Celestyna zastawili się aby wykupić weksle na siedmdziesiąt tysięcy franków, podpisane dla tej łajdaczki... Tak, mamo, miano już ojca ścigać i wtrącić do więzienia. Czy ta straszna kobieta nie ma dosyć mego ojca i twoich łez? Poco mi zabiera Wacława?... Pójdę do niej, zasztyletuję ją!
Pani Hulot, ugodzona w serce okropnem zwierzeniem, które Hortensja w swoim szale uczyniła jej bezwiednie, powściągnęła ból heroicznym wysiłkiem macierzyństwa i przytuliła głowę córki do łona okrywając ją pocałunkami.
— Zaczekaj na Wacława, moje dziecko, a wszystko się wyjaśni. Nieszczęście może nie jest tak wielkie jak myślisz! I mnie zdradzano również, droga Hortensjo. Uważasz że jestem piękna, cnotliwa, a mimo to on mnie opuścił od dwudziestu trzech lat dla takich stworzeń jak Jenny Cadine, Józefa, pani Marneffe!... Czy wiedziałaś?
— Ty mamo, ty!... znosisz to od dwudziestu...
Zatrzymała się oszołomiona tą myślą.
— Naśladuj mnie, moje dziecko, odparła matka. Bądź łagodna i dobra, a będziesz miała spokojne sumienie. Na łożu śmierci mężczyzna powiada sobie: „Żona nie sprawiła mi nigdy najmniejszej przykrości!“... A Bóg, który słyszy te ostatnie westchnienia, liczy nam je. Gdybym się miotała w gniewie, jak ty, cóż byłoby wynikło?... Twój ojciec zraziłby się do mnie, może byłby mnie rzucił, nie wstrzymałaby go obawa mojej przykrości; zamiast dziś, nieszczęście nasze spełniłoby się o dziesięć lat wcześniej, dalibyśmy z siebie światu widowisko męża i żony żyjących każde na własną rękę, zgorszenie okropne, rozpaczliwe, bo to jest śmierć rodziny. Ani twój brat ani ty nie moglibyście sobie stworzyć ogniska... Poświęciłam się, i to tak mężnie, że, gdyby nie ten ostatni stosunek ojca, świat uważałby mnie do dziś za szczęśliwą. Moje dobroczynne i mężne kłamstwo chroniło aż dotąd Hektora; jeszcze go świat szanuje; ale ta starcza namiętność prowadzi go zbyt daleko, widzę to. Jego szaleństwo, obawiam się tego, zwali parawan jaki postawiłam między nim a światem... Ale utrzymałam przez dwadzieścia trzy lat tę zasłonę, za którą płakałam, bez matki, bez powiernika, bez innej pociechy prócz religji, i zapewniłam dwadzieścia trzy lat czci rodzinie...
Hortensja słuchała matki z tępym wzrokiem. Spokojny głos i rezygnacja tej straszliwej boleści uśmierzyły jątrzenie jej pierwszej rany; łzy puściły się z oczu Hortensji, popłynęły strumieniem. W przystępie dziecięcego uwielbienia, zmiażdżona heroizmem matki, uklękła przed nią, ujęła kraj jej sukni i ucałowała go, tak jak pobożni katolicy całują święte relikwie męczennika.
— Wstań, Hortensjo, rzekła baronowa; taki hołd córki maże wiele złych wspomnień! Chodź do mego serca, zbolałego jedynie twoim smutkiem. Rozpacz mojej córuchny, której radość była mą jedyną radością, złamała grobową pieczęć, której nic nie miało zdjąć z moich warg. Tak, chciałam unieść moją boleść do grobu, jak jeden całun więcej. Aby ukoić mój wybuch, powiedziałam ci... Bóg mi przebaczy! Och, gdyby moje życie miało się powtórzyć w tobie, czegóżbym nie uczyniła!... Ludzie, świat, los, natura, sam Bóg pono, sprzedają nam miłość za cenę najokrutniejszych tortur. Dziesięć lat szczęścia płacę dwudziestoma czterema latami rozpaczy, nieustannych zgryzot, goryczy, dziesięć lat szczęścia...
— Tyś miała dziesięć lat, a ja tylko trzy lata!... rzekła samolubnie rozkochana młoda kobieta.
— Nic nie stracone, dziecko, czekaj Wacława.
— Mamo, rzekła, on skłamał... oszukał mnie... Powiedział: „Nie pójdę“, i poszedł. I to w obliczu kołyski dziecka.
— Dla swojej przyjemności, mężczyźni, mój aniele, popełniają największe podłości, nikczemności, zbrodnie; taka już podobno ich natura. My kobiety skazane jesteśmy na poświęcenie. Myślałam, że moje niedole się kończą, a one się zaczynają, bo nie spodziewałam się cierpieć podwójnie cierpiąc za moją córkę. Hart i milczenie!... Moja Hortensjo, przysięgnij mi, że jedynie ze mną będziesz mówiła o swoich zgryzotach, że nie zdradzisz ich przed nikim... Och! bądź tak dumna jak twoja matka!
W tej chwili Hortensja zadrżała, usłyszała kroki męża.
— Okazuje się, rzekł Wacław wchodząc, że Stidmann był tutaj, podczas gdy ja poszedłem do niego.
— Doprawdy?... wykrzyknęła biedna Hortensja z dziką ironią obrażonej kobiety, która posługuje się słowem niby sztyletem.
— Ależ tak, spotkaliśmy się właśnie, odparł Wacław udając zdziwienie.
— A wczoraj?... odparła Hortensja.
— Tak, wczoraj skłamałem ci, kochanie, i matka twoja nas rozsądzi...
Szczerość ta trafiła do serca Hortensji. Każda kobieta naprawdę szlachetna woli prawdę od kłamstwa. Nie chce patrzyć na poniżenie swego bożyszcza, chce być dumna z tego którego przyjęła za pana.
Tego rodzaju uczucie mają Rosjanie w stosunku do swego cara.
— Słuchaj, droga mamo... rzekł Wacław, ja tak kocham moją dobrą, słodką Hortensję, że kryłem przed nią rozmiary naszej nędzy. Cóż było robić? Karmiła jeszcze, zgryzota byłaby jej zaszkodziła. Wiesz, mamo, na co się wówczas naraża kobieta. Jej piękność, świeżość, zdrowie są w niebezpieczeństwie. Czym źle uczynił?... Ona myśli, że my mamy długu pięć tysięcy franków, ale ja jestem dłużny jeszcze drugie pięć... Przedwczoraj byliśmy w rozpaczy!... Nikt na świecie nie pożyczy artyście. Świat lęka się naszego talentu tyleż co naszych kaprysów. Daremnie pukałem do wszystkich drzwi. Elżbieta ofiarowała nam swoje oszczędności.
— Poczciwa dziewczyna! rzekła Hortensja.
— Poczciwa dziewczyna! rzekła baronowa.
— Ale dwa tysiące franków Elżbiety, cóż to jest?... wszystko dla niej, nic dla nas. Wówczas kuzynka wspomniała nam, wiesz, Hortensjo, o pani Marneffe, która przez ambicję, zawdzięczając tyle baronowi, nie wzięłaby żadnego procentu... Hortensja chciała zastawić brylanty. Dostalibyśmy parę tysięcy franków, a trzeba nam było dziesięć tysięcy. Te dziesięć tysięcy były tam, bez procentu, na rok!... Powiedziałem sobie: „Hortensja nie będzie wiedziała o niczem, pójdę po nie.“ Ta kobieta zaprosiła mnie przez teścia na obiad wczoraj, dając do zrozumienia że Elżbieta mówiła z nią, że dostanę pieniądze. Pomiędzy rozpaczą Hortensji a tym obiadem, nie mogłem się wahać. Oto wszystko! Jakto, Hortensja, w dwudziestym czwartym roku, świeża, czysta i cnotliwa, ona która jest mojem szczęściem i moją dumą, z którą nie rozstawałem się ani na chwilę od dnia ślubu, czy może sobie wyobrazić, że wolałbym od niej kogo?... kobietę zwiędłą, spróchniałą, wytynkowaną, dodał używając brutalnego wyrażenia pracownianej gwary, aby tem dobitniej podkreślić swą wzgardę przesadą którą kobiety lubią w takich razach.
— Ach, gdyby twój ojciec mówił tak kiedy do mnie, wykrzyknęła baronowa.
Hortensja rzuciła się z wdziękiem na szyję mężowi.
— Tak, to właśniebym uczyniła, rzekła Adelina. — Wacławie, moje dziecko, twoja żona omal nie umarła, rzekła poważnie. Widzisz, jak ona cię kocha. Twoja jest, niestety!
I westchnęła głęboko.
— Może z niej zrobić męczennicę albo kobietę szczęśliwą, rzekła sama do siebie, wyrażając myśl którą ma każda matka w chwili gdy wydaje córkę za mąż. — Zdaje mi się, dodała głośno, że ja dosyć cierpię aby oglądać moje dzieci szczęśliwe.
— Bądź spokojna, droga mamo, rzekł Wacław uszczęśliwiony że wszystko pomyślnie minęło. Za dwa miesiące oddam pieniądze tej ohydnej kobiecie. Cóż robić! dodał, zaprawiając to nawskroś polskie przysłowie polskim wdziękiem, są chwile w którychby człowiek pożyczył od samego djabła. Ostatecznie, to są pieniądze rodzinne. A skoro mnie zaproszono, czy byłbym dostał te pieniądze, które kosztują nas tak drogo, gdybym odpowiedział grubiaństwem na grzeczność?
— Och, mamo, jakąż krzywdę nam ojciec wyrządza! wykrzyknęła Hortensja.
Baronowa położyła palec na ustach; Hortensja pożałowała tej skargi, pierwszej krytyki którą pozwoliła sobie dotknąć ojca, tak heroicznie osłanianego wzniosłem milczeniem.
— Bywajcie zdrowe, dzieci, rzekła pani Hulot; pogoda wróciła. Ale nie gniewajcie się już z sobą.
Kiedy, odprowadziwszy baronową, Wacław i jego żona wrócili do pokoju, Hortensja rzekła do męża:
— Opowiedz mi ten wieczór!
I śledziła twarz Wacława podczas tego opowiadania, przerywanego owemi pytaniami, które kobiecie cisną się na usta w podobnych wypadkach. Opowiadanie to pogrążyło Hortensję w zadumie, odgadła w niem szatańskie uciechy które artyści muszą znajdować w tem zepsutem towarzystwie.
— Bądź szczery, mój Wacławie!... więc był tam Stidmann, Klaudjusz Vignon, Vernisset, i kto jeszcze?... Słowem bawiłeś się!...
— Ja?... ja myślałem tylko o naszych dziesięciu tysiącach, i powiadałem sobie: „Hortensja będzie wolna od kłopotów!“
Śledztwo to nużyło niezmiernie Polaka, toteż schwycił w lot weselszy moment aby spytać Hortensji:
— A ty, aniele, cobyś zrobiła, gdyby twój artysta okazał się winnym?
— Ja, rzekła ze stanowczą minką, wzięłabym Stidmanna, nie kochając go, oczywiście!
— Hortensjo! wykrzyknął Steinbock zrywając się nagle teatralnym ruchem, nie zdążyłabyś: zabiłbym cię.
Hortensja rzuciła się na męża, zdusiła go w uścisku, okryła go pieszczotami mówiąc:
— Och! kochasz mnie, Wacławie, tak, już się niczego nie boję. Ale koniec już z tą Marneffe. Nigdy już nie leź w to błoto.
— Przysięgam ci, droga Hortensjo, że wrócę tam jedynie aby wykupić mój rewers.
Nadąsała się, ale tak jak dąsa się kochająca kobieta, pragnąca sprzedać swoje dąsy. Wacław, zmęczony podobnym rankiem, pozwolił się jej dąsać, i udał się do pracowni aby zrobić szkic grupy Samsona i Dalila, do której rysunek miał w kieszeni. Hortensja, zaniepokojona że się Wacław pogniewał, przyszła do pracowni w chwili gdy artysta kończył miesić glinę z ową zaciekłością jaka ogarnia artystę w porywie natchnienia. Na widok żony zarzucił żywo mokre płótno na zaczętą grupę i wziął Hortensję w ramiona mówiąc:
— No, nie gniewamy się już, nieprawdaż, kochanie?
Hortensja widziała grupę i zarzucone na nią płótno, i nie rzekła nic; ale, nim opuściła pracownię, odwróciła się, ściągnęła szmatę, popatrzyła na szkic i spytała:
— Co to takiego?
— Taka grupa, do której pomysł przyszedł mi w tej chwili.
— A czemu schowałeś ją przedemną?
— Chciałem ci pokazać aż skończoną.
— Kobieta jest bardzo ładna! rzekła Hortensja.
I tysiąc podejrzeń wyrosło w jej duszy, tak jak w Indjach wyrasta z dnia na dzień gąszcz bujnej roślinności.
Po trzech tygodniach, pani Marneffe była wściekła na Hortensję. Kobiety tego typu mają swoją ambicję, chcą aby się przed niemi korzyć, nie przebaczą nigdy cnocie która nie obawia się ich potęgi lub która walczy z niemi. Otóż Wacław nie pokazał się ani razu, nie złożył nawet owej wizyty jakiej wymagała grzeczność wobec kobiety która pozowała mu jako Dalila. Ilekroć Elżbieta zaszła do Steinbocków, nie zastawała nikogo w domu. Oboje państwo pędzili życie w pracowni. Kiedy Elżbieta dopadła wreszcie parę turkawek w ich gniazdku w Gros-Caillou, ujrzała Wacława pracującego z zapałem; dowiedziała się zaś od kucharki, że pani nie opuszcza pana ani na chwilę. Wacław poddawał się despotyzmowi miłości. Walerja dzieliła tedy całem sercem nienawiść Elżbiety do Hortensji. Kobiety tak samo upierają się przy kochanku którego ktoś im broni, jak mężczyźni przy kobiecie, o którą zabiega się kilka lalusiów. Toteż, uwagi nasze w przedmiocie pani Marneffe, stosują się równie dobrze do zdobywców serc, którzy są rodzajem męskich kurtyzan. Kaprys Walerji dochodził do wściekłości; chciała zwłaszcza mieć swoją grupę; postanawiała sobie któregoś dnia odwiedzić rano Wacława w pracowni. Naraz zaszedł jeden z owych poważnych wypadków, które, dla tego rodzaju kobiet, mogą się nazywać fructus belli. Oto jak Walerja udzieliła wiadomości o tym fakcie, najzupełniej osobistym. Była właśnie przy śniadaniu z Elżbietą i mężem.
— Słuchaj, czy ty się domyślasz, że masz zostać po raz drugi ojcem?
— Doprawdy, byłażbyś w odmiennym stanie?... Och! pozwól się uściskać.
Wstał, obszedł stół, żona podała mu czoło w ten sposób, że pocałunek ześliznął się po włosach.
— W ten sposób, dodał, jestem naczelnikiem biura i oficerem Legii honorowej! Słuchaj-no tylko, żonusiu, ja nie chcę aby to było kosztem Stasia. Biedny mały!
— Biedny mały?... wykrzyknęła Bietka. Już siedm miesięcy jak go pan nie widział na oczy; uchodzę na pensji za jego matkę, bo ja jedna w tym domu zajmuję się nim!...
— Chłopiec, który nas kosztuje sto talarów kwartalnie!... rzekła Walerja. Zresztą ten chłopiec, to twoje dziecko, Marneffe! powinieneś płacić za niego ze swojej pensji... Co do nowego przybysza, ten nietylko nie będzie nas kosztował, ale ocali nas z nędzy...
— Walerjo, rzekł Marneffe naśladując pozę Crevela, mam nadzieję że baron Hulot będzie dbał o swego syna i nie obarczy nim biednego urzędnika; zamierzam okazać się w tej sprawie bardzo stanowczym. Toteż, działaj z całą przezornością! staraj się uzyskać odeń listy w którychby mówił o swojem szczęściu, bo pan baron coś mi zanadto daje się prosić w sprawie mojej nominacji...
I Marneffe udał się do biura, gdzie szacowna przyjaźń zwierzchnika pozwalała mu się zjawiać około jedenastej; robił tam zresztą bardzo mało, zważywszy jego znaną nieudolność i wstręt do pracy.
Znalazłszy się same, Elżbieta i Walerja popatrzyły przez chwilę na siebie jak dwa augury i parsknęły obie naraz głośnym śmiechem.
— Mów, Walerjo, czy to prawda? spytała Bietka, czy też to tylko komedja?
— Prawda fizyczna! odparła Walerja. Ta Hortensja daje mi na nerwy; toteż tej nocy umyśliłam cisnąć to dziecko jak bombę w małżeństwo Wacława.
Walerja przeszła do swego pokoju w towarzystwie Elżbiety i pokazała jej już gotowy następujący list.
„Wacławie, drogi mój, wierzę jeszcze w twoją miłość, mimo że cię nie widziałam blisko od trzech tygodni. Czy to wzgarda? Dalila nie może w to uwierzyć. Czy to raczej nie tyrania kobiety, której, jak mi mówiłeś, niezdolny jesteś już kochać? Wacławie, jesteś zbyt wielkim artystą, aby dać się tak opanować. Małżeństwo to grób sławy... Zastanów się, czy jesteś podobny do Wacława z ulicy Doyenné? Sfuszerowałeś pomnik mego ojca; ale jesteś tęższym kochankiem niż artystą, z córką powiodło ci się lepiej: jesteś ojcem, mój ubóstwiany Wacławie. Gdybyś nie przyszedł mnie odwiedzić w stanie w którym się znajduję, uchodziłbyś w oczach swoich przyjaciół za bardzo niedobrego człowieka; ale czuję to, kocham cię tak szalenie, że nigdy nie będę miała siły ci złorzeczyć. Czy mogę się mienić zawsze jeszcze

„Twoją Walerją?“
— Co mówisz o projekcie przesłania tego listu do pracowni w chwili gdy nasza droga Hortensja będzie tam sama? spytała Walerja Bietki. Wczoraj wieczór dowiedziałam się przez Stidmanna, że Wacław ma wstąpić po niego o jedenastej dla jakiejś sprawy do Chanora; tak więc to cielę Hortensja będzie sama.

— Po takim figlu, odparła Bietka, nie będę mogła zostać dłużej jawnie twoją przyjaciółką, będę musiała zerwać z tobą, udawać że nie bywam u ciebie, ani nawet nie rozmawiam z tobą.
— Oczywiście! rzekła Walerja; ale...
— Och, bądź spokojna, przerwała Elżbieta. Spotkamy się, gdy będę panią marszałkową; oni chcą tego teraz wszyscy, jeden baron nie zna tego projektu, ale ty go namówisz.
— Ale, odparła Walerja, możliwe jest że ja niedługo popsztykam się z baronem.
— Olivierowa jest jedyna do tego, aby, niby to niezręcznie, wydać ten list w ręce Hortensji; trzeba ją posłać najpierw do nich do domu, nim pójdzie do pracowni.
W dziesięć minut po wydaniu nieszczęsnego listu przyszedł baron Hulot. Ruchem kotki, pani Marneffe rzuciła się na szyję starcowi.
— Hektorze, jesteś ojcem! szepnęła mu do ucha. Oto co znaczy pokłócić się i pogodzić.
Widząc pewne zdumienie, którego baron nie umiał pokryć dość szybko, Walerja przybrała wyraz chłodu, który doprowadził barona do rozpaczy. Kazała sobie wydzierać, jeden po drugim, najbardziej przekonywujące dowody. Skoro przeświadczenie, które próżność wiodła łagodnie za rękę, usadowiło się w mózgu starca, Walerja zaczęła mu opowiadać o wściekłości męża.
— Tak, moja stara wiaro, rzekła, trudno ci będzie nie zamianować teraz twego odpowiedzialnego wydawcy naczelnikiem biura i oficerem Legii honorowej. Zrujnowałeś tego człowieka; on ubóstwia swego Stasia, potworka który wdał się w niego i którego nie mogę znosić. Chyba że wolisz zapewnić rentę tysiąca dwustu franków Stasiowi, rozumie się jako kapitał, z procentem na moje imię.
— Ależ, jeżeli mam zapewnić rentę, to wolę aby to było na imię mego syna a nie potworka! rzekł baron.
To niebaczne zdanie, w którem słowo mój syn rozlało się niby wezbrana rzeka, przekształciło się, po godzinie rozmowy, w formalną obietnicę zapewnienia tysiąca dwustu franków renty dziecku które ma przyjść na świat. Następnie obietnica ta stała się w ustach i na twarzy Walerji tem, czem bębenek w rękach dziecka, miała na niem bębnić trzy tygodnie.
W chwili gdy baron Hulot, szczęśliwy jak młody żonkoś który oczekuje infanta, opuszczał dom pani Marneffe, stara Olivierowa dała sobie wydrzeć Hortensji list, który miała oddać samemu panu hrabiemu do rąk. Młoda kobieta zapłaciła za ten list dwadzieścia franków. Samobójca płaci za swoje opium, za pistolet, węgiel. Hortensja przeczytała list, odczytała go jeszcze raz; widziała jedynie ten kawałek papieru pokreślony czarnemi liniami; w całej naturze istniał tylko ten kawałek papieru, wszystko było czarne dokoła niej. Blask pożaru, który pochłaniał budowlę jej szczęścia, oświecał ten papier, gdyż dokoła niej panowała zupełna noc. Krzyki małego Wacia, który się bawił, dochodziły do jej uszu tak, jakby dziecko było gdzieś w dolinie, a ona na szczycie gór. Dla istoty sponiewieranej w dwudziestym czwartym roku życia, w całym blasku piękności, strojnej w czystą i wierną miłość, to nie było pchnięcie sztyletu ale śmierć. Pierwszy atak był czysto nerwowy, ciało zwinęło się pod szponem zazdrości; ale pewność dosięgła duszę, ciało było jak porażone. Hortensja przetrwała blisko dziesięć minut w tej martwocie. Cień matki zjawił się jej i sprawił w niej przemianę; stała się spokojna i zimna, odzyskała rozum. Zadzwoniła.
— Moja droga, rzekła do kucharki, niech Ludwika ci pomoże. Zapakujesz jak najprędzej wszystko co tu jest mojego i wszystko co potrzebne dla mego syna. Daję wam godzinę czasu. Kiedy wszystko będzie gotowe, idź po dorożkę i daj mi znać. Żadnych uwag! Opuszczam dom i zabieram Ludwikę. Ty zostaniesz tu z panem; pamiętaj dbać o niego...
Udała się do swego pokoju, siadła i napisała następujący list:

„Panie hrabio!

„List dołączony do mojego wyjaśni panu przyczynę postanowienia które powzięłam.
„Kiedy przeczytasz te słowa, nie będzie mnie w pańskim domu, udam się wraz z dzieckiem do matki.
„Nie spodziewaj się, abym kiedykolwiek cofnęła to postanowienie. Nie przypisuj go uniesieniu młodości, brakowi zastanowienia, obrażonej miłości własnej; myliłbyś się najzupełniej.
„Bardzo dużo myślałam od dwóch tygodni o życiu, o miłości, o naszym związku, o naszych wzajemnych obowiązkach. Poznałam w całej rozciągłości poświęcenie mojej matki, opowiadała mi swoje niedole! Ona jest bohaterką codziennie od dwudziestu trzech lat; ale ja nie czuję się na siłach aby ją naśladować; nie iżbym cię kochała mniej niż ona kocha mego ojca, ale z przyczyny mego charakteru. Dom nasz stałby się piekłem; mogłabym stracić głowę do tego stopnia, iż okryłabym hańbą ciebie, siebie, nasze dziecko. Nie chcę być panią Marneffe, a na tej drodze kobieta z moją naturą nie umiałaby się może zatrzymać. Czuję w sobie, na nieszczęście, krew Hulotów, a nie Fischerów.
„Sama i zdala od pańskich wybryków, ręczę za siebie, zwłaszcza zmuszona myśleć o naszem dziecku, przy boku dzielnej i szlachetnej matki, której obecność będzie wpływała kojąco na burze mego serca. Tam mogę być dobrą matką, dobrze wychować naszego syna i żyć. Przy tobie, kobieta zabiłaby matkę, a nieustanne swary zatrułyby mój charakter.
„Zgodziłabym się umrzeć odrazu; ale nie chcę chorować przez dwadzieścia pięć lat, jak matka. Jeżeli mnie zdradziłeś po trzech latach miłości zupełnej, oddanej, dla kochanki swego teścia, jakichż rywalek oszczędziłbyś mi później? Och, zaczynasz o wiele wcześniej niż mój ojciec to życie rozpusty, marnotrawstwa, które okrywa hańbą ojca rodziny, pozbawia szacunku dzieci i na końcu którego znajduje się hańba i rozpacz.
„Nie jestem nieubłagana. Niezłomne uczucia nie przystoją wątłym istotom żyjącym pod okiem Boga. Jeżeli wytrwałą pracą zdobędziesz sławę i majątek, jeżeli wyrzekniesz się nierządnic, nikczemnych i plugawych ścieżek, odnajdziesz swoją żonę godną siebie.
„Sądzę, iż zanadto jesteś szlachcicem, aby się uciekać do przemocy praw. Uszanujesz moją wolę, panie hrabio, zostawisz mnie u matki, a zwłaszcza nie pojawisz się tam nigdy. Zostawiam ci wszystkie pieniądze, które ci pożyczyła ta wstrętna kobieta. Żegnam pana!

„Hortensja Hulot.“

Napisanie tego listu przyszło Hortensji z wysiłkiem, przerywały je łzy, krzyki rozpaczy. Porzucała i znów ujmowała pióro, aby wyrazić poprostu to, co w tych pożegnalnych listach miłość krasi zazwyczaj deklamacją. Serce jej wypowiadało się w okrzykach, skargach, płaczach; ale dyktował rozum.
Uwiadomiona przez Ludwikę że wszystko jest gotowe, młoda kobieta obeszła zwolna ogród, sypialnię, salon, wszystko objęła oczyma ostatni raz. Następnie najusilniej zaleciła kucharce aby czuwała nad panem, przyrzekła jej nagrodę jeżeli będzie uczciwa. Wreszcie wsiadła do doróżki aby się udać do matki, z sercem złamanem, płacząc tak że aż litość brała służącą, i okrywając małego Wacia pocałunkami z wybuchami szczęścia, które zdradzały ile w jej sercu było jeszcze miłości dla ojca.
Baronowa wiedziała już od Elżbiety, że teść wiele przyczynił się do przewinienia zięcia; nie zdziwiła się zjawieniem córki, uznała jej postępowanie i zgodziła się pomieścić ją u siebie. Widząc iż słodycz i poświęcenie nie zdołały nigdy powstrzymać jej Hektora, dla którego szacunek jej zaczął słabnąć, Adelina osądziła że córka ma słuszność obierając inną drogę. W ciągu trzech tygodni, biedna matka otrzymała dwie rany, boleśniejsze niż wszystko co zniosła dotąd. Baron wtrącił w kłopoty pieniężne Wiktora i jego żonę; następnie stał się, zdaniem Elżbiety, przyczyną zbłąkania Wacława, sprowadził zięcia na złą drogę. Majestat ojca rodziny podtrzymywany tak długo zapomocą szalonych poświęceń, runął. Młodzi Hulot nie żałowali pieniędzy, ale odczuwali nieufność i niepokój w stosunku do barona. Uczucie to, dosyć widoczne, gnębiło Adelinę: przeczuwała rozprzęgnięcie się rodziny. Baronowa pomieściła córkę w jadalni, którą, dzięki pieniądzom marszałka, rychło przekształcono w sypialnię; przedpokój zaś, jak w wielu domach, obrócono na jadalnię.
Kiedy Wacław wrócił do domu, kiedy przeczytał dwa listy, doznał jakgdyby uczucia radości zmięszanej ze smutkiem. Strzeżony jak jeniec przez swoją żonę, buntował się w duszy przeciw temu nowemu więzieniu, które przypominało mu więzienie u Elżbiety. Przekarmiony miłością od trzech lat, i on również zastanawiał się od dwóch tygodni, i uważał że rodzina to rzecz ciężka do udźwignięcia. Słyszał z ust Stidmanna powinszowanie z powodu uczuć jakie obudził w Walerji; Stidmann bowiem, w dość zrozumiałej intencji, uważał za właściwe głaskać próżność małżonka Hortensji, licząc na to że pocieszy ofiarę. Wacław był tedy rad, że może wrócić do pani Marneffe. Ale przypomniał sobie pełne i czyste szczęście jakie było jego udziałem, uroki Hortensji, jej prawy charakter, jej czystą i niewinną miłość, i pożałował jej szczerze. Chciał biec do teściowej i wybłagać tam przebaczenie, ale zrobił jak Hulot i Crevel: poszedł do pani Marneffe. Wziął ze sobą list żony, aby jej pokazać klęskę jaką sprawiła, i wyzyskać niejako to nieszczęście, żądając od kochanki odszkodowań rozkoszy. Zastał u Walerji Crevela. Spęczniały dumą, mer przechadzał się po salonie jak człowiek nie mogący opanować swoich wzruszeń. Fizjognomię miał promieniejącą, raz po raz szedł do okna i bębnił palcami po szybach. Spoglądał na Walerję z twarzą pełną czułości, roztkliwienia. Szczęściem dla Crevela, weszła Elżbieta.
— Kuzynko, szepnął jej do ucha, czy wiesz nowinę? jestem ojcem! Mam uczucie, że mniej kocham poczciwą Celestynę. Och! co to jest mieć dziecko z kobietą którą się ubóstwia! Połączyć ojcostwo serca z ojcostwem krwi! Słuchaj, powiedz to Walerji! będę pracował dla tego dziecka, chcę aby było bogate! Mówiła mi, wnosi z pewnych oznak że to będzie chłopiec. Jeżeli będzie chłopiec, chcę aby się nazywał Crevel: pogadam z rejentem.
— Wiem, jak ona cię kocha, rzekła Elżbieta; ale, na imię swojej i jej przyszłości, hamuj się pan, nie zacieraj tak rąk co chwilę.
Podczas gdy Elżbieta rozmawiała na uboczu z Crevelem, Walerja zażądała od Wacława aby zwrócił jej list i szeptała mu do ucha rzeczy które rozpraszały jego smutek.
— Jesteś tedy wolny, mój drogi, mówiła. Czyż wielcy artyści powinni się żenić? Wy istniejecie tylko fantazją i swobodą! Och, będę cię tak kochała, drogi poeto, że nie zatęsknisz nigdy za żoną. Jednakże, jeżeli, jak wielu na twojem miejscu, chcesz zachować pozory, podejmuję się sprowadzić ci Hortensję z powrotem, i to niedługo.
— Och! gdyby to było możebne!
— Jestem tego pewna, rzekła Walerja dotknięta. Twój biedny teść jest to człowiek skończony pod każdym względem, ale, przez próżność, chce wyglądać na człowieka którego można kochać; chce wmówić światu że ma kochankę; jest na tym punkcie tak próżny, że mogę z nim robić co chcę. Baronowa tak jeszcze kocha swego starego Hektora (wciąż mam uczucie, że cytuję Iliadę), że we dwoje staruszkowie wyjednają ci u Hortensji przebaczenie. Tylko, jeżeli nie chcesz mieć burzy w domu, nie zaniedbuj przez trzy tygodnie swojej kochanki... Ginęłam już. Mój chłopcze, kiedy się jest szlachcicem, trzeba mieć względy dla kobiety którą się naraziło tak jak ty mnie, zwłaszcza kiedy ta kobieta musi tak bardzo dbać o swoją reputację... Zostań na obiedzie, mój skarbie... ale zrozum że muszę być z tobą bardzo chłodna, jako że ty jesteś sprawcą tego nazbyt widocznego błędu.
Oznajmiono barona Monteza; Walerja wstała, pobiegła na jego spotkanie, szeptała mu przez kilka chwil do ucha, czyniąc, w przedmiocie swego zachowania te same zastrzeżenia jakie przed chwilą uczyniła Wacławowi; Brazylijczyk bowiem zachował spokój dyplomatyczny dostrojony do wielkiej nowiny, która go przepełniła radością: był pewny swego ojcostwa!...
Dzięki tej strategji, opartej na próżności wszelkiego mężczyzny w roli kochanka, Walerja miała przy stole czterech mężczyzn, przeświadczonych że są ubóstwiani, wesołych, ożywionych, zachwyconych. Marneffe, licząc w to i siebie, nazywał ich, żartując z Bietką, pięcioma Ojcami kościoła.
Jeden baron wydał się zrazu stroskany. Oto czemu. W chwili gdy wychodził z biura, zaszedł do dyrektora personelu, generała, swego kolegi od lat trzydziestu i napomknął mu o nominacji Marneffe‘a na miejsce pana Coquet, który godził się podać do dymisji.
— Mój drogi przyjacielu, rzekł, nie chciałbym prosić o tę grzeczność marszałka, nim się porozumiemy i nim uzyskam twoje pozwolenie.
— Mój drogi, odparł dyrektor personelu, pozwól sobie zwrócić uwagę, że we własnym interesie nie powinieneś upierać się przy tej nominacji. Powiedziałem ci już co o tem myślę. To byłby skandal w ministerjum, gdzie już i tak o wiele za dużo zajmują się tobą i panią Marneffe. Mówię to między nami. Nie chcę tykać twojej czułej struny ani sprawiać ci jakiejbądź przykrości, ale dam ci dowód. Jeżeli zależy ci na tem koniecznie, jeżeli chcesz żądać miejsca po p. Coquet, co będzie prawdziwą stratą dla ministerjum wojny (jest w niem od r. 1809), ja wyjadę na dwa tygodnie na wieś, aby ci zostawić wolne pole wobec marszałka, który cię kocha jak syna. Nie będę tedy ani za, ani przeciw, a nie uczynię nic przeciw memu sumieniu urzędnika.
— Dziękuję ci, odparł baron, zastanowię się nad tem co mówisz.
— Jeżeli sobie pozwoliłem na tę uwagę, drogi przyjacielu, to dlatego że idzie tu o wiele więcej o twoje dobro, niż o mój interes lub też o moją miłość własną. Przedewszystkiem marszałek ma w tem głos wyłączny. Następnie, mój drogi, zarzucają nam tyle rzeczy, że jedna mniej lub więcej!... Za Restauracji dawano posady poprostu aby dać komuś pensję, nie troszcząc się o służbę. Jesteśmy starzy koledzy...
— Tak, odparł baron, i to dlatego aby nie narażać naszej starej i cennej przyjaźni, chcę...
— No, no, odparł dyrektor personelu widząc zakłopotanie malujące się na twarzy Hulota, wyjadę, mój stary, wyjadę... Ale uważaj! masz wrogów, to znaczy ludzi którzy mają chrapkę na twoją sutą pensję, a trzymasz się tylko na jednej kotwicy. Och, gdybyś był posłem, jak ja, nie lękałbyś się niczego; toteż uważaj!
Te przyjacielskie aluzje uczyniły żywe wrażenie na Radcy Stanu.
— Ależ mów, Rogerze, co się dzieje? Nie baw się ze mną w dyplomację!
Dygnitarz, którego baron nazywał Rogerem, popatrzył na Hulota, ujął go za rękę i uścisnął ją.
— Jesteśmy zbyt starzy przyjaciele, abym cię nie miał ostrzec. Jeżeli chcesz się utrzymać, powinieneś usłać sam dla siebie jakieś leże. W twojem położeniu, zamiast prosić marszałka o awans dla pana Marneffe, prosiłbym go o wyrobienie dla mnie miejsca Referendarza Stanu, na którembym doczekał spokojnie śmierci; dyrekturę zaś generalną zostawiłbym myśliwym jak bóbr swoją skórę...
— Jakto! marszałek miałby zapomnieć?...
— Mój stary, marszałek bronił cię tak dzielnie na pełnej Radzie ministrów, że nie myślą już o tem aby cię wysadzić z siodła; ale była o tem mowa!... Toteż nie dawaj pozorów. Nie chcę ci mówić nic więcej. W tej chwili możesz stawiać warunki, zostać Radcą Stanu i parem Francji. Jeżeli wyczekasz zbyt długo, nie ręczę za nic... Czy mam wyjechać?
— Zaczekaj, pomówię z marszałkiem, odparł Hulot, i wyślę brata aby zmacał grunt u starego.
Można się domyślić, w jakim humorze baron wrócił do pani Marneffe; prawie zapomniał że jest ojcem, Roger bowiem oświetlił mu jego położenie jak szczery i dobry kolega. Mimo to, wpływ Walerji był tak silny, że w połowie obiadu baron dostroił się do panującego tonu i stał się tem weselszy im więcej miał trosk do ukrywania; ale nieszczęśnik nie domyślał się, że w ciągu tego wieczora znajdzie się pomiędzy swojem szczęściem a niebezpieczeństwem wskazanem przez dyrektora personelu, czyli będzie zmuszony wybierać między panią Marneffe a swoją pozycją. Około jedenastej, w chwili gdy wieczór sięgał szczytu ożywienia, salon bowiem był pełen gości, Walerja pociągnęła Hektora na kanapkę.
— Mój staruszku, szepnęła mu do ucha, córkę twoją tak oburzyło to że Wacław bywa u mnie, że puściła go w trąbę. Narwana jest ta wasza Hortensja. Poproś Wacława, niech ci pokaże list, który ta gąska zostawiła. To rozłączenie czułej pary, którego niby ja mam być przyczyną, może mi bardzo zaszkodzić, bo oto masz próbkę, na jakie sposoby biorą się te cnotki. To skandal, grać rolę ofiary, poto aby zwracać opinię przeciw kobiecie, która nic więcej nie zawiniła pozatem że ma przyjemny dom. Jeżeli mnie kochasz, obmyjesz mnie z tego, godząc te dwie turkaweczki. Nie zależy mi zresztą wcale na tem aby tu widywać twego zięcia: toś ty mi go przyprowadził, zabierz-że go z powrotem. Jeżeli masz władzę w domu, sądzę że mógłbyś zażądać od żony aby doprowadziła do pojednania. Powiedz odemnie tej poczciwej starej, że jeżeli mnie będą niesłusznie winili żem poróżniła młode małżeństwo, że zmąciłam harmonję rodziny i że zagarniam równocześnie ojca i zięcia, postaram się zasłużyć na tę reputację pokazując im moje pazurki! Już Bietka mówi że się musi ze mną rozstać!... Ponad moją przyjaźń wyżej ceni swoją rodzinę, nie mogę jej tego brać za złe. Zostanie, powiedziała mi, tylko o tyle, o ile młodzi się pogodzą. Ładniebyśmy wyglądali, dom będzie nas kosztował trzy razy tyle.
— Och, co do tego, rzekł baron dowiadując się o szaleństwie córki, zrobimy z tem porządek.
— A więc, rzekła Walerja, przejdźmy do czego innego... A miejsce pana Coquet?
— To, odparł Hektor spuszczając oczy, to rzecz trudniejsza, aby nie powiedzieć niemożliwa!...
— Niemożliwa, mój drogi Hektorze, szepnęła pani Marneffe do ucha baronowi, ależ ty nie wiesz do jakich ostateczności posunie się Marneffe! Jestem w jego mocy; on pluje na moralność, gdy chodzi o korzyść, jak większość mężczyzn, ale jest nadzwyczaj mściwy jak ludzie mali i upośledzeni. W położeniu w którem mnie postawiłeś, jestem na jego łasce. Trzeba mi się pogodzić z nim na kilka dni; otóż, on byłby zdolny nie ruszyć się już z mojej sypialni.
Hulot aż skoczył.
— Zostawiłby mnie w spokoju wzamian za miejsce naczelnika. To nikczemne ale logiczne.
— Walerjo, czy ty mnie kochasz?
— To pytanie, wobec stanu w jakim się znajduję, mój drogi, to chamstwo.
— A więc, jeżeli spróbuję, tylko spróbuję, poprosić marszałka o to miejsce dla twego męża, nie jestem już niczem a Marneffe otrzyma dymisję.
— Myślałam, że jesteś z księciem w serdecznej przyjaźni!
— Owszem, i dał mi tego dowody; ale, moje dziecko, ponad marszałkiem jest jeszcze ktoś... jest naprzyklad cała Rada ministrów... Zyskując na czasie, klucząc, dojdziemy do celu. Aby zwyciężyć, trzeba wyczekać chwili, w której będę mógł powiedzieć: „Ręka rękę myje...“
— Mój drogi Hektorze, jeżeli to powiem jemu, gotów nam wypłatać jakiegoś przykrego figla. Wiesz, powiedz mu sam że trzeba zaczekać, ja się nie podejmuję. Och, ja wiem co mnie czeka, a on wie jak mnie ukarać, nie ruszy się z mojej sypialni... Nie zapomnij o tysiąc dwustu frankach renty dla małego.
Hulot, zagrożony w swoich słodkich przyzwyczajeniach, wziął na bok pana Marneffe; pierwszy raz spuścił z wyniosłego tonu który zachował z nim aż dotąd, tak bardzo przeraziła go perspektywa tego truposza w pokoju tej rozkosznej kobiety.
— Marneffe, mój drogi przyjacielu, była dziś mowa o tobie! Ale nie zostaniesz naczelnikiem biura tak zaraz... trzeba nam na to czasu.
— Zostanę, panie baronie, odparł wręcz Marneffe.
— Ależ, mój drogi...
— Zostanę, panie baronie, powtórzył zimno Marneffe spoglądając kolejno na barona i na Walerję. Postawiłeś pan moją żonę w konieczności pojednania ze mną; korzystam z tego, bo, mój drogi przyjacielu, jest śliczna, dodał z piekielną ironią. Jestem tutaj panem, większym niż ty, baronie, w ministerjum.
Baron doznał uczucia bólu, który możnaby porównać do bólu zębów w sercu; niemal stanęły mu łzy w oczach. Podczas tej krótkiej sceny, Walerja oznajmiła Henrykowi Montez do ucha rzekomą wolę swego męża, uwalniając się w ten sposób odeń na jakiś czas.
Z czterech wiernych, jeden Crevel, posiadacz sekretnego mieszkanka, wyjęty był z tego rygoru, toteż fizjognomia jego jaśniała wyrazem bezczelnego zaiste szczęścia, mimo upomnień jakie mu słała Walerja marszcząc brew i robiąc znaczące miny; promieniejące ojcostwo przebijało we wszystkich rysach. Kiedy Walerja szepnęła mu coś do ucha z wymówką, chwycił ją za rękę i odpowiedział:
— Jutro, księżniczko moja, będziesz miała swój pałacyk!... jutro ostateczny termin licytacji.
— A meble? spytała z uśmiechem.
— Mam tysiąc akcji Wersal, lewy brzeg, kupionych po sto dwadzieścia pięć franków, dojdą do trzystu z przyczyny zlania dwóch gościńców, o którem dowiedziałem się w tajemnicy. Będziesz urządzona jak królowa!... Ale będziesz tylko moja, nieprawdaż?
— Tak, grubasie, rzekła z uśmiechem ta mieszczańska pani de Merteuil[10], ale hamuj się! szanuj przyszłą panią Crevel.
— Mój drogi kuzynku, rzekła Elżbieta do barona, jutro wcześnie zjawię się u Adeliny, bo, rozumiesz że przyzwoitość nie pozwala mi zostać tutaj. Będę prowadziła gospodarstwo twego brata marszałka.
— Wracam do domu dziś wieczór, rzekł baron.
— A więc przyjdę na śniadanie jutro rano, odparła Bietka z uśmiechem.
Zrozumiała, jak bardzo obecność jej jest potrzebna przy scenie rodzinnej która miała się rozegrać nazajutrz. Toteż wcześnie rano udała się do Wiktora, gdzie dowiedziała się o rozstaniu Hortensji i Wacława.
Kiedy baron wrócił do domu, około wpół do jedenastej wieczór, Marja i Ludwika — ta ostatnia po bardzo pracowitym dniu — zamykały drzwi od mieszkania, nie potrzebował tedy dzwonić. Małżonek, bardzo nierad ze swej musowej cnoty, udał się prosto do pokoju żony; przez uchylone drzwi ujrzał ją leżącą przed krucyfiksem, zatopioną w modlitwie, w wymownej pozie, jednej z tych które dają sławę malarzowi lub rzeźbiarzowi natyle szczęśliwemu aby je podchwycić i oddać. Adelina, w ekstazie modlitwy, powtarzała głośno:
— Mój Boże, ulituj się, racz go oświecić!...
Tak modliła się baronowa za swego Hektora. Na ten widok, tak różny od tego który właśnie opuścił, słysząc to zdanie podyktowane wypadkami dnia, baron rozczulony westchnął. Adelina odwróciła się z twarzą zalaną łzami. Tak mocno wierzyła że to jej modły zostały wysłuchane, że skoczyła i chwyciła swego Hektora z całą siłą tryumfującej miłości. Adelina wyzbyła się doszczętnie kobiecości, boleść zgasiła w niej nawet wspomnienia. Było w niej już tylko macierzyństwo, honor rodziny i najczystsze przywiązanie chrześcijańskiej matki do zbłąkanego męża, owa święta tkliwość, która wszystko przetrwa w sercu kobiety. Wszystko to wyrażało się w jej geście.
— Hektorze! rzekła wreszcie, czy wracasz do nas? Czyżby Bóg zlitował się nad naszą rodziną?
— Droga Adelino! odpowiedział baron wchodząc i sadzając żonę na fotelu, jesteś najświętszą istotą jaką znam i oddawna nie czuję się już godnym ciebie.
— Nie wieleby ci potrzeba, drogi mój, rzekła trzymając rękę Hulota i drżąc tak silnie, jakgdyby ją opanowała drżączka nerwowa, bardzo niewieleby ci trzeba aby odbudować ład...
Nie śmiała mówić dalej, czuła że każde słowo byłoby naganą, nie chciała mącić szczęścia którego strumień wnikał w jej duszę.
— Przychodzę tu z przyczyny Hortensji, rzekł Hulot. Ta dziewczyna może nam narobić więcej przykrości swoją nierozwagą, niż nam ich narobiła moja niedorzeczna namiętność do Walerji. Ale pomówimy o tem jutro rano. Hortensja śpi, mówiła mi Marja, zostawmy ją w spokoju.
— Tak, rzekła pani Hulot, którą nagle ogarnął głęboki smutek.
Zrozumiała, że baron wraca do domu wiedziony nietyle chęcią ujrzenia rodziny, ile jakąś uboczną myślą.
— Zostawmy ją w spokoju jeszcze i jutro, biedne dziecko jest w bardzo smutnym stanie, płakała przez cały dzień, rzekła baronowa.
Nazajutrz, o dziewiątej rano, baron oczekując córki którą polecił zawołać, przechadzał się po olbrzymim niezamieszkałym salonie, szukając argumentów któremiby mógł pokonać upór najtrudniejszy do pokonania, upór młodej kobiety zranionej i nieubłaganej, tak jak bywa nieubłagana nieskazitelna młodość, nieznająca jeszcze upokarzających kompromisów życia, ponieważ nie zna jego interesów i namiętności.
— Jestem, ojczulku, rzekła drżącym głosem Hortensja, której twarz przybladła od cierpienia.
Hulot, który siedział na krześle, wziął córkę wpół, i siłą posadził ją sobie na kolanach.
— I cóż, dziecino, rzekł całując ją w czoło, posprzeczaliśmy się w domu i popełniliśmy szaleństwo?... Tak nie robi panienka dobrze wychowana. Moja mała Hortensja nie powinna była sama puszczać się na tak stanowczy krok, opuszczać dom, męża, nie poradziwszy się rodziców. Gdyby droga dziecina przyszła się poradzić swojej najlepszej, kochanej matki, nie byłaby mi sprawiła tego ciężkiego zmartwienia!... Ty nie znasz świata, jest bardzo niegodziwy. Ludzie gotowi powiedzieć, że to mąż odesłał cię do rodziców. Dzieci wychowane, tak jak ty, na łonie matki, są dłużej dziećmi od innych, nie znają życia! Naiwne młode uczucie, takie jak twoje do Wacława, nie oblicza na nieszczęście niczego, idzie za pierwszym odruchem. Serduszko rządzi, a główka słucha. Spaliłoby się Paryż aby się zemścić, nie myśląc o kryminale! Kiedy twój stary ojciec mówi ci, żeś nie zachowała pozorów, możesz mu wierzyć. Nie mówię już o głębokiej zgryzocie jakąś mi sprawiła; tak, gorzką zgryzotę; naraziłaś bowiem kobietę której serca nie znasz, której uraza może mieć straszne następstwa... Ach, ty, tak niewinna, czysta, biała, nie zdajesz sobie sprawy z niczego; możesz być splamiona, spotwarzona. Zresztą, mój drogi aniołku, wzięłaś poważnie żart; ja mogę ci ręczyć za niewinność twego męża. Pani Marneffe...
Aż dotąd, baron, niby artysta dyplomacji, cudownie stopniował swoje upomnienia. Jak widzimy, po mistrzowsku przygotował wtrącenie tego nazwiska; ale, słysząc je, Hortensja wzdrygnęła się jak kobieta zraniona do żywnego.
— Słuchaj mnie, ja mam doświadczenie i patrzałem na wszystko, ciągnął ojciec nie dając jej mówić. Ta osoba traktuje twego męża bardzo zimno. Tak, stałaś się ofiarą mistyfikacji, zaraz ci dam dowód. Ot, wczoraj Wacław był tam na obiedzie...
— Był na obiedzie... spytała młoda kobieta zrywając się na równe nogi i patrząc na ojca z wyrazem zgrozy. Wczoraj! po moim liście? Och, Boże!... Czemu nie wstąpiłam do klasztoru zamiast iść za mąż? Życie nie należy już do mnie, mam dziecko! dodała szlochając.
Łzy te wstrząsnęły panią Hulot, wypadła z sypialni, podbiegła do córki, chwyciła ją w ramiona, zadając jej owe pytania niedorzeczne, pierwsze które przyjdą na myśl pod wpływem bólu.
— Macie, są łzy!... powiadał sobie baron, wszystko szło tak dobrze. Cóż teraz począć z kobietami które płaczą?
— Moje dziecko, rzekła baronowa do Hortensji, słuchaj ojca! on nas kocha, wierz mi.
— No, Hortensjo, moja dziewczynko, nie płacz, brzydka się robisz, rzekł baron. No, trochę rozsądku. Wróć grzecznie do domu, a ja przyrzekam ci, że noga Wacława nie postanie u tej osoby. Proszę cię o to poświęcenie, jeżeli to jest poświęcenie przebaczyć maleńki błąd mężczyźnie który cię kocha! Proszę cię o to na moje siwe włosy, na miłość jaką masz dla matki... Nie chcesz zatruć moich starych dni goryczą i zgryzotą?...
Hortensja rzuciła się jak szalona do nóg ojca ruchem tak rozpaczliwym, że włosy jej lekko splecione rozplotły się. Podała mu ręce gestem, w którym malowała się jej rozpacz.
— Ojcze! żądasz odemnie życia! rzekła; weź je, jeżeli chcesz, ale weź je bodaj czyste i bez zmazy; wierzaj, oddam ci je z rozkoszą. Nie żądaj bym umierała shańbiona, występna. Ja nie jestem podobna do matki! nie będę łykała zniewag! Jeżeli wrócę pod dach rodzinny, mogę udusić Wacława w przystępie zazdrości lub zrobić jeszcze coś gorszego. Nie wymagaj odemnie rzeczy ponad moje siły! Będziesz musiał opłakać mnie za życia! bo najmniej co mi grozi to szaleństwo!... Czuję szaleństwo tuż, o dwa kroki! Wczoraj! wczoraj! on był na obiedzie u tej kobiety po moim liście!... Czy inni mężczyźni też są tacy?... Daję ci moje życie, ale niech nie umieram w hańbie!... Jego wina?... lekka!... Mieć dziecko z tą kobietą?
— Dziecko? rzekł Hulot cofając się o dwa kroki. Ech! to chyba jakieś żarty.
W tej chwili weszli Wiktor i Bietka i stanęli w osłupieniu na ten widok. Córka leżała u stóp ojca. Baronowa, niema, szarpana naprzemian uczuciami matki i żony, miała twarz zmienioną i zalaną łzami.
— Elżbieto, rzekł baron chwytając starą pannę za rękę i pokazując jej Hortensję, pomożesz mi. Biednej Hortensji w głowie się mięsza, uroiło się jej, że pani Marneffe kocha się w Wacławie, podczas gdy Walerja chciała poprostu mieć rzeźbę jego roboty.
Dalila! wykrzyknęła młoda kobieta, jedyna rzecz jaką zrobił w mgnieniu oka od dnia naszego ślubu. Ten pan nie mógł pracować dla mnie, dla swego syna, a dla tej łajdaczki pracował z takim zapałem... Och! dobij mnie, ojcze, bo każde twoje słowo jest ciosem sztyletu.
Elżbieta zwróciła się w stronę baronowej i Wiktora, wzruszając miłosiernie ramionami i wskazując barona, który nie mógł jej widzieć.
— Słuchaj, kuzynie, rzekła Elżbieta, ja nie wiedziałam co to jest pani Marneffe, kiedy mnie prosiłeś abym zamieszkała o piętro wyżej i zajęła się jej gospodarstwem; ale przez trzy lata można się wiele nauczyć. Ta kobieta, to ulicznica! i to ulicznica, którą co do zepsucia można porównać jedynie z jej ohydnym mężulkiem. Ty jesteś ofiarą, dojną krową tych ludzi, zaprowadzą cię dalej niż myślisz. Trzeba z tobą mówić bez ogródek, jesteś na dnie przepaści...
Słysząc te słowa Elżbiety, baronowa i jej córka spojrzały na nią tym wzrokiem, jakim pobożne dusze dziękują Madonnie za ocalenie im życia.
— Ta ohydna kobieta, chciała zniszczyć szczęście rodzinne twego zięcia; w jakim celu, nie wiem, gdyż moja inteligencja jest za słaba, abym mogła jasno czytać w tych przewrotnych, niegodziwych, bezecnych intrygach. Twoja pani Marneffe nie kocha Wacława, ale chce go mieć u swoich kolan przez zemstę. Potraktowałam tę nędznicę tak jak na to zasługuje. To kurtyzana bez cienia wstydu; oświadczyłam jej, że opuszczam jej dom, że chcę opłukać mój honor z tego bagna... Przedewszystkiem należę do rodziny. Dowiedziałam się że Hortensja rozstała się z Wacławem, i oto jestem! Twoja Walerja, którą masz za świętą, jest przyczyną tego okrutnego rozstania: czy mogę zostać u takiej...? Nasza droga Hortensja, rzekła trącając znacząco barona w ramię, fałszywie sobie może tłómaczy kaprys tej kobiety: takie istoty, aby dostać upragnione cacko, poświęciłyby rodzinę! Nie przypuszczam aby Wacław zawinił, ale sądzę że jest słaby i bardzo być może żeby uległ tak szczwanej zalotnicy. Postanowiłam już. Ta kobieta to twoje nieszczęście, doprowadzi cię do torby żebraczej. Nie chcę aby się wydawało, że ja maczałam palec w ruinie mojej rodziny, ja która od trzech lat siliłam się was bronić! Oszukują cię, kuzynie. Powiedz stanowczo,, że nie chcesz się mięszać do awansu tego plugawego Marneffa, a zobaczysz co się stanie. Ładnie ci wtedy wygarbują skórę!
Elżbieta podniosła siostrzenicę i uściskała ją gorąco.
— Hortensjo droga, trzymaj się ostro, szepnęła jej do ucha.
Baronowa uścisnęła Bietkę z zapałem jak swoją mścicielkę. Cała rodzina stała w milczeniu dokoła tego ojca, dość przenikliwego aby zrozumieć co znaczy to milczenie. Na czoło jego i na twarz wystąpiły oznaki straszliwego gniewu; wszystkie żyły nabrzmiały, oczy nabiegły krwią, policzki okryły się centkami. Adelina rzuciła się do jego kolan, ujęła go za ręce:
— Przebacz, drogi mój!
— Brzydzicie się mną! rzekł baron dając głos krzykowi sumienia.
Znamy wszyscy nasze tajemne winy. Prawie zawsze podejrzewamy u naszych ofiar nienawiść i chęć odwetu; mimo wszelkich starań obłudy, słowa nasze lub fizjognomia zdradzają się wśród nieoczekiwanej tortury, tak jak niegdyś zdradzał się zbrodniarz pod ręką kata.
— Własne dzieci, rzekł aby cofnąć to wyznanie, stają się w końcu naszymi wrogami.
— Ojcze... rzekł Wiktor.
— Przerywasz ojcu!... krzyknął piorunującym głosem baron, spoglądając na syna.
— Ojcze, posłuchaj, rzekł Wiktor jasnym i pewnym głosem nieskazitelnego posła. Zanadto znam szacunek, jaki ci jestem winien, aby mu kiedykolwiek uchybić, i to pewna że znajdziesz zawsze we mnie najbardziej uległego i posłusznego syna.
Każdy, kto bywał na posiedzeniach Izby, pozna szkołę parlamentarną w tych wodnistych zdaniach, zapomocą których uśmierza się wzburzenie zyskując na czasie.
— Dalecy jesteśmy od tego aby być twymi wrogami, rzekł Wiktor; poróżniłem się z moim teściem, p. Crevel, za to że wykupiłem za sześćdziesiąt tysięcy weksli od Vauvineta, a to pewna, że te pieniądze znajdują się w rękach pani Marneffe. Och! nie potępiam cię, ojcze, dodał widząc gest barona; ale chcę tylko połączyć mój głos z głosem kuzynki Elżbiety, i zwrócić twoją uwagę, że, jeżeli moje oddanie jest ślepe i bezgraniczne, na nieszczęście, mój dobry ojcze, nasze środki pieniężne są ograniczone.
— Pieniądze! rzekł padając na krzesło impetyczny starzec zmiażdżony tym wywodem. I to mój syn!... Dostaniesz z powrotem swoje pieniądze, rzekł wstając.
I ruszył ku drzwiom.
— Hektorze!
Na ten krzyk baron odwrócił się; twarz jego była zalana łzami. Żona chwyciła go w objęcia z siłą rozpaczy.
— Nie odchodź tak... Nie opuszczaj nas w gniewie. Wszak ja ci nic nie powiedziałam!...
Na ten wzniosły krzyk, dzieci rzuciły się do kolan ojca.
— Kochamy cię wszyscy, rzekła Hortensja.
Elżbieta, nieruchoma jak posąg, spoglądała na tę grupę z dumnym uśmiechem na wargach. W tej chwili rozległ się w przedpokoju głos marszałka Hulot. Rodzina zrozumiała potrzebę tajemnicy i scena zmieniła natychmiast swój charakter. Rodzeństwo podniosło się, każdy starał się ukryć wzruszenie.
Tymczasem za drzwiami rozległa się sprzeczka Maryśki z jakimś żołnierzem, który dobijał się tak natarczywie, że w końcu kucharka weszła do salonu.
— Proszę pana, furjer z pułku wracającego z Halgieru chce koniecznie z panem mówić.
— Niech zaczeka.
— Proszę pana, szepnęła Maryśka, kazał powiedzieć panu pocichu że chodzi o wuja.
Baron zadrżał; pomyślał, że to pieniądze, których potajemnie żądał od dwóch miesięcy celem wykupna swoich weksli. Zostawił rodzinę i pobiegł do przedpokoju, gdzie ujrzał typową fizjognomię alzacką.
Dży s banem paronem Hilod...?
— Tak.
— On sam?
— On sam.
Furjer, który w czasie tej rozmowy gmerał za podszewką swego kepi, wydobył list, który baron rozpieczętował żywo i przeczytał co następuje:
„Mój drogi, nietylko nie mogę ci posłać żądanych stu tysięcy, ale wogóle pozycja moja jest rozpaczliwa, o ile nie przyjdziesz mi energicznie z ratunkiem. Mam na karku prokuratora który prawi morały i plecie smalone duby o zarządzie. Niema sposobu zamknąć gęby temu cywilowi. Jeżeli ministerjum wojny pozwoli się za nos wodzić surdutowym, jestem zgubiony. Posłaniec jest zupełnie pewny, staraj się wyrobić mu awans, bo okazał się bardzo oddany. Nie zostawiaj mnie na żer krukom.“
Ten list podziałał jak piorun; baron ujrzał w nim zaród wewnętrznych niechęci, jakie dziś jeszcze istnieją pomiędzy cywilnym a wojskowym zarządem Algieru. Trzeba było natychmiast szukać plastra na ranę którą mu ukazano. Kazał żołnierzowi zajść nazajutrz; zaczem odprawiwszy go, nie bez hojnych obietnic awansu, wrócił do salonu.
— Dzień dobry i do widzenia, bracie! rzekł do marszałka. Bywajcie, dzieci; bywaj, moja dobra Adelino. — A ty co z tobą poczniesz, Elżbieto? spytał.
— Ha, będę prowadziła gospodarstwo u marszałka; taka już widać moja dola, abym wam służyła do śmierci, nie jednym to drugim.
— Nie rozstawaj się z Walerją, póki cię nie zobaczę, szepnął baron do ucha kuzynce. Bądź zdrowa, Hortensiu, ty mała buntownico, staraj się być rozsądną; spadła mi na głowę ważna sprawa, wrócimy jeszcze do kwestji twego podejrzenia. Pomyśl o tem, koteczko, rzekł ściskając ją.
Pożegnał żonę i dzieci tak wyraźnie zmięszany, że wszyscy zostali pod wrażeniem najżywszego niepokoju.
— Bietko, rzekła baronowa, trzeba się dowiedzieć co może być Hektorowi; nigdy nie widziałam go w podobnym stanie; zostań jeszcze parę dni u tej kobiety, on jej mówi wszystko, dowiemy się co go tak nagle zmieniło. Bądź spokojna, załatwimy twoje małżeństwo z marszałkiem, bo to małżeństwo jest bardzo potrzebne.
— Nigdy nie zapomnę odwagi, jaką okazałaś dziś rano, rzekła Hortensja ściskając Bietkę.
— Pomściłaś naszą biedną matkę, rzekł Wiktor.
Marszałek przyglądał się ciekawie czułościom jakiemi wszyscy obsypywali Elżbietę; ta zaś poszła opowiedzieć całą scenę Walerji.
Szkic ten pozwoli niewinnym duszom ocenić rozmaite spustoszenia jakie zrządzają w rodzinach panie Marneffe, oraz jakiemi sposobami gnębią biedne cnotliwe kobiety, napozór tak od nich odległe. A teraz przenieśmy w myślach te nadużycia na wyższe piętra społeczne, w pobliże tronu, policzmy ile musiały kosztować kochanki królewskie! wspomnienie to uświadomi nam, ile wdzięczności winien jest lud monarsze, gdy ten daje przykład dobrych obyczajów i rodzinnego życia.
W Paryżu, każde ministerjum jestto małe miasteczko bez kobiet; ale tyle tam jest plotek i intryg, co gdyby kobiety tam były. Po trzech latach pozycja pana Marneffe była, można rzec, wyjaśniona, oświetlona, tak że pytano się w biurze: „Czy Marneffe dostanie miejsce po p. Coquet?“ — zupełnie tak jak w Izbie pytano niedawno: „Czy dotacja przejdzie czy nie?“ Obserwowano najmniejsze poruszenia w dyrekcji personelu, roztrząsano wszystko w oddziale barona Hulot. Przebiegły Radca Stanu wciągnął do spisku ofiarę awansu Marneffa, tęgiego pracownika, przyrzekając mu, że, jeżeli zechce odrabiać robotę Marneffa, zostanie niezawodnie jego następcą; natrącił że Marneffe niedługo pociągnie. Urzędnik ten pomagał w akcji na rzecz Marneffa.
Mijając salę audjencjonalną, pełną oczekujących stron, Hulot ujrzał w kącie bladą twarz Marneffa; jakoż urzędnik wszedł pierwszy.
— Czem mogę kochanemu panu służyć? rzekł baron pokrywając niepokój.
— Panie dyrektorze, kpią sobie ze mnie w biurze. Dowiedziano się, że dyrektor personelu wyjechał dziś rano na urlop z powodu zdrowia i nie wróci wcześniej aż za miesiąc. Czekać miesiąc, wiadomo co to znaczy! Wydaje mnie pan na pośmiewisko moich wrogów, a to już dosyć kiedy po człowieku bębnią z jednej strony: z dwóch naraz, panie dyrektorze, bęben może trzasnąć.
— Mój drogi Marneffe, kto chce dojść do celu, musi mieć wiele cierpliwości. Nie możesz pan zostać naczelnikiem (o ile wogóle nim zostaniesz) wcześniej niż za dwa miesiące. W chwili obecnej, gdy trzeba mi bronić własnej pozycji, niepodobna mi żądać skandalicznego awansu.
— Jeżeli pan wyleci, nie zostanę nigdy naczelnikiem, rzekł chłodno Marneffe; każ mnie pan zamianować, ani to panu zaszkodzi ani pomoże.
— Mam się tedy poświęcić dla pana? spytał baron.
— Gdyby było inaczej, straciłbym wiele iluzji co do pana.
— Jest pan zanadto natarczywy, panie Marneffe!... rzekł baron wstając i pokazując drzwi zastępcy naczelnika.
— Mam zaszczyt pana pożegnać, panie baronie, odparł pokornie Marneffe.
— Cóż za bezczelny hultaj! rzekł do siebie baron. To mi wygląda na zaskarżenie wierzytelności w ciągu dwudziestu czterech godzin, pod grozą wywłaszczenia.
W dwie godziny później, w chwili gdy baron kończył poufną konferencję z Klaudjuszem Vignon, którego chciał wyprawić do ministerjum sprawiedliwości celem zasięgnięcia informacji co do władz sądowych w których okręgu znajdował się Johann Fischer, Regina otwarła drzwi gabinetu pana dyrektora, i oddała mu liścik, prosząc o odpowiedź.
— Posyłać Reginę! powiadał sobie baron. Walerja oszalała, gubi nas wszystkich, udaremnia nominację tego ohydnego Marneffe!
Pożegnał osobistego sekretarza ministra i przeczytał co następuje.
„Och! drogi mój, cóż ja za scenę przeszłam! dawałeś mi szczęście przez trzy lata, ale też dziś zapłaciłam za nie. Marneffe wrócił z biura wściekły tak, że dreszcz przechodził. Zwykle jest brzydki, wtedy był przerażający. Cztery zęby, które posiada, dygotały; zagrażał mi swojem ohydnem towarzystwem, o ile zechcę cię przyjmować nadal. Mój biedny kocie, niestety drzwi nasze będą odtąd dla ciebie zamknięte. Widzisz moje łzy, kapią na papier, mokry jest! czy zdołasz przeczytać te słowa, drogi Hektorze? Och! nie widywać cię już, wyrzec się ciebie, gdy mam w sobie trochę twojego życia, tak jak sądzę iż mam twoje serce, to dla mnie śmierć! Pomyśl o naszym małym Hektorku! nie opuszczaj mnie, ale nie daj się shańbić dla Marneffa, nie ustępuj przed jego pogróżką. Och! Kocham cię tak, jak cię nigdy nie kochałam! Przypominam sobie wszystkie ofiary jakie uczyniłeś dla swojej Walerji; nie jest ona i nie będzie nigdy niewdzięczną; ty jesteś ty będziesz jedynym moim mężem. Nie myśl już o tysiącu dwustu frankach renty, o które cię proszę dla małego Hektorka mającego przyjść na świat za kilka miesięcy... nie chcę cię już nic kosztować. Zresztą mój majątek będzie zawsze twoim.
„Och, gdybyś ty mnie kochał tak jak ja ciebie, mój Hektorze, wziąłbyś dymisję, zostawilibyśmy nasze rodziny, nasze kłopoty, nasze otoczenie kryjące w sobie tyle nienawiści, i osiedlilibyśmy się, wraz z Bietką, w jakiej ładnej okolicy, w Bretanii, gdziebyś zechciał. Tam nie widywalibyśmy nikogo i żylibyśmy szczęśliwi, zdala od tego całego światka. Twoja emerytura i to trochę co ja mam wystarczyłoby. Robisz się zazdrosny: otóż tam, twoja Walerja żyłaby tylko dla swego Hektora, nie potrzebowałbyś nigdy krzyczeć na nią tak jak kiedyś. Nigdy nie będę miała innego dziecka prócz tego naszego maleństwa; możesz być tego pewien, mój drogi stary wiarusie. Nie, nie możesz sobie wyobrazić mojej wściekłości, bo trzeba wiedzieć jak on mnie potraktował, co za grubijaństwa wypluł na twoją Walerję! te słowa zbrukałyby papier. Kobieta taka jak ja, córka marszałka Montcornet, w życiu nie powinna była usłyszeć czegoś podobnego. Och! byłabym pragnęła abyś tam był, aby go ukarać widokiem szalonej namiętności która mnie rwała ku tobie. Mój ojciec byłby rozsiekał tego nędznika; ja, mogę tylko to co może kobieta: kochać cię do szału! Toteż, kochanie moje, w tym rozpaczliwym stanie w jakim się znajduję, niepodobna mi wyrzec się widzenia ciebie. Tak, chcę cię widywać pokryjomu, codziennie! Takie my już jesteśmy, my kobiety: podzielam twoje oburzenie. Błagam cię, jeżeli mnie kochasz, nie rób go naczelnikiem, niech zdechnie jako zastępca!... W tej chwili sama nie wiem co się ze mną dzieje, słyszę jeszcze jego zniewagi. Bietka, która chciała mnie porzucić, zlitowała się i zostaje jeszcze kilka dni.
„Jedyny mój, nie wiem jeszcze co począć. Nie widzę nic prócz ucieczki. Zawsze przepadałam za wsią, Bretania, południe, co tylko chcesz, bylebym cię tylko mogła kochać swobodnie. Biedny kocie, jak mi cię żal! Trzeba ci wrócić do twojej starej Adeliny, do tej łzawnicy, bo ten potwór (musiał ci to powiedzieć) chce mnie pilnować dniem i nocą: wspomniał o komisarzu policji! Nie przychodź; pojmuję że on jest zdolny do wszystkiego, z chwilą gdy ze mnie uczynił przedmiot najohydniejszej spekulacji. Toteż chciałabym ci móc oddać wszystko, co zawdzięczam twojej wspaniałomyślności. Och, mój dobry Hektorze, mogłam być zalotna, wydawać ci się lekka, ale ty nie znałeś swojej Walerji; lubiła cię dręczyć, ale woli cię od wszystkich w świecie. Nie może ci nikt zabronić abyś odwiedził swoją kuzynkę; obmyślę z nią jakiś sposób zobaczenia się. Mój drogi kocie, napisz, błagam, jakieś słówko aby mnie uspokoić, w braku twojej słodkiej obecności... (och! dałabym sobie rękę uciąć, aby cię mieć tu, na naszej sofie...) List twój będzie dla mnie niby talizman; napisz mi coś, w czemby się wyrażała cała twoja piękna dusza; oddam ci twój list, bo trzeba być ostrożnym: nie wiedziałabym gdzie go ukryć, on przetrząsa wszystko. Słowem, uspokój twoją Walerję, twoją żonę, matkę twego dziecka. Być zmuszoną pisać do ciebie, ja która cię widywałam codzień! Toteż mówiłam do Bietki: „Nie znałam swego szczęścia.“ Tysiąc pieszczot, mój kocie. Kochaj mocno

„swoją Walerję.“
— Łzy!... rzekł do siebie Hulot kończąc ten list, łzy, przez które niepodobna odczytać jej podpisu. — Jak się ma pani? spytał Reginy.

— Pani leży, ma spazmy, odparła Regina. Poprostu wiła się pani w ataku nerwowym, chwyciło ją to zaraz po napisaniu listu. Och, to tylko z tego płaczu!... Pan krzyczał tak, że słychać go było na schodach.
Wzruszony baron skreślił następujący list na urzędowym papierze z nagłówkiem:
„Bądź spokojna, mój aniele, zdechnie jako zastępca! Twój pomysł jest kapitalny, schronimy się gdzieś daleko od Paryża; wezmę dymisję, wystaram się o dobre miejsce przy jakiej linii kolei żelaznej. Och, moja najmilsza, odmłodził mnie twój list! Tak, zacznę żyć na nowo, i zobaczysz, zrobię majątek dla naszego drogiego malca. List twój, tysiąc razy bardziej płomienny od listu Nowej Heloizy, sprawił cud! nie myślałem, aby miłość moja mogła jeszcze wzrosnąć. Ujrzysz dziś wieczór u Elżbiety

„twego na całe życie Hektora.“

Regina uniosła tę odpowiedź, pierwszy list który baron napisał do swojej najmilszej! Te wzruszenia pomogły mu zapomnieć o klęskach które wisiały na widnokręgu; w tej chwili, baron, czując się w mocy odwrócić ciosy zagrażające jego wujowi, Johanowi Fischerowi, troszczył się jedynie o deficyt.
Jedną z właściwości charakteru Napoleończyków, to wiara we wszechmoc pałasza, pewność przewagi wojskowego nad cywilem. Hulot kpił sobie z prokuratora w Algierze, gdzie władało ministerjum wojny. Człowiek zostaje tem czem był. W jakiż sposób oficerowie gwardji cesarskiej mogliby zapomnieć jak burmistrze, ba prefekci, ci cesarze na małą skalę, wychodzili na granicę departamentów które przebywała gwardja, aby ją przyjmować, witać, słowem oddawać jej honory monarsze?
O wpół do piątej baron udał się wprost do pani Marneffe; na schodach serce mu biło jak młodzikowi, stawiał sobie bowiem w myśli to pytanie: „Ujrzę ją czy nie ujrzę?“ W jakiż sposób mógłby pamiętać o rannej scenie, gdy własna rodzina leżała u jego stóp? List Walerji, schowany na zawsze w cienkim pularesiku na sercu, czyż nie dowodził mu, że jest kochanym bardziej niż najmilszy z młodzików? Zadzwoniwszy, nieszczęsny baron usłyszał człapanie pantofli i nieznośny kaszel schorowanego Marneffa. Urzędnik otworzył, ale poto aby się wyprostować i wskazać Hulotowi drzwi, gestem zupełnie podobnym do tego jakim Hulot wskazał mu rano drzwi swego gabinetu.
— Jest pan zanadto natarczywy, panie Hulot! rzekł.
Baron chciał wejść, Marneffe wyjął z kieszeni pistolet i odciągnął kurek.
— Panie Radco Stanu, kiedy człowiek jest tak podły jak ja — uważa mnie pan bowiem za bardzo podłego, nieprawdaż? — byłby ostatnim zbrodniarzem, gdyby nie wyciągnął wszystkich korzyści ze sprzedaży swego honoru. Chcesz pan wojny, będzie zacięta i bez pardonu. Nie wracaj już i nie próbuj wejść, uprzedziłem komisarza policji o naszym stosunku.
Poczem korzystając ze zdumienia Hulota, wypchnął go i zamknął drzwi.
— Cóż za łotr! powiadał sobie Hulot idąc na górę do Bietki. Och! rozumiem teraz jej list. Opuścimy z Walerją Paryż. Walerja jest moją na resztę życia; zamknie mi oczy.
Elżbiety nie było w domu. Pani Olivier oznajmiła Hulotowi, że poszła do baronowej, myśląc że go tam zastanie.
— Poczciwa dziewczyna! nie sądziłem że jest tak sprytna jak się okazało dziś rano, powiadał sobie baron, który w drodze z ulicy Vanneau na ulicę Plumet przypomniał sobie zachowanie Elżbiety.
Na rogu ulicy Vanneau i ulicy Babylone popatrzał na eden, z którego wypędzał go hymen z mieczem prawa w ręku. Walerja, wyglądając oknem ścigała go spojrzeniem; kiedy podniósł głowę, skinęła ku niemu chustką; ale bezecny Marneffe strącił żonie czepeczek z głowy i przemocą odciągnął ją od okna. Łzy stanęły w oczach Radcy Stanu.
— Być tak kochanym! mając blisko siedmdziesiąt lat, patrzeć jak dla mnie znęcają się nad kobietą! rzekł sobie.
Elżbieta przybyła, aby oznajmić rodzinie barona dobrą nowinę. Adelina i Hortensja wiedziały już, że baron, nie chcąc się shańbić w oczach całego biura nominacją Marneffa na naczelnika, ma być wygnany przez męża który dostał nagle Hulo-wstrętu. Toteż szczęśliwa Adelina zadysponowała taki obiad, aby jej Hektorowi smakował lepiej niż u Walerji, oddana zaś Elżbieta pomogła Maryśce osiągnąć ten niełatwy rezultat. Kuzynka Bietka stała się bożyszczem rodziny: matka i córka całowały ją po rękach i oznajmiły jej ze wzruszającą radością, że marszałek zgadza się jej powierzyć gospodarstwo.
— A od tego, moja droga, do małżeństwa to już tylko krok, mówiła Adelina.
— Fakt, iż kiedy Wiktor mu o tem wspomniał, nie powiedział nie, dodała hrabina Steinbock.
Rodzina przyjęła barona z czułością tak ujmującą, z tak wezbranem sercem, że trzeba mu było ukrywać swoje zgryzoty. Marszałek przybył na obiad. Po obiedzie baron został, przyszli Wiktorowie, złożono wista.
— Oddawna już, Hektorze, rzekł poważnie marszałek, nie dałeś nam takiego wieczoru!
To odezwanie starego żołnierza, w którem przebijała czułość dla brata, a zarazem pośrednio przygana, zrobiło głębokie wrażenie. Odsłoniło one szerokie i długie cierpienia serca, w których wszystkie odgadywane boleści znalazły swoje echo. O ósmej baron ofiarował się odprowadzić Bietkę, przyrzekając wrócić.
— Słyszysz, Bietko, on znęca się nad nią! rzekł skoro się znaleźli na ulicy. Och! nigdy jej tak nie kochałem.
— Ba, nie byłabym sądziła, że Walerja cię tak kocha, odparła Bietka. Jest lekkomyślna, zalotna, lubi aby jej nadskakiwać, aby grać dla niej, jak mówi, komedję miłości; ale przywiązana jest tylko do ciebie.
— Co mi kazała powiedzieć?
— Ot co, odparła Elżbieta. Wiesz, że obdarzała względami Crevela; nie trzeba jej tego brać za złe, bo to ją zabezpieczyło od nędzy na resztę życia; ale nie cierpi go, zresztą to już prawie zerwane. Otóż, zachowała klucz od mieszkanka...
— Przy ulicy Dauphin! wykrzyknął uszczęśliwiony Hulot. Bodaj za to jedno przebaczyłbym jej Crevela... Byłem tam, wiem...
— Oto klucz, rzekła Bietka, każ sporządzić taki sam do jutra, dwa jeżeli można.
— A potem?... chciwie spytał Hulot.
— Przyjdę jeszcze jutro do was na obiad, oddasz mi klucz Walerji (bo stary Crevel może się o niego upomnieć) i spotkacie się pojutrze; tam obgadacie wszystko co należy. Będziesz zupełnie bezpieczny, są tam dwa wyjścia. Gdyby przypadkiem Crevel, który zachował, jak mówi, obyczaje Regencji, wszedł kurytarzem, wyjdziesz sklepem, i naodwrót. I cóż, stary hultaju, to mnie to zawdzięczasz. A co ty dla mnie zrobisz?
— Wszystko co zechcesz.
— A więc, nie sprzeciwiaj się memu małżeństwu z twoim bratem.
— Ty, marszałkową Hulot! ty, hrabiną Forzheim! wykrzyknął Hektor zdumiony.
— Adelina jest wszak baronową!... odparła tonem cierpliwej pogróżki Bietka. Słuchaj, stary ladaco, wiesz jak stoją twoje interesy! twoja rodzina może się znaleźć bez chleba i w błocie...
— To moja zgryzota! rzekł Hulot zgnębiony.
— Gdy twój brat umrze, kto wspomoże twoją żonę, córkę? Wdowa po marszałku Francji może otrzymać conajmniej sześć tysięcy franków pensji, nieprawdaż? A więc, ja wychodzę za mąż jedynie poto aby zapewnić chleb twojej żonie i córce, stary szaleńcze!
— To mi nie przyszło na myśl! rzekł baron. Będę namawiał brata, bo ciebie jesteśmy pewni... Powiedz memu aniołowi, że życie moje należy do niej!...
I baron, odprowadziwszy Elżbietę na ulicę Vanneau, wrócił na wista i został w domu. Baronowa nie posiadała się ze szczęścia, zdawało się że mąż wraca do rodzinnego życia; przez jakieś dwa tygodnie chodził do biura o dziewiątej, wracał na obiad o szóstej i zostawał wieczorem w kółku rodzinnem. Dwa razy wziął Adelinę i Hortensję do teatru. Matka i córka zakupiły trzy dziękczynne msze i błagały Boga aby im wrócił ojca i męża. Pewnego dnia, Wiktor Hulot, widząc że ojciec idzie spać, rzekł do matki:
— Jesteśmy tedy szczęśliwi, ojciec wrócił do nas, toteż, byle to trwało, ani ja ani żona nie pożałujemy naszego funduszu.
— Ojciec będzie miał niebawem siedmdziesiąt lat, odparła baronowa; jeszcze myśli o pani Marneffe, uważałam to, ale niebawem przestanie myśleć: pasja do kobiet, to nie jest gra, spekulacja, skąpstwo, ma swój koniec.
Piękna Adelina, była bowiem piękna mimo swojej pięćdziesiątki i swoich zgryzot, myliła się. Rozpustnicy, ci ludzie których natura obdarzyła szacowną zdolnością przedłużenia miłości poza oznaczone przez nią granice, są prawie zawsze młodsi od swoich lat. W czasie tego okresu cnoty baron był trzy razy w gniazdku przy ulicy Dauphin, i nie miał tam zgoła siedmdziesięciu lat... Podrażniona na nowo namiętność odmładzała go, byłby poświęcił Walerji bez żalu swój honor, rodzinę, wszystko. Ale Walerja, zupełnie odmieniona, nie wspominała mu nigdy o pieniądzach, ani o rencie dla ich syna; przeciwnie ofiarowywała mu się z pieniędzmi, kochała Hulota tak, jak trzydziestosześcioletnia kobieta kocha przystojnego studenta, ubogiego, poetycznego, zakochanego. A biedna Adelina myślała że odzyskała swego Hektora! W ostatniej chwili trzeciej schadzki umówiono czwartą, zupełnie tak jak niegdyś Teatr Włoski oznajmiał z końcem przedstawienia jutrzejsze widowisko. Godzinę oznaczono na dziewiątą rano. W dniu realizacji tego szczęścia, którego nadzieja pozwalała baronowi znosić życie rodzinne, około ósmej rano, wywołała barona Regina. Hulot, lękając się jakiejś przeszkody, wyszedł do Reginy, która nie chciała wejść do mieszkania. Wierna pokojówka oddała baronowi następujący liścik.
„Moja stara wiaro, nie idź na ulicę Dauphin, nasz utrapieniec rozchorował się i muszę go pielęgnować; bądź tam zato wieczorem o dziewiątej. Crevel jest w Corbeil u Lebasów, mam pewność że nie sprowadzi do swego pałacyku żadnej księżniczki. Ja urządziłam się w domu tak, że noc mam wolną, mogę wrócić nim się Marneffe obudzi. Odpowiedz mi w tej mierze, bo może twoja płaksa nie zostawia ci takiej swobody jak dawniej. Podobno jest jeszcze tak piękna, że gotóweś mnie dla niej zdradzić, ty rozpustniku! Spal mój list, boję się wszystkiego.“
Hulot odpisał tych kilka słów:
„Ukochanie moje, nigdy moja żona, jak ci mówiłem, od dwudziestu pięciu lat nie krępowała mnie w moich przyjemnościach. Poświęciłbym dla ciebie sto Adelin! Będę dziś wieczór o dziewiątej w świątyni Crevela oczekiwał mego bóstwa. Oby ten zastępca zdechnął jaknajprędzej! bylibyśmy już zawsze razem, oto najwyższe pragnienie

„twojego Hektora.“

Wieczorem baron oznajmił, że udaje się z ministrem na sesję do Saint-Cloud i że wróci między czwartą a piątą rano; poczem pośpieszył na ulicę Dauphin. Było to w końcu czerwca.
Mało kto w życiu doznał w rzeczywistości straszliwych wrażeń skazańca na śmierć, gdyż tych którzy wracają z rusztowania można policzyć na palcach; ale niejednemu zdarzało się poznać tę agonię we śnie: czuł wręcz nóż dotykający mu szyi, w chwili gdy z nastaniem dnia przebudzenie uwolniło go od zmory... Otóż wrażenie jakiego doznał Radca Stanu o piątej rano w wykwintnem i rozkosznem łóżku Crevela było o wiele przykrzejsze niż uczucie że się jest przywiązanym do nieszczęsnej machiny, w obecności dziesięciu tysięcy widzów, patrzących na skazańca dwudziestoma tysiącami płomiennych oczu. Walerja spała w uroczej pozie. Była piękna tak, jak owe piękności zdolne zachować cały swój powab we śnie. Jestto sztuka wkraczająca w dziedzinę natury, słowem obraz który stał się ciałem. Baron leżał wyciągnięty; oczy jego, błądząc luzem jak oczy człowieka który się budzi i zbiera myśli, padły na drzwi pokryte malowanemi kwiatami przez malarza Jana, artystę który drwi sobie ze sławy. Baron ujrzał, nie jak ów skazaniec, dwadzieścia tysięcy gorejących ócz, ale tylko jedno; lecz widok jego był zaiste bardziej przeszywający niż widok owych dziesięciu tysięcy na placu publicznym. Niejeden znudzony spleenem Anglik zapłaciłby z pewnością bardzo drogo to wrażenie, o wiele rzadsze niż wrażenie skazańca na śmierć. Baron, wciąż w leżącej pozycji, oblał się dosłownie zimnym potem. Chciał wątpić, ale to mordercze oko wyśpiewało wszystko! Za drzwiami słychać było głosy.
— Gdybyż to tylko Crevel chciał mi spłatać figla! powiadał sobie baron, nie mogąc już wątpić o obecności kogoś obcego w świątyni.
Drzwi się otwarły. Majestatyczne prawo francuskie, które na plakatach ustępuje kroku koronie, ujawniło się pod postacią malutkiego komisarzyka policji, w towarzystwie długiego sędziego pokoju, obu zaś wiódł imć Marneffe. Komisarz policji tkwił w trzewikach, od których wstążka wlekła się po ziemi, szczyt jego postaci stanowiła żółta i łysawa czaszka, zdradzająca wygę, kpiarza dla którego życie paryskie nie ma tajemnic. Oczy jego rzucały przez okulary drwiące i sprytne spojrzenia. Sędzia pokoju, eks-adwokat, stary kobieciarz, zazdrościł winowajcy.
— Raczy pan wybaczyć nasz przykry obowiązek, panie baronie! rzekł komisarz; przybyliśmy tu wskutek skargi poszkodowanego. Pan sędzia pokoju jest obecny przy otwieraniu mieszkania. Wiem kto pan jesteś i kto jest winowajczyni.
Walerja otworzyła zdumione oczy, wydała krzyk wymyślony przez aktorki na wyrażenie w teatrze szaleństwa, wiła się na łóżku w konwulsjach, jak opętani średniowieczni w siarczanej koszuli na stosie.
— Śmierć, drogi Hektorze, ale sąd poprawczy? och, nigdy!
Skoczyła, przemknęła niby biały obłok między trzema widzami, i skryła się pod małym stoliczkiem, zasłaniając twarz rękami.
— Zgubiona! zamordowana! krzyczała.
— Panie, rzekł Marneffe do barona, gdyby ta kobieta oszalała, byłbyś pan więcej niż rozpustnikiem, byłbyś mordercą...
Co może uczynić, co może rzec mężczyzna zaskoczony w łóżku które nie należy do niego, nawet tytułem najmu, z kobietą która również nie należy do niego. Oto co:
— Panie sędzio pokoju, panie komisarzu policji, rzekł baron z godnością, zechciejcie panowie zająć się nieszczęśliwą kobietą której umysł jest zagrożony... protokół spiszecie później. Drzwi są zapewne zamknięte, nie potrzebujecie się lękać ucieczki ani z jej ani z mojej strony, zważywszy stan w którym...
Dwaj urzędnicy uczynili zadość apelowi Radcy Stanu.
— Chodź się rozmówić ze mną, nędzny fagasie!... rzucił Hulot szeptem Marneffowi biorąc go za ramię i ciągnąc ku sobie. To nie ja będę mordercą, to ty! Chcesz być naczelnikiem biura i oficerem Legii honorowej?
— Ponad wszystko, dyrektorze, odparł Marneffe skłaniając głowę.
— Więc dobrze, uspokój żonę i odpraw tych panów.
— Ni ni, odparł figlarnie Marneffe. Trzeba aby ci panowie spisali protokół z tego gorącego uczynku, inaczej, bez tego akciku, dającego mi podstawę do skargi, cóżby się ze mną stało? Wśród dygnitarzy ministerjalnych roi się od filutów. Ukradłeś mi pan żonę i nie zrobiłeś mnie naczelnikiem, panie baronie, daję panu tylko dwa dni na dotrzymanie obietnicy. Oto listy...
— Listy! przerwał gwałtownie baron.
— Tak, listy, świadczące, że dziecko, które moja żona nosi w tej chwili w łonie, jest pańskie... Rozumie pan? powinienbyś pan zapewnić memu synowi fundusz równający się części którą ten bękart mu odbierze. Ale ja będę skromny, to nie moja sprawa, nie jestem fanatykiem ojcostwa!... Dwa tysiące franków renty wystarczy. Jutro rano otrzymam miejsce po p. Coquet i znajdę się na liście dekoracji Lipcowych, lub też... protokół wraz z moją skargą powędruje do trybunału. No, chyba jestem dość względny, nieprawdaż?
— Mój Boże! śliczna kobieta! powiadał sędzia pokoju do komisarza. Cóż za strata dla ludzkości gdyby miała oszaleć.
— Nie oszaleje, odpowiedział sentencjonalnie komisarz.
Policja jest zawsze wcielonem niedowiarstwem.
— Baron Hulot dał się złapać w potrzask, dodał komisarz dość głośno aby go Walerja mogła usłyszeć.
Walerja rzuciła komisarzowi spojrzenie, które byłoby go zabiło, gdyby wściekłość zawarta w spojrzeniu była przenośna. Komisarz uśmiechnął się; i on zastawił potrzask, i kobieta weń wpadła. Marneffe skłonił żonę aby wróciła do sypialni i odziała się przyzwoicie, porozumiał się bowiem co do wszystkich punktów z baronem, który włożył szlafrok i przeszedł do saloniku.
— Panowie, rzekł do obu funkcjonarjuszy, nie potrzebuję panów prosić o dyskrecję.
Urzędnicy skłonili się. Komisarz policji zapukał dwa razy do drzwi; wszedł jego sekretarz, usiadł przy stoliku i zaczął pisać pod cichem dyktandem komisarza. Walerja płakała dalej gorącemi łzami. Kiedy skończyła tualetę, Hulot przeszedł do sypialni i ubrał się. Przez ten czas dokończono protokółu. Marneffe chciał zabrać żonę, ale Hulot, w mniemaniu że widzi ją ostatni raz, błagalnym gestem poprosił o chwilę rozmowy.
— Panie Marneffe, żona pańska kosztuje mnie dość drogo, abym się mógł z nią pożegnać... rozumie się wobec wszystkich.
Walerja zbliżyła się, Hulot szepnął jej do ucha:
— Zostaje nam tylko ucieczka; ale jak się porozumiemy, zdradzono nas...
— Przez Reginę! odparła. Ale po tym skandalu, nie możemy się już widywać. Jestem shańbiona. Zresztą, nagadają ci na mnie bezeceństw, a ty uwierzysz...
Baron zaprzeczył gestem.
— Uwierzysz, i dziękuję za to niebu, bo może nie będziesz mnie żałował.
Nie zdechnę zastępcą! szepnął Marneffe do ucha Radcy Stanu, podchodząc do żony, której rzucił brutalnie: Dość już, moja pani; jeżeli jestem słabym wobec ciebie, nie chcę wyglądać na durnia wobec innych.
Walerja opuściła mieszkanie Crevela, darząc barona ostatniem spojrzeniem tak szelmoskiem, że uwierzył iż go ubóstwia. Sędzia pokoju podał dwornie rękę pani Marneffe i odprowadził ją do powozu. Baron, który miał podpisać protokół, siedział oszołomiony, sam z komisarzem policji. Kiedy Radca Stanu podpisał, komisarz objął go z nad okularów bystrem spojrzeniem.
— Bardzo pan kocha tę kobietę, panie baronie?
— Na moje nieszczęście, jak pan widzi...
— A jeżeli ona pana nie kocha? ciągnął komisarz; jeżeli pana oszukuje?
— Dowiedziałem się już o tem, tu, na tem samem miejscu... Rozmówiliśmy się z p. Crevel.
— A! więc pan wie, że jesteś tu w mieszkaniu pana mera?
— Najzupełniej.
Komisarz uchylił lekko kapelusz z ukłonem.
— Jest pan bardzo zakochany, więc milczę, rzekł. Szanuję zadawnioną namiętność, jak lekarze szanują zadawnione choroby... Widziałem pana de Nucingen, bankiera, dotkniętego tego rodzaju miłością...
— To mój przyjaciel, odparł baron. Nieraz wieczerzałem u pięknej Estery[11]; warta była dwóch milionów które go kosztowała.
— Więcej, rzekł komisarz. Ten kaprys starego giełdziarza kosztował życie czworga osób. Och! takie namiętności to jak cholera.
— Co mi pan miał do powiedzenia? spytał Radca Stanu który kwaśno przyjął tę pośrednią przestrogę.
— Poco pana pozbawiać ostatnich złudzeń? odparł komisarz; tak rzadko zachowuje się je w tym wieku!
— Niech mnie pan od nich uwolni! wykrzyknął Radca Stanu.
— Później człowiek przeklina lekarza, odparł komisarz z uśmiechem.
— Proszę pana, panie komisarzu?...
— A więc, ta kobieta była w zmowie z mężem.
— Och!...
— To się zdarza, proszę pana, dwa razy na dziesięć. O, my się znamy na tem.
— Jaki pan ma dowód tego wspólnictwa?
— Och, przedewszystkiem mąż!... rzekł bystry komisarz policji ze spokojem chirurga nawykłego rozdzierać rany. Spekulacja wypisana jest na tej płaskiej i ohydnej twarzy. Ale czy nie musi panu bardzo zależeć na liście, w którym jest mowa o dziecku?
— Tak bardzo mi na nim zależy, że noszę go zawsze przy sobie, odparł baron, sięgając do kieszeni po mały pugilaresik z którym nie rozstawał się nigdy.
— Zostaw pan pugilares w spokoju, rzekł komisarz piorunując barona stanowczością: oto list. Wiem teraz wszystko co chciałem wiedzieć. Pani Marneffe musiała znać sekret tego pugilaresu.
— Ona jedna w świecie.
— Tak też myślałem. A teraz oto dowód wspólnictwa tej kobiety.
— Słucham! rzekł baron jeszcze niedowierzający.
— Kiedyśmy tu przybyli, panie baronie, podjął komisarz, ten nikczemny Marneffe wszedł pierwszy i chwycił list, który żona jego z pewnością położyła na tem miejscu, rzekł wskazując na stoliczek. Oczywiście to miejsce musiało być umówione między mężem a żoną, o ile oczywiście zdoła ściągnąć panu ten list w czasie pańskiego snu; list bowiem tej damy do pana jest, wraz z listami które pan do niej pisał, rozstrzygającym dokumentem wobec policji poprawczej.
Komisarz pokazał baronowi list, który baron otrzymał przez Reginę w swoim gabinecie w ministerjum.
— List ten należy do aktów, rzekł komisarz, niech mi go pan odda, panie baronie.
— Widzę, rzekł Hulot mieniąc się na twarzy, że ta kobieta to szczwana ulicznica, jestem pewien że ma trzech kochanków.
— To jasne, odparł komisarz policji. Ba! nie wszystkie ulicznice są na ulicy. Kiedy się uprawia to rzemiosło, panie baronie, w powozie, w salonie lub we własnym domu, rzecz nie idzie już o franki ani o centymy. Panna Ester, którą pan wspomniał i która się otruła, pochłonęła miliony... Wierz mi pan, panie baronie, daj pan za wygraną. Ta ostatnia partja drogo pana będzie kosztowała. Ten łajdak mąż ma za sobą prawo. Ba! gdyby nie ja, ta szelmeczka znowuby pana złapała!
— Dziękuję, panie komisarzu, odparł Radca Stanu, który silił się zachować postawę pełną godności.
— Panie baronie, teraz zamkniemy lokal, komedja skończona, zechce pan oddać klucze panu merowi.
Hulot wrócił do domu wpół żywy, pogrążony w najczarniejszych myślach. Obudził swą szlachetną, świętą i czystą żonę, wypłakał na jej sercu historję tych trzech lat, szlochając jak dziecko, któremu odbierają zabawkę. Ta spowiedź starca młodego sercem, ta okropna i rozpaczliwa epopeja, wzruszyła Adelinę, zarazem przejęła ją głęboką radością. Podziękowała niebu za ten ostatni cios, widziała w nim bowiem trwały powrót męża na łono rodziny.
— Bietka miała słuszność! rzekła pani Hulot łagodnie i bez próżnych wyrzutów, przepowiedziała nam to zgóry.
— Tak! Och, gdybym był słuchał, zamiast wpadać pogodziła się z mężem dla chronienia opinii tej... Och! droga Adelino, trzeba ratować Wacława! tkwi w tem błocie po same uszy!
— Biedaku mój, mieszczka nie lepiej ci się udała niż aktorki, rzekła Adelina z uśmiechem.
Baronowa przeraziła się zmianą jaką ujrzała w Hektorze. Kiedy go widziała nieszczęśliwym, cierpiącym, zgiętym pod brzemieniem zgryzot, była cała sercem, współczuciem, miłością, byłaby oddała krew aby Hektor był szczęśliwy.
— Zostań z nami, drogi Hektorze. Powiedz mi, jak one to robią te kobiety, aby cię tak przywiązać: spróbuję... Czemuś mnie nie ułożył wedle swoich gustów? czym taka niepojętna? podobno jestem jeszcze dość piękna aby się można było do mnie zalecać.
Niejedna zamężna kobieta, przywiązana do swoich obowiązków i do swego męża, może się tu zapytać, czemu ci mężczyźni, tak silni i tak dobrzy, tak pełni współczucia dla pań Marneffe, nie czynią swoich żon, zwłaszcza kiedy są podobne do baronowej Adeliny Hulot, przedmiotem swego kaprysu i swoich namiętności. Tkwi to w najgłębszych tajemnicach natury ludzkiej. Miłość, ta olbrzymia rozpusta ducha, ta męska i surowa rozkosz wielkich dusz, — i rozkosz, ta pospolitość sprzedawana na rynku, to są dwa różne oblicza tego samego faktu. Kobieta, zdolna zaspokoić te dwa potężne pragnienia dwóch natur, jest równie rzadka w swojej płci, jak wielki wódz, wielki pisarz, wielki artysta, wielki wynalazca, rzadcy są w narodzie. Człowiek wybitny jak i głupiec, Hulot jak i Crevel, jednako odczuwają potrzebę ideału i rozkoszy; wszyscy szukają tej androgynicznej tajemnicy, tej rzadkości, która najczęściej okazuje się książką w dwóch tomach. Szukanie to jest rozpustą wynikłą z ustroju społecznego. To pewna, iż małżeństwo należy pojmować jako obowiązek; ono jest życiem wraz z jego mozołami, z jego trwałemi i obustronnemi poświęceniami. Rozpustnicy, ci poszukiwacze skarbów, są tak samo występni, jak inni złoczyńcy surowiej karani od nich. Refleksja ta nie jest czczem kaznodziejstwem; tłómaczy ona wiele nierozumianych nieszczęść. Opowiadanie to zawiera niewątpliwie morał, i to niejednego rodzaju.
Baron pośpieszył żywo do marszałka księcia de Wissemburg, którego wysokie poparcie było jego jedynym ratunkiem. Będąc niejako pupilem starego wojaka od trzydziestu pięciu lat, miał doń wstęp o każdej porze, mógł wnikać do prywatnego mieszkania w chwili gdy marszałek wstawał.
— Jak się masz, Hektorze, rzekł ten wielki i zacny wódz. Co tobie? wydajesz się stroskany. A przecież sesja już skończona. Jeszcze jedną mamy za sobą! mówię o tem tak, jak niegdyś mawiało się o naszych kampanjach. Zdaje mi się, dalibóg, że dzienniki w ten sposób nazywają te sesje: kampanje parlamentarne.
— Mieliśmy trochę kłopotu, to prawda, marszałku: ot, mizerja naszych czasów! rzekł Hulot. Cóż książę chce! świat już jest taki. Każda epoka ma swoje utrapienia. Największe nieszczęście roku 1841, to to, że ani korona ani minister nie mają tej swobody działania jaką miał cesarz.
Marszałek objął Hulota orlem spojrzeniem, którego duma, jasność, przenikliwość, świadczyły, że, mimo lat, ta wielka dusza została krzepka i silna.
— Chcesz czegoś odemnie? rzekł przybierając jowialny wyraz twarzy.
— Jestem zmuszony prosić księcia, jako o osobistą łaskę, o posunięcie jednego z moich wice-naczelników na posadę naczelnika i promocję na oficera Legii honorowej.
— Jakże się nazywa? spytał marszałek, obrzucając barona spojrzeniem szybkiem jak błyskawica.
— Marneffe!
— Ma ładną żonę, widziałem ją na weselu twojej córki... Gdyby Roger... ale niema go tutaj. Hektorze, mój chłopcze, tu chodzi o jakąś miłostkę. Jakto! jeszcze się w to bawisz? No, no! zaszczyt przynosisz gwardji cesarskiej! oto co znaczy służyć w intendenturze, masz rezerwy!... Daj temu pokój, drogi chłopcze, to sprawa zanadto romansowa aby mogła stać się urzędową.
— Nie, marszałku, to głupia sprawa, trąci policją poprawczą; czy chciałby mnie książę tam ujrzeć?
— A, do djaska! wykrzyknął marszałek zasępiony. Mów dalej.
— Ano cóż, jestem w położeniu lisa chwyconego w potrzask. Byłeś książę zawsze dla mnie tak łaskaw, że raczysz mnie wydobyć z tego haniebnego kłopotu.
Hulot opowiedział jak mógł najweselej i najdowcipniej swoją przygodę.
— Czy chcesz, książę, rzekł kończąc, uśmiercić ze zgryzoty mego brata, którego tak kochasz, i wydać na hańbę jednego ze swych dyrektorów, Radcę Stanu? Ten Marneffe to nędzna figura, za jakie dwa, trzy lata poślemy go na pensję.
— Jak ty to mówisz, mój drogi: dwa, trzy lata!... zauważył marszałek.
— Ależ, książę, gwardja cesarska jest nieśmiertelna.
— Jestem obecnie jedynym marszałkiem z pierwszej promocji, rzekł minister. Słuchaj, Hektorze. Nie wiesz, do jakiego stopnia jestem ci oddany: zobaczysz. W dniu, w którym ja opuszczę ministerjum, opuścimy je razem. Niestety, nie jesteś posłem, mój chłopcze. Wielu czyha na twoje miejsce; bezemnie, jużby cię nie było. Tak, nieraz przyszło mi kruszyć kopje za ciebie... Zatem, spełnię twoje obie prośby; zbyt ciężkoby mi było, w twoim wieku i na twojem stanowisku, widzieć cię na ławie oskarżonych. Ale nadużywasz swojego kredytu! Jeżeli ta nominacja narobi hałasu, będą się nas czepiali. Ja sobie kpię z tego, ale dla ciebie to jeden cierń więcej pod stopami. Przy najbliższej sesji, wylecisz. Miejscem po tobie miga się przed oczyma pięciu czy sześciu wpływowych osobistości; jeżeliś ocalał, to tylko dzięki subtelności mego rozumowania. Wykazałem, że w dniu, w którym pójdziesz na pensję, a miejsce twoje dostanie kto inny, będziemy mieli pięciu niezadowolonych a jednego szczęśliwego; podczas gdy, zostawiając cię tak ochwierutanego jeszcze przez parę lat, będziemy mieli wciąż naszych sześć głosów. Ministrowie zaczęli się śmiać i osądzili że stara gwardja, jak mówią, zaczyna być wcale mocna w taktyce parlamentarnej... Mówię ci jak jest, prosto z mostu. Zresztą, siwiejesz... Ależeś ty szczęśliwy, żeś zdolny jeszcze mieć podobne kłopoty! Gdzie te czasy, kiedy to podporucznik Cottin miał kochanki!
Marszałek zadzwonił.
— Marszałku drogi, jesteś dla mnie jak ojciec! nie śmiałem ci mówić o moim niepokoju.
— Wciąż mi się zdaje, że Roger jest tutaj, wykrzyknął marszałek widząc wchodzącego Mitouflet, woźnego biurowego, i chciałem po niego posyłać. — Idź sobie, Mitouflet. — A ty, stary kamracie, idź przygotuj tę nominację, podpiszę. Ale ten bezecny intrygant niedługo będzie się cieszył owocem swoich zbrodni, będzie się go miało na oku i za najmniejszem przekroczeniem fora ze dwora! Teraz, drogi Hektorze, kiedyś się wykaraskał z biedy, uważaj na siebie. Nie nadużywaj swoich przyjaciół. Dostaniesz nominację jeszcze dziś rano, twój obwieś zostanie oficerem!... Ile ty masz lat teraz?
— Siedmdziesiąt za trzy miesiące.
— Cóż za chwat! rzekł marszałek z uśmiechem. To ty wart byłbyś orderu; ale, do kroćset bomb, nie jesteśmy już za Ludwika XV!
Taki jest wpływ koleżeństwa łączącego między sobą chlubne szczątki falangi napoleończyków; zawsze im się zdaje, że są na biwaku, obowiązani wspierać się wobec wszystkich i przeciw wszystkim.
— Jeszcze jedna taka łaska, powiedział sobie Hulot mijając dziedziniec, a jestem zgubiony.
Nieszczęśliwy dygnitarz udał się do barona de Nucingen, któremu był już winien tylko nieznaczną sumę; zdołał się zapożyczyć na czterdzieści tysięcy franków, oddając w zastaw na dalsze dwa lata swoją pensję. Ale bankier zażądał, aby, w razie spensjonowania Hulota, cała podlegająca zajęciu pensja była obrócona na spłacenie tej sumy, aż do umorzenia procentów i kapitału. Ten nowy interes, jak i poprzedni, załatwiono na nazwisko Vauvineta, któremu baron podpisał weksli na dwanaście tysięcy. Nazajutrz, nieszczęsny protokół, skargę męża, listy, wszystko zniszczono. Skandaliczny awans i dekoracja imć pana Marneffe, ledwie zauważone wśród uroczystości lipcowych, nie znalazły echa w żadnym artykule dziennikarskim.
Elżbieta, napozór poróżniona z panią Marneffe, zagospodarowała się u marszałka Hulot. W dziesięć dni po tych wypadkach, ogłoszono pierwsze zapowiedzi starej panny z dostojnym starcem. Aby uzyskać zezwolenie marszałka, Adelina opowiedziała mu katastrofę finansową Hektora, prosząc aby nigdy o tem nie wspominał baronowi, który (mówiła) jest posępny, przygnębiony, złamany...
— Bardzo się posunął! mówiła.
Elżbieta tryumfowała! Sięgała celu swojej ambicji, miała ziścić swoje plany, nasycić nienawiść. Napawała się z góry szczęściem panowania nad rodziną, która nią gardziła tak długo. Przyrzekała sobie być protektorką swoich protektorów; zbawczym aniołem karmiącym z litości zrujnowaną rodzinę; nazywała samą siebie panią hrabiną albo panią marszałkową, kłaniając się przed lustrem. Adelina i Hortensja dokończą swoich dni w rozpaczy, walcząc z nędzą, podczas gdy kuzynka Bietka, przyjmowana w Tuillerjach, będzie królowała w świecie.
Okropne wydarzenie strąciło starą pannę z wyżyn społecznych, na których rozsiadała się już tak dumnie.
Tego samego dnia w którym wyszły pierwsze zapowiedzi, baron otrzymał nową wiadomość z Afryki. Zjawił się drugi Alzatczyk, oddał list upewniwszy się że mówi z baronem Hulot, i odszedł zostawiwszy adres swej kwatery. Pierwsze zdania listu raziły barona jak gromem:
„Mój siostrzeńcze, wedle mego obliczenia otrzymasz ten list dnia siódmego sierpnia. Przyjąwszy, że trzeba ci będzie trzech dni na wystaranie się o pomoc której wzywam, i że przesyłka twoja będzie tu szła dwa tygodnie, dociągniemy do pierwszego września.
„Jeżeli zdołasz uskutecznić rzecz w tym terminie, ocalisz honor i życie twego oddanego Johana Fischera.
„Oto czego żąda urzędnik którego dałeś mi za wspólnika; sytuacja bowiem jest taka, że mogę być stawiony przed sąd, lub nawet przed sąd wojenny. Domyślasz się, że nigdy Johan Fischer nie pozwoli aby go wleczono przed żadne trybunały; pójdzie sam przed trybunał boży.
„Twój urzędnik wydaje mi się wielki hultaj, który łatwo może cię skompromitować; ale spryt ma szalbierski. Utrzymuje, żeś powinien krzyczeć głośniej niż wszyscy, i nasłać nam inspektora, specjalnego komisarza mającego wykryć innych, szukać nadużyć, słowem wkroczyć z całą surowością; ale zarazem inspektor ten wsunąłby się pomiędzy nas a trybunały, stwarzając komplikacje.
„Jeżeli twój komisarz przybędzie tutaj 1 września i będzie miał od ciebie instrukcje; jeżeli prześlesz nam dwieście tysięcy franków aby pokryć w magazynie niedobory produktów znajdujących się rzekomo w odległych miejscowościach, wówczas zdołamy się oczyścić z wszelkiego zarzutu.
„Żołnierzowi, który ci odda ten list, możesz dać czek na moje imię na któryś z banków w Algierze. Jestto człowiek pewny, nasz krewniak, niezdolny dochodzić treści przesyłki. Postarałem się o zabezpieczenie powrotu tego chłopca. Jeżeli nic nie zdołasz uczynić, umrę chętnie dla tego, któremu zawdzięczamy szczęście naszej Adeliny.“
Wstrząśnienia i rozkosze namiętności, katastrofa która zakończyła jego karjerę miłosną, wszystko to nie dało baronowi myśleć o biednym Johanie Fischerze, mimo iż pierwszy list wyraźnie oznajmiał o niebezpieczeństwie, obecnie tak naglącem. Baron wyszedł z jadalni tak pomięszany, że w salonie osunął się na kanapę. Był unicestwiony, ogłuszony niby po gwałtownym upadku. Patrzał martwemi oczyma we wzór dywanu, nie uważając iż trzyma w ręku nieszczęsny list Johana. Adelina usłyszała w swoim pokoju, jak mąż wali się bezwładnie na kanapę. Był to łoskot tak szczególny, iż pomyślała że to atak apoplektyczny. Spojrzała przez drzwi w lustro, nieruchoma, z oddechem zapartym od lęku; ujrzała swego Hektora odrętwiałego, złamanego. Baronowa zbliżyła się na palcach, Hektor nie słyszał nic; podeszła do niego, spostrzegła list, wzięła go, przeczytała drżąc na całem ciele. To, co przeszła, było to wstrząśnienie nerwowe tak gwałtowne, że ślad po niem zostaje na całe życie. W kilka dni potem, uległa nieustannej drżączce; w pierwszej chwili bowiem konieczność działania dała jej energję, którą się czerpie jedynie w samem źródle siły żywotnej.
— Hektorze! chodź do mego pokoju, rzekła ledwie słyszalnym głosem. Niech córka nie widzi cię w tym stanie. Chodź, drogi mój, chodź.
— Skąd wziąć dwieście tysięcy franków? Mogę się postarać aby wysłano Klaudjusza Vignon jako komisarza. Chłopiec sprytny, inteligentny... To sprawa dwóch dni... Ale dwieście tysięcy franków! Wiktor ich nie ma, dom jego obciążony jest ponad trzysta tysięcy. Brat ma najwyżej trzydzieści tysięcy franków oszczędności. Nucingen wyśmiałby mnie!... Vauvinet?... Z bardzo kwaśną miną dał mi dziesięć tysięcy franków dla uzupełnienia sumy złożonej dla syna tego łotra Marneffe! Nie, wszystko przepadło, trzeba mi iść rzucić się do stóp marszałka, wyznać mu cały stan rzeczy, usłyszeć w żywe oczy że jestem kanalją, słowem znieść wszystko aby przyzwoicie iść na dno.
— Ależ, Hektorze, to już nie ruina, to hańba! rzekła Adelina. Biedny wuj zabije się. Zabij nas, do tego masz prawo, ale nie bądź mordercą. Odwagi, siły; jest jeszcze jakiś ratunek.
— Żadnego! rzekł baron. Nikt, w całym rządzie, nie zdoła wykrzesać dwustu tysięcy franków, choćby nawet chodziło o ocalenie ministerjum. O Napoleonie, gdzieżeś ty!
— Wuj Johan! biedny człowiek! Hektorze, nie można pozwolić, aby on się zabijał shańbiony!
— Byłby jeden ratunek, rzekł; ale... to bardzo wątpliwe... Tak, Crevel jest w fatalnych stosunkach z córką... O, ten ma pieniądze, on jeden mógłby...
— Słuchaj, Hektorze, lepiej aby zginęła twoja żona, niż żeby pozwoliła zginąć naszemu wujowi, twemu bratu i honorowi rodziny! rzekła baronowa, uderzona snopem światła. Tak, mogę was ocalić wszystkich... O mój Boże! cóż za niegodna myśl! jak mogła powstać we mnie?
Złożyła ręce, osunęła się na kolana i pomodliła się. Skoro się podniosła, ujrzała na twarzy męża wyraz tak szalonej radości, że szatańska myśl wróciła, poczem Adelina popadła w smutek graniczący z ogłupieniem.
— Idż, Hektorze, biegnij do ministerjum, wykrzyknęła budząc się z martwoty, staraj się wysłać komisarza, koniecznie. Omotaj marszałka! A za powrotem, o piątej, znajdziesz może... tak! znajdziesz dwieście tysięcy franków. Twoja rodzina, twój honor mężczyzny, Radcy Stanu, urzędnika, twoja uczciwość, twój syn, wszystko będzie ocalone; ale twoja Adelina będzie zgubiona, nie ujrzysz jej już nigdy. Hektorze, mój jedyny, rzekła klękając, ujmując jego rękę i całując ją, pobłogosław mnie, pożegnaj!
Było to tak rozdzierające, że obejmując żonę, podnosząc ją i ściskając, Hulot rzekł:
— Nie rozumiem cię!
— Gdybyś rozumiał, odparła, umarłabym ze wstydu, lub też nie miałabym siły spełnić tego ostatniego poświęcenia.
— Podano do stołu, oznajmiła Maryśka.
Hortensja przyszła powiedzieć dzień dobry rodzicom. Trzeba było siąść do śniadania i oblec twarz w kłamstwo.
— Jedzcie bezemnie, ja zaraz przyjdę.
Usiadła przy stoliku i napisała następujący list:
„Drogi panie Crevel, mam pana prosić o pewną przysługę. Oczekuję pana dziś rano, a znając pańską uprzejmość, liczę, że mi pan nie każe czekać zbyt długo.

„Powolna sługa
„Adelina Hulot.“

— Ludwiko, rzekła do pokojówki, daj ten list odźwiernemu, powiedz aby natychmiast zaniósł według adresu i prosił o odpowiedź.
Baron, który przeglądał gazetę, podał żonie dziennik republikański i pokazując artykuł rzekł:
— Czy będzie jeszcze czas?
Oto artykuł, jedna z tych morderczych wzmianek, któremi dzienniki przygotowują swoje pasztety polityczne:
„Jeden z naszych korespondentów donosi nam z Algieru, iż w urzędzie żywnościowym prowincji Oran ujawniły się znaczne nadużycia, tak dalece iż wszczęto dochodzenia sądowe. Oszustwo jest widoczne, winni są znani. Jeżeli prawo nie wkroczy z całą surowością, będziemy nadal tracili więcej ludzi przez grabież żywności niż od miecza Arabów i palącego klimatu. Oczekujemy dalszych wiadomości, nim powrócimy do tego smutnego przedmiotu. Nie dziwimy się już, jaki lęk budzi stworzenie w Algierze prasy, w duchu konstytucji z r. 1830.“
— Ubieram się i śpieszę do ministerjum, rzekł baron wstając od stołu; czas jest zbyt drogi, każda minuta stanowi o życiu człowieka.
— Och, mamo, nie mam już nadziei! rzekła Hortensja.
I, nie mogąc wstrzymać łez, podała matce Przegląd Sztuk pięknych. Pani Hulot ujrzała rycinę Dalili hrabiego Steinbock, pod którą było wydrukowane: Własność pani Marneffe. Od pierwszego wiersza, artykuł, podpisany literą V, zdradzał talent i uprzejmość Klaudjusza Vignon.
— Biedne dziecko! rzekła baronowa.
Przerażona obojętnym niemal akcentem matki, Hortensja spojrzała na nią, odgadła wyraz bólu, wobec którego jej własny ból musiał zblednąć, i podeszła aby uściskać matkę, mówiąc:
— Co tobie, mamo? co się dzieje? czy możemy być jeszcze nieszczęśliwsze niż dotąd?
— Moje dziecko, w porównaniu z tem co cierpię dziś, mam uczucie że minione cierpienia są niczem. Kiedyż przestanę cierpieć?
— W niebie, mamo! rzekła poważnie Hortensja.
— Chodź, mój aniele, pomożesz mi się ubrać... Ale nie... nie chcę, abyś mi pomagała do tej tualety. Przyślij mi Ludwikę.
Przeszedłszy do sypialni, Adelina stanęła przed lustrem. Przyjrzała się sobie smutnie i ciekawie, pytając samą siebie
— Czy jestem jeszcze piękna?... Czy można mnie jeszcze pragnąć?... Czy mam zmarszczki?
Odgarnęła piękne włosy blond i odsłoniła skronie... Wszystko tam było świeże jak u młodej dziewczyny. Adelina posunęła się dalej, odkryła ramiona i doznała uczucia zadowolenia, odruchu dumy. Piękność ładnych ramion najdłużej trwa u kobiety, szczególnie jeżeli życie jej było czyste. Adelina starannie wybrała szczegóły tualety; ale czysta i pobożna kobieta pozostała odziana skromnie, mimo drobnych wymysłów zalotności. Na co się zdały nowiutkie popielate pończochy, nowe płytkie atłasowe trzewiczki, skoro obcą jej była zupełnie sztuka wysuwania w stanowczym momencie ładnej nóżki, tak aby odrobinę wychylała się z pod sukni, uniesionej nieco by otworzyć horyzonty pragnieniu! Włożyła wprawdzie najładniejszą suknię muślinową w kwiaty, wyciętą i z krótkiemi rękawkami; ale, przerażona tą nagością, nakryła piękne ramiona rękawami z przezroczystej gazy, osłoniła pierś i szyję haftowaną chusteczką. Uczesanie jej à l‘anglaise zdało się jej zbyt wymowne, przygasiła więc jego zalotność ładnym czepeczkiem; ale z czepeczkiem czy bez, czyżby umiała igrać swemi złotemi puklami aby je wystawić na pokaz, aby się popisać toczonemi rączkami?... Oto co jej zastąpiło ruż: przeświadczenie o zbrodni, przygotowania do rozmyślnego upadku, przyprawiły tę świętą kobietę o gwałtowną gorączkę, która wróciła jej na chwilę blask młodości. Oczy jej błyszczały, cera stała się olśniewającą. Zamiast przybrać minkę pełną pokusy, dojrzała w sobie wyraz bezwstydu, który ją przejął grozą. Na prośbę Adeliny, Bietka opowiedziała jej szczegóły przewiny Wacława, przyczem baronowa dowiedziała się ze zdumieniem, że w ciągu jednego wieczoru, w jednej chwili, pani Marneffe zawładnęła oczarowanym artystą.
— Jak one to robią, te kobiety? spytała baronowa Bietki.
Nic nie da się porównać z ciekawością cnotliwych kobiet w tej mierze: chciałyby posiąść pokusy występku, a zostać czyste.
— Czarują, to ich rzemiosło, odparła Bietka. Widzisz, moja droga, Walerja wyglądała tego wieczoru tak, że mogłaby zgubić anioła.
— Opowiedz-że mi, jak ona to robiła?
— W tem rzemiośle niema teorji, jest tylko praktyka, rzekła szyderczo Bietka.
Przypominając sobie tę rozmowę, baronowa byłaby się chciała poradzić Bietki; ale nie było czasu. Biedna Adelina, niezdolna wymyślić jakiejś muszki, zatknąć sobie pączka róży za gors, wynaleźć sztuczki tualetowej przeznaczonej na to aby budzić w mężczyznach drzemiące pragnienia, była tylko starannie ubrana. Nie każdemu dano jest być kurtyzaną! „Kobieta jest zupą mężczyzny“, powiedział uciesznie Molier ustami roztropnego Kacperka. Porównanie to wskazuje, że istnieje w miłości rodzaj sztuki kulinarnej. Kobieta cnotliwa i godna jest tedy homerycką ucztą, kawałem mięsa rzuconym na rozżarzone węgle. Kurtyzana, przeciwnie, jest dziełem biegłego kuchmistrza, z jego zaprawami, korzeniami i subtelnościami. Baronowa nie mogła, nie umiała podać swojej białej piersi, wzorem pani Marneffe, na wspaniałym półmisku z koronek. Nie znała tajemnicy pewnych póz, działania niektórych spojrzeń. Słowem nie miała swojej sekretnej finty fechmistrzowskiej. Zacna kobieta mogłaby się sto razy obrócić, nie umiałaby nic ofiarować wytrawnemu oku rozpustnika.
Być dla świata kobietą uczciwą i świętą, a zrobić się kurtyzaną dla męża, to znaczy być kobietą genialną, a takich jest mało. W tem leży tajemnica stałych przywiązań, niewytłómaczonych dla kobiet wyzutych z tej podwójnej i wspanialej zdolności. Wyobraźcie sobie panią Marneffe cnotliwą... a będziecie mieli margrabinę de Pescaire! Te wielkie i dostojne kobiety, te piękne Djany de Poitiers cnotliwe można policzyć na palcach.
Scena, którą rozpoczęło się to poważne i straszliwe studjum obyczajów paryskich, miała się tedy powtórzyć, z tą znamienną różnicą, że nieszczęścia przepowiedziane przez kapitana straży obywatelskiej odmieniły role. Pani Hulot oczekiwała dziś Crevela w zamiarach, które sprawiły trzy lata temu, iż przybył do niej uśmiechając się do przechodniów z wysokości swego milorda. I — rzecz osobliwa! — baronowa była wierna sobie samej i swojej miłości, gotując się do najgrubszej zdrady, której w oczach sędziów nie usprawiedliwia nawet poryw namiętności.
— Co począć, aby stać się panią Marneffe? powiadała sobie słysząc dzwonek.
Zdławiła łzy, gorączka ożywiła jej rysy; biedna, szlachetna istota przyrzekła sobie być prawdziwą kurtyzaną!
— Czego, u djabła, może chcieć ta poczciwa pani Hulot, powiadał sobie Crevel, idąc po schodach. A ba! idzie pewnie o mój zatarg z Celestyną i Wiktorem; ale nie ustąpię.
Wchodząc do salonu, dokąd wprowadziła go Ludwika, powiadał sobie widząc ogołocenie lokalu (styl Crevela):
— Biedna kobieta! jest tu jak piękny obraz, wyniesiony na strych przez człowieka nie znającego się na malarstwie.
Crevel, który widział, że hrabia Popinot, minister handlu, kupuje obrazy i rzeźby, silił się zasłynąć wśród Mecenasów paryskich, których miłość sztuki polega na tem że chcą dostać dwadzieścia franków za dwadzieścia su. Adelina uśmiechnęła się wdzięcznie do Crevela, wskazując mu krzesło naprzeciw siebie.
— Jestem, piękna pani, na rozkazy, rzekł Crevel.
Pan mer, zostawszy mężem politycznym, ubierał się czarno. Twarz jego wychylała się z tego stroju niby księżyc w pełni nad oponą ciemnych chmur. Koszula jego, lśniąca trzema wielkiemi perłami, każda po pięćset franków, dawała wysokie pojęcie o szerokości jego... biustu; jakoż powiadał: „Znać we mnie przyszłego atletę trybuny!“ Grube plebejuszowskie ręce tkwiły od rana w żółtych rękawiczkach. Lakierowane buciki świadczyły, że przywiozła go tu jednokonna wykwintna karetka. Od trzech lat, ambicja przeobraziła pozę Crevela. Przeszedł on, jak wielcy malarze, do drugiej maniery. W wielkim świecie, kiedy szedł do księcia de Wissemburg, do prefektury, do hrabiego Popinot, etc., trzymał kapelusz w ręce swobodnym ruchem którego nauczyła go Walerja, wielki palec zaś drugiej ręki wsuwał zalotnym gestem za kamizelkę, mizdrząc się oczyma i głową. Ten drugi sposób stawania w pozycji zawdzięczał figlarce Walerji, która, pod pozorem odmłodzenia swego mera, obdarzyła go jedną śmiesznością więcej.
— Prosiłam, aby mnie pan odwiedził, mój dobry, kochany panie Crevel, rzekła baronowa drżącym głosem, z powodu sprawy najwyższej wagi...
— Domyślam się, pani, rzekł Crevel z dyplomatyczną miną, ale żąda pani niepodobieństwa... Och! ja nie jestem ojcem tyranem, człowiekiem, wedle wyrażenia Napoleona, zakutym jak w pancerz w swoje skąpstwo. Posłuchaj mnie, piękna pani. Gdyby moje dzieci rujnowały się dla siebie, przyszedłbym im z pomocą; ale ręczyć za pani męża?... to znaczy chcieć napełnić beczkę Danaid! Dom obciążony na trzysta tysięcy franków dla niepoprawnego ojca! Nie mają już nic, nędzarze! i nie użyli życia! Będą mieli teraz to, co zarobi Wiktor w trybunale. Niechże pyskuje sobie, pani synalek... Haha! miał być ministrem, ten nasz doktorek! ta nasza wspólna nadzieja. Ładna karjera, wpakować się tak głupio! bo gdyby pożyczał poto aby się pchać w górę, gdyby robił długi aby karmić posłów, zyskiwać ich głosy i pomnażać swój wpływ, powiedziałbym mu: „Masz moją sakiewkę, czerp, mój chłopcze!“ Ale płacić szaleństwa papy, szaleństwa które pani przepowiedziałem! Och! ojciec pogrzebał jego karjerę... To ja zostanę ministrem...
— Niestety, drogi panie Celestynie, nie chodzi tu o nasze dzieci, te biedne złote istoty!... Jeżeli pańskie serce, zamknie się dla Wiktora i Celestyny, będę ich tak kochała, że może zdołam złagodzić gorycz jaką wznosi gniew pański w ich piękne dusze. Karze pan swoje dzieci za dobry uczynek!
— Tak, dobry uczynek źle spełniony! To prawie zbrodnia! rzekł Crevel bardzo rad z tego aforyzmu.
— Czynić dobrze, drogi panie Celestynie, to nie znaczy czerpać pieniądze z pełnego worka! to znaczy opłacać wyrzeczeniami swoją szlachetność, cierpieć za swą dobroć! być przygotowanym na niewdzięczność! Niebo nie zna miłosierdzia, które nie kosztuje nic...
— Wolno jest, zacna pani, iść świętym do przytułku; wiedzą, że to jest dla nich brama do nieba. Ja jestem człowiek z tego świata, boję się Boga, ale jeszcze bardziej boję się piekła nędzy. Być bez grosza, to w naszym obecnym porządku społecznym ostatni szczebel nieszczęścia. Ja jestem człowiek mojego czasu: szanuję pieniądz!...
— Ma pan słuszność, rzekła Adelina: z punktu widzenia świata.
Była o sto mil od tej kwestji; myślała o stryju, a myśl ta była dla niej niby rozpalony ruszt św. Wawrzyńca: widziała go, jak sobie odbiera życie strzałem z pistoletu! Spuściła oczy, poczem podniosła je na Crevela; ale był w nich wyraz anielskiej słodyczy, nie zaś tej wyzywającej lubieżności, tak sprytnie wyzierającej z oczu Walerji. Trzy lata wprzódy, byłaby oczarowała Crevela tem niebiańskiem spojrzeniem.
— Znałam pana, rzekła, bardziej wspaniałomyślnym... Mówił pan o trzystu tysiącach franków jak wielki pan...
Crevel popatrzył na panią Hulot, wydała mu się niby przekwitająca lilja, obudziło się w nim to i owo; ale tak czcił świętą istotę, że zagnał te podejrzenia w rozpustny zakątek swego serca.
— Pani, jestem zawsze taki sam, ale były kupiec jest i musi być wielkim panem metodycznie, oszczędnie; we wszystko wnosi swoje poczucie ładu. Otwiera człowiek konto swoim wybrykom, daje im kredyt, poświęca na ten cel niektóre dochody; ale naruszać kapitał!... to byłoby szaleństwo. Moje dzieci otrzymają całe swoje mienie, po matce i po mnie; ale nie chcą chyba, aby ojciec się nudził, żył jak mnich, zmienił się w mumię!... Żyję wesoło! wesoło płynę z prądem. Wypełniam wszystkie obowiązki jakie mi nakłada prawo, serce i rodzina, tak samo jak spłacałem punktualnie w terminie swoje weksle. Niech moje dzieci wywiązują się z obowiązków tak jak ja, a będę zadowolony; na teraz zaś, byle moje szaleństwa (bo robię szaleństwa!) nie kosztowały nikogo prócz frajerów... (przepraszam, pani nie zna wyrażeń giełdowych), nie będą mi potrzebowały nic wyrzucać i znajdą po mojej śmierci jeszcze ładną fortunkę. Pani dzieci nie będą mogły powiedzieć tego o swoim ojcu, który hula, łajdaczy się, rujnując własnego syna i moją córkę...
Im dalej, tem bardziej baronowa odsuwała się od swego celu.
— Ma pan żal do mego męża, drogi panie Celestynie, a byłbyś wszakże najlepszym jego przyjacielem, gdyby jego żona była ci uległa...
Strzeliła na Crevela płomiennem spojrzeniem. Ale zrobiła tak jak Dubois, gdy zanadto kopał nogą regenta[12], za dobrze się zamaskowała; rozpustne myśli obiegły Crevela. Pomyślał:
— Chciałażby się zemścić na Hulocie? Czyżbym jej lepiej przypadł do smaku jako mer niż jako gwardzista narodowy?... Kobiety bywają tak dziwne!
I stanął w pozycji (druga manjera) spoglądając na baronową z miną lowelasa.
— Możnaby myśleć, ciągnęła, że pan się mścisz na nim za cnotę która ci się oparła, za kobietę którą kochałeś na tyle... aby... chcieć ją kupić, dodała szeptem.
— Za kobietę anielską, dodał Crevel uśmiechając się znacząco do baronowej, której spuszczone oczy zalśniły się łzami; bo też nałykała się pani, od trzech lat... nieprawdaż, ślicznotko?
— Nie mówmy o moich cierpieniach, drogi panie Celestynie; są one ponad siły ludzkie. Och! gdybyś mnie pan kochał jeszcze, mógłbyś mnie wydobyć z otchłani w której się znajduję! Tak, jestem w piekle! Królobójcy szarpani kleszczami, rozdzierani końmi, spoczywali na różach w porównaniu ze mną, bo im ćwiartowano jedynie ciało, a mnie rozszarpują serce czterema końmi!...
Crevel wyjął rękę z za kamizelki, położył kapelusz na stoliczku, wyszedł z pozycji, uśmiechał się. Uśmiech ten był tak głupi, że baronowa omyliła się, wzięła go za wyraz dobroci.
— Widzisz pan przed sobą kobietę, nie w rozpaczy, ale w agonji honoru, gotową na wszystko, drogi przyjacielu, aby zapobiec zbrodni...
Bojąc się aby Hortensja nie weszła, zasunęła rygiel, następnie błyskawicznym ruchem przypadła do nóg Crevela, wzięła go za rękę i ucałowała ją.
— Bądź moim zbawcą! rzekła.
Pomyślała, iż w tem kramarskiem sercu mogą być jakieś szlachetne struny i nagle błysła jej nadzieja, że zdoła uzyskać dwieście tysięcy franków nie hańbiąc się.
— Kup duszę, ty który chciałeś kupić cnotę!... ciągnęła patrząc nań obłąkanemi oczyma. Zaufaj mojej uczciwości kobiecej, memu honorowi, mojej rzetelności którą znasz! Bądź moim przyjacielem! Ocal całą rodzinę od ruiny, od wstydu, od rozpaczy, nie daj jej stoczyć się w kałużę, w której błoto pomięsza się z krwią! Och! nie żądaj wyjaśnień!... rzekła widząc że chce przemówić. Nie mów mi zwłaszcza: „Przepowiedziałem!“ jak mówią ludzie szczęśliwi o nieszczęściu przyjaciół. Och!... wysłuchaj tej którą kochałeś, kobiety, która, schylając się do twoich stóp, daje może najwyższy dowód szlachetności; nie żądaj od niej nic, spodziewaj się wszystkiego od jej wdzięczności!... Nie, nie dawaj nic; ale pożycz mi, pożycz tej którą nazywałeś Adeliną!...
Tu łzy puściły się jej z oczu tak obficie, Adelina zaczęła tak szlochać, że przemoczyła rękawiczki Crevela. Te słowa: „Trzeba mi dwustu tysięcy franków!...“ zaledwie dały się słyszeć w potoku łez, tak jak największych nawet kamieni nie znać w siklawie alpejskiej wezbranej topniejącym śniegiem.
Takie jest niedoświadczenie cnoty! Występek — jak to widzieliśmy u pani Marneffe — nie żąda nigdy niczego, umie sprawić aby mu wszystko ofiarowano. Tego rodzaju kobiety stają się wymagające dopiero wówczas gdy umiały się stać nieodzowne, lub też kiedy chodzi o wyeksploatowanie mężczyzny, tak jak się eksploatuje kopalnię gdzie kruszec staje się skąpy, na wymarciu, jak mówią górnicy. Słysząc te słowa: „Dwakroć stotysięcy franków!“ Crevel zrozumiał wszystko. Podniósł dwornie baronową, z lekceważącem: „No, no, uspokój się, kotku“, czego w swojem wzruszeniu Adelina nie dosłyszała. Scena zmieniła fizjognomię; Crevel stawał się, wedle swego wyrażenia, panem placu. Ogrom sumy tak silnie podziałał na Crevela, że żywe wzruszenie, jakiego doznał widząc tę piękną kobietę we łzach u swoich stóp, rozwiało się. Przytem, choćby kobieta była najbardziej anielską i świętą, kiedy zacznie płakać rzewnemi łzami, piękność jej znika. Panie Marneffe, jak to widzieliśmy, popłakują czasem, pozwolą łzie spłynąć po policzkach; ale zalewać się łzami, pozwolić aby nos i policzki miały zczerwienieć!... tego błędu nie popełnią nigdy.
— No, moje dziecko, spokoju, do kroćset! podjął Crevel ujmując dłonie pięknej pani Hulot i przyklepując je. Dlaczego pani żąda dwustu tysięcy franków? naco one pani? dla kogo?
— Niech pan nie wymaga, odparła, żadnego wyjaśnienia, daj mi je!... Ocalisz życie trzem osobom, a honor naszym dzieciom.
— I ty myślisz, kobiecino, rzekł Crevel, że znajdziesz w Paryżu człowieka, co na pierwsze słowo kobiety nawpół przytomnej dobędzie hic et nunc z szuflady dwieście tysięcy franków, które tam drzemią spokojnie czekając aż ona raczy je zgarnąć? Tak sobie, moja ślicznotko, wyobrażasz życie, interesy?... Twoi pupile są bardzo chorzy, poślij im pani sakramenty, bo nikt w Paryżu, wyjąwszy Jego boskiej Wysokości Banku francuskiego, dostojnego Nucingena, lub obłąkanych sknerów zakochanych w złocie, jak my bywamy zakochani w kobiecie, nie zdoła spełnić podobnego cudu. Nawet kancelarja Listy cywilnej — a to wielkie słowo! — poprosiłaby panią, abyś się pofatygowała jutro. Każdy lokuje swoje pieniądze i obraca niemi jak umie. Łudzisz się, drogi aniele, jeżeli myślisz, to to Ludwik Filip panuje: on sam nie ma co do tego złudzeń! On wie, jak my wszyscy, że ponad Konstytucją jest święta, czcigodna, pewna, miła, wdzięczna, piękna, szlachetna, młoda, wszechpotężna pięciofrankówka! Otóż, mój piękny aniele, pieniądz wymaga procentów i wciąż jest zajęty ściąganiem ich! „Boże Izraela, zwyciężasz!“ powiedział wielki Racine. Słowem, wiekuista przypowieść o złotym cielcu!... Za czasów Mojżesza spekulowano na pustyni! Wróciliśmy do epok biblijnych! Złoty cielec był pierwszą rentą państwową, ciągnął. Zanadto pleśniejesz przy ulicy Plumet, moja Adelinko! Egipcjanie pożyczyli Żydom ogromne sumy i nie za ludem bożym gonili, ale za kapitałami.
Spojrzał na baronową z miną, która mówiła: „Rozumek mam, hę?“
— Nie zna pani tkliwości wszelkiego obywatela dla swojej kabzy! ciągnął po pauzie. Przepraszam. Słuchaj mnie pani dobrze! Staraj się zrozumieć. Chcesz dwustu tysięcy franków?... Nikt nie może ich dać nie poruszając lokaty. Policz pani!... Aby uzyskać dwieście tysięcy franków żywego grosza, trzeba sprzedać około siedmiu tysięcy franków trzyprocentowej renty. W takim razie dostajesz pani swoje pieniądze dopiero za dwa dni. Oto najkrótsza droga. Aby kogoś skłonić do wyzbycia się majątku (bo dla wielu ludzi dwieście tysięcy franków to cały majątek!) trzebaż wreszcie powiedzieć, gdzie to wszystko idzie, na jaki cel...
— Chodzi, mój drogi, złoty panie Crevel, o życie dwóch ludzi, z których jeden umrze ze zgryzoty, a drugi się zabije! Wreszcie chodzi o mnie, która oszaleję! Czyż już teraz nie jestem szalona?
— Nie taka szalona! rzekł biorąc panią Hulot za kolano; stary Crevel widać jest coś wart, skoro raczyłaś pomyśleć o nim, mój aniele.
— Widać trzeba pozwolić brać się za kolano! pomyślała szlachetna i święta kobieta, kryjąc twarz w dłoniach. — Ofiarował mi pan niegdyś majątek! rzekła rumieniąc się.
— Ba, moja matuleńko, trzy lata temu!... odparł Crevel. Och! jesteś piękniejsza niż kiedykolwiek!... wykrzyknął chwytając ramię baronowej i przyciskając je do serca. Dobrą masz pamięć, drogie dziecko, do kroćset!... No i widzisz, jak źle zrobiłaś bawiąc się wówczas w niewiniątko, gdyż te trzysta tysięcy franków, które wtedy odtrąciłaś, są w pończoszce u innej. Kochałem panią i jeszcze cię kocham; ale cofnijmy się o trzy lata wstecz. Kiedy pani mówiłem: „Będę cię miał!“ jakaż była moja intencja? Chciałem się zemścić na tym nicponiu Hulocie. Otóż, twój mąż, ślicznotko, wziął sobie za kochankę istny skarb-kobietkę, perłę, filutkę mającą wówczas dwadzieścia trzy lata, bo dziś ma dwadzieścia sześć. Uważałem, że to będzie bardziej ucieszne, bardziej stylowe, bardziej Louis XV, Richelieu, bardziej szelmoskie, zdmuchnąć mu tę uroczą istotkę, która zresztą nigdy nie kochała Hulota i która od trzech lat szaleje za pani sługą...
To mówiąc, Crevel, z którego rąk baronowa uwolniła dłonie, wrócił do pozycji. Założył wielkie palce za kamizelkę i bił się po piersiach dłońmi, niby parą skrzydeł, w przekonaniu że jest powabny i uroczy. Zdawał się mówić: „Oto człowiek, któremu pokazałaś drzwi!“
— Oto, moje drogie dziecko; zemściłem się, pani mąż dowiedział się o tem! Wykazałem mu niezbicie, żem go wystrychnął na dudka... Pani Marneffe jest moją kochanką, a skoro imć Marneffe wyciągnie kopytka, będzie moją żoną.
Pani Hulot patrzyła na Crevela martwym, prawie obłąkanym wzrokiem.
— Hektor wiedział o tem! rzekła.
— I wrócił do niej! odparł Crevel, i ja to zniosłem, bo Walerja chciała mieć męża naczelnikiem biura; ale przysięgła mi ułożyć rzeczy w ten sposób, i tak oporządzić naszego barona, aby się już nie pokazał. I moja księżniczka (bo to jest urodzona księżniczka ta kobieta, słowo honoru!) dotrzymała słowa. Zwróciła pani Hektora, jak sama dowcipnie powiada, cnotliwym na wieki wieków!... Lekcja była dobra, ani słowa! baronek dostał swoją porcję; nie będzie już utrzymywał ani tancerek ani kobiet z towarzystwa; wyleczony jest radykalnie, spłukany do szczętu... Gdybyś pani była słuchała Crevela zamiast go upokarzać, zamiast go wyrzucać za drzwi, byłabyś miała czterysta tysięcy franków bo tyle mnie kosztuje moja zemsta. Ale spodziewam się, że, ze śmiercią Marneffa, wrócę do swoich pieniędzy... Ulokowałem je w mojej przyszłej. To sekret mej hojności. Rozwiązałem problem, jak być wielkim panem tanim kosztem.
— Dąłbyś pan swojej córce podobną macochę?... wykrzyknęła pani Hulot.
— Nie znasz pani Walerji, odparł poważnie Crevel, stając w pozycji, tej z „pierwszej manjery“. To jest zarazem kobieta dobrze urodzona, dobrze wychowana i ciesząca się najlepszą reputacją. Niedalej niż wczoraj wikary parafji był u niej na obiedzie. Ofiarowaliśmy — bo Walerja jest pobożna — wspaniałą monstrancję do kościoła. Och! ona jest zręczna, ona jest sprytna, jest rozkoszna, wykształcona! ma wszystko! Co do mnie, droga Adelino, wszystko zawdzięczam tej uroczej kobiecie; okrzesała mnie, wysubtelniła (jak pani widzi) mój język; hamuje mój temperament, poddaje mi słowa, myśli. Nie zdarza mi się już wyrwać z jakiem głupstwem. Widać we mnie wielką zmianę, musiała pani to zauważyć. Wreszcie, ona rozbudziła moją ambicję. Gdybym został posłem, nie obawiałbym się wsypki, bo radziłbym się mojej Egerji we wszystkiem. Wszyscy wielcy politycy — naprzykład Numa, nasz obecny znakomity minister — wszyscy mieli swoją Sybilję. U Walerji bywa ze dwudziestu posłów, robi się bardzo wpływowa, a obecnie, kiedy zamieszka w ślicznym pałacyku, z własnym powozem, będzie jedną z tajemnych potęg Paryża. To nielada lokomotywa, podobna kobieta! Och! często dziękowałem pani w duchu za twą srogość!...
— Trzebaby zwątpić o sprawiedliwości bożej, rzekła Adelina, której łzy obeschły pod wpływem oburzenia. Ale nie, moc boża wisi nad tą głową!...
— Nie zna pani świata, piękna pani, odparł wielki polityk Crevel, głęboko urażony. Świat, moja Adelino, lubi powodzenie! No proszę, czy przychodzi ubiegać się o twoją szczytną cnotę, której taksa jest dwieście tysięcy franków?
To słowo wstrząsnęło dreszczem panią Hulot; znów chwyciło ją drżenie nerwowe. Zrozumiała, że zbogacony kramarz mści się niegodziwie na niej, jak się zemścił na Hulocie; wstręt wezbrał w jej sercu, tak że przez ściśnięte gardło nie zdołała wyrzec ani słowa.
— Pieniądze!... wciąż pieniądze! rzekła wreszcie.
— Wzruszyła mnie pani bardzo, podjął Crevel, któremu słowa te przypomniały poniżenie tej istoty, kiedy cię widziałem płaczącą u moich stóp!... Doprawdy, nie uwierzyłaby pani może, gdybym miał przy sobie te pieniądze, dałbym ci je. Doprawdy, trzeba pani tej sumy?
Słysząc to zdanie, brzemienne dwustoma tysiącami franków, Adelina zapomniała ohydnych zniewag tego wielkiego pana tanim kosztem. Znęciła ją nadzieja powodzenia, tak podstępnie wysunięta przez Crevela, który chciał jedynie przejrzyć tajemnice Adeliny, aby się z nich śmiać z Walerją.
— Och! zrobię wszystko! wykrzyknęła nieszczęśliwa kobieta. Sprzedam się... stanę się, jeżeli trzeba, panią Marneffe...
— To pani niełatwo przyjdzie, odparł Crevel. Walerja, to jest cud w swoim rodzaju. Moja paniusiu, dwadzieścia pięć lat cnoty, to zawsze wyłazi, jak źle leczona choroba. A twoja cnota mocno tu zapleśniała, moje dziecko. Ale zobaczysz, jak bardzo cię kocham. Zrobię, że będziesz miała swoich dwieście tysięcy franków.
Adelina chwyciła rękę Crevela, położyła ją sobie na sercu, nie mogąc wyrzec słowa; łza radości zwilżyła jej powieki.
— Och, czekaj pani! to jeszcze nie załatwione! Ja jestem sobie dobry chłopiec, umiejący żyć, bez przesądów, wyłożę pani tedy wszystko po dobremu. Chcesz pani robić jak Walerja, ślicznie. Ale to nie wystarcza, trzeba frajera, fundatora, słowem Hulota. Znam pewnego ex-kupca, który zrobił majątek sprzedając (co tu owijać w bawełnę) pończochy. Niebożę jest posłem, człowiek próżny i głupi; żyjąc het na prowincji pod pantoflem swojej magnifiki, uchował się w zupełnej nieświadomości paryskiego zbytku i rozkoszy. Beauvisage (nazywa się Beauvisage) jest milionerem, i dałby — jak ja, moja mała, trzy lata temu — sto tysięcy talarów za miłość kobiety z towarzystwa... Tak, dodał w przeświadczeniu że dobrze zrozumiał gest jaki uczyniła Adelina, zazdrosny jest o mnie, widzisz kochanie!... tak, zazdrosny o moje szczęście z panią Marneffe. Ten zuch byłby gotów sprzedać jaki folwarczek, byleby stać się posiadaczem kobiety...
— Dosyć, panie Crevel! rzekła pani Hulot nie kryjąc już swego wstrętu i ukazując twarz spłonioną wstydem. Jestem już ukarana ponad miarę mego grzechu. Sumienie moje, tak potężnie dławione żelazną ręką konieczności, krzyczy mi po tej ostatniej zniewadze, że takie poświęcenia są nad siły. Nie mam już dumy, nie oburzam się jak niegdyś, nie powiem panu: „Wyjdź pan!“ otrzymawszy ten śmiertelny cios. Straciłam do tego prawo: ofiarowałam się panu jak ulicznica... Tak, odparła odpowiadając na przeczący gest Crevela, zbrukałam swoje życie, czyste aż dotąd, plugawą intencją; i... nic mnie nie usprawiedliwia, wiedziałam o tem... Zasługuję na wszystkie zniewagi które pan na mnie walisz! Niech się spełni wola Boga. Jeżeli chce śmierci dwóch istot godnych iść do Niego, niech umrą, będę je opłakiwała, będę się modliła za nie! Jeżeli chce upokorzenia naszej rodziny, schylmy się przed jego karzącym mieczem i ucałujmy go jak chrześcijanie! Wiem, jak odpokutować tę chwilę hańby, która będzie udręką reszty moich dni. To już nie pani Hulot mówi do pana, ale biedna, nędzna grzesznica, chrześcijanka której serce będzie miało odtąd jedno tylko uczucie: uczucie żalu, i która cała się odda modlitwie i miłosierdziu. Grzech mój jest taki, że mogę być tylko ostatnią z kobiet a pierwszą z pokutnic. Pan byłeś narzędziem mego powrotu do upamiętania, do głosu Boga, który obecnie mówi we mnie; dziękuję panu!...
Chwyciło ją owe drżenie, które od tej chwili nie opuściło jej już. Głos jej, pełen słodyczy, odbijał od gorączkowych słów kobiety gotowej na hańbę dla ocalenia rodziny. Krew uciekła jej z policzków, zbielała, oczy jej obeschły.
— Grałam zresztą źle swoją rolę, nieprawdaż? ciągnęła, spoglądając na Crevela ze słodyczą, jaką musieli mieć męczennicy patrząc na prokonsula. Prawdziwa, święta i oddana miłość kobiety zawiera inne rozkosze, niż te, które nabywa się na targu prostytucji!... Poco zresztą te słowa? rzekła opamiętując się i postępując krok dalej na drodze doskonałości: — trącą ironią, a niema jej we mnie! daruj mi pan. Zresztą może chciałam niemi zranić tylko siebie...
Majestat cnoty, jej niebiański blask, zmiotły chwilowe poniżenie tej kobiety, która, promieniejąca właściwą sobie pięknością, urosła w oczach Crevela. Adelina była w tej chwili szczytna jak owe wsparte na krzyżu postacie z obrazów religijnych, malowane przez starych Wenecjan; ale wyrażała całą wielkość swojej niedoli i niedoli Kościoła katolickiego, na którego łono się chroniła lotem zranionej gołębicy. Crevel był olśniony, oszołomiony.
— Pani, jestem na pani usługi bez żadnych warunków! rzekł w przystępie wspaniałomyślności. Rozpatrzymy sprawę i... Czego pani sobie życzy?... no! niepodobieństwa?... zrobię je. Zastawię papiery w banku i za dwie godziny będzie pani miała pieniądze...
— Mój Boże, cóż za cud! rzekła biedna Adelina, padając na kolana.
Odmówiła modlitwę z namaszczeniem, które tak głęboko wzruszyło Crevela, że, kiedy pani Hulot, skończywszy modlitwę, wstała, ujrzała łzy w jego oczach.
— Bądź pan moim przyjacielem!... rzekła. Dusza twoja jest lepsza, niż postępki i słowna. Bóg ci dał duszę a pojęcia i namiętności wziąłeś od świata! Och! będę pana bardzo kochała! wykrzyknęła z anielskim żarem, którego wymowa stanowiła osobliwą sprzeczność z jej nieudolną poprzednią zalotnością.
— Niech pani tak nie drży, rzekł Crevel.
— Czy ja drżę? spytała baronowa: nie zauważyła tej ułomności, która ją nawiedziła tak nagle.
— Tak, tak, niech pani patrzy, rzekł Crevel biorąc Adelinę za rękę i pokazując jej nerwowe drżenie. Proszę, niech się pani uspokoi, dodał z szacunkiem, jadę do banku...
— Niech pan wraca prędko! Pomyśl, mój przyjacielu, rzekła wydając swoją tajemnicę, chodzi o to aby zapobiec samobójstwu stryja Fischera, skompromitowanego przez mego męża. Ufam panu teraz, mówię panu wszystko! Och, jeżeli nie zdążymy na czas, ja znam marszałka i jego delikatną duszę, umarłby w kilka dni.
— Jadę zatem, rzekł Crevel całując baronową w rękę. Ale cóż on zrobił, ten dobry Hulot?
— Okradł skarb!
— Och, mój Boże!... Biegnę, pani: rozumiem panią i podziwiam.
Crevel przykląkł, ucałował suknię pani Hulot i znikł mówiąc:
— Za kilka chwil!
Nieszczęściem, spiesząc z ulicy Plumet do siebie po papiery wartościowe, Crevel przejeżdżał ulicą Vanneau i nie mógł się oprzeć pokusie odwiedzenia swojej księżniczki. Wszedł do pokoju Walerji, którą zastał przy czesaniu. Przyjrzała się Crevelovi w lustrze, i, jak wszystkie kobiety tego typu, nic nie wiedząc jeszcze, już się uczuła dotknięta jego silnem wzruszeniem, którego nie ona była przyczyną.
— Co tobie, kochanie? spytała. Czy tak się wchodzi do swojej małej księżniczki? Choćbym nawet nie była księżniczką dla ciebie, to i tak byłabym zawsze twoim kociakiem, ty niegodziwcze!
Crevel odpowiedział smętnym uśmiechem i wskazał Reginę.
— Reniu, moje dziecko, dosyć na dzisiaj, doczeszę się sama. Podaj mi kimono chińskie, bo mój pan ma dziś minę skończonego chińczyka...
Regina, dziewczyna z twarzą podziurawioną jak sito i jakby umyślnie stworzona dla Walerji, wymieniła uśmiech ze swą panią i przyniosła szlafroczek. Walerja zdjęła peniuar, została w koszuli, i wsunęła się w szlafroczek jak wąż w kępę trawy.
— Pani niema w domu dla nikogo?
— Także pytanie! rzekła Walerja. — No dalej, mów, moje kocisko, co się stało? Akcje lewego brzegu spadły?
— Nie.
— Podniesiono cenę pałacyku?
— Nie.
— Nie wierzysz, że jesteś ojcem małego Crevela?
— Cóż za głupstwo! odparł jak człowiek pewny siebie.
— Daję słowo, już nic nie wiem! rzekła pani Marneffe. Kiedy mam wyciągać z przyjaciela jego zgryzoty, jak się wyciąga korek z butelki Bordeaux, daję za wygraną. Idź sobie, nudzisz mnie.
— To nic, odparł Crevel. Trzeba mi dwustu tysięcy franków do dwóch godzin.
— Ech, znajdziesz je! Ot, nie zużyłam jeszcze pięćdziesięciu tysięcy franków złupionych z Hulota, a o drugie pięćdziesiąt tysięcy mogę poprosić Henryka!
— Henryk! wciąż Henryk!... wykrzyknął Crevel.
— Czy myślisz, ty poroniony Machjawelu, że ja odprawię Henryka? Czy Francja rozbraja swoją flotę?... Henryk, ależ to sztylet wiszący w pochwie na kołku. Ten chłopiec, rzekła, służy mi na to, abym wiedziała czy mnie kochasz... A nie kochasz mnie dziś rano.
— Nie kocham cię, Walerjo! rzekł Crevel, kocham cię jak milion!
— To nie dosyć!... odparła skacząc na kolana Crevela i okalając mu ramionami szyję. Ja chcę być kochana jak dziesięć milionów, jak wszystko złoto świata, i jeszcze więcej. Nigdy Henryk nie wytrwałby pięciu minut aby mi nie powiedzieć co ma na sercu! No, co tobie, grubasie złoty? Rozpakuj-no manatki... Powiedzieć wszystko swemu kociakowi, a prędko!
I musnęła włosami twarz Crevela, targając go za nos.
— Czy można mieć taki nos, dodała, i mieć sekrety dla swojej Wawa-lulu-nini!...
Przy Wawa, nos szedł na prawo; lulu, na lewo; nini, wracał na swoje miejsce.
— A więc, widziałem...
Crevel urwał, spojrzawszy na panią Marneffe.
— Walerjo, mój klejnocie, przyrzekasz mi na honor... wiesz, ten nasz? że nie powtórzysz ani słowa z tego co ci powiem...
— Wiadomo, panie merze! Podnosi się rękę, o!... i nogę!
Uczyniła taki gest, że, jak mówi Rabelais, wyzuła Crevela z mózgu aż po pięty, taka była zabawna, tak urocza nagością przeświecającą przez mgły batystu.
— Widziałem przed chwilą cnotę w rozpaczy!...
— To rozpacz miewa cnotę? rzekła kiwając głową i krzyżując po napoleońsku ręce.
— To biedna pani Hulot: trzeba jej dwustu tysięcy franków! inaczej marszałek i stary Fischer palną sobie w łeb; że zaś ty jesteś potrosze przyczyną tego wszystkiego, moja mała księżniczko, chcę naprawić zło. Och, to święta kobieta, znam ją, odda mi co do grosza.
Na te słowa Hulot, dwieście tysięcy franków, w oczach Walerji między jej długiemi rzęsami, mignęło coś niby błysk armatni wśród dymu.
— Cóż ona zrobiła aby cię tak rozczulić, ta stara? Pokazała ci, co? swoją... religię!...
— Nie drwij sobie z niej, moje serce, to bardzo święta, szlachetna i pobożna kobieta, godna szacunku!...
— Zatem ja nie jestem godna szacunku? rzekła Walerja spoglądając złowrogo na Crevela.
— Tego nie powiedziałem, odparł Crevel pojmując do jakiego stopnia pochwała cnoty musi ranić panią Marneffe.
— Ja także jestem pobożna, rzekła Walerja, przesiadając się na fotel; ale ja nie robię rzemiosła z mojej pobożności, ja się kryję z tem gdy idę do kościoła.
Umilkła i nie zwracała już uwagi na Crevela. Crevel, bardzo zaniepokojony, stanął przed fotelem w którym zanurzyła się Walerja i ujrzał ją zatopioną w myślach które tak niezdarnie obudził.
— Walerjo, aniołeczku mój!...
Głębokie milczenie. Otarła ukradkiem dość wątpliwą łzę.
— Jedno słowo, kotuśku...
— Czego pan sobie życzy?
— O czem myślisz, kochanie?
— Och, panie Crevel, myślę o dniu mojej pierwszej komunji! Jakaż ja byłam piękna! jaka czysta! jaka święta!... niepokalana!... Och, gdyby ktoś był powiedział mojej matce: „Pani córka będzie ladacznicą, zdradzi swego męża. Pewnego dnia komisarz policji zdybie ją w kawalerskiem mieszkaniu; sprzeda się Crevelowi aby zdradzić Hulota, dwóch ohydnych starców...“ Pfuj!... pfe!... byłaby umarła nie wysłuchawszy do końca zdania, tak mnie kochała, biedna kobieta...
— Uspokój się...
— Ty nie wiesz, jak bardzo trzeba kochać mężczyznę, aby nakazać milczenie tym wyrzutom, które nękają serce wiarołomnej żony. Żałuję, że Regina poszła; powiedziałaby ci, że dziś rano zastała mnie ze łzami w oczach, przy modlitwie. Ja, widzi pan, panie Crevel, ja sobie nie drwię z religji. Czy słyszał pan kiedy, abym powiedziała jedno złe słowo w tym przedmiocie?...
Crevel zaprzeczył gestem.
— Nie pozwalam o tem mówić w mojej obecności... Żartuję z wszystkiego co się komu podoba: z królów, polityki, finansów, z wszystkiego co jest świętego dla świata, z sędziów, małżeństwa, miłości, dziewic, starców!... Ale Kościół... ale Bóg!... Och, tutaj koniec żartów! Wiem, że robię źle, że dla ciebie poświęcam moją przyszłość... A ty nawet nie domyślasz się rozmiarów mej miłości!
Crevel złożył ręce.
— Och! trzebaby wniknąć w moje serce, zmierzyć rozciągłość moich zasad, aby zrozumieć wszystko co ja panu poświęcam!... Czuję w sobie materjał na Magdalenę. Toteż widzisz, ile szacunku mam dla księży. Porachuj dary, jakie robię kościołom! Matka wychowała mnie w wierze katolickiej, ja rozumiem Boga! Do nas, zgubionych istot, przemawia on najstraszniej.
Walerja otarła łzy, które spłynęły jej po twarzy. Crevel przestraszył cię; pani Marneffe wstała, zgorączkowana.
— Uspokój się, kotuśku mój! przerażasz mnie!
Pani Marneffe padła na kolana.
— Mój Boże! ja nie jestem zła! rzekła składając ręce. Racz przygarnąć swoją zbłąkaną owieczkę, ugodź ją, skarz ją, wydrzyj z rąk które ją czynią cudzołożną i występną, a utuli się radośnie na twojem ramieniu! Szczęśliwa wróci do twojej owczarni!
Wstała, spojrzała na Crevela, który zląkł się jej wywróconych białek.
— A przytem, czy ty wiesz? ciągnęła. Ja się chwilami boję... Sprawiedliwość boża objawia się niekiedy zarówno na tym świecie jak na tamtym. Czego ja się mogę spodziewać dobrego od Boga? Zemsta jego spada na winnych na różne sposoby; przybiera wszelkie postacie. Wszystkie nieszczęścia, których głupcy nie umieją sobie wytłómaczyć, są ekspiacją. Oto co mi powiadała matka na łożu śmierci, mówiąc o swej starości. A gdybym ciebie miała stracić!... dodała obejmując Crevela dzikim uściskiem... och! nie przeżyłabym tego!
Pani Marneffe puściła Crevela, uklękła znowu przed fotelem, złożyła ręce (w jakże uroczej pozie!), i zmówiła z nieopisanem namaszczeniem następującą modlitwę:
— A ty, święta Walerjo, dobra patronko moja, czemu nie nawiedzasz częściej wezgłowia tej, którą ci powierzono? Och! przybądź dziś wieczór, tak jak przybyłaś dziś rano, natchnąć mnie dobremi myślami, a opuszczę złą drogę; wyrzeknę się, jak Magdalena, złudnych rozkoszy, kłamliwego blasku świata, wyrzeknę się nawet tego którego tak kocham!
— Kotuśko moja! rzekł Crevel.
— Niema już kotuśki, panie Crevel!
Odwróciła się z dumą cnotliwej kobiety, i z oczyma mokremi od łez, ukazała się godna, zimna, obojętna.
— Zostaw mnie, rzekła odpychując Crevela. Co jest moim obowiązkiem?... należeć do męża. Ten człowiek jest umierający, a ja co robię? oszukuję go nad grobem! On wierzy, że twój syn jest jego dzieckiem... Powiem mu prawdę, zacznę od tego, że uzyskam jego przebaczenie, zanim wyproszę przebaczenie Boga. Rozstańmy się!... Żegnam pana, panie Crevel!... rzekła podając Crevelowi rękę. Żegnaj, mój przyjacielu, nie zobaczymy się już, aż tam, w lepszym świecie. Zawdzięczasz mi niejedną rozkosz, bardzo występną; ale teraz chcę... tak, i muszę zdobyć pański szacunek.
Crevel płakał rzewnemi łzami.
— Ty grubasie! wykrzyknęła parskając piekielnym śmiechem, oto jak nabożnisie biorą się do rzeczy, aby kogoś naciągnąć na dwieście tysięcy franków! I ty, który bredzisz o marszałku Richelieu, prawzorze Lowelasa, dajesz się brać na ten kawał, jak mówi Steinbock! Wydarłabym z ciebie, gdybym chciała, niejedne dwieście tysięcy, ty stary głuptasie!... Trzymaj-że swoje pieniądze! Jeżeli ich masz za dużo, to za dużo jest moje. Jeżeli dasz dwa szelągi tej czcigodnej kobiecie która robi nabożną bo ma pięćdziesiąt siedm lat, nie zobaczymy się nigdy; weź sobie ją; wrócisz do mnie nazajutrz posiniaczony jej kanciastemi pieszczotami, opity jej łzami, jej krochmalonemi czepeczkami i jej bekami, które muszą z jej karesów czynić istną ulewę!...
— To fakt, rzekł Crevel, że dwieście tysięcy franków, to pieniądz...
— Dobry mają apetyt te święte paniusie!... Bagatela! sprzedają swoje kazania drożej niż my sprzedajemy to co jest najrzadszego na świecie, rozkosz! Nie... Och, ja je znam, widywałam ich dość u mojej matki. Myślą, że wszystko im wolno dla Kościoła, dla... Wiesz, żeś ty powinien się wstydzić, mój kocie! ty, tak nieskory do dawania... bo, razem wziąwszy, nie dałeś mi dwustu tysięcy franków!
— Och, owszem, odparł Crevel, sam pałacyk będzie kosztował tyle.
— Masz zatem czterysta tysięcy franków? rzekła wpół-zamyślona.
— Nie.
— A więc, łaskawy panie, chciałeś pan pożyczyć tej wiedźmie dwieście tysięcy franków przeznaczone na mój pałacyk? To już jest zbrodnia obrazy kotuśki!...
— Ależ słuchaj!
— Gdybyś dał te pieniądze na jaki głupi wynalazek filantropijny, postawiłoby cię to może na piedestale, rzekła ożywiając się, i ja pierwszabym ci to doradzała... Jesteś za tępy aby spłodzić jakąś grubą książkę polityczną, która daje człowiekowi reputację; nie władasz piórem tak aby pitrasić broszury; mógłbyś tedy zrobić jak robią inni w twojem położeniu, ozłocić blask swego imienia stając na czele jakiejś rzeczy socjalnej, moralnej, nacjonalnej i piramidalnej. Zdmuchnięto ci dobroczynność, to już nie w modzie... Biedni recydywiści, którym zapewniono lepszy los niż uczciwym biedakom, to już zużyte. Jabym chciała, abyś wymyślił, za dwieście tysięcy franków, coś trudniejszego, coś naprawdę użytecznego. Mówionoby o tobie jak o dobroczyńcy ludzkości, jak o drugim Montyonie, a ja byłabym z ciebie dumna! Ale rzucać dwieście tysięcy franków w kropielnicę, pożyczać je dewotce opuszczonej przez męża dla jakiegoś powodu — ba, zawsze jest jakiś powód: czy mnie ktoś porzuca? — to głupstwo, które, w naszej epoce, może się wylęgnąć jedynie w głowie eks-olejkarza! To cuchnie ladą sklepową. Nie śmiałbyś w dwa dni potem spojrzeć na siebie w lustrze! Idź złóż te pieniądze w kasie amortyzacjnej, biegnij, bo nie wpuszczę cię do domu bez recepisu na tę sumę. Leć, prędko, a żywo!
Wypchnęła Crevela za drzwi, widząc że sknerstwo zakwitło zpowrotem na jego twarzy. Skoro drzwi się zamknęły, rzekła:
— Oto Bietka arcy-pomszczona!... Cóż za szkoda, że tkwi u tego starego marszałka, tożbyśmy się uśmiały! Hoho, ta stara chce mi odjąć chleb!... ja jej pokażę!
Zmuszony zajmować mieszkanie zgodne ze swą wysoką godnością wojskową, marszałek Hulot osiadł we wspaniałym pałacu przy ulicy Montparnasse, gdzie jest kilka domów prawdziwie książęcych. Mimo iż wynajął cały pałac, zajmował jedynie parter. Kiedy Bietka objęła rządy, chciała natychmiast odnająć pierwsze piętro, które, mówiła, opłaciłoby całe komorne, tak iż hrabia mieszkałby prawie darmo; ale stary żołnierz sprzeciwił się. Od kilku miesięcy marszałka trawiły smutne myśli. Odgadywał niedostatek bratowej, podejrzewał jej niedole, nie znając przyczyny. Starzec ów, wprzód tak wesół mimo swej głuchoty, stał się ponury; przeczuwał że któregoś dnia dom jego stanie się schronieniem dla baronowej Hulot i jej córki, i trzymał dla nich to pierwsze piętro. Ubóstwo hrabiego Forzheim było tak znane, że minister wojny, książę de Wissemburg, wymógł na starym koledze, aby przyjął zwrot kosztów urządzenia. Hulot obrócił tę sumę na umeblowanie parteru, który urządził bardzo przyzwoicie; nie chciał bowiem, jak mówił, nosić buławy marszałkowskiej piechotą. Ponieważ za czasu Cesarstwa pałac ten należał do pewnego senatora, salony na parterze były ozdobione bardzo bogato, białe ze złotem, z boazerjami, i wybornie zachowane. Marszałek zapełnił je staremi meblami w tym samym stylu. W wozowni trzymał powóz, na którego drzwiczkach były wymalowane dwie laski na krzyż, i wynajmował konie, kiedy wybierał się in fiocchi, do ministerjum, na zamek, na jakąś uroczystość lub przyjęcie. Ponieważ usługiwał mu od trzydziestu lat stary sześćdziesięcioletni żołnierz, którego siostra była znów za kucharkę, marszałek mógł oszczędzić jakiś dziesiątek tysięcy franków, które dołączał do kapitaliku przeznaczonego dla Hortensji. Codziennie starzec udawał się piechotą bulwarami z ulicy Montparnasse na ulicę Plumet; na jego widok każdy inwalida stawał w pozycji salutując, marszałek zaś dziękował wiarusowi uśmiechem.
— Któż jest ten stary, któremu tak robicie front? spytał jednego dnia młody robotnik starego kapitana Inwalidów.
— Powiem ci, smarkaczu, odparł oficer.
Smarkacz przybrał pozycję człowieka, który z rezygnacją gotuje się wysłuchać gaduły.
— W roku 1809, rzekł inwalida, broniliśmy skrzydła wielkiej armii, która pod dowództwem cesarza szła na Wiedeń. Przybywamy do mostu bronionego potrójną baterją armat ustawionych na skale: trzy reduty jedna nad drugą, wycelowane na most. Byliśmy pod komendą generała Masseny. Ten, którego widzisz, był wówczas pułkownikiem grenadjerów gwardji, ja byłem pod nim... Nasze kolumny były na jednym brzegu rzeki, reduty na drugim. Trzy razy atakowano most i trzy razy wrócono z kwitkiem. „Sprowadzić mi tu Hulota!“ rzekł marszałek, „jedynie on i jego ludzie potrafią przełknąć ten kąsek.“ Przybywamy. Ostatni generał, który się cofał z pod mostu, zatrzymuje Hulota pod ogniem i zagradzając nam, tłómaczy mu jak się brać do rzeczy. „Nie trzeba mi rad, ale miejsca aby przejść“, rzekł spokojnie pułkownik przebywając most na czele swojej kolumny. Potem, trrrach! trzydzieści armat wali prosto w nas...
— A, do kroćset djabłów! wykrzyknął robotnik, musiało tam naprzetrącać kulasów!
— Gdybyś go był słyszał, jak ja, wymawiającego spokojnie te słowa, kłaniałbyś się temu człowiekowi aż do ziemi! To nie takie głośne jak most Arcole, ale może jeszcze piękniejsze. I przybyliśmy z Hulotem biegiem pod baterje. Cześć tym, którzy tam padli! rzekł oficer zdejmując kapelusz. Kajzerlichy zgłupieli. Toteż cesarz mianował hrabią starowinę którego tu widzisz; uczcił nas wszystkich w osobie naszego wodza, a ci nowi dobrze zrobili że go zrobili marszałkiem.
— Niech żyje marszałek! krzyknął robotnik.
— Och, możesz sobie krzyczyć ile chcesz! marszałek ogłuchł, za wiele słyszał armat.
Anegdota ta może dać miarę szacunku, jaki inwalidzi żywili dla generała Hulot, któremu jego nieugięte przekonania republikańskie jednały sympatję całej dzielnicy.
Zgryzota trawiąca tę duszę tak spokojną, czystą, szlachetną, miała coś głęboko smutnego. Baronowa mogła jedynie kłamać i z całą zręcznością kobiety kryć przed szwagrem okropną prawdę. W czasie tego nieszczęsnego poranku, marszałek, który, jak wszyscy starzy ludzie, mało sypiał, wydobył z Bietki prawdę o położeniu brata, przyrzekając jej małżeństwo za cenę niedyskrecji. Każdy zrozumie, z jaką przyjemnością stara panna dała sobie wydzierać zwierzenia, które, ledwie wszedłszy w ten dom, chciała uczynić swemu przyszłemu; w ten sposób bowiem umacniała widoki swego zamęścia.
— Pański brat jest nieuleczalny! krzyczała Bietka w zdrowe ucho marszałka.
Silny i jasny głos lotaryńskiej wieśniaczki pozwalał jej rozmawiać ze starcem. Zdzierała sobie płuca, tak bardzo chciała dowieść swemu przyszłemu, że z nią nigdy nie będzie głuchy.
— Trzy kochanki, powiadał starzec, mając taką Adelinę!... Biedna Adelina!
— Jeżeli pan zechce usłuchać mojej rady, krzyczała Elżbieta, użyje pan swego wpływu na księcia de Wissemburg, aby uzyskać dla Adeliny jakie przyzwoite miejsce; będzie go potrzebowała, bo pensja barona zastawiona jest na trzy lata.
— Pójdę do ministerjum, odpowiedział, zobaczyć się z marszałkiem, wybadać co on myśli o moim bracie i poprosić o energiczne poparcie dla siostry. Znajdźcie jakieś miejsce godne jej!
— Panie paryskie założyły w porozumieniu z arcybiskupem Towarzystwo dobroczynności; potrzebują inspektorek z przyzwoitą pensją, któreby sprawdzały istotną nędzę. Tego rodzaju funkcje odpowiadałyby drogiej Adelinie, to byłoby coś wedle jej serca.
— Poślij po konie, odparł marszałek; zaraz się ubiorę. Pojadę, jeśli trzeba, do Neuilly!
— Jak on ją kocha! Będę ją tedy spotykała zawsze i wszędzie! rzekła sobie w duchu Elżbieta.
Elżbieta królowała już w domu, ale zdala od oczu marszałka. Wzbudziła lęk w trojgu służących. Przyjęła pokojówkę i rozwijała iście staropanieńską energię, każąc sobie zdawać sprawę ze wszystkiego, wglądając we wszystko, i troszcząc się w każdej rzeczy o dobro drogiego marszałka. Bietka, zawzięta republikanka, tak samo jak jej przyszły, podobała mu się przez swoje demokratyczne instynkty; przymilała mu się zresztą z zadziwiającą zręcznością. Od dwóch tygodni, marszałek, lepiej karmiony, otaczany opieką istotnie macierzyńską, zaczął w końcu widzieć w Elżbiecie ucieleśnienie swoich marzeń.
— Marszałku drogi! krzyczała wyprowadzając go na ganek, podnieś szyby, nie wystawiaj się na przeciąg, zrób to dla mnie!...
Marszałek, stary kawaler którego nikt nigdy nie pieścił, uśmiechnął się z powozu do Elżbiety, chociaż miał serce ściśnięte.
W tej samej chwili, baron Hulot wychodził z biura i udawał się do gabinetu marszałka księcia de Wissemburg, który go wezwał do siebie. Mimo że nie było nic nadzwyczajnego w tem że minister wzywa jednego z dyrektorów departamentu, Hulot miał tak nieczyste sumienie, iż dopatrzył się czegoś złowrogiego, zimnego w twarzy woźnego Mitouflet.
— Jak się ma książę, Mitouflet? spytał zamykając swój gabinet i doganiając woźnego który ruszył przodem.
— Musi mieć coś do pana, panie baronie, odparł woźny, bo głos, mina, oko zapowiadają burzę...
Hulot zbladł i umilkł. Przebył przedpokój, salony, i przybył z bijącem sercem na próg gabinetu. Marszałek, wówczas siedmdziesięcioletni, zupełnie siwy, z twarzą ciemną jak bywa u starców w tym wieku, zwracał uwagę czołem tak szerokiem, iż wyobraźnia mogła w niem dojrzeć całe pola bitwy. Pod tą szarą kopułą przyprószoną śniegiem, błyszczały, przyćmione wydatnemi łukami brwi, oczy błękitne jak u Napoleona, zazwyczaj smutne, pełne gorzkich myśli i żalów. Ten współzawodnik Bernadotta miał niegdyś nadzieję spocząć na tronie. Ale oczy te zmieniały się w dwie straszliwe błyskawice, skoro rozświetliło je silne uczucie. Głos, zazwyczaj głuchy, rozbrzmiewał wówczas ostrym trzaskiem. W gniewie, książę stawał się znowu żołnierzem, mówił językiem podporucznika Cottin, nie liczył się z niczem. Hulot d‘Ervy ujrzał tego starego lwa, z rozwianą grzywą, stojącego koło kominka, ze ściągniętemi brwiami, z grzbietem opartym o gzyms, z oczyma roztargnionemi napozór.
— Jestem na rozkazy, książę! rzekł Hulot swobodnie i z wdziękiem.
Nie mówiąc słowa, marszałek patrzał bystro na dyrektora, przez cały czas który ten szedł od drzwi aż ku niemu. Ten wzrok ciężki jak ołów był niby spojrzenie Boga, Hulot nie zniósł go, zmięszany spuścił oczy.
— Wie wszystko, pomyślał.
— Czy sumienie nic ci nie mówi? spytał marszałek głuchym i poważnym głosem.
— Mówi mi, mój książę, iż prawdopodobnie zbłądziłem, czyniąc bez twojej wiedzy razzia w Algierze. W moim wieku i przy moich narowach, jestem, po czterdziestu pięciu latach służby, zupełnie biedny. Znasz książę zasady czterystu wybrańców Francji. Ci panowie zazdroszczą każdego stanowiska; dość powiedzieć, że okroili pensje ministrów!... Niechże kto zażąda od nich pieniędzy dla wysłużonego starca!... Czego się spodziewać po ludziach, którzy tak nędznie płacą urzędników? którzy dają półtora franka dziennie robotnikom portowym w Tulonie, kiedy materjalnem niepodobieństwem jest wyżyć tam z rodziną za mniej niż dwa franki? którzy nie zastanawiają się, że to jest okrucieństwo dawać urzędnikowi w Paryżu sześćset, tysiąc i tysiąc dwieście franków, a chcą dla siebie zagarnąć nasze posady, o ile przynoszą czterdzieści tysięcy?... którzy wreszcie odmawiają koronie dóbr koronnych, skonfiskowanych w r. 1830, i to nabytych z prywatnej szkatuły Ludwika XVI! i kiedy ich proszono o to dla monarchy w potrzebie!... Gdybyś książę nie miał majątku, zostawionoby cię z czystem sumieniem, jak mego brata, o samej pensyjce, nie pamiętając żeś ocalił, wraz ze mną, wielką armię w bagnach Polski.
— Okradłeś skarb! rzekł marszałek, doprowadziłeś do tego, że pójdziesz pod sąd, jak ów kasjer ze Skarbu! I pan to bierzesz tak lekko?...
— Cóż za różnica, Ekscelencjo! wykrzyknął baron. Czyż ja sięgnąłem do powierzonej mi kasy?
— Kiedy ktoś popełnia taką nikczemność, rzekł marszałek, dwakroć winny jest, w pańskiem położeniu, jeżeli robi to niezręcznie. Skompromitowałeś pan haniebnie naszą administrację, która aż dotąd była najczystszą w Europie!... I to dla dwustu tysięcy franków i dla łajdaczki!... krzyknął marszałek straszliwym głosem. Jesteś pan Radcą Stanu, a prosty żołnierz, który sprzeda sprzęty pułkowe, karany jest śmiercią. Oto co mi raz opowiadał pułkownik Pourin z drugiego pułku lansjerów. W Saverne, jeden z jego ludzi zakochał się w dziewczynie alzackiej której się zachciało szala; szelma dokonała tego, że biedny lansjer, który właśnie miał zostać wachmistrzem, po dwudziestu latach nieskazitelnej służby, sprzedał pułkowe rzeczy aby kupić ten szal. Czy wiesz pan, panie baronie d‘Ervy, co zrobił ten lansjer? potłukł na miazgę szybę i zjadł ją, poczem, w jedenaście godzin, umarł w szpitalu... Postaraj się pan umrzeć na jaką apopleksję, abyśmy ci mogli ocalić honor...
Baron spojrzał błędnemi oczyma na starego wojaka; marszałek zaś, widząc ten wzrok znamionujący tchórza, zaczerwienił się, oko mu zabłysło.
— Czyżbyś mnie książę opuścił?... wyjąkał Hulot.
W tej chwili marszałek Hulot, dowiedziawszy się że minister jest sam na sam z jego bratem, pozwolił sobie wejść; i, jak zwykle głusi, poszedł prosto na księcia.
— Och! zawołał bohater kampanii polskiej, wiem poco przychodzisz, stary kolego!... Ale wszystko na nic...
— Na nic?... powtórzył marszałek Hulot, który usłyszał tylko to słowo.
— Tak, przychodzisz wstawiać się za bratem; ale wiesz ty, czem jest twój brat?
— Mój brat? spytał głuchy.
— Tak, krzyknął marszałek, to sk....syn niegodny ciebie!...
I gniewny marszałek strzelił z oczu piorunującem spojrzeniem, które, podobnie jak wzrok Napoleona, kruszyło wole i mózgi.
— Łżesz, Cottin! odparł marszałek Hulot, który zbladł. Rzuć swoją laskę, jak ja rzucam moją!... jestem na twoje rozkazy.
Książę podszedł wprost do starego kamrata, popatrzył nań bystro i rzekł mu w ucho ściskając go za rękę:
— Jesteś mężczyzną?
— Przekonasz się.
— A więc, trzymaj się ostro! chodzi o to aby znieść największe nieszczęście, które ci się mogło zdarzyć.
Książę obrócił się, wziął ze stołu papiery, podał je marszałkowi Hulot krzycząc:
— Czytaj!
Hrabia Forzheim odczytał następujący list leżący na wierzchu:
Do Jego Excelencji pana prezydenta ministrów.

(poufne)
„Algier, d.....

„Kochany książę, mamy na karku bardzo brzydką sprawę, jak się o tem przekonasz z załączonych aktów.
„Mówiąc w streszczeniu, baron Hulot d‘Ervy wysłał do Oranu swego wuja poto aby szachrował zbożem i furażem; za wspólnika przydał mu magazyniera. Ten magazynier wyśpiewał wszystko aby ocalić skórę i wkońcu uciekł. Prokurator, widząc w grze jedynie dwie podrzędne figury, poprowadził rzecz ostro; ale Johann Fischer, wuj paryskiego generalnego dyrektora, widząc że ma stanąć przed sądem karnym, przebił się w więzieniu gwoździem.
„Wszystko byłoby się skończyło na tem, gdyby ten zacny i uczciwy człowiek, prawdopodobnie oszukany przez swego wspólnika i swego siostrzeńca, nie wpadł na myśl napisania do barona Hulot. List ten, przejęty przez władze, zdumiał prokuratora tak, że przyszedł porozumieć się ze mną. Byłby to tak straszliwy cios aresztowanie i oskarżenie Radcy Stanu, generalnego dyrektora który liczy tyle lat dzielnej i uczciwej służby (wszak on swoją reorganizacją administracji ocalił nas wszystkich po Berezynie!), iż kazałem sobie przedłożyć wszystkie akty.
„Czy trzeba pozwolić sprawie iść jej tokiem? Czy też, wobec tego że główny winowajca nie żyje, zdławić ten proces, wydając zaoczny wyrok na magazyniera?
„Prezydent sądu godzi się aby panu przesłać akty; że zaś baron d‘Ervy zamieszkały jest w Paryżu, proces należałby do jurydykcji tamtejszego trybunału. Wynaleźliśmy ten sposób, dość naciągany zresztą, aby się chwilowo pozbyć trudności.
„Tylko, kochany marszałku, konieczna jest szybka decyzja. Już i tak o wiele za dużo mówi się o tej opłakanej sprawie, która przyniosłaby nam jeszcze więcej szkody, gdyby wspólnictwo wysoko położonego winowajcy, dotychczas znane jedynie prokuratorowi, sędziemu śledczemu, prezydentowi sądu i mnie, miało się rozgłosić.“
Tu, papier wypadł z rąk marszałka Hulot; spojrzał na brata, ujrzał że zbyteczne jest przeglądać akty; wyszukał tylko list Fischera i podał mu go, przeczytawszy jednym rzutem oka.

Z więzienia w Oran.

„Mój siostrzeńcze, kiedy przeczytasz ten list, już mnie nie będzie. „Bądź spokojny, nie znajdą dowodów przeciw tobie. Skoro ja zginę, a twój Chardin, ten jezuita, uciekł, proces się urwie. Twarz naszej Adeliny, tak szczęśliwej dzięki tobie, uczyniła mi śmierć bardzo słodką. Nie potrzebujesz już posyłać dwustu tysięcy franków.
„List ten doręczy ci więzień, na którego, jak sądzę, mogę liczyć.

„Johan Fischer.“

— Przepraszam księcia, rzekł ze wzruszającą dumą marszałek Hulot do księcia de Wissemburg.
— No, mówże mi zawsze ty, mój poczciwcze! odparł minister ściskając dłoń starego przyjaciela. — Biedny lansjer zabił tylko siebie, rzekł piorunując Hulota d‘Ervy spojrzeniem.
— Ile wziąłeś? spytał surowo hrabia Forzheim brata.
— Dwieście tysięcy franków.
— Mój drogi, rzekł hrabia zwracając się do ministra, otrzymasz dwieście tysięcy franków w ciągu czterdziestu ośmiu godzin. Nie będzie powiedziane, że człowiek noszący nazwisko Hulota, bodaj na grosz ukrzywdził mienie publiczne...
— Cóż za dzieciństwo! rzekł marszałek. Wiem, gdzie są te dwieście tysięcy franków i każę je zwrócić. — Wnieś pan natychmiast prośbę o dymisję i o spensjonowanie! rzekł rzucając arkusz kancelaryjnego papieru na stół, przy którym usiadł Radca Stanu, nie mogąc utrzymać się na nogach. Pański proces byłby hańbą dla nas wszystkich, toteż uzyskałem od rady ministrów upoważnienie do postąpienia w ten sposób. Skoro godzisz się na życie bez honoru, bez mego szacunku, życie w hańbie, dostaniesz emeryturę która ci się należy. Tylko postaraj się pan aby o tobie zapomniano.
Marszałek zadzwonił.
— Urzędnik Marneffe jest w biurze?
— Tak, ekscelencjo.
— Niech przyjdzie.
— Pan, krzyknął książę na jego widok, i pańska żona, zrujnowaliście z rozmysłem obecnego tu barona d‘Ervy.
— Wybacz pan, panie ministrze, jesteśmy bardzo biedni, żyję tylko z mojej pensji, a mam dwoje dzieci, z których ostatnie wniósł do mojej rodziny pan baron.
— Cóż za łajdacka fizjognomia! rzekł książę wskazując Marneffa marszałkowi Hulot. — Dosyć tych błazeństw, odparł; oddasz pan dwieście tysięcy franków albo pójdziesz do Algieru.
— Ależ, panie ministrze, pan nie znasz mojej żony, ona wszystko schrupała. Pan baron zapraszał codzień po sześć osób na obiad... Wydawało się u mnie pięćdziesiąt tysięcy franków rocznie.
— Wyjdź pan, krzyknął minister straszliwym głosem, którego komenda brzmiała na polach bitew; otrzymasz pan dekret przeniesienia w ciągu dwóch godzin... Żegnam.
— Wolę podać się do dymisji, rzekł zuchwale Marneffe; to zanadto, być... tem czem jestem i jeszcze płacić koszta; to mi się wcale nie uśmiecha.
I wyszedł.
— Cóż za bezczelny łajdak! rzekł książę.
Marszałek Hulot, który stał podczas tej sceny nieruchomo, blady jak trup, spoglądając na brata ukradkiem, ujął księcia za rękę i powtórzył:
— W ciągu czterdziestu ośmiu godzin szkoda materjalna będzie wyrównana; ale honor!... Bądź zdrów, marszałku! ostatni cios dobija... Tak, umrę z tego, szepnął mu do ucha.
— Po coś, u djaska, przychodził dziś rano? odparł książę wzruszony.
— W interesie jego żony, odparł hrabia, wskazując Hektora; została bez chleba... teraz zwłaszcza.
— On ma emeryturę!
— Zastawiona!
— To trzeba być opętanym! rzekł książę wzruszając ramionami. Czego wam się dają napić te kobiety, aby wam tak odjąć rozum? spytał Hulota d‘Ervy. Jak mogłeś ty, znając drobiazgową ścisłość z jaką administracja francuska wszystko pisze, wszystko rejestruje, zużywa ryzy papieru dla stwierdzenia przychodu lub rozchodu kilku centymów, ty, któryś wyrzekał że trzeba stu podpisów dla błahostki, dla uwolnienia żołnierza, dla kupienia kilku zgrzebeł, jak mogłeś się spodziewać, że kradzież się ukryje przez czas dłuższy? A dzienniki? a zawistni! a ludzie którzy sami chcieliby kraść! Czy te kobiety wam wysysają olej z głowy? czy wam klapy zakładają na oczy? czy wy jesteście inaczej stworzeni niż my wszyscy? Trzeba było złożyć urząd, z chwilą gdy się stałeś już nie człowiekiem ale... temperamentem! Jeżeli mogłeś do zbrodni dołączyć tyle głupstw, skończysz... nie chcę powiedzieć gdzie...
— Przyrzeknij mi, że się nią zajmiesz, Cottin?... spytał hrabia Forzheim, który nie słyszał nic i myślał tylko o bratowej.
— Bądź spokojny! rzekł minister.
— A więc dziękuję, i bądź zdrów! — Chodź pan, rzekł do brata.
Książę patrzał okiem na pozór spokojnem na dwóch braci, tak różnych postacią, budową i charakterem; na mężnego i tchórza, rozpustnika i purytanina, uczciwego i złodzieja, i powiadał sobie:
— Ten podlec nie potrafi umrzeć! a mój biedny Hulot, tak prawy, już ma śmierć w oczach!
Usiadł w fotelu i zagłębił się w czytaniu raportów z Afryki gestem wyrażającym zarazem zimną krew wodza i głęboką litość, jaką budzi widok pola bitew! niema bowiem nic bardziej ludzkiego w rzeczywistości jak żołnierze, tak szorstcy z pozoru i nabywający na wojnie tego bezwzględnego spokoju, tak koniecznego w polu.
Nazajutrz, kilka dzienników pomieściło w rozmaitych rubrykach te różne artykuliki:
„Baron Hulot d‘Ervy podał się do dymisji. Nieporządki rachunkowe w administracji Algieru, które znalazły wyraz w śmierci i w ucieczce dwóch urzędników, wpłynęły na postanowienie tego wysokiego dygnitarza. Dowiadując się o błędach popełnionych przez urzędników, w których nieszczęściem pomieścił swoje zaufanie, baron Hulot d‘Ervy uległ atakowi paraliżu w gabinecie ministra.
„P. Hulot d‘Ervy, brat marszałka, liczy czterdzieści lat służby. Postanowienie to, które daremnie starano się zwalczyć, napełniło żalem wszystkich znających barona Hulot, którego osobiste przymioty równe są jego talentom administracyjnym. Nikt nie zapomniał poświęcenia, jakie okazał jako główny intendent gwardji cesarskiej w Warszawie, ani też zadziwiającej sprawności, z jaką umiał zorganizować rozmaite działy armii zaimprowizowanej w r. 1815 przez Napoleona.
„Znowu jedna z chwał epoki cesarskiej opuszcza widownię. Od r. 1830, baron Hulot nie przestał być jednym z niezastąpionych filarów w Radzie Stanu i w ministerjum wojny.“


„ALGIER. — Sprawa t. zw. furażowa, której niektóre dzienniki nadały śmieszne rozmiary, zakończyła się śmiercią głównego winnego. Niejaki Johan Wisch zabił się w więzieniu, a wspólnik jego uciekł; ale będzie sądzony zaocznie.
„Wisch, niegdyś dostawca wojskowy, był uczciwym człowiekiem, wysoko cenionym; nie mógł przenieść tego, iż został wywiedziony w pole przez niejakiego Chardin, owego magazyniera który uciekł.“
A w „Kronice paryskiej“ czytano co następuje:
„J. E. marszałek, minister wojny, chcąc zapobiec na przyszłość wszelkim nadużyciom, postanowił stworzyć urząd żywnościowy w Afryce. Wymieniają jednego z naczelników biura, p. Marneffe, jako tego któremu ma być powierzona organizacja tego urzędu.“


„Następstwo po baronie Hulot porusza wszystkie ambicje. Jak słychać, dyrekturę tę przyrzeczono hrabiemu Marcjalowi de la Roche-Hugon, posłowi, szwagrowi hrabiego de Rastignac. P. Massol, referendarz, byłby wówczas mianowany Radcą Stanu, a p. Klaudjusz Vignon referendarzem“
Ze wszystkich rodzajów kaczek, najniebezpieczniejszą dla dzienników opozycyjnych jest kaczka urzędowa. Mimo całego doświadczenia dziennikarzy, padają oni niekiedy ofiarą — dobrowolnie lub mimowolnie — sprytu tych, którzy, jak Klaudjusz Vignon, przeszli z prasy w wysokie regiony władzy. Dziennik może być zwyciężony tylko przez dziennikarza. Toteż trzeba sobie powiedzieć trawestując Woltera:
Le fait-Paris n‘est pas ce qu‘un vain peuple pense.[13] Marszałek Hulot odwiózł brata, który zajął miejsce na przedniem siedzeniu, z szacunkiem pozwalając bratu usiąść samemu w głębi. Dwaj bracia nie zamienili ani słowa. Hektor był jak ścięty. Marszałek pozostał skupiony w sobie, jak człowiek który zbiera siły i napina je aby udźwignąć miażdżący ciężar. Przybywszy do domu, zaprowadził brata, nic nie mówiąc, jedynie rozkazującem skinieniem ręki, do swego gabinetu. Hrabia dostał niegdyś od cesarza Napoleona wspaniałą parę pistoletów z fabryki wersalskiej; wydobył z sekretarza puzdro, na którem był wyryty napis: Od cesarza Napoleona generałowi Hulot, i wskazując je bratu, rzekł:
— Oto twój lekarz.
Elżbieta, która podglądała przez uchylone drzwi, pobiegła do powozu i kazała jechać co żywo na ulicę Plumet. W niespełna dwadzieścia minut sprowadziła baronową, powiadomioną o scenie między marszałkiem a bratem.
Hrabia, nie patrząc na brata, zadzwonił na swego totumfackiego, starego żołnierza, który służył mu od trzydziestu lat.
— Beaupied, rzekł, sprowadź mi mego rejenta, hrabiego Steinbock, moją siostrzenicę Hortensję i agenta giełdowego. Jest wpół do jedenastej, niech mi tu wszyscy będą na południe. Bierz dorożkę, i leć... na jednej nodze!... rzekł, odnajdując obozowe wyrażenie, które dawniej często miał w ustach.
I zrobił straszliwego marsa, który pobudzał baczność żołnierzy, wówczas gdy z nimi przetrząsał zarośla Bretanii w r. 1799. (Patrz Szuanie).
— Wedle rozkazu, panie marszałku, rzekł Beaupied salutując dłonią.
Nie zajmując się bratem, starzec wrócił do swego gabinetu, wyjął klucz schowany w sekretarzyku, i otworzył szkatułkę stalową wykładaną malachitem, dar cesarza Aleksandra. Na rozkaz cesarza Napoleona, miał zwrócił carowi rosyjskiemu jego prywatne sprzęty zabrane w bitwie pod Dreznem, w zamian za które Napoleon spodziewał się uzyskać Vandamme. Cesarz nagrodził wspaniale generała Hulot, dając mu tę szkatułkę, i rzekł, iż ma nadzieję wyświadczyć kiedyś tę samą grzeczność cesarzowi Francuzów; ale Vandamme nie wydał. Cesarski herb Rosji znajdował się w złocie na wieku tej szkatułki, całej zdobionej złotem. Marszałek policzył bilety bankowe i złoto które się tam znajdowało; posiadał sto pięćdziesiąt dwa tysiące franków! Potrząsnął głową z zadowoleniem. W tej chwili weszła pani Hulot, w stanie takim iż mogłaby rozczulić nawet sędziów politycznych. Rzuciła się ku Hektorowi, patrząc kolejno z wyrazem obłąkania na puzdro z pistoletami i na marszałka.
— Co masz przeciwko bratu? Co ci zrobił mój mąż? rzekła głosem tak przejmującym, że marszałek usłyszał.
— Shańbił nas wszystkich! odparł stary żołnierz Republiki, któremu od tego wysiłku otworzyła się dawna rana. Okradł skarb! Sprawił, że brzydzę się swojem nazwiskiem; zrobił to, że pragnę umrzeć, zabił mnie... Mam tylko tyle siły, ile trzeba aby dokonać restytucji!... Doznałem upokorzenia wobec Kondeusza Republiki, wobec człowieka którego szanuję najwyżej w świecie i któremu zadałem niesprawiedliwie łgarstwo, wobec księcia de Wissemburg!... Czy to nic? Oto jego rachunek z ojczyzną!
Otarł łzę.
— A teraz z rodziną! ciągnął. Wydziera wam kawałek chleba, który dla was chowałem, owoc trzydziestoletnich oszczędności, skarbczyk zebrany prywacjami starego żołnierza! Oto co przeznaczałem dla was! rzekł pokazując bilety bankowe. Zabił swego wuja Fischera, dzielnego i szlachetnego syna Alzacji, który nie umiał, jak on, znieść myśli o plamie na swem chłopskiem nazwisku. Wreszcie Bóg, w swej nieprzebranej dobroci, pozwolił mu znaleźć anioła między kobietami! miał niesłychane szczęście pojąć za żonę taką Adelinę! i zdradził ją, napoił zgryzotą, opuścił ją dla łajdaczek, dla ladacznic, dla baletnic, aktorek, dla takich jak Cadine, jak Józefa, jak ta Marneffe!... I to jest człowiek, z którego uczyniłem swoje dziecko, swoją dumę... Idź, nieszczęśniku, jeśli się godzisz na to haniebne życie jakie sobie zgotowałeś, wychodź stąd! Ja nie mam siły przekląć brata którego tak kochałem; jestem dla niego równie słaby jak ty, Adelino; ale niech mi się nie pokazuje na oczy. Zabraniam mu być na moim pogrzebie, iść za moją trumną. Niech ma choć wstyd w swojej zbrodni, jeżeli nie ma wyrzutów...
Marszałek, blady jak trup, osunął się na sofę, wyczerpany temi uroczystemi słowy. I, może po raz pierwszy w życiu, dwie łzy spłynęły mu z oczu żłobiąc bruzdę na twarzy.
— Biedny stryj Fischer! wykrzyknęła Elżbieta, przykładając chustkę do oczu.
— Bracie mój! rzekła Adelina klękając przed marszałkiem, żyj dla mnie! Pomóż mi w dziele które chcę podjąć, aby Hektora pogodzić z życiem, skłonić by okupił swe błędy!...
— On! rzekł marszałek; jeżeli będzie żył, jeszcze nie dopełnił miary swoich zbrodni! Człowiek, który unieszczęśliwił Adelinę, który zgasił w sobie uczucia prawdziwego republikanina, tę miłość kraju, rodziny i ubogich, jaką siliłem się mu wszczepić, taki człowiek jest potworem, wieprzem... Zabierz go, jeżeli go kochasz jeszcze, bo słyszę w sobie głos, który na mnie woła, aby nabić pistolety i strzelić mu w łeb! Zabijając go, ocaliłbym was wszystkich i ocaliłbym jego przed nim samym.
Stary marszałek wstał ruchem tak groźnym, że biedna Adelina krzyknęła:
— Pójdź, Hektorze!
Chwyciła męża, wyprowadziła go, opuściła pałac ciągnąc za sobą barona tak zmienionego, że musiała go wsadzić do dorożki aby go przewieźć do domu, gdzie położył się do łóżka. Człowiek ten, jakby unicestwiony, pozostał tak kilka dni, odmawiając wszelkiego pokarmu i nie mówiąc ani słowa. Adelina łzami wymuszała na nim aby przełknął trochę buljonu; czuwała przy jego łóżku; ze wszystkich uczuć, które wypełniały niegdyś jej serce, pozostała jedynie głęboka litość.
O wpół do pierwszej, Elżbieta wprowadziła do gabinetu marszałka, którego nie odstępowała przerażona zaszłą w nim zmianą, rejenta i hrabiego Steinbock.
— Panie hrabio, rzekł marszałek, proszę pana abyś podpisał upoważnienie potrzebne mojej bratanicy a pańskiej żonie, na sprzedaż renty, której posiada dotąd jedynie tytuł własności. — Panno Fischer, pani zgodzi się na tę sprzedaż, zrzekając się swego dożywocia.
— Tak, drogi hrabio, odparła Bietka bez wahania.
— Dobrze, moja droga, odparł stary żołnierz; mam nadzieję pożyć jeszcze dość długo aby ci to wynagrodzić. Nie wątpiłem o tobie; jesteś szczerą republikanką, dzieckiem ludu.
Ujął rękę starej panny i złożył na niej pocałunek.
— Panie Hannequin, rzekł do rejenta, niech pan sporządzi potrzebny akt w formie plenipotencji, muszę go mieć w ciągu dwóch godzin, aby móc sprzedać rentę na dzisiejszej giełdzie. Hrabina, moja bratanica, posiada tytuł własności; przyjdzie tu i podpisze akt skoro go pan przyniesiesz; tak samo i pana Fischer. Pan hrabia odprowadzi pana do domu, aby złożyć swój podpis.
Na znak Elżbiety, artysta skłonił się z szacunkiem marszałkowi i wyszedł.
Nazajutrz o dziesiątej rano hrabia Forzheim kazał się oznajmić u księcia de Wissemburg i został natychmiast przyjęty.
— I cóż, mój drogi Hulot, rzekł marszałek Cottin staremu przyjacielowi pokazując dzienniki, ocaliliśmy jak widzisz pozory... Czytaj.
Marszałek Hulot złożył dzienniki na biurku starego przyjaciela i podał mu dwieście tysięcy franków.
— Oto pieniądze, które brat mój sprzeniewierzył skarbowi, rzekł.
— Cóż za szaleństwo! zawołał minister. Niepodobna nam jest, dodał biorąc trąbkę którą mu podał marszałek i krzycząc mu w ucho, dopełnić tej restytucji. Bylibyśmy zmuszeni ujawnić malwersacje twego brata, a uczyniliśmy wszystko co można aby je skryć...
— Zrób z tem co zechcesz; ale nie chcę aby w majątku rodziny Hulot był bodaj szeląg skradziony z państwowego grosza, rzekł hrabia.
— Zapytam króla o rozkazy w tej mierze. Nie mówmy już o tem, odparł minister widząc niepodobieństwo pokonania szczytnego oporu starca.
— Bądź zdrów, Cottin, rzekł starzec podając rękę księciu de Wissemburg, zimno mi w duszy...
Poczem, zrobiwszy krok, odwrócił się, popatrzył na księcia widocznie silnie wzruszonego, otworzył mu ramiona, książe zaś uściskał go serdecznie.
— Mam uczucie, rzekł, że żegnam całą Wielką Armję w twojej osobie...
— Żegnaj więc, dobry i stary kolego! rzekł minister.
— Tak, żegnaj, bo idę tam, gdzie są wszyscy nasi, których nam przyszło opłakać...
W tej chwili wszedł Klaudiusz Vignon. Dwaj starcy, szczątki napoleońskiej falangi, skłonili się sobie poważnie, kryjąc wszelki ślad wzruszenia.
— Musiał książe być rad z dzienników? rzekł przyszły referendarz. Kręciłem tak, aby dzienniki opozycyjne myślały że zdradzają nasze tajemnice...
— Nieszczęściem, wszystko to na próżno, odparł minister spoglądając za marszałkiem który mijał salon. Przed chwilą dopełniłem bardzo bolesnego pożegnania. Marszałek Hulot nie ma ani trzech dni przed sobą, widziałem to zresztą wczoraj. Ten człowiek, wcielona prawość, żołnierz, którego, mimo jego męstwa, oszczędziły kule, otrzymał... oh, tu... na tym fotelu!... śmiertelny cios, z mojej ręki, przez jeden papier!... Zadzwoń pan i każ zajechać. Jadę do Neuilly, rzekł chowając dwieście tysięcy franków do swego ministerjalnego portfelu.
Mimo starań Elżbiety, w trzy dni marszałek nie żył. Tacy ludzie są chlubą stronnictwa do którego należą. Dla republikanów, marszałek był ideałem patrjotyzmu; toteż znaleźli się wszyscy na jego pogrzebie, który ściągnął olbrzymie tłumy. Wojsko, władze, dwór, lud, wszyscy przyszli oddać cześć tej wysokiej cnocie, tej nieskazitelnej uczciwości, tej tak czystej chwale. Nie każdemu dane jest mieć lud za swoją trumną. Pogrzeb ten zaznaczył się jednem z tych świadectw delikatności, dobrego smaku i serca, które coraz rzadziej przypominają zasługi i chwałę szlachty francuskiej. Za trumną marszałka ujrzano starego margrabiego de Montauran, brata tego, który, w powstaniu szuanów w r. 1799, był przeciwnikiem, i to nieszczęśliwym przeciwnikiem Hulota. Margrabia, padając pod kulami błękitnych, powierzył interesy swego młodego brata żołnierzowi Republiki (Patrz Szuanie). Hulot tak sumiennie przyjął ustny testament szlachcica, że zdołał ocalić majątek tego młodego człowieka, wówczas na emigracji. Toteż nie brakło hołdu starej szlachty francuskiej żołnierzowi, który, dziewięć lat wprzódy, pokonał spisek JEJMOŚCI.
Śmierć ta, na cztery dni przed ogłoszeniem ostatnich zapowiedzi, była dla Elżbiety gromem, który wraz ze spichrzem spala cały zwieziony plon. Zawzięta Lotarynka, jak często się zdarza, za dobrze osiągnęła swój cel. Marszałek umarł od ciosów zadanych tej rodzinie przez nią i przez panią Marneffe. Nienawiść starej panny, chwilowo jakby uśmierzona powodzeniem, wzmogła się o wszystkie zawiedzione nadzieje. Elżbieta poszła wypłakać swą wściekłość u pani Marneffe; była teraz bez domu, gdyż marszałek miał kontrakt najmu jedynie dożywotni. Aby pocieszyć przyjaciółkę Walerji, Crevel wziął jej oszczędności, podwoił je hojnie i umieścił je na pięć od sta, jej zapewniając procent, kapitał zaś przepisując na imię Celestyny. Dzięki tej operacji, Elżbieta posiadała dwa tysiące franków dożywocia. Przy spisywaniu inwentarza znaleziono pismo marszałka do bratowej, do Hortensji i do Wiktora, zobowiązujące ich do wypłacania we troje tysiąca dwustu franków dożywocia tej, która miała zostać jego żoną, pannie Elżbiecie Fischer.
Adelina, widząc barona pomiędzy życiem a śmiercią, zdołała mu ukryć przez kilka dni śmierć marszałka; ale Elżbieta przyszła w żałobie i nieszczęsna prawda wyszła na jaw w jedenaście dni po pogrzebie. Ten straszliwy cios wrócił energię choremu; wstał, zastał całą rodzinę zgromadzoną w salonie, ubraną czarno; na jego widok wszyscy zamilkli. Przez te dwa tygodnie Hulot wychudł jak upiór; wydał się rodzinie cieniem samego siebie.
— Trzeba coś postanowić, rzekł zgasłym głosem siadając na fotelu i spoglądając po tem zebraniu, w którem brakowało Crevela i Steinbocka.
— Nie możemy tu zostać dłużej, mówiła właśnie Hortensja w chwili gdy ukazał się ojciec, komorne jest zbyt drogie...
— Co się tyczy mieszkania, rzekł Wiktor przerywając przykre milczenie, ofiaruję matce...
Słysząc te słowa, które zdawały się go wyłączać, baron podniósł głowę schyloną ku dywanowi w którego kwiaty wpatrywał się bezmyślnie, i zwrócił na adwokata żałosne spojrzenie. Prawa ojca są tak święte, nawet gdy ten ojciec jest wyzutym ze czci nikczemnikiem, że Wiktor zatrzymał się.
— Matce... powtórzył baron. Masz słuszność, mój synu.
— Mieszkanie nad naszem, w tem samem skrzydle, rzekła Celestyna, kończąc zdanie męża.
— Zawadzam wam, moje dzieci?... rzekł baron ze słodyczą człowieka, który wydał wyrok sam na siebie. Och, bądźcie bez obaw co do przyszłości, nie będziecie się potrzebowali użalać na ojca; nie ujrzycie go aż wówczas, gdy nie będziecie musieli się zań rumienić.
Przygarnął Hortensję i ucałował ją w czoło. Otworzył ramiona synowi, który rzucił się w nie rozpaczliwie, zgadując intencje ojca. Baron dał znak Elżbiecie, i skoro podeszła, ucałował ją w czoło. Następnie udał się do swego pokoju, dokąd Adelina, zdjęta nieznośnym lękiem, weszła za nim.
— Brat miał słuszność, Adelino, rzekł biorąc ją za rękę. Jestem nie godzien życia rodzinnego. Nie odważyłem się inaczej niż w sercu pobłogosławić moich biednych dzieci, których postępowanie było wręcz wzniosłe. Powiedz im, że mogłem je tylko uściskać, gdyż błogosławieństwo człowieka bez czci, ojca który się stał mordercą, klęską rodziny miast być jej opieką i chwałą, mogłoby być zgubne; ale będę je błogosławił zdaleka codzień. Co do ciebie, jeden Bóg wszechmogący może ci dać nagrodę wedle miary twoich cnót!... Proszę cię o przebaczenie, rzekł klękając przed żoną, ujmując jej ręce i zlewając je łzami.
— Hektorze! Hektorze! wielkie są twoje winy; ale miłosierdzie boskie jest nieskończone, i możesz wszystko naprawić zostając przy mnie... Podnieś się mocą uczuć chrześcijanina, drogi mój... Ja jestem twoją żoną a nie twoim sędzią. Jestem twoją rzeczą, zrób ze mną co zechcesz, zawiedź mnie tam gdzie idziesz, czuję w sobie siłę aby cię pocieszyć, aby ci uczynić życie znośnem mocą mej miłości, szacunku i starań!... Dzieci nasze mają swoją egzystencję, nie potrzebują mnie już. Pozwól, niech się stanę twoją rozrywką, zabawą. Pozwól mi dzielić niedole twego wygnania, twojej nędzy, aby je złagodzić. Zawsze zdam ci się na coś, choćby na to aby ci oszczędzić wydatków na służącą....
— Przebaczasz mi, droga, ukochana Adelino?
— Tak, drogi mój, ale podnieś się!
— A więc, z tem przebaczeniem będę mógł żyć! odparł wstając. Przeszedłem do sypialni, dlatego aby dzieci nasze nie były świadkami poniżenia ojca. Och! mieć codziennie przed oczyma ojca, tak występnego jak ja, w tem jest coś okropnego, coś co niweczy władzę ojcowską i rozprzęga rodzinę. Nie mogę tedy zostać w domu, opuszczam was, aby wam oszczędzić wstrętnego widoku ojca wyzutego ze czci. Nie sprzeciwiaj się mojej ucieczce, Adelino. Toby znaczyło nabić pistolet, z którego wypaliłbym sobie w łeb... I nie idź za mną na moje wygnanie, pozbawiłabyś mnie jedynej siły, jaka mi została: wyrzutów.
Energia Hektora nakazała milczenie wpół-żywej Adelinie. Ta kobieta, tak wielka wśród tylu nieszczęść, czerpała swą siłę w serdecznem zespoleniu z mężem; uszczęśliwiona jego powrotem, widziała szczytną misję w tem aby go pocieszać, aby go wrócić rodzinnemu życiu, pojednać go z samym sobą.
— Hektorze, chcesz więc abym umarła z rozpaczy, lęku, niepokoju!... rzekła, widząc że jej wydziera podstawę jej siły.
— Wrócę do ciebie, aniele, któryś chyba umyślnie dla mnie zstąpił z nieba; wrócę, jeżeli nie bogaty, to bodaj dostatni. Słuchaj, moja dobra Adelino, nie mogę tu zostać dla mnóstwa przyczyn. Najpierw, emerytura moja, która wyniesie sześć tysięcy franków, zastawiona jest na cztery lata, nie mam więc nic. To nie wszystko! za kilka dni znajdę się pod grozą więzienia za długi, z powodu weksli podpisanych Vauvinetowi... Muszę tedy usunąć się, póki mój syn, któremu zostawię ścisłe instrukcje, nie wykupi tych obligów. Moje zniknięcie bardzo pomoże do tej operacji. Kiedy moja emerytura będzie już czysta, kiedy Vauvinet będzie zaspokojony, wrócę do was... Zdradziłabyś tajemnicę mego schronienia. Bądź spokojna, nie płacz, Adelino... Chodzi tylko o jeden miesiąc...
— Dokąd pójdziesz? co poczniesz? co się z tobą stanie? kto się będzie tobą opiekował, nie jesteś już młody! Pozwól mi zniknąć z tobą, wyjedziemy za granicę.
— Więc dobrze, zobaczymy, odparł.
Baron zadzwonił, kazał Maryśce zabrać wszystkie rzeczy i zapakować je pokryjomu w kufry. Następnie, uściskawszy żonę z wylewem tkliwości do której nie była przyzwyczajona, poprosił ją aby go zostawiła chwilę samego, celem spisania instrukcji potrzebnych dla Wiktora. Przyrzekł jej, że nie opuści domu aż w nocy i razem z nią. Skoro baronowa wróciła do salonu, przemyślny starzec wysunął się przez gotowalnię, dopadł przedpokoju i wyszedł oddając Maryśce ćwiartkę papieru, na której napisał: „Wyślijcie moje kufry koleją do Corbeil, do p. Hektora, poste restante, Corbeil.“ Baron, wsiadłszy do dorożki, już gnał przez Paryż, kiedy Maryśka przyniosła baronowej tę kartkę, dodając że pan właśnie wyszedł. Adelina pobiegła do sypialni, drżąc jeszcze mocniej niż kiedykolwiek; dzieci, przerażone, słysząc przeszywający krzyk, pospieszyły tam za nią. Podnieśli zemdloną baronową; trzeba ją było położyć do łóżka, chwycił ją bowiem atak nerwowej gorączki, która miesiąc trzymała ją między życiem a śmiercią.
— Gdzie on jest? były to jedyne słowa, które można było z niej wydobyć.
Poszukiwania za Hektorem okazały się daremne. Oto czemu. Baron kazał się zawieść przed Palais-Royal. Tam, człowiek ten, zmiażdżony bólem i zgryzotą, odzyskał cały swój spryt aby wykonać plan obmyślony w ciągu dni spędzonych w łóżku; przeszedł przez Palais-Royal i najął wykwintną karetę przy ulicy Joquelet. Na rozkaz barona, stangret wjechał w ulicę Ville-l’Eveque, do pałacyku Józefy; na krzyk woźnicy, brama otworzyła się aby przepuścić wspaniały pojazd. Nadeszła Józefa, ściągnięta ciekawością; lokaj oznajmił jej, że jakiś niedołężny starzec, niezdolny wysiąść z powozu, prosi ją aby zeszła na chwilę.
— Józefo! to ja!...
Znakomita śpiewaczka poznała swego Hulota dopiero po głosie.
— Jakto, to ty, biedny stary!... Daję słowo, podobny jesteś do dwudziestofrankówki oberżniętej przez niemieckich żydków i wyszłej z obiegu.
— Niestety, tak! odparł Hulot, wychodzę z objęć śmierci! Ale ty jesteś zawsze piękna! czy będziesz i dobra?
— To zależy, wszystko jest względne! rzekła.
— Słuchaj mnie, ciągnął Hulot. Czy możesz mi dać na kilka dni izdebkę służącego na poddaszu? Jestem bez grosza, bez żadnych widoków, bez chleba, bez emerytury, bez żony, bez dzieci, bez przytułku, bez czci, bez sił, bez przyjaciela, i — gorzej niż to wszystko! — pod groźbą skarżonych weksli...
— Biedny stary! dużo tych bzów! Czy i bez spodni?
— Śmiejesz się, jestem zgubiony! A ja liczyłem na ciebie jak Gourville na Ninon.
— Podobno, jak słyszałam, spytała Józefa, to dama z towarzystwa przywiodła cię do tego stanu? Te kawalarki lepiej umieją od nas skubać kapłona!... Och! wyglądasz jak padlina porzucona przez kruki... przeświecasz poprostu!
— Józefo, czas nagli!
— Wejdź, mój staruszku! jestem sama, a służba cię nie zna. Odpraw powóz. Zapłacony?
— Tak, odparł baron wsparty na ramieniu Józefy.
— Możesz uchodzić, jeżeli chcesz, za mego ojca, rzekła śpiewaczka zdjęta litością.
Posadziła Hulota we wspaniałym salonie, gdzie ją widział ostatni raz.
— Czy to prawda, mój stary, żeś ty zabił brata i stryja, zniszczył rodzinę, obdłużył dom dzieci i schrupał w Afryce rządowe pieniądze ze swoją donzellą?
Baron smutno skinął głową.
— To mi się podoba, wiesz! wykrzyknęła Józefa, zrywając się pełna entuzjazmu. To się nazywa zoperować do czysta! Istny Sardanapal! To jest wielkie! mocne. Taki człowiek jest łajdakiem, ale ma nerw! Tak! wolę takiego utracjusza, palącego się jak ty do kobiet, niż tych zimnych bankierów bez duszy, którzy uchodzą za cnotliwych ludzi, a którzy rujnują tysiące rodzin swemi szacherkami, złotemi dla nich a żelaznemi dla frajerów! Ty zrujnowałeś tylko swoich, oporządziłeś tylko siebie! a przytem ty masz usprawiedliwienie, i fizyczne i moralne...
Przybrała tragiczną pozę deklamując:
To Wenus sama wpiła się w gardziel ofiary...[14]
— Ot, co! zakończyła okręcając się na pięcie.
Hulot uczuł się rozgrzeszony przez występek, występek uśmiechał się doń wśród swego szalonego zbytku. Wielkość zbrodni była tu, jak nieraz dla przysięgłych, okolicznością łagodzącą.
— Czy choć ładna jest, ta twoja dama? spytała śpiewaczka, próbując, jako pierwszą jałmużnę, rozerwać Hulota, którego smutek budził w niej współczucie.
— Na honor, prawie tak jak ty! zręcznie odpowiedział baron.
— I... zna swój fach? tak mi mówiono. Cóż ona ci robiła? Czy lepiej umie odemnie?
— Nie mówmy już o tem, rzekł Hulot.
— Powiadają, że obłaskawiła sobie mojego Crevela, waszego Polaczka i jakiegoś pysznego Brazylijczyka?
— Bardzo możliwe...
— Mieszka w pałacyku nie brzydszym od mego, dostała go od Crevela. Ta łajdaczka dogryza tych, których ja napoczęłam! Dlatego, staruszku, taka ciekawa jestem wiedzieć jaka ona jest, widziałam ją w powozie w Lasku, ale zdaleka... Karabinka mówiła mi, że to skończone ścierwo! Próbuje schrupać Crevela! ale tylko go nadkąsi. Crevel to kutwa! fałszywy poczciwiec, który na wszystko kiwa głową, ale zawsze robi to co chce. Jest próżny, jest lubieżny, ale jego pieniądz jest zimny. Od takich zuchów można mieć, ot, tysiąc do trzech tysięcy na miesiąc, ale zarywają się w ziemię przed grubym wydatkiem, niby osieł nad rzeką. To nie to co ty, mój stary, ty jesteś namiętna sztuka; jak cię przyciśnie, sprzedałbyś własną ojczyznę! Toteż, widzisz, wszystkom gotowa zrobić dla ciebie! Jesteś mi ojcem, tyś mnie w świat wprowadził! to rzecz święta. Czego ci trzeba? Chcesz sto tysięcy franków? będę orać aby ci je wydębić. Co się tyczy kąta i strawy, to głupstwo. Będziesz miał codzień miejsce tu przy stole, dam ci ładny pokój na drugiem piętrze, i sto talarów miesięcznie... na karmelki.
Baron, wzruszony tem przyjęciem, zdobył się na ostatni gest.
— Nie, moja mała, nie, nie przyszedłem tu aby się dać utrzymywać, rzekł.
— W twoim wieku, to tryumf nielada! odparła.
— Oto czegobym pragnął, moje dziecko. Twój książę d‘Hérouville ma olbrzymie posiadłości w Normandji, chciałbym zostać jego rządcą pod przybranem mianem Thoul. Jestem zdolny, uczciwy, bo można skubnąć coś rządowi, a to nie znaczy żeby się miało sięgnąć do cudzej kasy...
— Ej, ej, rzekła Józefa, czem skorupka nasiąknie!...
— Wreszcie, proszę tylko o to, abym mógł żyć w ukryciu przez trzy lata.
— To, to kwestja minuty; rzekła Józefa, wystarczy mi powiedzieć słówko dziś wieczór po obiedzie. Gdybym chciała, książę ożeniłby się ze mną; ale mam jego majątek, chcę więcej!... chcę jego szacunku. To jest pan w wielkim stylu. Szlachetne to, dystyngowne, pyszne jak Ludwik XIV i Napoleon razem, mimo iż taki karzełek. A przytem zrobiłam to, co zrobiła Schontz z Rochefidem; dzięki moim radom zarobił dwa miliony. Ale słuchaj no, stary wisusie... Ja cię znam, ty lubisz kobietki i póty tam będziesz gonił za dziewczętami (a w Normandji są śliczne dziewczęta), aż ci jaki narzeczony lub ojciec kości połamie i książę będzie musiał cofnąć cię z posterunku. Alboż ja nie widzę, ze sposobu w jaki patrzysz na mnie, że młodzieniec jeszcze w tobie nie umarł, jak powiada Fenelon! To nie dla ciebie ta posada. Widzisz, staruszku, człowiek nie zrywa tak łatwo z Paryżem, z nami! Zdechłbyś z nudów w Hérouville!
— Cóż tedy począć? spytał baron, bo u ciebie chcę zostać tylko póty, póki czegoś nie postanowię.
— Słuchaj, chcesz żebym cię ulokowała po mojemu? Słuchaj, stary kochaczu!... Tobie potrzeba kobiet. To dla ciebie najlepsza pociecha. Słuchaj dobrze. Na skraju Courtille, przy ulicy Saint-Maur-du-Temple, znam biedną rodzinę, która posiada skarb: szesnastoletnie dziewczątko, ładniejsze niż ja byłam w tym wieku!... Oho! już ci się oczy świecą! Siedzi to szesnaście godzin nad haftowaniem drogich materji dla kupców bławatnych i zarabia szesnaście su na dzień, su na godzinę, nędza!... Żyje to, modą Irlandzką, kartoflami, i to smażonemi na szczurzem sadle, chleb pięć razy na tydzień, woda z kanałów miejskich, bo woda z Sekwany jest za droga; i nie może otworzyć pracowni na własną rękę, dla braku sześciu czy siedmiu tysięcy franków. Puściłoby się to na każde świństwo aby zdobyć tych kilka tysięcy. Rodziny, żony masz dość, nieprawdaż?... Zresztą nie można być niczem tam, gdzie się było bogiem. Ojciec bez pieniędzy i bez honoru, to w sam raz aby go wypchać i postawić za szybę...
Baron nie mógł się wstrzymać aby się nie uśmiechnąć z tych okrutnych żarcików.
— Otóż, mała Bijou przyniesie mi jutro haftowany szlafroczek, coś rozkosznego: strawili nad tem pół roku, nikt nie będzie miał podobnej materji! Bijou przepada za mną, bo daję jej łakocie i moje stare suknie. Przytem posyłam bony na chleb, na drzewo i mięso jej rodzinie, która połamałaby dla mnie obie nogi primabalerinie, gdybym zechciała. Staram się zrobić trochę dobrego! Och! ja wiem, com wycierpiała, kiedy byłam głodna! Bijou wypaplała mi swoje sekrety. Jest w tej dziewczynie materjał na statystkę w Ambigu-Comique. Bijou marzy o tem aby nosić piękne suknie jak moje, a zwłaszcza aby jeździć powozem. Powiem jej: „Moja mała, czy chcesz pana, który ma...?“ — Ile ty wiosen liczysz?... wtrąciła, siedmdziesiąt dwie?...
— Nie mam już wieku!
— Czy chcesz, spytam jej, pana siedmdziesięciodwuletniego, czyściutki, nie zażywa tabaki, zdrowy jak rydz, i wart niejednego młokosa? Będziecie żyli z sobą jak gołąbki, wniesie ci siedm tysięcy franków do wspólnego interesu, umebluje ci mieszkanko samym mahoniem; wreszcie, jeżeli będziesz grzeczna, zaprowadzi się czasem do teatru. Da ci sto franków miesięcznie dla ciebie, a pięćdziesiąt na dom!“ Ja znam Bijou, to druga ja gdy miałam lat czternaście! Podskoczyłam z radości, gdy ten ohydny Crevel ofiarował mi te nędzne warunki! No i cóż, staruszku, ulokowałbyś się tam na trzy lata? Uczciwe to, porządne, no i będzie miała iluzje na jakie trzy, cztery lata, nie dłużej.
Hulot nie wahał się, zdecydowany był odmówić; ale przez wdzięczność dla poczciwej i dobrej śpiewaczki, która okazywała mu serce na swój sposób, udawał że się waha między występkiem a cnotą.
— No i cóż! czemu przyjmujesz to tak lodowato! odezwała się zdziwiona. Pomyśl! uszczęśliwisz rodzinę złożoną z dziadka, który drepce po mieście, matki która zabija się pracą, i dwóch sióstr (jedna bardzo brzydka), które zjadając sobie oczy zarabiają we dwie trzydzieści dwa su dziennie. To wyrównuje nieszczęście, jakieś sprawił u siebie w domu; odkupujesz swoje winy żyjąc równocześnie jak król.
Aby położyć koniec temu kuszeniu, Hulot uczynił gest człowieka który rachuje pieniądze.
— Nie troszcz się o sposoby i środki, odparła Józefa. Mój książę pożyczy ci dziesięć tysięcy franków: siedm tysięcy na hafciarnię na imię Bijou, trzy tysiące na umeblowanie, a co kwartał, dostaniesz tu na prosty bilecik sześćset pięćdziesiąt franków. Kiedy odzyskasz pensję, oddasz księciu tych siedmnaście tysięcy. Tymczasem będziesz sobie siedział jak u pana Boga za piecem, zaszyty w swojej dziurze tak, że cię policja nie znajdzie. Sprawisz sobie gruby surdut z baji, będziesz wyglądał jak zamożny obywatel przedmiejski. Przezwij się Thoul, jeżeli ci się tak podoba. Ja powiem dziewczynie, że jesteś moim wujem, który zbankrutował w Niemczech; będzie cię cackać jak jakiego króla. Więc tak, ojczulku!... Kto wie, może nie będziesz niczego żałował? Gdybyś się kiedy nudził, zachowaj jaki przyzwoity futerał i przyjedź tu do mnie na obiad i na wieczór.
— Ale ja chciałem poprawić się, ustatkować!... Słuchaj, postaraj mi się o pożyczkę dwudziestu tysięcy, a puszczam się do Ameryki zrobić majątek, jak mój przyjaciel d‘Aiglemont, kiedy Nucingen go zrujnował...
— Ty! wykrzyknęła Józefa; zostawże cnotę sklepikarzom, mieszczuchom, obywatelom Frrrrancji, którzy za wszelki tytuł mają cnotę! Ty! tyś się urodził na co innego niż te dudki; ty jesteś jako mężczyzna tem czem ja jako kobieta; geniuszem naciągania!
— Noc przynosi dobrą radę, pomówimy o tem jutro.
— Zjesz u mnie obiad z księciem. Mój d‘Hérouville przyjmie cię z honorami, jakbyś był zbawcą kraju! a jutro zdecydujesz się na coś. No, głowa do góry, staruszku! Życie, to jest jak surdut: kiedy jest brudne, czyści się go; kiedy jest dziurawe, naprawia się go; ale trzeba być ubranym póki się da!
Ta filozofja występku oraz jej werwa rozprószyły dojmujące zgryzoty Hulota.
Nazajutrz w południe, po dobrem śniadaniu, Hulot ujrzał przed sobą jedno z tych żywych arcydzieł, które sam tylko Paryż zdolny jest produkować dzięki nieustającemu konkubinatowi zbytku i nędzy, występku i uczciwości, zdławionej żądzy i odradzającej się pokusy, które czynią to miasto spadkobiercą Niniwy, Babilonu i cesarskiej Romy. Panna Olimpja Bijou, dziewczynka szesnastoletnia, miała ową cudną twarz godną Madonny, niewinne oczy przyćmione wytężającą pracą, oczy czarne, marzące, z długiemi rzęsami, wilgotne mimo że je wysuszał płomień niedospanych nocy, zgaszone zmęczeniem; przytem cera porcelanowa niemal chorobliwa, usta niby pęknięty owoc granatu, falująca pierś, pełne kształty, ładne ręce, zęby o lśniącej emalji, czarne bujne włosy: — wszystko to spowite w drelich po siedmdziesiąt pięć centymów za metr, przystrojone haftowanym kołnierzykiem, w skórkowych grubych bucikach, w paradnych rękawiczkach za dwadzieścia dziewięć su. Dzieciak, który nie znał własnej wartości, wystroił się jak mógł najlepiej, udając się do wielkiej pani. Baron, znów ujęty w szpony rozkoszy, czuł iż życie całe wydziera mu się oczyma. Zapomniał o wszystkiem wobec tej cudnej istoty. Był niby myśliwy na widok zwierzyny: składa się z fuzji bodaj w obecności samego cesarza!
— Tak, szepnęła mu Józefa do ucha, i nietknięte to, uczciwe! i bez chleba. Oto Paryż! Ja byłam taka!
— Przyjmuję, odparł baron wstając i zacierając ręce.
Skoro Olimpja Bijou wyszła, Józefa spojrzała filuternie na barona.
— Jeżeli nie chcesz mieć zawodu, ojczulku, bądź surowy jak prezydent sądu na swoim fotelu. Trzymaj małą w ryzach, jak Bartolo. Strzeż się Augustów, Hipolitów, Nestorów, Wiktorów, wszystkich!... Ba, skoro to raz będzie ubrane, odziane, niech tylko podniesie główkę, a będziesz tańczył jak... Zajmę się twoją instalacją. Książę spisał się; pożycza, to jest daje ci dziesięć tysięcy franków, a ośm składa u rejenta, który wyliczy ci sześćset franków co kwartał, bo ja się ciebie boję... Cóż, dobra jestem?
— Cudowna!
W dziesięć dni po opuszczeniu rodziny, w chwili gdy wszyscy we łzach otaczali łoże umierającej Adeliny, która szeptała wątłym głosem: „Co się z nim dzieje?“ Hektor, pod nazwiskiem pana Thoul, zamieszkał z Olimpią przy ulicy Saint-Maur i stanął wraz z nią na czele hafciarni zarejestrowanej pod firmą Thoul i Bijou.
Nieszczęście prześladujące jego rodzinę spowodowało w Wiktorze Hulot tę ostatnią przemianę, która udoskonala lub demoralizuje człowieka. Stał się doskonałym. W wielkich burzach życia, naśladujemy owych kapitanów okrętu, którzy, zaskoczeni huraganem, wyrzucają z okrętu większe pakunki. Adwokat wyzbył się swej ukrytej dumy, swojej pewności siebie, napuszonej wymowy i pretensji politycznych. Stał się, jako mężczyzna, tem, czem matka jego była jako kobieta. Pogodził się w duchu ze swoją Celestyną, która, to pewna, nie była ziszczeniem jego marzeń; zrozumiał życie, widząc że powszechne prawo każe zadowalać się wszystkiem w przybliżeniu. Postępowanie ojca przejęło go taką grozą, że poprzysiągł samemu sobie spełniać swoje obowiązki. Uczucia te umocniły się przy łożu matki, w dniu w którym lekarze orzekli że jest ocalona. To pierwsze szczęście nie przyszło samo jedno. Klaudjusz Vignon, który codziennie dowiadywał się o zdrowie pani Hulot w imieniu księcia de Wissemburg, poprosił Wiktora, na nowo obranego posłem, aby zechciał udać się z nim do ministra.
— Ekscelencja, rzekł, pragnie pomówić z panem o pańskich sprawach rodzinnych.
Wiktor Hulot i minister znali się od dawna; toteż marszałek przyjął go ze znamienną i dobrze wróżącą uprzejmością.
— Drogi panie, rzekł stary wojownik, w tym gabinecie przysiągłem stryjowi pańskiemu, marszałkowi, że zaopiekuję się pańską matką. Mówiono mi, że ta święta kobieta wraca do zdrowia; czas tedy opatrzyć wasze rany. Mam tu dla was dwieście tysięcy franków, oddam je panu.
Adwokat uczynił gest godny stryja jego, marszałka.
— Uspokój się pan, rzekł książę z uśmiechem. Jestto fideikomis. Dni moje są policzone, nie będę tu wiecznie, weź pan tedy tę sumę i zastąp mnie wobec swej rodziny. Możesz użyć tych pieniędzy na spłacanie hipotek ciążących na waszym domu. Te dwieście tysięcy franków należą do pańskiej matki i siostry. Gdybym oddał tę sumę pani Hulot, lękałbym się iż strwoni ją przez poświęcenie dla męża; intencją zaś osoby, która powierzyła mi te pieniądze, jest zapewnić kawałek chleba pani Hulot i hrabinie Steinbock, jej córce. Pan jest człowiekiem roztropnym, godnym synem swej szlachetnej matki, prawdziwym bratankiem mego przyjaciela marszałka; cenią pana wysoko tutaj, jak i wszędzie. Bądź tedy aniołem opiekuńczym rodziny; przyjm dziedzictwo po stryju i po mnie.
— Ekscelencjo, rzekł Hulot ściskając rękę ministra, ludzie tacy jak pan wiedzą, że podziękowania w słowach nie znaczą nic; wdzięczności trzeba dowieść.
— Dowiedź mi swojej! rzekł stary żołnierz.
— Co mam uczynić?
— Przyjąć moje propozycje, rzekł minister. Chcą pana mianować syndykiem ministerjum wojny, które w dziale inżynierji ma pełno zawikłanych spraw z przyczyny fortyfikacji Paryża; dalej adwokatem-doradcą przy prefekturze policji oraz konsulentem listy cywilnej. Te trzy stanowiska zapewnią ci ośmnaście tysięcy franków pensji, a nie naruszą twej niezależności. Będziesz głosował w Izbie wedle swoich przekonań politycznych i wedle sumienia... Działaj pan z całą swobodą, śmiało! bylibyśmy w wielkim kłopocie, gdybyśmy nie mieli opozycji narodowej! Wreszcie, kilka słów pańskiego stryja, skreślonych na parę godzin przed skonem, wytyczyło mi postępowanie wobec pani Hulot, którą marszałek tak kochał!... Panie Popinot, de Rastignac, de Navarreins, d‘Espard, de Grandlieu, de Carigliano, de Lenoncourt i de la Bàtie stworzyły dla pańskiej drogiej matki posadę inspektorki dobroczynności. Te panie, przewodniczące towarzystwom dobroczynnym, nie mogą wszystkiego robić same, potrzebują osoby pewnej, któraby je mogła skutecznie zastąpić, odwiedzać nieszczęśliwych, sprawdzać czy kto nie wyzyskuje miłosierdzia, stwierdzać czy pomoc dochodzi do rąk tych którzy o nią prosili, wnikać do domów ubogich wstydzących się żebrać etc. Matka pańska będzie pełnić czynności anioła, będzie miała do czynienia jedynie z księżmi i dobroczynnemi paniami; dadzą jej sześć tysięcy franków na rok i koszta dorożek. Widzisz tedy, młodzieńcze, że jeszcze z grobu człowiek czysty, szlachetny, cnotliwy, opiekuje się swą rodziną. Nazwiska takie jak pańskiego stryja są, i powinny być, w dobrze urządzonych społeczeństwach tarczą przeciw nieszczęściu. Idź pan w ślady stryja, wytrwaj na tej drodze, bo jesteś na niej, wiem o tem.
— Taka delikatność, Ekscelencjo, nie dziwi mnie w przyjacielu mego stryja, rzekł Wiktor. Postaram się odpowiedzieć, książę, wszystkim twoim nadziejom.
— Idź pan prędko pocieszyć rodzinę!... A, powiedz mi, dodał książę wymieniając ucisk dłoni z Wiktorem, czy ojciec pański znikł?
— Niestety, tak.
— Tem lepiej. Nieszczęśnik okazał w tem spryt, na którym mu zresztą nie zbywa.
— Groziły mu terminy wekslowe.
— A! rzekł marszałek, otrzymasz pan z góry półroczną pensję za swoje trzy posady. Zaliczka ta pozwoli panu zapewne wycofać te obligi z rąk lichwiarza. Zobaczę się zresztą z Nucingenem i zdołam może oczyścić pensję pańskiego ojca, w ten sposób że to nie będzie kosztowało grosza ani pana ani ministerjum. Par Francji nie zabił bankiera. Nucingen jest nienasycony, i stara się o koncesję, nie wiem tam na co...
Wróciwszy na ulicę Plumet, Wiktor mógł tedy spełnić zamiar i wziąć do domu matkę i siostrę.
Młody i sławny adwokat miał, za cały majątek, jedną z najpiękniejszych nieruchomości w Paryżu, dom kupiony w r. 1834 w porze projektowanego małżeństwa, a położony przy bulwarach między ulicą de la Paix a ulicą Louis le Grand. Spekulant jakiś wzniósł od strony bulwaru i od ulicy dwa domy, między któremi znajdowała się, otoczona dwoma ogródkami i dziedzińcem, śliczna willa, szczątek dawnych świetności pałacu Verneuil. Młody Hulot, pewien posagu panny Crevel, kupił na licytacji za milion tę wspaniałą posiadłość, na którą wpłacił pięćset tysięcy franków. Ulokował się na parterze, sądząc iż zdoła spłacić resztę należności dochodem z komornego; ale, o ile interesy na domach są w Paryżu pewne, o tyle bywają wolne i kapryśne, zależą bowiem od nieprzewidzianych okoliczności. I tak, bulwar między ulicą de la Paix a ulicą Louis le Grand długo był martwym punktem; porządkowanie jego i strojenie posuwało się tak wolno, że dopiero w r. 1840 wniósł tam handel swoje wspaniałe wystawy, złoto błyszczące za szybą kantorów wymiany, czarodziejstwa mody i szalony zbytek magazynów. Mimo dwustu tysięcy franków, danych córce przez Crevela w czasie gdy to małżeństwo pochlebiało jego miłości własnej i kiedy baron nie zabrał mu jeszcze Józefy, i mimo dwustu tysięcy franków spłaconych przez Wiktora w siedm lat, dług ciążący na nieruchomości sięgał jeszcze pół miliona, a to z przyczyny poświęceń synowskich. Szczęściem, rosnąca wciąż stopa komornego, świetny punkt, zapewniły obecnie obu domom ich pełną wartość. Koszt budowy rozłożony był na przeciąg ośmiu lat, w czasie których adwokat z wielkim wysiłkiem opłacał procenty oraz nieznaczące sumy na kapitał. Kupcy proponowali sami korzystne najmy sklepów, pod warunkiem że kontrakt będzie opiewał na ośmnaście lat. Ceny mieszkań rosły wskutek przesunięcia centrum interesów, które krystalizowało się wówczas pomiędzy Giełdą a kościołem św. Magdaleny; tam skupiały się obecnie polityczne i finansowe władze paryskie. Suma wręczona przez ministra, wraz z zaliczką i podwyżkami komornego, miały uszczuplić dług Wiktora do dwustu tysięcy franków. Dwa czynszowe domy, całkowicie wynajęte, dałyby sto tysięcy rocznie. Jeszcze dwa lata, przez które młody Hulot miał żyć z adwokatury i posad zapewnionych mu przez ministra, a położenie jego stałoby się świetne. Była to niby manna spadła z nieba. Wiktor mógł dać matce całe piętro willi, siostrze zaś drugie piętro, gdzie Bietka miałaby dwa pokoje. Potrójny ten dom, prowadzony przez Bietkę, wytrzymałby wszystkie ciężary i przedstawiałby się przyzwoicie, jak przystało na sławnego adwokata. Gwiazdy trybunału gasły szybko; młody zaś Hulot, rozsądny, wymowny, nieskazitelny, miał posłuch u sędziów i u rajców; badał sprawy gruntownie, nie mówił nic czegoby nie mógł dowieść, nie przyjmował złej sprawy, słowem był chlubą palestry.
Baronowa miała taki wstręt do swego mieszkania przy ulicy Plumet, że zgodziła się przenieść na ulicę Louis-le-Grand. Dzięki względom syna, Adelina zajęła tedy wspaniały apartament; oszczędzono jej wszystkich kłopotów gospodarskich, gdyż Elżbieta podjęła się dokazywać tych samych cudów oszczędności, które spełniała u pani Marneffe, widząc w tem sposób ścigania swą głuchą zemstą tych trzech szlachetnych istot, do których nienawiść jej wzmogła się jeszcze po upadku wszystkich jej nadziei. Raz na miesiąc odwiedzała Walerję, do której wysyłała ją Hortensja, chcąc mieć jakąś wiadomość o Wacławie, oraz Celestyna, bardzo zaniepokojona jawnym i uznanym stosunkiem ojca z kobietą, która zrujnowała i wtrąciła w nieszczęście jej świekrę i siostrę męża. Można się domyślić, że Bietka korzystała z tej ciekawości, aby odwiedzać Walerję tak często jak się jej podobało.
Minęło przeszło półtora roku; zdrowie baronowej poprawiło się, mimo iż drżenie jej nerwowe nie ustąpiło. Weszła w swoje obowiązki, które dawały jej szlachetną rozrywkę w bólu, oraz pokarm dla anielskich cnót jej duszy. Widziała w nich przytem sposób odnalezienia męża, dzięki przypadkom, które wiodły ją we wszystkie dzielnice paryskie. Wśród tego spłacono weksle Vauvineta, i oczyszczono prawie zupełnie emeryturę, która przypadła baronowi Hulot w sumie sześciu tysięcy franków. Wiktor pokrywał wszystkie potrzeby matki i Hortensji dziesięcioma tysiącami procentu od kapitału wręczonego mu w charakterze fideikomisu przez marszałka. Ponieważ płaca Adeliny wynosiła sześć tysięcy franków, suma ta, w połączeniu z sześciotysięczną pensją barona, miała niebawem zapewnić obu paniom dochód dwunastu tysięcy franków, wolny od wszelkiego ciężaru. Biedna kobieta byłaby tedy niemal szczęśliwa, gdyby nie ciągłe obawy o los męża, którego chciałaby widzieć uczestnikiem szczęścia, zaczynającego świtać rodzinie; gdyby nie widok opuszczonej córki, i gdyby nie straszliwe ciosy, jakie bezwiednie zadawała jej Bietka, dając folgę swemu piekielnemu charakterowi.
Scena, która rozegrała się z początkiem marca r. 1843, objaśni może skutki tajemnej a wytrwałej nienawiści Bietki, wciąż wspomaganej przez panią Marneffe. W domu pani Marneffe zaszły dwa doniosłe wypadki. Przedewszystkiem wydała na świat dziecko niezdolne do życia, którego trumienka przyniosła jej dwa tysiące franków renty. Następnie, co się tyczy pana Marneffe, oto jakie nowiny obwieściła Bietka rodzinie za powrotem ze swej wycieczki do pałacyku Walerji:
— Dziś rano, ta okropna Walerja wezwała doktora Bianchon, aby się dowiedzieć, czy lekarze, którzy w wilię orzekli śmierć jej męża, nie omylili się. Doktór oznajmił, że jeszcze tej nocy ten ohydny człowiek stanie się własnością piekła, które go oczekuje. Crevel i pani Marneffe odprowadzili lekarza; a ojciec twój, droga Celestynko, dał mu pięć sztuk złota za tę radosną wiadomość. Wróciwszy do salonu, p. Crevel tańczył po salonie jak baletnik, ściskał tę kobietę i wołał: „Będziesz więc nareszcie panią Crevel!“... Kiedy zaś zostawiła nas samych aby wrócić do łoża męża, który już rzęził, wasz zacny ojciec rzekł do mnie: „Mając Walerję za żonę, zostanę parem Francji! Kupię majątek (dawno mam go na oku), dobra Presles, które chce sprzedać pani de Sérizy. Będę się nazywał Crevel de Presles, zostanę członkiem rady generalnej Seine-et-Oise i posłem. Będę miał syna. Zostanę wszystkiem czem zechcę. — A córka pańska? odparłam. — Ba! to tylko córka, odrzekł; przytem zanadto się zhulociła, a Walerja nie może znieść tych ludzi... Wiktor nigdy nie chciał się pokazać tutaj; poco się bawi w mentora, spartanina, purytanina, filantropa? Zresztą uregulowałem już rachunki z córką; dostała całą schedę po matce i dwieście tysięcy ponadto. Toteż mam prawo robić co mi się podoba. Z zięciem i córką postąpię wedle tego jak się zachowają wobec mego małżeństwa; jacy będą oni, taki będę i ja. Jeżeli będą dobrzy dla macochy, zobaczymy! ja jestem ludzki człowiek!“ Słowem, plótł jak na mękach! i do tego przybierał pozy Napoleona na kolumnie!
Dziesięć miesięcy urzędowego wdowieństwa wymaganego przez kodeks Napoleona, skończyło się przed kilku dniami. Dobra Presles stały się własnością Crevela. Właśnie tego rana Wiktorostwo posłali Bietkę do pani Marneffe, aby zasięgnęła wiadomości co do małżeństwa tej uroczej wdowy z merem Paryża, zarazem członkiem rady generalnej departamentu Seine-et-Oise.
Celestyna i Hortensja, które zbliżyły się mieszkając pod jednym dachem, przebywały prawie ciągle razem. Baronowa, biorąca swoje obowiązki z przesadną sumiennością, oddawała się cała dobroczynności, której poświęcała czas od jedenastej do piątej. Dwie bratowe, zespolone staraniem o dzieci, nad któremi czuwały wspólnie, przebywały tedy razem w domu zajęte jakąś robotą. Doszły do tego, że myślały głośno, tworząc obraz wzruszającej harmonii dwóch sióstr, jednej szczęśliwej, drugiej pogrążonej w melancholji. Nieszczęśliwa siostra, piękna, kipiąca życiem, ożywiona, śmieszka, dowcipna, zadawała pozorami swemi jakgdyby kłam swemu położeniu; druga znowuż, melancholijna, łagodna i spokojna, równa jak sam rozsądek, z natury skłonna do zadumy, sprawiała wrażenie że trawi ją jakaś tajemna zgryzota. Może ten kontrast przyczynił się do ich żywej przyjaźni. Kobiety te użyczały sobie wzajem czego brakowało każdej z nich. Siedząc w altance w ogródku, który kielnia spekulacji oszczędziła dzięki temu iż przedsiębiorca spodziewał się ocalić tych sto stóp kwadratowych dla siebie, radowały się pierwszemi kiściami bzu, tem świętem wiosny. Wiosnę w całej pełni smakuje się jedynie w Paryżu, gdzie przez pół roku Paryżanie żyją zapominając o istnieniu roślinności, wśród ścian kamiennych w których miota się ocean ludzki.
— Celestyno, rzekła Hortensja odpowiadając bratowej, która się żaliła że mąż jej na tak piękny czas siedzi w Izbie, ja uważam że ty nie dość oceniasz swoje szczęście. Wiktor jest aniołem, a ty go czasami dręczysz.
— Moja droga, mężczyźni lubią aby ich dręczyć. Pewne dokuczliwości stanowią dowód przywiązania. Gdyby twoja biedna matka była, nie mówię wymagająca, ale zawsze bliska tego, nie musielibyście z pewnością opłakiwać tylu nieszczęść.
— Bietka nie wraca! rzekła Hortensja. Tak mi pilno mieć jakąś wiadomość o Wacławie!... Z czego on żyje? Od dwóch lat nie zrobił nic.
— Wiktor mówił mi, że któregoś dnia spotkał go z tą wstrętną kobietą, i przypuszcza że to ona utrzymuje go w tem próżniactwie... Ach, gdybyś chciała, droga siostro, mogłabyś jeszcze odzyskać męża.
Hortensja uczyniła głową znak przeczący.
— Wierz mi, położenie twoje stanie się wkrótce nie do zniesienia, ciągnęła Celestyna. W pierwszej chwili, gniew, rozpacz, oburzenie, użyczyły ci sił. Straszliwe nieszczęścia które później spadły na twoją rodzinę: dwie śmierci, ruina, katastrofa ojca, wszystko to zajęło twój umysł i serce; ale teraz, kiedy żyjesz w spokoju i ciszy, nie łatwo zniesiesz pustkę swego życia; że zaś nie możesz, nie chcesz zejść z uczciwej drogi, trzeba ci będzie pojednać się z Wacławem. Wiktor, który cię tak kocha, jest tego samego zdania. Jest coś silniejszego niż nasze uczucia: natura.
— Człowiek tak nikczemny! wykrzyknęła dumna Hortensja. Kocha tę kobietę dlatego że go żywi... Więc to ona zapłaciła jego długi? Mój Boże! dzień i noc myślę o położeniu tego człowieka! Jest ojcem mego dziecka, a brnie w hańbie...
— Popatrz na swoją matkę, kochanie... odparła Celestyna.
Celestyna należała do rodzaju kobiet, które, wysłuchawszy argumentów zdolnych pokonać upór bretońskiego chłopa, zaczynają po setny raz te same wywody. Typ jej twarzy, nieco płaskiej, zimnej i pospolitej, jasno kasztanowate włosy zaczesane gładko, cera, wszystko to wskazywało kobietę rozsądną, bez wdzięku ale i bez słabości.
— Baronowa chciałaby z serca żyć przy zniesławionym mężu, pocieszać go, skryć go w swem sercu przed wszystkiemi oczyma, ciągnęła. Kazała urządzić na górze pokój dla p. Hulot, jakgdyby lada dzień miała go odszukać i sprowadzić.
— Och! matka jest wzniosła! odparła Hortensja, jest wzniosła każdej chwili, codzień, od dwudziestu sześciu lat; ale ja nie jestem taka... Cóż chcesz! wściekam się czasem sama na siebie. Och! ty nie wiesz co to jest, Celestyno, musieć paktować ze sromotą!
— A mój ojciec!... odparła spokojnie Celestyna. Najoczywiściej jest na tej drodze, na której twój zginął. Jest o dziesięć lat młodszy od barona, i był kupcem, to prawda; ale jak to się skończy? Ta pani Marneffe zrobiła sobie z ojca swego pieska; włada jego majątkiem, każdą jego myślą i nic nie jest w stanie ojca otrzeźwić. Drżę, iż lada chwila się dowiem, że zapowiedzi już ogłoszono! Wiktor chce jeszcze próbować walczyć; uważa za swój obowiązek pomścić społeczeństwo, rodzinę, i zażądać od tej kobiety rachunku ze wszystkich jej zbrodni. Ach, droga Hortensjo, szlachetne dusze takie jak Wiktor, serca jak nasze, zbyt późno uczą się poznawać świat i jego sposoby! To co ci mówię, siostro, to tajemnica; powierzam ci ją, bo i ciebie dotyczy; ale ani słowem, ani gestem, nie zdradź jej ani przed Elżbietą, ani przed matką, ani przed nikim, gdyż...
— Otóż i Bietka! rzekła Hortensja. No i cóż, kuzynko, co słychać w piekle przy ulicy Barbet?
— Źle słychać dla was, moje dzieci. Twój mąż, droga Hortensjo, bardziej niż kiedykolwiek szaleje dla tej kobiety, która, przyznaję to, kocha się w nim jak warjatka. — Twój ojciec, droga Celestyno, zaślepiony jest iście po królewsku. To jeszcze nic, patrzę na to co dwa tygodnie, i doprawdy szczęśliwa jestem, że nigdy nie doświadczyłam co to mężczyzna... To istne bydlęta. Za pięć dni, Wiktor i ty, drogie maleństwo, pożegnacie się z majątkiem ojca.
— Czy wyszły zapowiedzi?... spytała Celestyna.
— Tak, odparła Bietka. Broniłam przed chwilą waszej sprawy. Powiedziałam temu potworowi, który idzie w ślady tamtego, że, gdyby zechciał wydobyć was z kłopotu oczyszczając wasz dom, umielibyście być wdzięczni i zgodzilibyście się przyjąć macochę.
Hortensja wzdrygnęła się.
— Wiktor zdecyduje... odparła chłodno Celestyna.
— Czy wiecie, co mi odpowiedział pan mer? ciągnęła Elżbieta „,Wolę ich zostawić w kłopotach; konie poskramia się tylko głodem, bezsennością i cukrem!“ Baron Hulot więcej był wart od Crevela... Tak więc, drogie dzieci, pożegnajcie się ze spadkiem. I co za majątek! Ojciec zapłacił trzy miliony za Presles, i jeszcze zostało mu trzydzieści tysięcy renty! Och! on nie ma dla mnie tajemnic. Myśli kupić pałac książąt Navarreins przy ulicy du Bac. Pani Marneffe ma osobiście czterdzieści tysięcy renty. — Ach, otóż i nasz anioł stróż, twoja matka!... zawołała słysząc turkot powozu.
Istotnie baronowa ukazała się niebawem w ganku i przyłączyła się do rodzinnego grona. Mając lat pięćdziesiąt pięć, doświadczona tyloma nieszczęściami, drżąc bezustanku jakgdyby w napadzie febry, Adelina, blada i pomarszczona, zachowała piękną figurę, wspaniałe linie i wrodzoną szlachetność gestu. Każdy, kto ją ujrzał, mówił: „Musiała być bardzo piękna!“ Trawiona zgryzotą że nie wie nic o mężu, że nie może mu dać schronienia w tej oazie paryskiej, w spokoju, ciszy i dobrobycie jakiemi niebawem rodzina miała się cieszyć, była żywym obrazem majestatycznej ruiny. Po każdym zgasłym błysku nadziei, po każdej bezowocnej próbie, Adelina wpadała w czarną melancholję, która przywodziła do rozpaczy jej dzieci. Oczekiwano niecierpliwie baronowej, która wyruszyła rano z cieniem nadziei. Pewien generalny intendent, który zawdzięczał Hulotowi swoją karjerę urzędniczą, mówił, iż widział barona w loży teatru Ambigu-Comique z kobietą cudnej piękności. Adelina udała się do barona Vernier. Dygnitarz ten, twierdząc iż widział swego protektora i utrzymując że zachowanie jego z tą kobietą świadczyło o czułym stosuneczku, objaśnił zarazem panią Hulot, że jej mąż, nie chcąc widocznie go spotkać, wyszedł o wiele przed końcem przedstawienia. Wyglądał jakby był w gronie rodziny, a strój jego świadczył o ukrytym niedostatku, dodał na zakończenie.
— I cóż? spytały baronowej trzy kobiety.
— A więc jest w Paryżu, odparła Adelina, i to już jest dla mnie błysk szczęścia wiedzieć że jest blisko nas.
— Nie wydaje się, aby się poprawił! rzekła Bietka, kiedy Adelina opowiedziała całą rozmowę z baronem Vernier. Widocznie żyje z jakąś gryzetką. Ale skąd on może brać pieniądze? Założyłabym się, że wyciąga je od dawnych kochanek, od Jenny Cadine albo od Józefy.
Drżenie nerwowe baronowej wzmogło się; otarła łzy, które jej napłynęły do oczu i podniosła bolesny wzrok do nieba.
— Nie sądzę, aby wielki oficer Legii honorowej mógł spaść tak nisko, rzekła.
— Dla swojej przyjemności, odparła Bietka, czegóżby on nie zrobił? okradł skarb, okradnie i prywatnych, zabije może...
— Och! Elżbieto! wykrzyknęła baronowa, zachowaj te myśli dla siebie.
W tej chwili Ludwika zbliżyła się do grupy rodzinnej, do której przyłączyło się dwóch Hulocików i mały Wacio, sprawdzając czy w kieszeniach babki niema łakoci.
— Co tam, Ludwiko?... spytano.
— Człowiek jakiś chce się widzieć z panną Fischer.
— Co za człowiek? rzekła Elżbieta.
— Och, proszę panienki, w łachmanach, na sobie ma pełno kłaków jak jaki tapicer, czerwony nos, czuć go winem i wódką... O, jeden z tych robotników, co to pięć dni w tygodniu świętują.
Ten niezbyt zachęcający opis sprawił, iż Elżbieta żywo pobiegła na podwórze domu położonego od ulicy Louis-le-Grand, gdzie zastała człowieka pykającego z artystycznie opalonej fajki.
— Po-co tu przychodzicie, ojcze Chardin? rzekła. Umówione jest, że macie być w pierwszą sobotę każdego miesiąca w bramie pałacu Marneffe, przy ulicy Barbet-de-Jouy; czekałam tam na was pięć godzin, a was nie było!...
— Byłem, czcigodna i litościwa paniusiu! odparł tapicer; ale była właśnie honorowa pulka w kawiarni Uczonych przy ulicy Coeur-Volant, a każdy ma swoją pasję. Moja, to bilard. Gdyby nie bilard, jadałbym na srebrze; bo zważ to pani dobrze! rzekł szukając jakiegoś papieru w podartych spodniach, bilard pociąga za sobą kieliszeczek i śliweczkę moczoną... Jak we wszystkich pięknych rzeczach, rujnują nas dodatki. Znam naszą umowę, ale stary jest w takich opałach, że przyszedłem tu na grunt zakazany... Gdyby nasze włosie było czystem włosiem człowiek by na nim łatwo zaspał, ale jest mięszane, o!... Bóg jest nie dla wszystkich, jak mówią; ma swoje sympatje; to mu wolno. Oto pismo pani szanownego krewniaka, który znowuż ma wielką sympatję do materaca... To jego opinia polityczna.
Ojciec Chardin starał się nakreślić w powietrzu jakieś zygzaki wskazującym palcem prawej ręki.
Nie słuchając go, Bietka odczytała tych parę wierszy:
„Droga kuzynko, bądź moją opatrznością. Daj mi dziś trzysta franków

„Hektor“.

— Na co on chce tyle pieniędzy?
— Go-o-spodarz! rzekł ojciec Chardin, wciąż siląc się kreślić arabeski. A przytem mój syn wrócił z Algieru przez Hiszpanię, Bajonnę i... wbrew swemu zwyczajowi, nic nie przywiózł; bo to skończone la-a-daco, z prze-e-proszeniem pani, mój synalek. Cóż pani chce? głodny jest; ale on odda pani wszystko co my mu pożyczymy, bo ma na oku jeden interes; hoho, ma pomysły, które go mogą zawieść daleko...
— Do kryminału! odparła Elżbieta. To morderca mego stryja; tego mu nie zapomnę.
— On! onby kurczęcia nie był zdolny zabić, szacowna paniusiu.
— Ot, masz tu trzysta franków, wyjmując z sakiewki piętnaście sztuk złota. Idź, i nie pokazuj się tu nigdy.
Odprowadziła ojca owego magazyniera z Algieru aż do bramy, gdzie pokazała pijanego starca odźwiernemu.
— Ile razy ten człowiek tu przyjdzie (gdyby przypadkiem wrócił), nie wpuścicie go i powiecie że mnie niema. Gdyby się dowiadywał czy nie mieszka tu młody p. Hulot, albo pani baronowa, powiecie mu, że wcale nie znacie tych osób...
— Dobrze, proszę pani.
— Stracicie miejsce, jeśli palniecie głupstwo, choćby mimowoli, rzekła stara panna odźwiernej do ucha. — Wiktorze, rzekła do wchodzącego adwokata, grozi ci wielkie nieszczęście.
— Jakie?
— Pani Marneffe będzie za kilka dni macochą twojej żony.
— To jeszcze zobaczymy, odparł Wiktor.
Od pół roku, Bietka wypłacała regularnie małą pensyjkę swemu protektorowi, baronowi Hulot, którego ona z kolei została protektorką. Znała sekret jego mieszkania i syciła się łzami Adeliny, której, ilekroć widziała ją wesołą i pełną nadziei, rzucała, jak w tej chwili: „Bądź na to przygotowana, że lada dzień wyczytasz nazwisko Hektora w rubryce sądowej“. I w tem, jak poprzednio, posunęła się w zemście za daleko. Obudziła czujność Wiktora. Wiktor postanowił skończyć z tym mieczem Damoklesa, wciąż ukazywanym przez Elżbietę, i z tym demonem niewieścim, który sprowadził tyle nieszczęść na jego matkę i na całą rodzinę. Książę Wissemburg, który znał prowadzenie pani Marneffe, popierał tajemne zamysły adwokata. Przyrzekł mu, tak jak może przyrzec prezydent ministrów, sekretną pomoc policji w tem aby otworzyć oczy Crevelowi i ocalić jego fortunę ze szponów szatańskiej kurtyzany, której nie mógł przebaczyć ani śmierci marszałka Hulot ani doszczętnej ruiny Radcy Stanu.
Te słowa: „Wyciąga pieniądze od dawnych kochanek“, prześladowały baronową całą noc. Podobnie jak beznadziejnie chorzy, którzy się oddają w ręce szarlatanom, jak ludzie którzy doszli do ostatniego dantejskiego kręgu rozpaczy, lub jak tonący którzy biorą kij pływający po wodzie za linę, uwierzyła w końcu w tę podłość, której samo przypuszczenie zrazu ją oburzyło, i wpadła na myśl wezwania na pomoc jednej z tych wstrętnych kobiet. Nazajutrz rano, nie poradziwszy się dzieci, nie mówiąc słowa nikomu, udała się do panny Józefy Mirah, primadony królewskiej akademii muzycznej, aby tam znaleźć lub stracić nadzieję, która jej błysła nakształt błędnego ognika. W południe, służąca sławnej śpiewaczki wręczyła swej pani bilet baronowej Hulot, oznajmiając, że ta osoba czeka przy drzwiach, kazawszy spytać czy pani ją przyjmie.
— Mieszkanie sprzątnięte?
— Tak, proszę pani.
— Kwiaty zmienione?
— Tak, proszę pani.
— Powiedz Janowi, niech rzuci okiem czy niczego nie brakuje zanim wprowadzi tę panią, dla której macie być wszyscy z największym szacunkiem. Idź i wracaj mnie ubrać, bo chcę być piękna jak wszyscy djabli!
Podeszła do wielkiego lustra.
— Trzeba się wystroić! rzekła sobie. Występek musi być pod bronią w obliczu cnoty! Biedna kobieta! czego ona chce odemnie?... Dziwnie mi nieswojo, oglądać tę

Wzniosłą nieszczęścia ofiaręl...

Kończyła śpiewać tę słynną arję, kiedy wróciła panna służąca.
— Proszę pani, rzekła, ta pani dostała nerwowej drżączki...
— Podaj kwiat pomarańczowy, rumu, bulionu!...
— Próbowałam, proszę pani, ale odmówiła wszystkiego, powiadając że to małe niedomaganie, podrażnienie nerwów...
— Gdzieście ją wprowadzili?
— Do wielkiego salonu.
— Żywo, dziewczyno! Dalej, moje najładniejsze pantofle, szlafroczek z haftem Bijou, zatrzęsienie koronek. Uczesz mnie tak, żeby nieboże zgłupiało... Ta kobieta to mój kontrast! I niech powiedzą tej damie (bo to prawdziwa dama, moje dziecko! ba jeszcze więcej, to coś, czem ty nie będziesz nigdy: kobieta, której modły wybawiają duszę z waszego czyśćca!) niech jej powiedzą że jestem w łóżku, że grałam wczoraj, że wstaję...
Baronowa, wprowadzona do największego z salonów Józefy, nie zważyła jak jej czas przeszedł, mimo że czekała dobre pół godziny. Salon ten, już odnawiany od czasu jak Józefa zajmowała pałacyk, obity był jedwabiem koloru massaca ze złotem. Zbytek, jaki niegdyś wielcy panowie rozwijali w swoich kawalerskich domkach i którego tyle świetnych szczątków świadczy o szaleństwach usprawiedliwiających ich miano (folies), lśnił całem udoskonaleniem nowoczesnych środków w czterech na oścież otwartych pokojach, w których niewidoczny kaloryfer utrzymywał miłą temperaturę. Oszołomiona baronowa przyglądała się każdemu artystycznemu cacku z głębokiem zdumieniem. Znajdowała tam wytłómaczenie owych fortun topniejących w tyglu, pod którym rozkosz i próżność utrzymują żarzący płomień. Ta kobieta, która, od dwudziestu sześciu lat, żyła wśród zimnych relikwij zbytku z epoki Cesarstwa, której oczy oglądały wyblakłe kwiaty dywanów, zczerniałe bronzy, jedwabie spełzłe jak jej serce, ujrzała potęgę uroków występku widząc jej rezultaty. Nie można było nie zazdrościć tych pięknych rzeczy, tych cudownych wytworów, na które złożyli się wszyscy nieznani wielcy artyści, tworzący dzisiejszy Paryż i jego czarodziejską produkcję. Wszystko tam zdumiewało doskonałością unikatu. Modele zostały zniszczone; toteż kształty, posążki, rzeźby, wszystko było oryginałem. Było to ostatnie słowo dzisiejszego zbytku. Posiadać rzeczy nie spospolitowane przez dwa tysiące bogatych mieszczuchów, którzy biorą za zbytek natłoczenie bogactw zawalających wszystkie magazyny, — oto cecha prawdziwego zbytku, zbytku nowoczesnych wielkich panów, meteorów paryskiego firmamentu. Oglądając żardinjery pełne egzotycznych kwiatów, zdobne cyzelowanemi bronzami w rodzaju tak zwanym Boulle‘a, baronowa przeraziła się ilością bogactw zawartych w tem mieszkaniu. Uczucie to musiało nieodzownie objąć i osobę, którą opływał ten strumień zbytku. Adelina pomyślała, że Józefa Mirah, której portret, pendzla Józefa Bridau[15], jaśniał w sąsiednim buduarze, jest genialną śpiewaczką, drugą Malibran, i spodziewała się ujrzeć istną lwicę. Żałowała że przyszła. Ale pchało ją uczucie tak silne, tak naturalne, poświęcenie tak pozbawione rachuby, że zebrała całą odwagę aby znieść to spotkanie. Przytem spodziewała się zaspokoić swoją palącą ciekawość, przejrzeć urok jaki posiadają te kobiety, umiejące wycisnąć tyle złota ze skąpych pokładów paryskiego gruntu. Baronowa przyjrzała się sobie, aby sprawdzić czy nie razi zbytnio na tle całego tego zbytku; ale nie: godnie wyglądała w aksamitnej sukni, którą stroił kołnierz ze wspaniałej koronki; aksamitny kapelusz tego samego koloru również był jej do twarzy. Widząc, że zawsze jest imponująca jak królowa, która pozostaje królową nawet gdy ją złożą z tronu, pomyślała, że szlachectwo nieszczęścia warte jest szlachectwa talentu. Usłyszała, że drzwi otwierają się i zamykają; wreszcie ujrzała Józefę. Śpiewaczka podobna była do Judyty Allorisa, niezapomnianej dla wszystkich, którzy ją widzieli w pałacu Pitti przy drzwiach wielkiego salonu: ta sama dumna poza, ta sama cudna twarz, swobodnie spięte czarne włosy. Żółty szlafroczek zahaftowany tysiącem kwiatów, zupełnie był podobny do brokatu, który odziewa nieśmiertelną mężobójczynię stworzoną przez siostrzeńca wielkiego Bronzino.
— Pani baronowo, zawstydza mnie zaszczyt, jaki mi pani wyświadcza przychodząc tutaj, rzekła śpiewaczka, która postanowiła sobie dobrze odegrać rolę wielkiej damy.
Podsunęła baronowej fotel, sama biorąc taburecik. Oceniła minioną piękność tej kobiety i odczuła głęboką litość na widok tej nerwowej drżączki, która za najmniejszem wzruszeniem stawała się niemal konwulsyjna. Jednem spojrzeniem odczytała świętość tego życia, które niegdyś opisywali jej Crevel i Hulot; i nietylko odeszła ją myśl walczenia z tą kobietą, ale ukorzyła się przed tą wielkością, zrozumiała ją. Wielka artystka uczuła podziw dla tego, z czego drwiła kurtyzana.
— Pani, przywiodła mnie tu rozpacz, która nie pozwala przebierać w środkach...
Gest Józefy dał uczuć baronowej, że zraniła tę, od której spodziewała się tak wiele. Spojrzała na artystkę. Błagalne to spojrzenie zgasiło płomień w oczach Józefy; uśmiechnęła się. Ta niema gra między dwiema kobietami miała swoją straszliwą wymowę.
— Oto już półtrzecia roku jak mąż mój opuścił rodzinę, i nie wiem gdzie jest, mimo iż wiem że mieszka w Paryżu, podjęła wzruszonym głosem baronowa. Sen nasunął mi myśl, niedorzeczną może, że los jego nie jest pani obcy. Gdyby pani mogła ułatwić mi widzenie z mężem, och, pani, modliłabym się za panią codzień, póki mego życia tu na ziemi...
Dwie wielkie łzy, które zabłysły w oczach śpiewaczki, zwiastowały jej odpowiedź.
— Pani, rzekła z akcentem głębokiej pokory, wyrządziłam jej dużo złego, nie znając pani; ale teraz, kiedy mam szczęście oglądać w pani osobie najwyższy obraz cnoty na ziemi, wierzaj mi, iż czuję cały ciężar mojej winy, odczuwam szczery żal; toteż niech pani będzie pewna, iż zdolna jestem do wszystkiego aby to zło naprawić!...
Ujęła rękę baronowej i, nim ta zdołała przeszkodzić, ucałowała ją z największem uszanowaniem; posunęła się nawet do tego iż zgięła kolano. Następnie podniosła się dumnie, jak gdyby wchodziła na scenę w roli Matyldy, i zadzwoniła.
— Śpiesz, rzekła do kamerdynera, weź konia, niech padnie jeżeli trzeba, ale znajdź mi małą Bijou, przy ulicy Saint-Maur-du-Temple. Sprowadź mi ją, wsadź do powozu i zapłać woźnicę aby jechał galopem. — Pani, rzekła wracając do baronowej i przemawiając głosem pełnym szacunku, powinna mi pani przebaczyć. Skoro tylko zdobyłam księcia d‘Hérouville, natychmiast odprawiłam barona, dowiedziawszy się, że rujnuje dla mnie rodzinę. Co mogłam uczynić więcej? W teatralnej karjerze, w początkach, jakiś protektor jest nieodzowny. Płaca nasza nie pokrywa połowy wydatków, bierzemy sobie tedy takich czasowych mężów... Nie zależało mi na panu Hulot, który skłonił mnie do porzucenia pewnego bogacza, próżnego a głupca. Stary Crevel byłby się ze mną z pewnością ożenił...
— Mówił mi to, wtrąciła baronowa.
— Widzi więc pani! byłabym dziś uczciwą kobietą, żoną tylko jednego legalnego męża!
— Dużo rzeczy panią usprawiedliwia, rzekła baronowa, Bóg to osądzi. Co do mnie, nie tylko nie zamierzam pani robić wymówek, ale przyszłam przeciwnie zaciągnąć wobec pani dług wdzięczności.
— Będzie już blisko trzy lata, jak myślę o potrzebach pana barona...
— Pani! wykrzyknęła baronowa, której łzy napłynęły do oczu. Och! czem mogę odwdzięczyć? mogę się tylko modlić...
— Ja i książę d‘Herouville, ciągnęła śpiewaczka, szlachetne serce, prawdziwy wielki pan...
I Józefa opowiedziała zagospodarowanie i „małżeństwo“ pana Thoul.
— Zatem, rzekła baronowa, dzięki pani, mężowi memu nie zbywało na niczem?
— Staraliśmy się o to, pani.
— A gdzie jest?
— Książę mówił mi, jakieś pół roku temu, że baron, znany jego rejentowi pod nazwiskiem pana Thoul, wyczerpał sumę ośmiu tysięcy franków, z których miał pobierać co kwartał równe raty, odparła Józefa. Ani ja, ani p. d‘Hérouville nie słyszeliśmy nic o baronie. Życie nasze, w teatrze, jest tak gorączkowe, tak zajęte, że nie mogłam rozbijać się za starym Thoul. Przypadkowo, od pół roku, Bijou, moja hafciarka, a jego... jak mam powiedzieć?
— Jego kochanka, rzekła pani Hulot.
— Jego kochanka, powtórzyła Józefa, nie była tutaj. Może panna Olimpja Bijou się rozwiodła. W naszym okręgu[16] rozwód zdarza się często.
Józefa wstała, wybrała co najrzadsze kwiaty z żardinierek i zrobiła prześliczny, czarujący bukiet dla pani Hulot. Baronowa, musimy wyznać, zawiodła się zupełnie w swoich oczekiwaniach. Podobnie jak poczciwe mieszczuchy uważają genialnych ludzi za rodzaj potworów, które jedzą, piją, chodzą, mówią zupełnie inaczej niż inni ludzie, tak baronowa spodziewała się ujrzeć Józefę-czarodziejkę, Józefę-śpiewaczkę, pełną dowcipu i pokus kurtyzanę; ujrzała spokojną i taktowną kobietę, talent uszlachetniony poczuciem swej wartości, prostotę aktorki, która wie, że co wieczór jest królową. Więcej jeszcze, ujrzała kobietę lekkiego życia, która spojrzeniem swojem, pozą, obejściem, oddawała pełny i doskonały hołd kobiecie cnotliwej, Matce bolesnej ze świętego hymnu, i która stroiła kwiatami jej rany, tak jak we Włoszech stroi się kwiatami Madonnę.
— Pani, oznajmił lokaj wróciwszy po pół godzinie, stara Bijou już idzie; ale małej Olimpji niech się pani nie spodziewa. Hafciarka pani porosła w pierze; wyszła za mąż...
— Na wiarę?... spytała Józefa.
— Nie, proszę pani, naprawdę za mąż. Jest na czele wspaniałego zakładu, wyszła za mąż za właściciela wielkiego magazynu konfekcji, w który włożono miliony, na bulwarze des Italiens, hafciarnię zaś zostawiła siostrze i matce. Nazywa się pani Grenouville. Ten kupiec, bogacz całą gębą...
— Taki Crevel!
— Tak, pani, odparł kamerdyner. Przyznał w intercyzie pannie Bijou trzydzieści tysięcy renty. Jej starsza siostra podobno także ma wyjść za bogatego rzeźnika.
— Zdaje się, że źle stoi pani sprawa, rzekła śpiewaczka do baronowej. Pana barona niema już tam gdzie go umieściłam.
W dziesięć minut później, oznajmiono panią Bijou, Józefa przez ostrożność poprosiła baronową do buduaru zasuwając portjerę.
— Krępowałaby ją pani, nie wygadałaby się z niczem, domyślając się że pani ma w tem jakiś interes. Niech mi pani pozwoli ją wyspowiadać! Niech się pani schowa, będzie pani słyszała wszystko. Tę scenę grywa się równie często w życiu jak w teatrze. — I cóż, pani Bijou, rzekła śpiewaczka do starej, odzianej w tartanową suknię niby odźwierna w święto, jesteście tedy wszyscy szczęśliwi? Udało się waszej córce!
— Och! szczęśliwi! Córka daje nam sto franków miesięcznie, a sama jeździ powozem, jada na srebrze, jest milonerką!... Olimpka mogłaby nas wyciągnąć z naszej biedy. W moim wieku, pracować!... To się nazywa dobrodziejstwo?
— To brzydko, że jest niewdzięczna, bo przecież pani zawdzięcza swą urodę, odparła Józefa; ale dlaczego nie przyszła mnie odwiedzić? Wszak to ja wydobyłam ją z nędzy, swatając ją memu wujowi...
— Tak, pani, panu Thoul!... Ale to już starowina, do niczego...
— Cóżeście z nim zrobili? Czy jest u was?... Źle zrobiła, że z nim zerwała; p. Thoul ma teraz miliony...
— Och, Boże miłosierny, rzekła stara Bijou; toż samo jej mówiłam, kiedy mu tak zalewała sadła za skórę. Biedny stary, to była sama dobroć! O, ależ mu ona dojadła. Widzi pani, Olimpka wdała się w złe towarzystwo!
— Jakto?
— Poznała się, z przeproszeniem pani, z jednym klakierem, siostrzeńcem starego tapicera z przedmieścia Saint-Marceau. Ot, nygus, nieroba, jak każdy ładny chłopiec; wisi przy teatrze! no i lecą na niego wszystkie dziewczęta z bulwaru du Temple, gdzie on pcha nowe sztuki, jak mówi, i robi klakę aktorkom. I jak sobie żyje! Rano, śniadanie, i to nie byle jakie; przed teatrem, obiadek, dobrze podlany; do kieliszka i do bilardu to już ma pociąg od urodzenia. „To nie jest żaden fach!“ mówiłam Olimpce.
— Niestety, to jest fach, wtrąciła Józefa.
— Słowem, Olimpka straciła głowę dla tego chłopca, który, proszę pani, obracał się w bardzo lichem towarzystwie; o mało że go nie nakryli w pewnym szynku gdzie bywają złodzieje; ale wstawił się za nim pan Braulard[17], szef klaki. Nosi to złote kolczyki, żyje to z próżniactwa, za pieniądze bab które szaleją za takiemi cacusiami! Przejadał wszystko co p. Thoul dawał Olimpce. Zakład szedł bardzo licho. Co wpłynęło z haftu, to szło na bilard. Otóż, proszę ja pani, ten glancuś miał ładną siostrę, która robiła toż samo co i brat, ot, zdzira, w dzielnicy studenckiej.
— Loretka z Chaumière, rzekła Józefa.
— Tak, właśnie, odparła stara Bijou. Otóż, Idamor (przezwał się Idamor, to taki jego pseudonim, bo nazywa się Chardin), Idamor wpadł na to, że panin wuj musi mieć o wiele więcej pieniędzy niż się przyznaje, i wkręcił, bez wiedzy mojej córki, Elodję, swoją siostrę (przezwał ją tak po teatralnemu) do nas za robotnicę. Boże miłosierny! wszystko przewróciła do góry nogami, zeświniła wszystkie dziewczęta, tak że, z przeproszeniem pani, i zgrzebłemby ich nie doczyścił... I dokazała tyle, że wzięła dla siebie ojca Thoul, i zabrała go, tak iż z tego mieliśmy kłopoty, niby skróś tych weksli. Jeszcze do dziś nie zdołaliśmy się wypłacić, ale moja córka, która została w interesie, pilnuje terminów. Kiedy Idamor widział, że ma starego w garści (niby przez siostrę), puścił kantem moją biedną dziewczynę, i teraz żyje z amantką z Funambules... I stąd poszło małżeństwo mojej córki, jak pani zaraz zobaczy...
— Ale pani wie, gdzie mieszka ów tapicer?... spytała Józefa.
— Stary Chardin? Alboż takie tałałajstwo mieszka?... Pijany jest od szóstej rano, zrobi jeden materac na miesiąc, siedzi cały miesiąc po szynkach i rżnie w bilard... Wygra codzień dwie, trzy pule, i pije...
— Ale Idamor wiadomo gdzie pracuje; przy pomocy mego przyjaciela Braulard, znajdziemy go.
— Niewiadomo, proszę pani, bo to wszystko, to działo się już z pół roku temu. Idamor to jeden z tych, co to najpierw mają do czynienia z policją, potem z sądem, a potem... no!...
— Na paszę! rzekła Józefa.
— Ba! pani zna wszystko, rzekła z uśmiechem stara Bijou. Gdyby córka nie poznała tego łobuza, byłaby... Ale i tak miała szczęście, powiem pani; bo p. Grenouville rozkochał się w niej tak, że się z nią ożenił...
— Jakże przyszło do tego małżeństwa?
— Z deszperacji, proszę pani. Kiedy Olimpka zobaczyła, że glancuś puścił ją dla tej amantki (niby co go żywiła ze swego), dalejże go prać po gębie!... No i kiedy straciła jeszcze ojca Thoul, który byłby w ogień za nią skoczył, chciała już plunąć na wszystkie mężczyzny. Wtedy p. Grenouville, który dużo bierał od nas, dwieście haftowanych szalów chińskich na kwartał, chciał ją pocieszyć; ale, szczerze czy nie, ona nie chciała o niczem słyszeć inaczej jak przez parafię. „Chcę być uczciwą!... powtarzała ciągle, albo sobie koniec zrobię.“ I wytrzymała. P. Grenouville zgodził się z nią ożenić, pod warunkiem, że się nas wyrzeknie, no i przystaliśmy...
— Za gotówkę? spytała bystra Józefa.
— Tak, pani, dziesięć tysięcy franków, i rentę dla mego ojca, który nie może już pracować.
— Prosiłam córki pani, aby dbała o szczęście mego wuja, a ona wepchnęła go w błoto! To wstrętne. Nie zrobię już nic dla nikogo! Oto co znaczy bawić się w dobroczynność!... Stanowczo, dobroczynność dobra jest tylko jako spekulacja. Olimpka powinna mnie była bodaj uprzedzić o tych szacherkach. Jeżeli mi odnajdziecie, do dwóch tygodni, ojca Thoul, dam wam tysiąc franków...
— To bardzo ciężko, proszę łaski pani, ale tysiąc franków, o, to ładny pieniądz: postaramy się...
— Żegnam panią, pani Bijou.
Wchodząc do buduaru, śpiewaczka zastała panią Hulot zupełnie zemdloną; ale, mimo utraty zmysłów, wciąż trzęsła się swojem nerwowem drżeniem, tak jak członki przeciętej żmiji rzucają się jeszcze. Mocne sole, zimna woda, wszystkie zwyczajnie używane środki, przywróciły baronowej życie, lub, można rzec raczej, świadomość bólu.
— Och, pani, jakże on nisko upadł!... rzekła poznając śpiewaczkę i widząc że jest z nią sama.
— Odwagi, pani, odparła Józefa, która siadła na poduszce u stóp baronowej i całowała jej ręce, odnajdziemy go; a jeżeli jest w błocie, no, to się umyje. Niech mi pani wierzy, dla osób dobrze wychowanych, to kwestja ubrania... Niech mi pani pozwoli okupić moje winy wobec pani, bo widzę jak pani jest przywiązana do męża, skoro pani tu przyszła. Ano cóż, nieboraczek; lubi kobietki... Ha, widzi pani, gdyby pani miała trochę naszego szyku, byłaby go pani utrzymała przy sobie; stałaby się pani dla niego tem, czem my umiemy być: wszystkiemi kobietami dla jednego mężczyzny. Rząd powinienby założyć szkołę gimnastyki dla uczciwych kobiet! Ale rządy są tak obłudne... są w rękach ludzi, których w rękach mamy my! Żal mi ludów któremi rządzą!... Ale chodzi o to aby pani pomóc, a nie aby żartować... A więc, niech pani będzie spokojna, wraca do domu i nie trapi się już. Przyprowadzę pani jej Hektora takim, jakim był przed trzydziestu laty.
— Och, pani, chodźmy do tej pani Grenouville! rzekła baronowa; ona musi coś wiedzieć; może dziś jeszcze zobaczę męża, może zdołam go zaraz wyrwać z nędzy, z hańby...
— Pani, z góry dowiodę pani mojej głębokiej wdzięczności za zaszczyt jaki mi pani uczyniła; a dowiodę jej, nie afiszując śpiewaczki Józefy, kochanki księcia d‘Hérouville, obok najpiękniejszego, najświętszego obrazu cnoty. Zanadto panią poważam, aby się pokazywać obok pani. To nie jest pokora komedjantki, ale hołd jaki pani oddaję. Patrząc na panią, żałuję, że nie poszłam tą drogą co pani, mimo cierni, które kaleczą ci ręce i nogi! Ale, cóż począć! ja służę sztuce, tak jak pani cnocie...
— Biedne dziecko, rzekła baronowa, zdjęta wśród własnych cierpień drgnieniem współczującej sympatji, będę się modliła do Boga za ciebie, bo jesteś ofiarą społeczeństwa, łaknącego widowisk. Kiedy przyjdzie starość, oddaj się pokucie... będziesz wysłuchana, jeżeli Bóg raczy przyjąć modły...
— Męczennicy, dokończyła Józefa, całując ze czcią suknię baronowej.
Ale Adelina ujęła rękę śpiewaczki, przyciągnęła ją do siebie i pocałowała w czoło. Zarumieniona z przyjemności, śpiewaczka odprowadziła Adelinę do powozu, z oznakami największej uniżoności.
— To jakaś dama od dobroczynności, rzekł kamerdyner do panny służącej, bo nasza nie jest taka dla nikogo, nawet dla swojej przyjaciółki od serca, panny Jenny Cadine!
— Niech pani zaczeka jeszcze kilka dni, a ujrzy go pani, albo się wyprę Boga moich ojców; a dla żydówki, widzi pani, to wielkie zaklęcie.
W chwili gdy baronowa wchodziła do Józefy, Wiktor przyjmował w swoim gabinecie staruszkę może siedmdziesięcioletnią, która, aby dotrzeć do sławnego adwokata, posłużyła się groźnem nazwiskiem naczelnika policji. Kamerdyner oznajmił:
— Pani de Saint-Estève[18]!
— Wzięłam jeden z moich pseudonimów, rzekła siadając.
Na widok tej okropnej starej, Wiktora wstrząsnął jakiś — jeżeli można tak nazwać — wewnętrzny dreszcz. Mimo iż bogato ubrana, przerażała ona wyrazem zimnej złości, wyciśniętym na jej płaskiej twarzy, straszliwie pomarszczonej, mięsistej i białej. Marat, gdyby był kobietą i w tym wieku, byłby, jak pani Saint-Estève, żywym obrazem Terroru. Ta okropna stara miała w swoich jasnych małych oczkach krwiożerczość tygrysa. Spłaszczony nos, o dużych owalnych nozdrzach ziejących ogniem piekieł, przypominał dziób najdrapieżniejszego z dzikich ptaków. Geniusz intrygi mieszkał pod jej niskiem i okrutnem czołem. Długie kłaki rosnące potrosze we wszystkich szczelinach twarzy, świadczyły o męskiej energii. Każdy ktoby ujrzał tę kobietę, pomyślałby że malarze nie umieli pochwycić twarzy Mefistofelesa...
— Drogi panie, rzekła protekcjonalnym tonem, oddawna już nie zajmuję się temi sprawami. To, co zrobię dla pana, to będzie jedynie przez wzgląd dla mego drogiego bratanka, którego kocham więcej niż własnego syna... Otóż, prefekt policji, któremu p. prezydent ministrów szepnął słówko w pańskim przedmiocie konferując z panem Chapuzot, uważa że policja nie powinna tu występować osobiście. Dano wolną rękę memu bratankowi; ale on w tem wszystkiem może służyć tylko radą, nie może się narażać...
— Jest pani ciotką pana...
— Właśnie, przecięła: i jestem trochę dumna z tego, bo to jest mój uczeń, uczeń który rychło stał się mistrzem... Rozpatrzyliśmy pańską sprawę i wiemy już co w trawie piszczy. Dasz pan trzydzieści tysięcy franków, jeżeli się pana uwolni od tego wszystkiego? Biorę rzecz na siebie; płaci pan dopiero po skończeniu interesu...
— Zna pani osoby o które chodzi?
— Nie, drogi panie, czekam pańskich objaśnień. Powiedziano nam: „Chodzi o starego dudka, który się dostał w ręce pewnej wdowy. Wdówka ma dwadzieścia dziewięć lat, i krzątała się tak dobrze, że ma czterdzieści tysięcy franków renty, wydartych dwom ojcom rodziny. W tej chwili gotuje się połknąć ośmdziesiąt tysięcy franków renty wychodząc za sześćdziesięcioletniego piernika; rujnuje całą uczciwą rodzinę i da całą tę olbrzymią fortunę dziecku jakiego kochanka, pozbywszy się prędko starego męża...“ Oto rzecz.
— Zupełnie ściśle ujęta! rzekł Wiktor. Teść mój, p. Crevel...
— Ex-właściciel perfumerji, mer; mieszkam w jego okręgu pod nazwiskiem pani Nourisson.
— Druga osoba, to pani Marneffe.
— Nie znam jej, rzekła pani de Saint-Estève; ale za trzy dni będę wiedziała ile ma koszul.
— Czy może pani przeszkodzić małżeństwu?... spytał adwokat.
— Jak daleko zaszło?
— Do drugich zapowiedzi.
— Trzebaby porwać tę kobietę. Dziś niedziela, mamy tylko trzy dni, bo pobiorą się we środę, to niemożliwe! Ale można ją sprzątnąć...
Wiktor Hulot aż skoczył, tak jakby uczynił każdy uczciwy człowiek, słysząc te słowa wymówione z najzimniejszą krwią.
— Zabić!... rzekł. Jakżebyś pani tego dokonała?
— Będzie już czterdzieści lat, drogi panie, jak zastępujemy Los, odparła z piekielną dumą, i robimy w Paryżu co chcemy. Niejedna rodzina, i to z pomiędzy najwyższych, zwierzyła mi swoje tajemnice! Skojarzyłam, zerwałam niejedno małżeństwo, przedarłam niejeden testament, ocaliłam honor niejednemu człowiekowi! Zamknęłam tu, rzekła stukając się w głowę, całą trzódkę tajemnic, które mi dały trzydzieści sześć tysięcy renty; pan będziesz jednem z moich jagniątek, i tyle. Czy taka kobieta jak ja byłaby tem czem jest, gdyby opowiadała o swoich sposobach? Działam! Wszystko co się stanie, drogi panie, będzie dziełem przypadku, i pan nie potrzebujesz mieć najlżejszych wyrzutów. Będziesz pan jak człowiek uleczony przez znachorkę: po miesiącu przeświadczony jest, że to natura sprawiła wszystko.
Wiktora oblał zimny pot. Widok kata mniejby go wstrząsnął niż ta nadziana sentencjami i pretensjami powinowata galer; patrząc na jej buraczkową suknię, miał wrażenie, że widzi ją we krwi.
— Pani, nie mogę przyjąć pomocy jej energii i doświadczenia, jeżeli pomyślny rezultat ma kosztować kogoś życie i jeżeli jest połączony z najlżejszym występkiem.
— Et, dziecko z pana! odparła pani de Saint-Estève. Chcesz pan zostać uczciwym we własnych oczach, pragnąc równocześnie upadku swego wroga.
Wiktor zaprzeczył gestem.
— Tak, ciągnęła, chcesz pan, aby ta pani Marneffe wypuściła zdobycz którą ma w paszczy. Jakże pan sprawisz, aby tygrys wypuścił kawał mięsa? Czy głaszcząc go po grzbiecie i mówiąc doń: Kiciu!... kiciu!... Nie jest pan logiczny. Wydajesz pan walkę, a nie chcesz ran! Więc dobrze, daruję panu tę niewinność, na której ci tak zależy. Zawsze widziałam w uczciwości formę obłudy! Pewnego dnia, za trzy miesiące, ubogi ksiądz przyjdzie pana prosić o czterdzieści tysięcy franków na jakieś dzieło miłosierdzia, na odbudowę klasztoru gdzieś na Wschodzie, na pustyni. Jeżeli pan będziesz zadowolony ze swego losu, daj pan czterdzieści tysięcy nieborakowi! zapłacisz przecie drugie tyle na Skarb! To przecie bardzo niewiele w porównaniu do tego co pan zgarniesz.
Dźwignęła się z trudnością na szerokie nogi, ledwo mieszczące się w atłasowych trzewikach, skłoniła się z uśmiechem i wyszła.
— Djabeł ma widać siostrę, rzekł Wiktor wstając.
Odprowadził tę straszną nieznajomą, wywołaną z czeluści tajnej policji, tak jak z podscenia Opery wyłania się potwór na skinienie wróżki w czarodziejskim balecie. Po ukończeniu spraw w sądzie, Wiktor udał się do p. Chapuzot, naczelnika jednego z głównych działów w prefekturze policji, aby tam zasięgnąć wiadomości co do nieznajomej. Zastawszy pana Chapuzot samego, Wiktor Hulot podziękował mu za pomoc.
— Przysłał mi pan, rzekł, staruszkę, która mogłaby być wcieleniem wszystkich zbrodni Paryża.
P. Chapuzot zdjął okulary i popatrzył na adwokata ze zdziwioną miną.
— Nie pozwoliłbym sobie przysyłać panu kogokolwiek, nie uprzedziwszy pana, i bez słówka polecenia.
— Zatem to pan prefekt...
— Nie sądzę, odparł Chapuzot. Ostatnim razem, kiedy książę Wissemburg był na obiedzie u ministra spraw wewnętrznych, widział się tam z p. prefektem i wspomniał mu o pańskiem przykrem, zaiste, położeniu, pytając czy nie dałoby się polubownie przyjść panu z pomocą. P. prefekt, żywo tknięty zainteresowaniem Jego Ekscelencji tą rodzinną sprawą, raczył zasięgnąć mojej rady w tym przedmiocie. Od czasu jak p. prefekt objął ster tego urzędu, tak spotwarzanego a tak użytecznego, postawił sobie za zasadę nie mięszać się do spraw rodzinnych. W zasadzie i pod względem moralnym miał słuszność; ale w praktyce — nie. W ciągu tych czterdziestu pięciu lat które służę w policji, oddała ona rodzinom olbrzymie usługi; mianowicie od r. 1799 do 1815. Od r. 1820, prawa i ustrój konstytucyjny zupełnie zmieniły warunki naszego istnienia. Toteż ja byłem zdania, aby się nie wdawać w podobną sprawę, i pan prefekt przychylił się łaskawie do mego głosu. Naczelnik policji bezpieczeństwa otrzymał przy mnie rozkaz nie mięszania się; jeżeli więc przypadkiem był u pana ktoś z jego ramienia, udzielę mu nagany. To byłaby wręcz kwestja dymisji. Łatwo to się mówi: „Policja to zrobi!“ Policja! policja! Ależ, drogi mecenasie, marszałek, rada ministrów nie wiedzą co to jest policja. Jedynie policja zna samą siebie. Królowie, Napoleon, Ludwik XVIII, znali sprawy swojej policji; ale co się tyczy naszej, to jedynie Fouché, p. Lenoir, p. de Sartines i paru prefektów, ludzi inteligentnych, miało o tem jakieś pojęcie... Dziś wszystko się zmieniło. Skrępowano nas, rozbrojono! Widziałem wiele nieszczęść życia prywatnego, którym byłbym zapobiegł zapomocą kilku granów samowoli!... Ci sami, którzy nas zwalili, będą nas żałować, skoro znajdą się, tak jak pan, w obliczu pewnych potworności moralnych, które trzebaby móc uprzątać tak jak się uprząta błoto! W polityce, gdy chodzi o dobro publiczne, policja zobowiązana jest wszystko uprzedzać; ale rodzina, to świętość! Zrobiłbym wszystko, aby odkryć i udaremnić zamach na życie monarchy! przejrzałbym na wylot ściany domów; ale maczać palce w sprawach rodzinnych, prywatnych!... nigdy, dopóki ja tu będę w tym gabinecie, bo się boję...
— Czego?
— Prasy, panie pośle lewego centrum!
— Co mam uczynić? rzekł Hulot po chwili milczenia.
— A ba! nazywacie się rodziną! odparł naczelnik oddziału. W tem słowie mieści się wszystko, rób pan jak uważasz za stosowne; ale pomagać panu, robić z policji narzędzie prywatnych namiętności i interesów, czy to możliwe?... W tem, widzi pan, tkwi tajemnica nieodzownego dochodzenia (mimo iż sąd uznał je za nielegalne) wdrożonego przeciw poprzednikowi naszego obecnego naczelnika policji. Bibi Lupin[19] uprawiał policję na rachunek osób prywatnych. W tem kryło się olbrzymie niebezpieczeństwo społeczne! Przy środkach jakiemi rozporządzał, człowiek ten mógł się stać straszliwie niebezpieczną siłą, wice-opatrznością...
— Ale na mojem miejscu?... rzekł Hulot.
— Och! pan mnie pytasz o radę, pan który udzielasz ich z rzemiosła! odparł p. Chapuzot. Kochany mecenasie, pan sobie żartujesz ze mnie.
Hulot pożegnał naczelnika oddziału i odszedł nie widząc nieznacznego wzruszenia ramion, jakie wymknęło się urzędnikowi, kiedy wstał aby go odprowadzić.
— I to chce być mężem Stanu! rzekł do siebie p. Chapuzot, wracając do swoich raportów.
Wiktor wrócił do domu, pogrążony w swoich troskach i nie mogąc z nikim się niemi podzielić. Przy obiedzie, baronowa oznajmiła z radością dzieciom, że, przed upływem miesiąca, ojciec wróci może aby wspólnie cieszyć się ich dobrobytem i spokojnie dokonać życia na łonie rodziny.
— Och, dałabym chętnie moich trzy tysiące sześćset franków renty aby go tu oglądać! wykrzyknęła Elżbieta. Ale, droga Adelino, nie ciesz się tak zawczasu, błagam cię.
— Bietka ma słuszność, rzekła Celestyna. Czekajmy wypadków, droga mamo.
Baronowa, z sercem drgającem nadzieją, opowiedziała swoją bytność u Józefy, uznała że te biedne dziewczęta są bardzo nieszczęśliwe w swojem szczęściu, wreszcie wspomniała o tapicerze Chardin, ojcu magazyniera z Oranu, aby dowieść że nie łudzi się fałszywą nadzieją.
Nazajutrz rano, o siódmej, Bietka udała się dorożką na quai de la Tournelle, i kazała przystanąć na rogu ulicy Poissy.
— Idźcie, rzekła do doróżkarza, na ulicę Bernadyńską, numer siódmy; wchodzi się wprost sienią, niema odźwiernego. Wejdziecie na trzecie piętro, zadzwonicie do drzwi na lewo, gdzie będzie tabliczka: „Panna Chardin, ceruje koronki i szale.“ Ktoś wyjdzie otworzyć, spytacie o kawalera. Odpowiedzą wam: „Wyszedł.“ Powiecie: „Wiem, ale proszę go znaleźć, bo jego gospodyni czeka na ulicy w dorożce i chce z nim mówić.“
W dwadzieścia minut później, starzec, wyglądający na ośmdziesiąt lat, zupełnie siwy, z nosem czerwonym od zimna, z twarzą bladą i pomarszczoną jak u starej baby, powłóczący nogami w starych pantoflach, odziany w zniszczony alpagowy surdut bez wstążeczek orderowych, z rękawami trykotowej kamizelki wyglądającemi z pod surduta, w koszuli podejrzanego koloru, zjawił się nieśmiało, zajrzał w dorożkę, poznał Elżbietę i podszedł do drzwiczek.
— Ach, drogi kuzynie, rzekła, w jakimż ty stanie jesteś!
— Elodja zabiera wszystko! rzekł baron. Ci Chardinowie, to skończone kanalje...
— Chcesz wrócić do nas?
— Och, nie, nie, odparł starzec; chciałbym dostać się do Ameryki...
— Adelina jest na tropie...
— Och, gdyby kto mógł zapłacić moje długi, zagadnął starzec nieufnie. Samanon mnie ściga.
— Jeszcześmy nie spłacili twoich zaległości; syn twój dłużen jest jeszcze sto tysięcy...
— Biedny chłopiec.
— A emerytura będzie wolna aż za jakieś siedm, ośm miesięcy... Jeżeli chcesz zaczekać, mam tu dwa tysiące franków!
Baron wyciągnął rękę ruchem przerażająco łapczywym.
— Daj, Bietko! Niech ci Bóg wynagrodzi! Daj! Wiem dokąd z tem pójdę!
— Ale powiesz mi, stary obwiesiu?
— Owszem. Mogę jeszcze zaczekać tych ośm miesięcy, bo odkryłem małego aniołka, poczciwe stworzenie, niewiniątko, zbyt młode aby mogło być zepsute.
— Pamiętaj o sądzie poprawczym, rzekła Elżbieta, która miała nadzieję że ujrzy tam kiedyś Hulota.
— E, to przy ulicy Charonne! odparł baron Hulot, w dzielnicy gdzie wszystko załatwia się bez hałasu. Nie bój się, nigdy mnie nie znajdą. Przebrałem się, Bietko, i przedzierżgnąłem się w ojca Thorec, wezmą mnie za jakiegoś byłego stolarza. Mała mnie kocha, i nie pozwolę się już skubać.
— Jużeś dostatecznie oskubany, rzekła Bietka spoglądając na jego surdut. Może cię tam podwieźć, Hektorze?...
Baron wsiadł do doróżki, porzucając pannę Elodję bez pożegnania, jak przeczytany romans.
W pół godziny, przez które baron opowiadał wciąż Bietce o małej Atali Judici (doszedł bowiem stopniowo do tych ohydnych namiętności, które zabijają starców), kuzynka wysadziła go, zaopatrzywszy go w dwa tysiące franków, przy ulicy Charonne, na przedmieściu Saint-Antoine, pod bramą domu o podejrzanym, groźnym wręcz wyglądzie.
— Bądź zdrów, kuzynku; będziesz teraz ojcem Thorec, nieprawdaż? Pisz do mnie tylko przez posłańców i zawsze bierz ich skądinąd.
— Tak, tak. Och, bardzo jestem szczęśliwy! rzekł baron, którego twarz zajaśniała radością przyszłego i zupełnie nowego szczęścia.
— Nie znajdą go tutaj, powiedziała sobie Bietka, która, wysiadłszy z dorożki na bulwarze Beaumarchais, wróciła do domu omnibusem.
Nazajutrz oznajmiono Crevela, w chwili gdy cała rodzina zebrała się w salonie po śniadaniu. Celestyna rzuciła się ojcu na szyję, tak jakby go wczoraj widziała, mimo że była to od dwóch lat pierwsza jego wizyta.
— Dzieńdobry, ojcze! rzekł Wiktor, podając mu rękę.
— Dzieńdobry, dzieci! rzekł z ważną miną Crevel. — Pani baronowo, ścielę się do pani stópek. Boże, jak te dzieci rosną! Wypędzają nas ze świata! mówią nam: „Dziadziu, mnie się należy miejsce!“ — Pani hrabino, jest pani zawsze czarująca! dodał spoglądając na Hortensję. — A, oto i deser: kuzynka Bietka, cnotliwa dziewica. Ależ wy tu doskonale jesteście pomieszczeni... rzekł rozdzieliwszy wkrąg te zdania, i podkreślając je rubasznym śmiechem, który z wysiłkiem wstrząsał purpurową masą szerokiej twarzy.
I spojrzał lekceważąco po salonie córki.
— Moja droga Celestynko, dam ci całe moje urządzenie z ulicy des Saussayes, doskonale się tu nada. Twój salon wymaga aby go trochę odświeżyć... A, jest ten mały urwis Wacio! No i cóż, moje wnuczęta, jesteście grzeczne? W życiu potrzebny jest statek.
— Za tych co go nie mają, wtrąciła Bietka.
— Ten sarkazm, droga Bietko, mnie już nie dotyczy. Zamierzam, moje dzieci, położyć koniec fałszywemu położeniu, w którem tkwię od tak dawna, i, jak dobry ojciec rodziny, przychodzę wam oznajmić po dobremu moje małżeństwo.
— Ma pan prawo się żenić, rzekł Wiktor. Co do mnie, zwracam panu słowo, które mi pan dał, powierzając mi rękę Celestyny.
— Jakie słowo? spytał Crevel.
— Że się pan nie ożeni, odparł adwokat. Godzi się, aby pan przyznał, że nie żądałem od pana tego zobowiązania; dał mi je pan zupełnie dobrowolnie, i nawet wówczas zwracałem uwagę, iż nie powinien się pan tak wiązać.
— Tak, przypominam sobie, drogi chłopcze, rzekł Crevel zawstydzony. Toteż, na honor, moje dzieci, gdybyście chcieli dobrze żyć z panią Crevel, nie pożałowalibyście tego... Twoja delikatność, Wiktorze, wzrusza mnie... Umiem ocenić wspaniałomyślność... No, kroćset bomb! przygarnijcie swoją macochę, bądźcie na moim ślubie.
— Nie mówisz, ojcze, kto jest twoją narzeczoną? spytała Celestyna.
— Ależ o tem wróble na dachu świegocą! odparł Crevel. Nie grajmyż w ciuciubabkę! Bietka musiała wam powiedzieć...
— Drogi panie Crevel, odparła Elżbieta, są pewne nazwiska, których się tu nie wymawia...
— A więc, to pani Marneffe!
— Panie Crevel, odparł surowo adwokat, ani ja ani moja żona nie będziemy na tym ślubie, nie z pobudek interesu, gdyż to co rzekłem przed chwilą było zupełnie szczere. Tak, bardzo byłbym szczęśliwy, dowiadując się że pan znalazł szczęście w tym związku; ale powodują mną względy honoru i delikatności, które powinien pan zrozumieć, a których nie mogę wyrazić, ponieważ odnowiłyby rany dotąd tu jeszcze krwawiące...
Baronowa dała znak Hortensji, która, biorąc syna na ręce, rzekła:
— No, chodź, Waciu, czas na kąpiel. Żegnam pana, panie Crevel.
Baronowa skłoniła się Crevelowi w milczeniu, ten zaś nie mógł się wstrzymać od uśmiechu, widząc zdumienie dziecka zagrożonego tą improwizowaną kąpielą.
— Żenisz się pan, wykrzyknął adwokat, znalazłszy się sam z Elżbietą, swoją żoną i teściem, z kobietą która wyrosła ograbiając mego ojca i doprowadziła go z zimną krwią do tego czem jest; z kobietą, która żyje z zięciem zrujnowawszy teścia; która jest przyczyną śmiertelnych zgryzot mojej siostry... I pan sądzi, że naszą obecnością damy sankcję temu szaleństwu? Żałuję pana szczerze, drogi panie Crevel! nie ma pan poczucia rodziny, nie rozumie pan solidarności honoru, która łączy jej członków. Nie da się rozumować (wiem o tem aż nadto, na nieszczęście) wobec namiętności. Ludzie nią owładnięci są głusi, tak samo jak ślepi. Córka pańska Celestyna za wiele ma poczucia swoich obowiązków, aby się zwrócić do pana bodaj ze słówkiem nagany.
— Tegoby jeszcze brakowało! rzekł Crevel chcąc przerwać to kazanie.
— Celestyna nie byłaby moją żoną, gdyby panu uczyniła najlżejszą uwagę, ciągnął adwokat; ale ja mogę próbować powstrzymać pana, nim stąpisz nogą w tę przepaść, zwłaszcza dawszy panu dowód mojej bezinteresowności. Nie idzie mi tu o pański majątek, ale o pana samego... I, aby pana objaśnić co do moich uczuć, mogę dodać, choćby dlatego aby pana uspokoić co do intercyzy, że my dziś, dzięki Bogu, nie potrzebujemy od pana nic...
— Dzięki mnie! wykrzyknął Crevel, którego twarz stała się sina.
— Dzięki majątkowi Celestyny, odparł adwokat. A jeżeli pan żałujesz, żeś dał córce od siebie sumę, nie wynoszącą ani połowy tego co jej zostawiła matka, jesteśmy gotowi zwrócić...
— Czy pan wie, panie zięciu, rzekł Crevel stając w pozycji, że skoro dam pani Marneffe moje nazwisko, będzie odpowiedzialna przed światem już tylko za swoje postępki jako pani Crevel?
— To może bardzo po pańsku, rzekł adwokat, bardzo szlachetnie co się tyczy spraw serca i wybryków uczuciowych; ale nie znam nazwiska, ani prawa, ani tytułu, któreby mogły pokryć kradzież trzystu tysięcy, niecnie wydartych memu ojcu!... Mówię ci to wręcz, drogi teściu, że twoja przyszła jest niegodna ciebie, że cię zdradza i że szaleje za moim szwagrem Steinbockiem, któremu zapłaciła długi.
— To ja zapłaciłem!
— Wybornie, odparł adwokat; bardzom rad z tego dla hrabiego Steinbocka, który kiedyś będzie mógł się uiścić; ale on jest jej kochankiem, mocno kochanym, często kochanym...
— Kochankiem!... rzekł Crevel, na którego twarzy odbiło się gwałtowne wzburzenie. To podłe, to brudne, to małe i nikczemne spotwarzać kobietę!... Kiedy się mówi tego rodzaju rzeczy, mój panie, trzeba dowieść...
— Dam panu dowody.
— Czekam ich.
— Pojutrze, drogi panie Crevel, powiem panu dzień, godzinę i chwilę, w której będę mógł odsłonić panu przerażające zepsucie pańskiej przyszłej żony.
— Doskonale, bardzo mi będzie miło, rzekł Crevel odzyskując zimną krew. — Bywajcie zdrowe, moje dzieci. — Do widzenia, Bietko...
— Idź za nim, Bietko, szepnęła Celestyna kuzynce.
— No i cóż, w ten sposób pan odchodzi?... zawołała Bietka za Crevelem.
— A, rzekł Crevel, bardzo się wyrobił mój pan zięć, bardzo, bardzo. Sąd, Izba, matactwa prawne i polityczne, zrobiły zeń tęgiego chwata. Haha! wie, że się żenię we środę, i oto w niedzielę panicz ofiaruje się oznajmić mi za trzy dni moment, w którym mi dowiedzie że moja żona jest mnie niegodna... To wcale sprytnie... Wracam podpisać intercyzę... No, chodź ze mną, Bietko, chodź!... Nie będą wiedzieli o niczem. Chciałem zapisać czterdzieści tysięcy franków renty Celestynie; ale Wiktor zachował się w ten sposób, że nazawsze zraził mnie do siebie.
— Niech mi pan da dziesięć minut czasu; zaczekaj na mnie w powozie u bramy, a znajdę jakiś pozór aby wyjść.
— A więc, rzecz ułożona.
— Moi drodzy, rzekła Bietka wracając do salonu, jadę z Crevelem; dziś wieczór podpisują intercyzę, i będę mogła powiedzieć wam co zawiera. Będzie to prawdopodobnie moja ostatnia bytność u tej kobiety. Ojciec jest wściekły, wydziedziczy was.
— Próżność nie pozwoli mu na to, odparł adwokat. Chciał mieć dobra Presles, utrzyma je, znam go. Gdyby nawet miał dzieci, Celestyna zawsze dostanie połowę tego co zostawi, gdyż prawo nie pozwala wyzuć z całego majątku... Ale te kwestje są niczem dla mnie, chodzi mi tylko o honor... Idź, Bietko, rzekł ściskając rękę Elżbiety, i słuchaj dobrze intercyzy.
W dwadzieścia minut później, Bietka i Crevel wjeżdżali do pałacyku przy ulicy Barbet, gdzie pani Marneffe ze słodką niecierpliwością oczekiwała rezultatów kroku podjętego na jej życzenie. Z biegiem czasu, Walerja pokochała Wacława ową przemożną miłością, jaka raz w życiu nawiedza serce kobiety. Ten chybiony artysta stał się w rękach Walerji tak doskonałym kochankiem, że był dla niej tem, czem ona niegdyś dla barona Hulot. Walerja trzymała w jednej ręce pantofelki, drugą zaś złożyła w dłoniach Steinbocka, na którego ramieniu spoczywała jej głowa. Co się tyczy przerywanej rozmowy, której oddawali się od czasu wyjścia Crevela, to można do niej zastosować ów napis, mieszczący się na przydługich współczesnych utworach literackich: Przedruk wzbroniony. To arcydzieło serdecznej poezji wywołało na usta artysty żal, któremu dał wyraz, mówiąc z odcieniem goryczy:
— Ach! co za nieszczęście, że ja mam już żonę, rzekł; gdybym był zaczekał, jak mi radziła Bietka, mógłbym się dziś ożenić z tobą.
— Trzeba być Polakiem, aby oddaną kochankę chcieć zmienić na żonę! wykrzyknęła Walerja. Miłość zamieniać na obowiązek! rozkosz na nudę!
— Wiem jakaś ty kapryśna! odparł Steinbock. Czyż nie słyszałem, jak rozmawiałaś z Bietką o baronie Montez, owym Brazylijczyku...?
— Czy chcesz go zgładzić?
— To byłby, odparł ex-rzeźbiarz, jedyny sposób abyś go przestała widywać.
— Dowiedz się, mój jedyny, odparła Walerja, że ja go hodowałam sobie na męża, bo tobie mówię wszystko!... Obietnica, jaką dałam temu Brazylijczykowi... (Och, na długo zanim cię poznałam, dodała widząc gest Wacława.) Otóż ta obietnica, z której on uczynił sobie broń aby mnie dręczyć, zmusza mnie do wzięcia ślubu niemal w sekrecie; gdyby się dowiedział że wychodzę za Crevela, byłby zdolny... zabić mnie!...
— Och, co do tego!... rzekł Steinbock z pogardliwym gestem, mającym oznaczać że to niebezpieczeństwo powinno być drobnostką dla kobiety kochanej przez Polaka.
Zaznaczam, iż, co się tyczy odwagi, niema u Polaków ani cienia przechwałki, tak dalece są oni naprawdę i istotnie odważni.
— A ten głupiec Crevel chce wyprawiać wesele i z racji naszego ślubu dać upust swoim upodobaniom w oszczędnym przepychu! Doprawdy, nie wiem jak wyjść z tego kłopotu!
Czy Walerja mogła wyznać temu którego ubóstwiała, ze baron Henryk Montez odziedziczył, od czasu odprawy barona Hulot, przywilej odwiedzania jej w nocy o każdej godzinie, i że, mimo swej zręczności, dotąd jeszcze nie umiała wynaleźć pozoru do sprzeczki, w której Brazylijczyk ponosiłby w swojem mniemaniu wszystkie winy? Zanadto dobrze znała wpół-dziką naturę barona, bardzo zbliżoną do charakteru Bietki, aby móc bez drżenia myśleć o tym Maurze z Rio-de-Janeiro. Słysząc turkot powozu, Steinbock puścił Walerję, którą trzymał wpół, i wziął dziennik aby zupełnie utonąć w jego lekturze. Walerja haftowała z niezmierną uwagą pantofle dla swego przyszłego.
— Jak spotwarzają! szepnęła Bietka Crevelowi zatrzymując się w progu i pokazując mu ten obraz... Niech pan spojrzy na jej włosy? czy są zburzone? Gdyby Wiktor miał rację, mógłby ich pan tu zejść jak dwie turkawki w gniazdku.
— Moja droga Bietko, odparł Crevel przybierając pozę, widzisz, aby z Aspazji zrobić Lukrecję, wystarczy obudzić w kobiecie miłość!...
— Czy nie mówiłam panu zawsze, odparła Bietka, że kobiety lubią takich grubych wisusów jak pan?
— Byłaby zresztą bardzo niewdzięczna, dodał Crevel, bo ile ja tu pieniędzy włożyłem! To wie tylko Grindot i ja!
I wskazał na schody. W urządzeniu tego pałacyku, który Crevel uważał za swój własny, Grindot silił się współzawodniczyć z Clerettim, modnym architektem, któremu książę d‘Herouville powierzył był urządzenie pałacyku Józefy. Ale Crevel, niezdolny pojąć sekretu sztuki, chciał, zgodnie z mieszczańskim narowem, wydać określoną sumę, wiadomą z góry. Skrępowany kosztorysem, Grindot nie mógł urzeczywistnić swoich marzeń. Między willą Józefy a pałacykiem przy ulicy Barbet istniała ta różnica, jaka dzieli rzeczy mające własny wyraz od rzeczy pospolitych. Tego, co się podziwiało u Józefy, nie spotykało się nigdzie; to, co lśniło u Crevela, można było kupić wszędzie. Lustro będące unikatem warte jest sześć tysięcy franków; lustro wedle modelu puszczonego w obieg przez fabrykanta kosztuje pięćset franków. Autentyczny świecznik Boulle‘a dochodzi na licytacji trzech tysięcy franków; kopię jego można sporządzić za tysiąc; jeden jest w archeologji tem, czem Rafael w malarstwie, drugi kopią. Ile warta jest kopia Rafaela? Pałac Crevela był tedy klasycznym okazem zbytku głupca, tak jak pałacyk Józefy najbardziej uroczym wzorem smaku artysty.
— Mamy wojnę, rzekł Crevel podchodząc do narzeczonej.
Pani Marneffe zadzwoniła.
— Idź po p. Berthier, rzekła do kamerdynera, i nie wracaj bez niego. — Gdyby ci się było powiodło, ojczulku, rzekła ściskając Crevela, bylibyśmy odwlekli nasze szczęście i wyprawilibyśmy wesele co się zowie; ale, skoro cała rodzina sprzeciwia się małżeństwu, przyzwoitość każe, aby się odbyło bez rozgłosu, zwłaszcza kiedy oblubienica jest wdową.
— Przeciwnie, ja chcę wystąpić z paradą godną epoki Ludwika XIV, rzekł Crevel, dla którego od jakiegoś czasu wiek XVIII był już za mały. Zamówiłem nowe powozy: jest powóz dla pana i dla pani, dwa ładne powoziki, kocz i kareta od wielkich występów z pysznem siedzeniem, które podryguje jak pani Hulot.
— A! ja chcę?... Więc nie jesteś już moim pieseczkiem? Nie, nie. Zrobisz, kotuśku, tak jak ja chcę. Podpiszemy intercyzę dziś wieczór w najściślejszym kółku. Następnie, we środę, weźmiemy ślub oficjalnie, prawdziwy ślub, cichutenienieczki, jak mawiała moja biedna matka. Pójdziemy do kościoła piechotą, skromnie ubrani, zamówimy cichą mszę. Świadkami będą Stidmann, Steinbock, Vignon i Massol, wszystko ludzie inteligentni, którzy się znajdą w merostwie niby przypadkiem i zrobią dla nas to poświęcenie aby wysłuchać mszy. Kolega twój uczyni ten wyjątek i da nam ślub o dziewiątej rano. Msza o dziesiątej, będziemy tu na śniadanie o wpół do jedenastej. Przyrzekłam naszym gościom, że nie wstaniemy od stołu aż wieczór... Będzie Bixiou, twój dawny kolega z biroterji[20] du Tillet, Leon de Lora, Vernon, kwiat paryżan. Nie będą nic wiedzieli o naszym ślubie; zmistyfikujemy ich, podpijemy sobie troszkę; Bietka też musi być: chcę, żeby się zapoznała z małżeństwem, Bixiou ma się tem zająć i... oświecić ją.
Przez dwie godziny pani Marneffe plotła głupstwa, które nasunęły Crevelowi tę roztropną uwagę:
— W jaki sposób kobieta tak wesoła mogłaby być zepsuta? Figlarka, owszem, ale przewrotna... cóż znowu!
— Cóż twoje dzieci mówiły ci o mnie? spytała Crevela, posadziwszy go koło siebie na kozetce; okropności, co?
— Utrzymują, odparł Crevel, że ty kochasz występną miłością Wacława, ty, wcielona cnota!...
— Myślę sobie, że go kocham, mojego Waciunia! wykrzyknęła Walerja przywołując artystę, ujmując go za głowę i całując w czoło. Biedny chłopak, bez poparcia, bez majątku! wzgardzony przez rudą żyrafę! Wcale ci nie taję: Wacław to mój poeta, i kocham go jawnie jakgdyby był mojem dzieckiem. Te cnotliwe kobiety wszędzie i we wszystkiem węszą złe. Cóż u licha! czyżby one nie umiały znaleźć się w pobliżu mężczyzny, żeby czegoś nie zbroić? Ja jestem jak zepsute dzieci, którym nigdy niczego nie odmawiano: cukierki nie robią już na mnie wrażenia. Biedne kobiety, żal mi ich!... I któż to mnie tak obrabiał?
— Wiktor, rzekł Crevel.
— No i co, czemuż nie zamknąłeś dzióbka tej papudze trybunalskiej dwustoma tysiącami franków jego mamusi?
— Ba! baronowa uciekła, rzekła Bietka.
— Niech-no się oni strzegą, Bietko! rzekła pani Marneffe marszcząc brwi; albo mnie przyjmą u siebie, i to bardzo uprzejmie, i przyjdą do swojej teściowej, wszyscy! albo ich pogrążę (powiedz im to odemnie) głębiej niż jest obecnie baron... Zobaczycie, w końcu zrobię się jeszcze zła! Na honor, zdaje mi się że zło jest tą kosą, którą się kosi cnotkę.
O trzeciej, rejent Berthier, następca Cardota, odczytał intercyzę, odbywszy wprzód krótką naradę z Crevelem, bo niektóre punkty zawisłe były od decyzji młodych Hulotów. Crevel przyznawał żonie majątek złożony: 1. z czterdziestu tysięcy franków renty w wyszczególnionych walorach; 2. z pałacyku wraz z całem urządzeniem, i 3. z trzech milionów w gotówce. Prócz tego czynił swej przyszłej wszystkie darowizny prawem dozwolone; zwalniał ją od obowiązku inwentarza; w razie zaś gdyby, w chwili zgonu jednego z małżonków, małżeństwo było bezdzietne, darowywali sobie wzajem cały majątek, ruchomy i nieruchomy. Kontrakt ten uszczuplał majątek Crevela do dwóch milionów kapitału. Gdyby z drugiej żony miał dzieci, część Celestyny spadłaby do pięciuset tysięcy franków, z przyczyny dożywocia zapewnionego Walerji. Była to w przybliżeniu dziesiąta część obecnego jego majątku.
Elżbieta wróciła na obiad do Hulotów z rozpaczą malującą się na jej twarzy. Przedstawiła, objaśniła intercyzę; ale zarówno Celestyna jak Wiktor okazali się nieczuli na tę rozpaczliwą wiadomość.
— Pogniewaliście ojca, moje dzieci! Pani Marneffe przysięgła, że przyjmiecie ją u siebie jako panią Crevel i będziecie bywać u niej, rzekła.
— Nigdy! rzekł Hulot.
— Nigdy! rzekła Celestyna.
— Nigdy! wykrzyknęła Hortensja.
Bietkę ogarnęła żądza pokonania dumnej postawy rodziny Hulot.
— Zdaje się, że ma jakąś broń przeciwko wam!... odparła. Nie wiem jeszcze o co chodzi, ale dowiem się... Mówiła coś niejasno o jakiejś historji z dwustoma tysiącami franków, odnoszącej się do Adeliny.
Baronowa Hulot osunęła się na sofę na której siedziała; porwały ją straszliwe konwulsje.
— Idźcie tam, moje dzieci!... krzyknęła. Przyjmcie tę kobietę! P. Crevel jest człowiekiem nikczemnym! zasługuje na najsroższe kary... Bądźcie posłuszni tej kobiecie!... Och! to potwór! Ona wie wszystko!
Po tych słowach zmięszanych z łzami i przerywanych szlochem, pani Hulot znalazła siłę aby się udać do siebie, wsparta na ramieniu córki oraz Celestyny.
— Co to wszystko ma znaczyć? wykrzyknęła Bietka, zostawszy sama z Wiktorem.
Adwokat, jak wryty w ziemię, pogrążony w zdumieniu łatwem do pojęcia, nie słyszał Bietki.
— Co tobie, Wiktorze?
— Jestem przerażony! rzekł adwokat, którego twarz przybrała groźny wyraz. Biada temu, kto tknie moją matkę, wówczas nie będę już miał skrupułów! Gdybym mógł, zgniótłbym tę kobietę, tak jak się zgniata żmiję... Ha! ona się porywa na życie i cześć mojej matki!...
— Powiedziała, nie powtarzaj tego, drogi Wiktorze, powiedziała, że pogrąży was jeszcze głębiej niż ojca... Ostro skrzyczała Crevela za to, że wam nie zamknął ust tajemnicą, która zdaje się tak przerażać Adelinę.
Posłano po lekarza, bo stan baronowej pogorszył się. Lekarz zalecił dawkę opium, po której Adelina zapadła w głęboki sen; ale cała rodzina była śmiertelnie zaniepokojona. Nazajutrz adwokat, udając się wcześnie rano do sądu, wstąpił do prefektury policji, gdzie poprosił gorąco Vautrina[21], naczelnika „bezpieczeństwa“, aby mu przysłał panią de Saint-Estève.
— Zakazano nam, panie pośle, zajmować się pańską sprawą; ale pani de Saint-Estève jest kupcową i jest na rozkazy pańskie, odparł słynny naczelnik.
Wróciwszy do domu, biedny adwokat dowiedział się, że zachodzi obawa o umysł matki. Doktorzy Bianchon i Larabit oraz profesor Angard, złożywszy konsyljum, zdecydowali użycie energicznych środków aby zapobiec uderzeniu krwi na mózg. W chwili gdy Wiktor rozmawiał z doktorem Bianchon, który mu wyszczególnił powody dla których, wbrew wątpliwościom kolegów, spodziewa się szczęśliwego obrotu, kamerdyner przyszedł oznajmić adwokatowi jego klientkę, panią de Saint-Estève. Wiktor zostawił Bianchona w pół zdania i zbiegł pędem po schodach jak szalony.
— Czyżby w tym domu panowało zaraźliwe szaleństwo? rzekł Bianchon obracając się do Larabita.
Lekarze odeszli, zostawiając asystenta, który miał czuwać nad panią Hulot.
— Całe życie cnoty!... oto jedyne zdanie, jakie chora wymawiała w ciągu tej katastrofy.
Elżbieta nie opuszczała łoża Adeliny, czuwała całą noc; obie młode kobiety podziwiały ją.
— I cóż, droga pani Saint-Estève! rzekł adwokat wprowadzając ohydną starą do gabinetu i zamykając starannie drzwi, jak stoimy?
— I cóż, drogi panie, rzekła spoglądając na Wiktora zimno ironicznym okiem, namyślił się pan?
— Zrobiła pani co?
— Da pan pięćdziesiąt tysięcy?
— Tak, odparł młody Hulot, bo trzeba działać. Czy pani wie, że jednem zdaniem ta kobieta przyprawiła o niebezpieczeństwo życie i rozum mojej matki? Zatem trzeba działać.
— Jużeśmy działali! odparła stara.
— No i?... konwulsyjnie zapytał Wiktor.
— No i cóż, nie cofa się pan przed kosztami?
— Przeciwnie.
— Bo... mamy już dwadzieścia trzy tysiące franków kosztów.
Młody Hulot popatrzył na starą Saint-Estève ogłupiałym wzrokiem.
— Ej, byłżebyś pan dudkiem, pan, jeden z luminarzy trybunału? rzekła stara. Za tę sumę można kupić sumienie panny służącej i obraz Rafaela, to nie drogo...
Hulot stał ogłupiały, otwierał szeroko oczy.
— A więc, ciągnęła Saint-Estève, kupiliśmy pannę Reginę Toussard, istotę dla której pani Marneffe nie ma tajemnic...
— Rozumiem...
— Ale, jeżeli panu żal pieniędzy, niech pan powie!
— Zapłacę na pani wiarę, odparł; tylko dalej! Matka mówiła, że ci ludzie zasłużyli na najsurowsze kary.
— Nie łamie się już kołem, odparła stara.
— Odpowiada mi pani za powodzenie?
— Niech mi pan pozwoli działać, rzekła Saint-Estève. Pańska zemsta zaczyna się już przyrumieniać.
Spojrzała na zegar, wskazówka była na szóstej.
— Pańska zemsta ubiera się, w piecu w Rocher de Cancale już zapalono, konie prychają w uprzęży, moje żelazka już się grzeją. Och! znam twoją panią Marneffe na wylot. Wszystko przygotowane, są skwarki w łapce na myszy, jutro ci powiem, czy się myszka złapała.
— Żegnam panią.
— Umie pan po angielsku?
— Tak.
— Czy widział pan Makbeta, granego po angielsku?
— Tak.
— A więc, mój synu, będziesz królem, to jest dostaniesz spadek! rzekła ta okropna czarownica, którą Szekspir przeczuł, i która widocznie znała Szekspira.
Zostawiła Hulota osłupiałego na progu gabinetu.
— Niech pan nie zapomina, że nasz termin jutro! dodała uprzejmie jak nałogowa pieniaczka.
Ujrzała zbliżające się dwie osoby i chciała uchodzić w ich oczach za jakąś hrabinę de Pimbèche.
— Cóż za tupet! powiedział sobie Hulot, żegnając ukłonem rzekomą klientkę.
Baron Montez de Montejanos był lwem, ale lwem nieodgadniętym. Cały modny Paryż, Paryż turfu i loretek, podziwiał niesłychane kamizelki tego cudzoziemskiego magnata, jego nienaganne lakierowane buciki, niezrównane laseczki, konie budzące zazdrość, kolaskę powożoną przez doskonale wytresowanych i równie dobrze bitych murzynów. Majątek jego był znany, miał kredyt do siedmiuset tysięcy franków u sławnego bankiera du Tilleta; ale widywano go zawsze samego. Kiedy się pojawił na premierze, zajmował miejsce w fotelach. Nie bywał w żadnym salonie. Nigdy nie widziano go pod rękę z loretką. Za całą rozrywkę, grywał w wista w Jokey-klubie. Trzeba było tedy wziąść na języki jego obyczaje, lub, co o wiele ponętniejsze, jego osobę: nazywano go „Combabus“!... Bixiou, Leon de Lora, Lousteau, Floryna, panna Heloiza Brise-tout i Natan, wieczerzając pewnego dnia u słynnej Karabiny z wieloma lwami i lwicami, wymyślili ten nadzwyczaj ucieszny komentarz. Massol, w charakterze Radcy Stanu, Klaudjusz Vignon, w charakterze eks-profesora greczyzny, opowiedzieli nieświadomym loretkom słynną anegdotę, przytoczoną w Historji starożytnej Rollina, której bohaterem jest Combabus, ów dobrowolny Abelard pełniący straż nad żoną króla Asyrji, Persji, Baktrjany, Mezopotanii i t. d. Przydomek ten, z którego śmiali się przez kwadrans goście Karabiny, stał się tematem do mnóstwa żarcików, zbyt lekkich dla dzieła któremu Akademia mogłaby nie dać nagrody Montyona; otóż z pomiędzy tych konceptów jedno miano przylgnęło do bujnej czupryny Monteza. Józefa nazywała go wspaniałym Brazylijczykiem, tak jak się mówi wspaniały Catoxantha! Karabina, najsłynniejsza z loretek, ta, której delikatna uroda i cięty dowcip wydarły berło trzynastego okręgu pannie Turquet, bardziej znanej pod przydomkiem Malagi, panna Serafina Sinet (to było jej prawdziwe miano) była dla bankiera du Tillet tem, czem Józefa Mirah dla księcia d‘Herouville.
Otóż, tego samego dnia w którem stara Saint-Estève przepowiedziała Wiktorowi tryumf, Karabina rzekła około siódmej rano do du Tilleta:
— Gdybyś był milusi, wyprawiłbyś dla mnie obiadek w Rocher de Cancale i zaprosiłbyś Combaba; chcemy się wreszcie dowiedzieć, czy on ma kochankę... Założyłam się że tak... chcę wygrać...
— Zawsze mieszka w hotelu des Princes, wstąpię po niego, odparł du Tillet; zabawimy się. Ściągnij wszystkich naszych chłopców: Bixiou, Lora, słowem cała nasza paczka!
O wpół do ósmej, w najpiękniejszym salonie zakładu przez który przesunęła się cała Europa, lśnił na stole wspaniały serwis srebrny, umyślnie sporządzony na obiady, których rachunek płaciła próżność ludzka grubemi banknotami. Strumienie światła lały się kaskadą z cyzelowanych naczyń. Garsoni, których, gdyby nie ich wiek, parafianin wziąłby za dyplomatów, sterczeli poważnie, jak ludzie, którzy mają świadomość że są przepłacani.
Przybyło pięć osób, jeszcze miało przyjść dziewięć. Najpierw Bixiou, sól wszelkiej kuchni umysłowej, jeszcze dziarski w r. 1843, uzbrojony w koncepty wciąż nowe, co jest w Paryżu fenomenem równie rzadkim jak cnota. Dalej Leon de Lora, największy istniejący pejzażysta i malarz morza, który nad swemi rywalami miał tę wyższość, że nigdy nie spadł poniżej swoich początków. Loretki nie mogły się obejść bez tych dwóch królów konceptu. Bez nich nie było kolacji, obiadu, zabawy. Serafina Sinet, zwana Karabiną, jako urzędowa kochanka amfitrjona, przyszła jedna z pierwszych, i w potokach światła lśniła swemi najpiękniejszemi w Paryżu ramionami, szyją utoczoną jak przez tokarza, bez jednej zmarszczki, figlarną twarzyczką i błękitną suknią haftowaną też błękitem, strojną w angielskie koronki w takiej obfitości, że możnaby niemi wyżywić wioskę przez miesiąc. Ładna Jenny Cadine, która nie grała tego wieczoru, a której portret jest zbyt znany aby potrzeba było coś o niej mówić, przybyła w tualecie bajecznie bogatej. Każde zebranie jest dla tych pań wyścigiem na tualety; wyścigiem, w którym każda chce zdobyć nagrodę swemu milionerowi, powiadając niejako rywalkom:
— Oto, ile jestem warta!
Trzecia kobieta, najwidoczniej w początkach karjery, przyglądała się niemal ze wstydem zbytkowi dwóch koleżanek błyszczących pozycją i majątkiem. Skromnie odziana w biały kaszmir z błękitną pasmanterją, we włosach miała kwiaty upięte ręką pokątnego fryzjera, którego niezręczna dłoń przydała bezwiednie cudnym blond włosom naiwnego wdzięku. Nieswoja jeszcze w swej sukni, zdradzała, wedle uświęconego zwrotu, nieśmiałość nieodłączną od pierwszego występu. Przybywała z Valognes, aby ulokować w Paryżu rozpaczliwą świeżość, naiwność zdolną obudzić żądze w konającym i piękność godną wszystkich tych, jakich Normandja już dostarczyła rozmaitym teatrom stolicy. Rysy tej nieskalanej twarzy jaśniały ideałem anielskiej czystości. Jej mleczna białość odbijała światło nakształt zwierciadła. Delikatne rumieńce wyglądały jak wymalowane. Nazywała się Cydaliza. Był to, jak się przekonamy, pionek potrzebny w partji, którą rozgrywała pani Nourisson przeciw pani Marneffe.
— Ramiona twoje kłócą się z twojem imieniem, moja mała, rzekła do niej Jenny Cadine, której Karabina przedstawiła to arcydzieło liczące szesnaście lat i przybyłe pod jej opieką.
Istotnie, Cydaliza wystawiała na powszechny podziw piękne ramiona o tkance jędrnej, krzepkiej, ubarwionej pyszną krwią.
— Jaka cena? spytała Jenny Cadine pocichu Karabiny.
— Spadek.
— Co chcesz z niej zrobić?
— Dajmy na to, panią Combabus!
— I co ci dają za tę przysługę?
— Zgadnij!
— Serwis srebrny?
— Mam trzy.
— Brylanty?
— Mam je na sprzedaż...
— Zieloną małpę?
— Nie, obraz Rafaela!
— Co tobie strzeliło do głowy?
— Józefa wierci mi dziurę w brzuchu swemi obrazami, odparła Karabina, chcę mieć jeszcze piękniejsze...
Du Tillet przyprowadził bohatera obiadu, Brazylijczyka; książę d‘Hérouville nadszedł tuż za nimi z Józefą. Śpiewaczka włożyła skromną aksamitną suknię; ale na szyi błyszczał naszyjnik za sto dwadzieścia tysięcy franków, i perły zaledwie odcinające się na jej kameliowo białej skórze. W czarne sploty włosów zatknęła jedną jedyną czerwoną kamelję („muszka“!) — efekt olśniewający — i dla zabawki włożyła po jedenaście bransoletek z pereł na każde ramię. Uścisnęła dłoń Jenny Cadine, która rzekła:
— Pożycz mi swoich mitenek?
Józefa zdjęła bransoletki i podała na talerzu przyjaciółce.
— Cóż za szyk! rzekła Karabina; na to trzeba być księżną! Ależ pereł! Zrabowałeś książę morze, aby przystroić swoje bóstwo? dodała zwracając się do maleńkiego księcia d‘Hérouville.
Aktorka wzięła tylko dwie bransoletki, dwadzieścia innych zapięła na pięknych rękach śpiewaczki, które wprzód ucałowała.
Lousteau[22], pieczeniarz literatury, La Palférine i Malaga, Massol i Vauvinet, Teodor Gaillard, współwłaściciel wielkiego politycznego dziennika, dopełnili liczby zaproszonych. Książę d‘Hérouville, grzeczny ze wszystkimi jak wielki pan, pozdrowił hrabiego la Palfréine owym specjalnym ukłonem, który, nie stwierdzając szacunku ani zażyłości, powiada wszystkim: „Jesteśmy z tej samej krwi, tej samej rasy, jesteśmy sobie równi!“ Ten ukłon, sihboleth arystokracji, wymyślono na udręczenie inteligentnych ludzi z wyższego mieszczaństwa.
Karabina posadziła Combaba przy sobie po lewej a księcia d‘Hérouville po prawej. Cydaliza siadła obok Brazylijczyka, Bixiou koło Normandki. Malaga zajęła miejsce obok księcia.
O siódmej, zabrano się do ostryg. O ósmej, między dwoma daniami, pojawił się mrożony poncz. Wszyscy znają porządek uczt tego rodzaju. O dziewiątej, szczebiotano tak jak się szczebioce po czterdziestu dwóch butelkach doskonałego wina wybitego w czternaście osób. Podano wety, owe szkaradne wety kwietniowe. Ta odurzająca atmosfera spoiła tylko Normandkę, która nuciła kolendy. Z wyjątkiem tej nieboraczki, nikt nie stracił głowy, ile że mężczyźni i kobiety była to śmietanka birbantującego Paryża. Koncepty strzelały, oczy, mimo iż błyszczące, jaśniały inteligencją, ale z ust wybiegały ucinki, anegdoty, niedyskrecje. Rozmowa, która dotąd kręciła się w błędnem kole wyścigów i koni, katastrof giełdowych, rozmaitych przewag tego lub owego lwa, oraz znanych skandalów, zaczynała przybierać charakter poufny, oraz dzielić się na grupy dwóch serc.
Pod wpływem znaczących spojrzeń Karabiny, Leon de Lora, Bixiou, la Palférine i du Tillet zaczęli mówić o miłości.
— Przyzwoici lekarze nie mówią nigdy o medycynie, prawdziwa szlachta nie mówi o swoich przodkach, ludzie utalentowani nie mówią o swoich dziełach, rzekła Józefa; poco mówić o naszym zawodzie?... Kazałam odwołać przedstawienie w Operze aby móc przyjść, z pewnością nie poto... Nie pozujmy więc, drogie dzieci.
— Mówi się o prawdziwej miłości, moje dziecko! rzekła Malaga, o tej miłości która sprawia że człowiek się zarzyna sam, że zarzyna ojca i matkę, że sprzedaje żonę i dzieci i dostaje się do Clichy...
— No to mówcie! odparła śpiewaczka. Nie znam. Nie mam przyjemności!
Nie mam przyjemności!... to słowo przejęte z gwary uliczników paryskich do słownika loretek, jest, przy pomocy gry oczu i fizjognomii tych kobiet, w ich ustach całym poematem.
— Więc ja cię nie kocham, Józefo? szepnął książę.
— Książę może mnie kochać prawdziwie, odrzekła do ucha księciu śpiewaczka z uśmiechem; ale ja cię nie kocham ową miłością o której mowa, tą miłością, która sprawia że cały świat obleka się kirem bez ukochanego człowieka. Jesteś mi przyjemny, użyteczny, ale nie jesteś mi niezbędny; gdybyś mnie jutro porzucił, znalazłabym trzech książąt w miejsce jednego...
— Alboż miłość istnieje w Paryżu? rzekł de Lora. Nikt tu nie ma czasu zrobić majątku, jakżeby się mógł oddać prawdziwej miłości, która chwyta człowieka jak kleszczami? Trzeba być djabelnie bogatym aby kochać, bo miłość unicestwia człowieka, mniej więcej tak jak naszego oto drogiego brazylijskiego barona. Prawdziwy kochanek podobny jest do eunucha, bo niema już dla niego kobiet na ziemi! Jest tajemniczy, jest, jak prawdziwy chrześcijanin, samotny w swojej pustelni! Patrzcie mi na tego zacnego Brazylijczyka!...
Cały stół zwrócił oczy na Henryka Montez de Montejanos, który ku swemu zawstydzeniu ujrzał się przedmiotem wszystkich spojrzeń.
— Pasie się tu od godziny jak wół, nie wiedząc że ma za sąsiadkę kobietę naj... nie mogę tutaj powiedzieć najpiękniejszą, ale najświeższą w Paryżu.
— Wszystko tu jest świeże, nawet ryba, to honor zakładu, rzekła Karabina.
Baron Montez de Montejanos spojrzał uprzejmie na pejzażystę i rzekł:
— Bardzo dobrze! piję do pana!
Skinął głową Leonowi de Lora, przechylił szklankę pełną Porto i wypił po mistrzowsku.
— Kocha się pan zatem? rzekła Karabina do sąsiada, w ten sposób tłómacząc sobie toast.
— Zdrowie damy! rzekła loretka tonem tak uciesznym, że pejzażysta, du Tillet i Bixiou parsknęli śmiechem.
Brazylijczyk został poważny, jak posąg z bronzu. Spokój ten podrażnił Karabinę. Wiedziała doskonale że Montez kocha panią Marneffe, ale nie spodziewała się tej ślepej wiary, tego zaciętego milczenia. Równie często sądzi się kobietę z zachowania jej kochanka, co mężczyznę z zachowania kochanki. Dumny ze swej miłości i z wzajemności Walerji, baron mierzył tych wytrawnych znawców lekko ironicznym uśmiechem. Był zresztą wspaniały w tej chwili: wino nie zmieniło jego cery, oczy zaś, błyszczące barwą ciemnego złota, kryły tajemnice duszy. Toteż Karabina mówiła sobie w myśli:
— Cóż za kobieta! jak ona dobrze zapieczętowała to serce!
— To skała! rzekł półgłosem Bixiou, który widział w tem wszystkiem tylko żart i nie podejrzewał wagi jaką Karabina przykłada do zburzenia tej fortecy.
Gdy ta rozmowa, na pozór tak pusta, toczyła się na prawo od Karabiny, na lewo prowadzono dalej dyskusję o miłości. Mówili kolejno książę d‘Hérouville, Lousteau, Józefa, Jenny Cadine i Massol. Dociekano w tej chwili, czy te rzadkie zjawiska płyną z namiętności, uporu czy uczucia. Józefa, mocno znudzona temi teorjami, chciała zmienić rozmowę.
— Mówicie o tem, o czem nie macie pojęcia! Czy jest choć jeden wśród was, któryby kochał natyle kobietę, i to kobietę niegodną, aby strwonić majątek swój, majątek dzieci, sprzedać swą przyszłość, zbrukać przeszłość, narazić się na galery okradając skarb, aby zabić wuja i brata, aby dać sobie zawiązać oczy tak, iż nawet na myśl mu nie przyszło, że zatykają mu je poto, by nie widział otchłani, w którą, na uwieńczenie rozrywki, go strącono? Du Tillet ma po lewej stronie piersi szkatułę, Leon de Lora dowcip, Bixiou samby się wyśmiał gdyby pokochał kogo innego prócz siebie, Massol ma w miejscu serca tekę ministra; Lousteau, który zmarnował miłość pani de la Baudraye[23], też nie wie co to serce; książę pan jest zbyt bogaty aby dowieść miłości ruiną; Vauvineta nie liczę, lichwiarz to dla mnie nie mężczyzna. Tak więc, żaden z was nie kochał nigdy, ani ja, ani Jenny, ani Karabina... Co do mnie, raz tylko widziałam fenomen który wam opisuję. To, rzekła do Jenny Cadine, nasz biedny baron Hulot, którego ogłoszę afiszami jak zaginionego pieska, bo chcę go odnaleźć.
— Cóż to! rzekła do siebie Karabina przyglądając się bystro Józefie, czyżby pani Nourisson miała dwa obrazy Rafaela, że Józefa idzie mi tak na rękę?
— Biedaczek! rzekł Vauvinet, to był wielki, wspaniały człowiek. Cóż za styl! co za wzięcie! Mina Franciszka I! Cóż za wulkan! i co za zręczność, co za geniusz rozwijał ten człowiek w wydobywaniu pieniędzy! Gdziekolwiek jest, szuka ich z pewnością i wyciska je z tych z kości budowanych murów gdzieś na przedmieściach Paryża, bo z pewnością tam się ukrywa...
— I to wszystko, rzekł Bixiou, dla takiej Marneffe! Szczwana sztuka!
— Wychodzi za mąż za mego przyjaciela Crevela! zauważył du Tillet.
— A szaleje za moim przyjacielem Steinbockiem! rzekł Leon de Lora.
Te trzy zdania, niby trzy strzały z pistoletu, ugodziły Monteza w samą pierś. Zbladł, i uczuł taki ból, że ledwo się podniósł.
— Jesteście kanalje! rzekł. Nie macie prawa mięszać imienia uczciwej kobiety z imionami swoich ladacznic, ani zwłaszcza czynić zeń przedmiotu konceptów!
Jednomyślne brawa i oklaski przerwały Montezowi. Bixiou, Leon de Lora, Vauvinet, du Tillet, Massol dali hasło. Był to istny chór.
— Niech żyje cesarz! wołał Bixiou.
— Niech go uwieńczą! wykrzyknął Vauvinet.
— Vivat Brazylja! wołał Lousteau.
— Ha! miedziany baronie, kochasz naszą Walerję? rzekł Leon de Lora; masz zdrowie!
— To jego wystąpienie nie było parlamentarne, ale wspaniałe!... zauważył Vauvinet.
— Ależ, mój drogi kliencie, polecono mi ciebie, jestem twoim bankierem, naiwność twoja zaszkodzi mi, rzekł du Tillet.
— Ha! niechże mi pan powie, pan który jesteś człowiekiem serjo... spytał Brazylijczyk du Tilleta.
— Dziękuję za nas wszystkich, rzekł Bixiou z ukłonem.
— Niech mi pan powie coś pewnego?... dodał Montez, nie zwracając uwagi na wykrzyknik artysty.
— A ba! odparł du Tillet, mam zaszczyt ci powiedzieć, że jestem zaproszony na ślub Crevela.
— A! Combabus staje w obronie pani Marneffe! rzekła Józefa, która wstała uroczyście.
Zbliżyła się z tragiczną miną do Monteza, poklepała go przyjaźnie po twarzy, popatrzała nań chwilę z wyrazem komicznego podziwu i potrząsnęła głową.
— Hulot jest pierwszym przykładem miłości do ostatka, oto drugi przykład, wykrzyknęła; ale ten się nie liczy, przybywa z pod zwrotnika!
W chwili gdy Józefa klepała lekko Brazylijczyka po twarzy, Montez osunął się na krzesło, z oczyma wlepionemi w du Tilleta:
— Jeżeli jestem igraszką waszych paryskich konceptów, rzekł, jeżeli chcieliście wydrzeć mi moją tajemnicę...
I objął cały stół płomiennym spojrzeniem, w którem zamigotało palące słońce Brazylji.
— Przez litość, powiedzcie mi, mówił błagalnym, dziecinnym prawie tonem; ale nie spotwarzajcie kobiety którą kocham...
— No, a gdyby, szepnęła mu Karabina do ucha, a gdyby Walerja zdradzała cię, oszukiwała niegodnie, i gdybym ci na to dała dowody, za godzinę, u mnie w domu, cóżbyś pan uczynił?
— Nie mogę pani tego powiedzieć przy tych wszystkich... rzekł Brazylijczyk.
— A więc, milcz! odpowiedziała z uśmiechem, nie dawaj powodu do śmiechu najdowcipniejszym ludziom w Paryżu i przyjdź do mnie; pogadamy.
Montez był nawpół żywy.
— Dowodów!... wybełkotał; pamiętaj...
— Będziesz miał ich aż nadto, odparła Karabina. Ale, skoro już samo podejrzenie tak ci uderza do głowy, lękam się o twój rozum...
— Ależ bestja uparta! to gorzej niż nieboszczyk król holenderski! — No, Lousteau, Bixiou, Massol, hej tam, wy wszyscy, czy nie jesteście proszeni na pojutrze na śniadanie do pani Marneffe? spytał Leon de Lora.
Ja wol, odparł du Tillet. Mam zaszczyt ci powtórzyć, baronie, że, jeżeli miałeś przypadkiem zamiar poślubić panią Marneffe, jesteś odrzucony jak projekt ustawy przez gałkę imieniem Crevel. Mój przyjaciel, mój dawny kolega Crevel, ma ośmdziesiąt tysięcy franków renty, a ty prawdopodobnie nie wykazałeś się tą samą kwotą, gdyż wówczas, jak sądzę, danoby ci pierwszeństwo.
Montez słuchał z miną wpół zadumaną, wpół uśmiechniętą, która wszystkich przejęła grozą. W tej chwili wszedł garson i szepnął do ucha Karabinie, że krewna jej jest w salonie i chce z nią mówić. Loretka wstała, wyszła i zastała panią Nourisson w welonie z czarnej koronki.
— I cóż, mam iść do ciebie, moje dziecko? Chwyciło?
— Tak, matusiu, pistolet tak dobrze nabity, że boję się aby go nie rozsadziło, odparła Karabina.
W godzinę później, Montez, Cydaliza i Karabina, wyszedłszy z Rocher du Cancale, wchodzili w ulicę Saint-Georges, do saloniku Karabiny. Loretka ujrzała panią Nourisson siedzącą w berżerce przy ogniu.
— O, moja szanowna ciocia! rzekła.
— Tak, moje dziecko, tak: sama przychodzę odebrać moją pensyjkę. Zapomniałabyś, mimo że masz dobre serce, a ja mam jutro termin weksla. Taka kupcowa jak ja zawsze jest w kłopotach. Kogoż ty wleczesz za sobą?... Ten pan wygląda na to, że ma jakąś ciężką zgryzotę...
Ohydna pani Nourisson, która przeobraziła się najzupełniej i wyglądała na jakąś poczciwą kobiecinę, wstała aby uściskać loretkę, jedną z setki tych, które pchnęła w okropne rzemiosło.
— To Otello, który się nie pomylił. Mam zaszczyt go przedstawić: baron Montez de Montejanos...
— Och, prawie że znam pana, tyle o nim słyszałam; nazywają pana Combabus, dlatego że pan kocha tylko jedną kobietę; w Paryżu to tak samo, jakby się nie miało żadnej. No i co, czy nie chodzi przypadkiem o pański ideał? o panią Marneffe, tę od Crevela?... Wierz mi, drogi panie, powinieneś być szczęśliwy zamiast się skarżyć... To skończone ladaco, ta kobietka, ja znam jej sprawki!...
— Ba! rzekła Karabina, której pani Nourisson, ściskając ją, wsunęła w rękę list, nie znasz Brazylijczyków. To ludzie, którzy pasjami lubią się dręczyć. Im bardziej są zazdrośni, tem większa im rozkosz. Ten piękny pan wszystkich ma niby pozabijać, a nie pozabija nikogo, bo kocha. Słowem przyprowadzam tu pana barona, aby mu dostarczyć dowodów, które uzyskałam od kochanego Steinboczka.
Montez był pijany, słuchał tak, jakby chodziło nie o niego. Karabina poszła zrzucić aksamitną mantylę i odczytała kopię następującego bileciku:
„Kiciu mój, on idzie na obiad do Popinotów i wstąpi po mnie do Opery koło jedenastej. Wyjdę koło wpół do szóstej, i liczę na to, że cię zastanę w naszym raiku, dokąd każesz przynieść obiad z Maison d‘Or. Ubierz się tak, abyś mi mógł towarzyszyć do Opery. Będziemy mieli cztery godziny dla siebie. Zwrócisz mi ten bilecik, nie żeby twoja Walerja ci nie ufała; oddałabym ci życie, majątek, honor; — ale lękam się jakiego przypadku.“
— Masz, baronie, oto kopia bileciku wysłanego dziś rano do hrabiego Steinbocka; czytaj adres. Oryginał przed chwilą spalony.
Montez wziął papier, obejrzał na wszystkie strony, poznał pismo. Naraz uderzyła go trafna myśl, co dowodzi jaki zamęt panował w jego głowie.
— Ale co wy za interes macie w tem, aby mnie tak torturować? musieliście przecie drogo zapłacić prawo posiadania tego bileciku przez czas potrzebny do przelitografowania? rzekł patrząc na Karabinę.
— Oj, ty głuptasie! rzekła Karabina na znak pani Nourisson, czy nie widzisz, że biedna Cydaliza... dziecko szesnastoletnie, kocha cię od trzech miesięcy tak że nie może jeść ani pić, i jest w rozpaczy że nie uzyskała jeszcze ani jednego spojrzenia od ciebie?
Cydaliza przyłożyła chustkę do oczu, niby to płacząc.
— Wściekła jest, mimo swej niuńkowatej miny, że człowiek którego ubóstwia jest ofiarą łotrzycy (ciągnęła Karabina). Zabiłaby Walerję...
— Och, co to, rzekł Brazylijczyk, to moja rzecz.
— Zabić! ty, mój mały? rzekła Nurisonka. Tego już się nie praktykuje.
— Och! odparł Montez, ja też nie jestem tutejszy! Jestem z kraju, gdzie sobie drwię z waszych praw; i jeżeli mi dacie dowody...
— Ejże! a ten bilecik, to nic?...
— Nie, odparł Brazylijczyk. Nie wierzę pismu, chcę widzieć...
— Och! widzieć, rzekła Karabina, która doskonale zrozumiała gest rzekomej ciotki; ależ pokażemy ci wszystko, kochany tygrysie, ale pod warunkiem...
— Jakim?
— Spojrz na Cydalizę.
Na znak pani Nourisson, Cydaliza popatrzyła tkliwie na Brazylijczyka.
— Będziesz ją kochał? zapewnisz jej los? spytała Karabina. Kobieta z taką urodą warta jest pałacu i ekwipażu! To byłoby potworne pozwolić jej chodzić piechotą. Przytem ma... długi... Ile masz długów? rzekła Karabina szczypiąc Cydalizę w ramię.
— Ile warta, tyle warta, rzekła pani Nourisson. Wystarczy, że jest kupiec!
— Słuchajcie! wykrzyknął Montez spostrzegając wreszcie to cudne arcydzieło żeńskie, pokażecie mi Walerję?...
— I hrabiego Steinbock w dodatku! rzekła pani Nourisson.
Od dziesięciu minut stara przyglądała się Brazylijczykowi, widziała w nim narzędzie nastrojone na kamerton zbrodni, takie jakiego jej było trzeba; widziała zwłaszcza, iż jest natyle zaślepiony, aby nie uważać na tych co nim powodują; jakoż wmięszała się do rozmowy.
— Cydaliza, mój lalusiu brazylijski, jest moją siostrzenicą, sprawa tedy obchodzi i mnie potrosze. Cała ta katastrofa, to kwestja dziesięciu minut; to jedna z moich przyjaciółek wynajmuje hrabiemu Steinbock umeblowany pokój, gdzie twoja Walerja pije w tej chwili kawę, szczególną kawę, ale ona to nazywa kawą. Zatem porozumiejmy się, Brazyljo! Lubię Brazylję, to ciepły kraj. Jaki los czeka moją siostrzenicę?
— Ty stary strusiu! rzekł Montez, uderzony piórami na kapeluszu Nurysonki, przerwałaś mi. Jeżeli mi pokażesz Walerję razem z tym artystą...
— Tak jakbyś ty z nią chciał być, rzekła Karabina; zrozumiano.
— Wówczas biorę tę Normandkę i zawiozę ją...
— Dokąd? spytała Karabina.
— Do Brazylji! odparł baron, ożenię się z nią. Wuj zostawił mi dziesięć kwadratowych mil ziemi nie do sprzedania, i dlatego posiadam jeszcze tę majętność; mam tam stu murzynów, murzynki i murzyniątka, też spadek po wuju.
— Bratanek handlarza murzynami!... skrzywiła się Karabina, to rzecz do zastanowienia. — Cydalizo, dziecko, czy jesteś negrofilką?
— Dajmy pokój konceptom, Karabino, rzekła pani Nourisson. Cóż u licha! my mówimy z panem o interesach.
— Jeżeli znów złapię się na Francuskę, chcę ją mieć wyłącznie dla siebie, odparł Brazylijczyk. Uprzedzam panią, jestem królem, ale nie konstytucyjnym; jestem carem, kupiłem wszystkich moich poddanych i nikt nie ma prawa opuścić mego królestwa, które leży o sto mil od wszelkiej siedziby ludzkiej, graniczy z dzikusami od strony lądu, od wybrzeża zaś dzieli je pustynia tak wielka jak wasza Francja...
— Wolę raczej poddasze w Paryżu! rzekła Karabina.
— I ja myślałem tak samo, odparł Brazylijczyk, skoro sprzedałem wszystką moją ziemię i wogóle wszystko co posiadałem w Rio-de-Janeiro, aby spieszyć tu do pani Marneffe.
— Nie robi się takich podróży na darmo, rzekła pani Nourisson. Masz prawo być kochanym dla samego siebie, zwłaszcza będąc takim pięknym... O, bo on jest piękny! rzekła do Karabiny.
— Bardzo piękny! piękniejszy niż pocztyljon z Longjumeau, odparła loretka.
Cydaliza ujęła za rękę Brazylijczyka, który uwolnił się najgrzeczniej jak mógł.
— Przybyłem aby porwać panią Marneffe! rzekł Brazylijczyk, wracając do swego; i wiecie dlaczego opóźniłem się trzy lata z powrotem?
— Nie, dzikusie, odparła Karabina.
— Dlatego że mi tyle razy powtarzała, że chciałaby żyć ze mną sama w pustyni!...
— To już nie dziki, rzekła Karabina parskając śmiechem; on jest z plemienia ucywilizowanych dudków.
— Tyle razy mi to powtarzała, odparł baron nie zważając na drwiny loretki, że kazałem urządzić wspaniałe mieszkanie w głębi tej olbrzymiej posiadłości. Wracam do Francji po Walerję, i tej samej nocy, w której ją znów ujrzałem...
— Bardzo skromnie wyrażone: „ujrzałem“, rzekła Karabina; zachowam to określenie!
— Oświadczyła mi, abym czekał na śmierć tego nędznika Marneffe; i ja zgodziłem się, darowując jej, że przyjęła hołdy barona Hulot. Nie wiem, czy to sam djabeł przebrał się w spódnicę, ale wiem że ta kobieta, od tej chwili, zaspakajała wszystkie moje kaprysy, wszystkie wymagania; słowem nie dała mi przyczyny do podejrzeń ani na trzy minuty!...
— To, to kapitalne! rzekła Karabina do pani Nourisson.
Pani Nourisson skinęła głową z uznaniem.
— Wiara moja w tę kobietę, rzekł Montez roniąc łzy, równa się mej miłości. Omal nie spoliczkowałem ich wszystkich dziś przy stole...
— Widziałam! rzekła Karabina.
— Jeżeli się myliłem, jeżeli ona wychodzi za mąż i jeżeli jest w tej chwili w objęciach Steinbocka, ta kobieta zasługuje po tysiąc razy na śmierć: zabiłbym ją, tak jak się zgniata muchę...
— A żandarmi, mój synu?... rzekła pani Nourisson z uśmiechem od którego dreszcz przechodził.
— A komisarz policji, sąd, kryminał, i cała orkiestra?... rzekła Karabina.
— Samochwał z ciebie, mój kotku, dodała pani Nourisson, która chciała przejrzeć plany zemsty Brazylijczyka.
— Zabiję ją! odparł zimno Brazylijczyk. Haha! nazwaliście mnie dzikim... Czy wy myślicie, że ja będę naśladował głupotę waszych ziomków, którzy kupują truciznę w aptekach?... Myślałem po drodze o tem, jak mi się trzeba zemścić, w razie gdyby wszystko było prawdą. Jeden z moich czarnych nosi z sobą najpewniejszą z trucizn zwierzęcych, straszliwą chorobę, lepszą niż wszystkie trucizny roślinne: chorobę tę umieją leczyć tylko w Brazylji. On jej udzieli Cydalizie, ona mnie; następnie, kiedy śmierć będzie już krążyć w żyłach Crevela i jego żony, ja będę już het, za Azorami, wraz z pani kuzynką, którą każę uleczyć i z którą się ożenię. My, dzicy, my mamy swoje sposoby!... Cydaliza, rzekł przyglądając się Normandce, to właśnie bydlątko jakiego mi trzeba. Ile ma długów?...
— Sto tysięcy! rzekła Cydaliza.
— Mało mówi, ale dobrze, rzekła półgłosem Karabina do pani Nourisson.
— Ja oszaleję! wykrzyknął głucho Brazylijczyk padając na loretkę. Ja zginę z tego! Ale chcę widzieć, bo to niemożliwe! Pismo litografowane!... Kto mi zaręczy, że to nie fałszerstwo. Baron Hulot miałby się kochać w Walerji!... rzekł przypominając sobie słowa Józefy; ależ dowód że jej nie kochał, to to że ona żyje!... Ja jej nie zostawię żywej nikomu, jeżeli nie ma być wyłącznie moją!...
Strach było patrzeć na Monteza, jeszcze bardziej słyszeć go! Ryczał, miotał się, wszystko czego tknął kruszyło mu się w rękach, palisander wydawał się ze szkła.
— Jak on wszystko tłucze! rzekła Karabina, spoglądając na panią Nourisson.
— Mój chłopcze, rzekła dając klapsa Brazylijczykowi, Orland szalony to bardzo ładne w poemacie, ale w mieszkaniu to prozaiczne i drogie.
— Mój synu, rzekła Nourisson podnosząc się i stając nawprost znękanego Brazylijczyka, ja jestem twojej wiary! Kiedy się kocha naprawdę, kiedy dwoje ludzi sprzęgło się na śmierć, życiem płaci się za miłość. Masz mój szacunek, podziw, aprobatę, zwłaszcza co do twego sposobu, który mnie przekonał do murzynów. Ale ty kochasz! zmiękniesz?...
— Ja!... jeżeli ona jest ladacznicą, ja...
— Ech, koniec końców, za wiele gadasz! wykrzyknęła Nurisonka odzyskując naturalną postać. Człowiek, który chce się zemścić i chełpi się swemi arcydzikiemi sposobikami, postępuje inaczej. Aby ci pokazać twoją ubóstwianą w jej raiku, trzeba wziąć Cydalizę i udawać żeś wszedł tam, wskutek pomyłki służby, z twoją lubką; ale bez awantur! Jeżeli chcesz się zemścić, trzeba spuścić uszy, udawać rozpacz i dać się obełgać swojej ukochanej!... Pojąłeś? rzekła pani Nourisson, widząc iż Brazylijczyk zdumiony jest tak subtelnym manewrem.
— Chodźmy, strusico, odparł, chodźmy!... rozumiem.
— Bywaj, mój koteczku, rzekła pani Nourisson do Karabiny.
Dała znak Cydalizie, aby zeszła z Montezem i została sama z Karabiną.
— Teraz, moja duszko, boję się tylko jednego, to jest aby jej nie udusił! Byłoby wtedy z nami bardzo niewyraźnie; trzeba zawsze wszystko załatwiać po dobremu. Och! sądzę, żeś zarobiła swojego Rafaela, chociaż powiadają że to jest Mignard. Bądź spokojna, to o wiele ładniejsze; mówiono mi że Rafaele są wszystkie czarne, podczas gdy to, to takie śliczne jak sam Girodet.
— Chodzi mi tylko o to, aby pognębić Józefę! wykrzyknęła Karabina; wszystko mi jedno, czy to będzie Mignardem czy Rafaelem... Nie, ta łotrzyca miała dzisiaj perły... człowiekby sprzedał duszę za takie perły!
Cydaliza, Montez i pani Nourisson wsiedli do dorożki czekającej pod bramą Karabiny. Pani Nourisson szepnęła doróżkarzowi numer domu znajdującego się w czworoboku des Italiens; można tam było dostać się za kilka chwil; ale pani Nourisson kazała jechać ulicą le Peletier i bardzo wolno, tak aby móc się przyjrzeć wszystkim powozom stojącym na ulicy.
— Brazylijczyku! rzekła Nurisonka, staraj się poznać liberję i powóz swego anioła.
Baron wskazał palcem pojazd Walerji w chwili gdy go doróżka mijała.
— Kazała służbie zajechać o dziesiątej, a doróżką pomknęła do tego domu, gdzie jest ze Steinbockiem, tam jadła obiad i za pół godziny będzie w Operze. Dobrze obmyślone! rzekła pani Nourisson. To ci tłómaczy, w jaki sposób oszukiwała cię tak długo.
Brazylijczyk nie odpowiedział. Przeobrażony w tygrysa, odzyskał niezmąconą zimną krew, którą tak podziwiano w czasie obiadu. Słowem, był spokojny jak bankrut nazajutrz po złożeniu bilansu.
Pod bramą nieszczęsnego domu stała dwukonna doróżka.
— Zostańno w swojej budzie, rzekła pani Nourisson do Monteza. Nie wchodzi się tu jak do szynku, przyślemy po ciebie.
Raik pani Marneffe i Wacława nie był zgoła podobny do kawalerskiego mieszkanka Crevela, które Crevel sprzedał hrabiemu Maksymowi de Trailles; ile że, w jego przekonaniu, straciło swój cel. Ten raj, raj dla wielu osób, mieścił się w pokoiku na czwartem piętrze, z wejściem ze schodów. Na każdem piętrze znajdował się w tym domu w tem samem miejscu taki pokój, niegdyś przeznaczony na kuchnię dla każdego mieszkania. Że jednak dom stał się rodzajem gospody wynajmowanej po słonych cenach na sekretne miłostki, główna lokatorka, prawdziwa pani Nourisson[24], modniarka z ulicy Neuve-Saint-Marc, zdrowo osądziła olbrzymią wartość swoich kuchen, przerabiając je na coś w rodzaju jadalni. Każdy z tych pokoi, z oknem wychodzącem na ulicę, był zupełnie odosobniony dzięki bardzo grubym podwójnym drzwiom od schodów. Można było tedy, przy obiedzie, rozmawiać o ważnych sekretach, bez obawy aby ktoś usłyszał. Dla większej pewności, okna były opatrzone żaluzjami od zewnątrz a okienicami od wewnątrz. W zamian za te wygody, pokój taki kosztował trzysta franków na miesiąc. Za dom ten, brzemienny rozkoszą i tajemnicami, płaciła pani Nourisson nr. 1 dwadzieścia cztery tysiące franków komornego, zarabiała zaś przeciętnie dwadzieścia tysięcy, po opłaceniu kosztów zarządczyni (pani Nourisson nr. 2), bo sama nie trudziła się zarządem.
Raj wynajęty hrabiemu Steinbockowi był obity kretonem. Puszysty dywan pokrywał chłód i twardość nędznej podłogi z czerwonej masy. Umeblowanie składało się z dwóch ładnych krzesełek i łóżka w alkowie, w tej chwili nawpół zasłoniętego przez stół z resztkami smacznego obiadku. Dwie butelki z długiemi korkami oraz flaszka wina szampańskiego tonąca w lodzie, stroiły pola Bachusa uprawiane przez Wenerę. Obok piecyka stał wygodny fotel, przysłany zapewne przez Walerję, oraz ładna komódka z różanego drzewa z lustrem oprawnem w dobrym stylu Pompadour. Lampa wisząca u sufitu dawała mdłe światło dopełnione świecami stojącemi na stole oraz strojącemi kominek.
Zarys ten odmaluje urbi et orbi tajemne miłostki w mizernych ramach w jakie je wciska Paryż z r. 1840. Jakże daleko jesteśmy, niestety! od cudzołóstwa usymbolizowanego sieciami Wulkana, jakieś trzy tysiące lat temu!
W chwili gdy Cydaliza i baron wchodzili na górę, Walerja stała przed kominkiem na którym płonęło polano, Wacław zaś sznurował ją. Jestto chwila, w której kobieta ani zbyt tłusta ani zbyt chuda — taka właśnie jaką była zgrabna, delikatna Walerja — przedstawia cudowny widok. Różane ciałko, rozgrzane i lekko wilgotne, budzi spojrzenia najbardziej uśpionych oczu. Linie ciała, wówczas tak mało osłoniętego, tak wyraźnie znaczą się pod wydatnemi fałdami spódnicy i kłębami gorsetu, że kobieta nabywa wówczas nieprzepartego uroku, jak wszystko z czem trzeba się rozstać. Uszczęśliwiona i uśmiechająca się przed lustrem twarzyczka, nóżka która się niecierpliwi, ręka która poprawia nieład pośpiesznego uczesania, oczy przepełnione wdzięcznością; ten płomień zadowolenia wreszcie, który, podobny zachodowi słońca, rzuca łunę na najdrobniejsze szczegóły fizjognomii, — wszystko czyni z tej godziny istną kopalnię wspomnień!... Ktokolwiek, zaiste, ogarniając wzrokiem pierwsze grzeszki swego życia, odnajdzie w niem niektóre z tych rozkosznych szczegółów, zrozumie może — nie uniewinniając ich — szaleństwa Hulotów i Crevelów. Kobiety tak dobrze znają swoją potęgę w tej chwili, że zawsze prawie uzyskują coś, co możnaby nazwać post-scriptum miłości.
— Ech, po dwóch latach, jeszcze nie umiesz zasznurować kobiety. Zanadto z ciebie wielki... Polak! Już dziesiąta, Waciu mój; no, sznuruj! rzekła śmiejąc się Walerja.
W tej chwili niegodziwa służąca podważyła zręcznie nożem haczyk u drzwi, które stanowiły całą ochronę Adama i Ewy. Otworzyła gwałtownie, bo lokatorowie tych Edenów zawsze mają mało czasu przed sobą, i odsłoniła jeden z owych ślicznych rodzajowych obrazków w typie Gawarniego, tak często wystawionych w salonie.
Weszła Cydaliza, a za nią baron Montez.
— Ależ... tu ktoś jest!... Przepraszam panią, rzekła wystraszona Normandka.
— Jakto! ależ to Walerja! wykrzyknął Montez zamykając gwałtownie drzwi.
Pani Marneffe, niezdolna zapanować nad zbyt żywem wzruszeniem, osunęła się na kanapkę przy kominku. Dwie łzy zakręciły się w jej oczach i obeschły natychmiast. Spojrzała na Monteza, spostrzegła Normandkę i parsknęła wymuszonym śmiechem. Godność obrażonej kobiety pokryła nieład niedokończonego stroju; podeszła do Brazylijczyka i popatrzała nań tak dumnie, że oczy jej błysnęły niby klinga szpady.
— Oto więc, rzekła stając przed Brazylijczykiem i pokazując mu Cydalizę, podszewka twojej wierności? Ty, którego obietnice zdolne byłyby przekonać nawet największego niedowiarka! ty, dla którego uczyniłam tyle... dla którego wręcz posunęłam się do zbrodni!... Ma pan słuszność, ja jestem niczem wobec dziewczyny w tym wieku i z tą urodą!... Wiem, co mi pan powie, ciągnęła pokazując Wacława, którego wymowny strój był dowodem zbyt jawnym aby mu można było przeczyć. To moja rzecz. Gdybym mogła pana kochać po tej haniebnej zdradzie, boś pan mnie szpiegował, zapłaciłeś każdy stopień tych schodów, i właścicielkę domu, i służącą i może Reginę... — Och! jakie to wszystko piękne! — gdybym miała resztkę przywiązania do człowieka tak nikczemnego, dałabym mu wyjaśnienia zdolne podwoić jego miłość!... Ale zostawiam pana ze wszystkiemi pańskiemi wątpliwościami, które się obrócą w wyrzuty. Wacławie, suknię.
Wzięła suknię, włożyła ją, przejrzała się w lustrze, i kończyła spokojnie się ubierać nie patrząc na Brazylijczyka, zupełnie tak jakby była sama.
— Wacławie, jesteś gotów? Idź przodem.
Z pod oka śledziła w lustrze fizjognomię Monteza; bladość jego była dla niej oznaką owej słabości która wydaje tych silnych ludzi na łup uroków kobiety. Ujęła go za rękę, przysuwając się doń dość blisko, aby mógł odetchnąć tym niebezpiecznym zapachem miłości który upija kochanków; czując że drży, popatrzała nań z wyrzutem:
— Pozwalam ci opowiedzieć swoją wyprawę panu Crevel; nie uwierzy panu nigdy, toteż mam prawo go zaślubić; będzie moim mężem pojutrze... i uczynię go bardzo szczęśliwym!... Żegnaj! staraj się mnie zapomnieć...
— Och! Walerjo, wykrzyknął Henryk Montez ściskając ją namiętnie, to niemożliwe!... Jedź ze mną do Brazyliji!
Walerja spojrzała na barona i odnalazła swego niewolnika.
— Och! gdybyś ty mnie zawsze kochał, Henryku! za dwa lata byłabym twoją żoną; ale ty w tej chwili wyglądasz podejrzanie.
— Przysięgam ci, że mnie spojono, że fałszywi przyjaciele podsunęli mi tę kobietę i że to wszystko jest dziełem przypadku! rzekł Montez.
— Mogłabym ci więc jeszcze przebaczyć? rzekła z uśmiechem.
— Ale wyszłabyś mimo to za mąż? spytał baron z przejmującym lękiem.
— Ośmdziesiąt tysięcy franków renty! rzekła z nawpół komicznym entuzjazmem. A Crevel kocha mnie tak, że nie pożyje długo.
— A, rozumiem, rzekł Brazylijczyk.
— A więc, za kilka dni pomówimy o tem, rzekła.
I wyszła tryumfująca.
— Nie mam już skrupułów! pomyślał baron, który przez chwilę stał jak wryty w ziemię. Jakto! ta kobieta zamierza się posłużyć swą miłością aby się pozbyć tego cymbała, tak samo jak liczyła na zniszczenie Marneffa!... Będę narzędziem kary bożej!
W dwa dni później, ciż sami goście du Tilleta, którzy obmawiali tam w najlepsze panią Marneffe, znaleźli się przy stole u niej, w godzinę po tem jak oblekła nową skórę, zmieniając swoje nazwisko na chlubne nazwisko jednego z merów Paryża. Ta perfidja języka jest jedną z najpospolitszych lekkomyślności paryskiego życia. Walerja miała przyjemność ujrzeć w kościele brazylijskiego barona, którego Crevel, stawszy się zupełnym mężem, zaprosił przez furfanterję. Obecność Monteza na śniadaniu nie zdziwiła nikogo. Ci wytrawni ludzie oddawna oswoili się z upodleniami namiętności, kompromisami rozkoszy. Głęboka melancholja Steinbocka, zaczynającego gardzić tą, z której był uczynił anioła, sprawiła najlepsze wrażenie. Polak oznajmił tem niejako, że wszystko między nim a Walerją skończone. Elżbieta przyszła uściskać swoją drogą panią Crevel, tłómacząc się, że nie może zostać na śniadaniu, z powodu smutnego stanu Adeliny.
— Bądź spokojna, rzekła na rozstaniu do Walerji, przyjmą cię i będą bywać u ciebie. Usłyszawszy tylko te trzy słowa: dwieście tysięcy franków, baronowa omal nie wyzionęła ducha. Och! masz ich wszystkich w ręku dzięki tej historji; ale mi ją opowiesz?...
W miesiąc po ślubie, Walerja pokłóciła się dziesiąty raz ze Steinbockiem, który chciał od niej wyjaśnień co do Henryka Montez. Przypomniał jej słowa które padły podczas sceny w raju, i nietylko smagał Walerję pogardą, ale pilnował jej tak, że nie miała ani chwili swobody przyciskana z jednej strony zazdrością Wacława, z drugiej miłością Crevela. Nie mając przy sobie Bietki, która jej zawsze dawała wyborne rady, uniosła się do tego stopnia, że szorstko wymówiła Wacławowi pieniądze które od niej pożyczał. Steinbock uczuł się dotknięty w swojej dumie, tak że przestał się pokazywać u Crevelów. Walerja osiągnęła swój cel, chciała oddalić na jakiś czas Wacława aby odzyskać wolność. Czekała wyjazdu Crevela na wieś, do hrabiego Popinot, gdzie miał się postarać o wprowadzenie swej żony; dzięki temu mogła naznaczyć schadzkę baronowi, którego chciała mieć na cały dzień, aby mu udzielić wyjaśnień zdolnych podwoić miłość Brazylijczyka. Rankiem tego dnia, Regina, mierząc rozmiar swej zbrodni wysokością sumy jaką otrzymała, próbowała ostrzec swoją panią, która naturalnie obchodziła ją więcej niż jacyś nieznajomi; ponieważ jednak zagrożono jej, że, w razie niedyskrecji, zrobi się z niej warjatkę i zamknie w Salpetrière, uczyniła to bardzo nieśmiało.
— Pani jest teraz taka szczęśliwa, rzekła, poco pani trzyma się jeszcze tego Brazylijczyka?... Ja się go boję!
— To prawda, Reniu, odparła; toteż odprawię go.
— Och, proszę pani, bardzom z tego rada; przeraża mnie ten czarny! Myślę, że on jest zdolny do wszystkiego...
— Jakaś ty głupia! to nie o niego trzeba się bać, gdy jest ze mną.
W tej chwili weszła Bietka.
— Moja ty kózko najdroższa, dawnośmy się nie widziały! rzekła Walerja. Jestem bardzo nieszczęśliwa... Crevel zamęcza mnie, a Wacława już nie mam: pokłóciliśmy się.
— Wiem, odparła Bietka i właśnie z jego przyczyny przychodzę: Wiktor spotkał go koło piątej, gdy wchodził do garkuchni przy ulicy Valois; wziął go na czczo na uczucia i sprowadził go do siebie... Hortensja, widząc Wacława wychudłym, cierpiącym, źle ubranym, wyciągnęła doń rękę... Widzisz, jak ty mnie zdradzasz!
— Pan Henryk, proszę pani! szepnął kamerdyner do ucha Walerji.
— Zostaw mnie, Bietko, wytłómaczę ci jutro.
Ale, jak się to okaże, Walerja rychło miała być niezdolna wytłómaczyć komu cośkolwiek.
Z końcem maja, pensja barona Hulot była zupełnie oczyszczona dzięki wpłatom, które Wiktor regularnie wnosił baronowi Nucingen. Każdemu wiadomo, że raty emerytury można podejmować jedynie za okazaniem „świadectwa życia“; że zaś nikt nie znał miejsca pobytu barona Hulot, raty zajęte na rzecz Vauvineta narastały w kasie skarbowej. Ponieważ Vauvinet podpisał zrzeczenie się pretensji, które już zaspokojono, obecnie trzeba było znaleźć właściciela emerytury, aby móc podjąć zaległości. Dzięki staraniom doktora Bianchon, baronowa odzyskała zdrowie. Dobra Józefa przyczyniła się do zupełnego ozdrowienia Adeliny listem, którego ortografia zdradzała współpracownictwo księcia d‘Hérouville. Oto co donosiła śpiewaczka po czterdziestu dniach wytrwałych poszukiwań:

„Pani baronowo!

„P. Hulot żył przed dwoma miesiącami, przy ulicy Bernardyńskiej, z Elodją Chardin, koronczarką, która odebrała go pannie Bijou; ale opuścił ją, zostawiając wszystko co posiadał, bez słowa, bez wiadomości dokąd się udaje. Nie dałam za wygraną i kazałam go szukać pewnemi człowiekowi, który już, jak mniema, spotkał go na bulwarze Bourdon.
„Biedna żydówka dotrzyma obietnicy uczynionej chrześcijance. Niechaj anioł modli się za szatana! musi się to niekiedy trafiać w niebie.
„Pozostaję z głębokim szacunkiem i na zawsze pani uniżoną sługą,

„Józefa Mirah.“

Adwokat Hulot d‘Ervy, nie słysząc już o straszliwej pani Nourisson, widząc że teść się ożenił, odzyskawszy szwagra który wrócił pod dach rodzinny, nie doznając żadnych przykrości ze strony macochy, i widząc że zdrowie matki poprawia się z każdym dniem, oddał się cały sprawom politycznym i sądowym, unoszony wartkim nurtem życia paryskiego, w którym godziny liczą się za dni. Powierzono mu w Izbie referat, tak iż, pod koniec sesji, zamierzał spędzić całą noc przy pracy. Wróciwszy do domu koło dziewiątej, czekał aż lokaj wniesie świeczniki opatrzone abażurem i myślał o ojcu. Wyrzucał sobie, że zostawia śpiewaczce trudy tych poszukiwań, i postanawiał sobie zajść nazajutrz do pana Chapuzot, kiedy nagle, za oknem, w mroku, ujrzał wspaniałą głowę starca, o żółtej czaszce okolonej siwem włosem.
— Każ, drogi panie, aby dopuszczono do ciebie biednego pustelnika przybyłego z pustyni i zbierającego jałmużnę na odbudowę świątobliwego przytułku.
Wizja ta, która przemawiała żywym głosem i przypomniała nagle adwokatowi proroctwo straszliwej Nourisson, przejęła go dreszczem.
— Wprowadź tego starca, rzekł do lokaja.
— Zapowietrzy panu gabinet, odparł lokaj; ma na sobie ciemny habit, którego nie zmieniał od czasu jak opuścił Syrję, i wcale nie ma koszuli...
— Wprowadź tego starca, powtórzył adwokat.
Starzec wszedł. Wiktor przyjrzał się nieufnym wzrokiem rzekomemu pielgrzymowi i ujrzał wspaniały egzemplarz jednego z owych neapolitańskich mnichów, których suknie mają tyle powinowactwa z łachami lazaronów. Sandały ich są łachmanami skóry, jak i sam mnich jest łachmanem człowieka. Postać ta była tak prawdziwa, że, zachowując pewną nieufność, adwokat wyśmiał sam siebie w duchu, że uwierzył w czarnoksięstwo pani Nourisson.
— Czego sobie życzycie, ojcze?
— Co pan uzna za stosowne.
Wiktor wziął pięciofrankówkę ze słupka srebrnej monety i podał ją przybyszowi.
— Jak na rachunek pięćdziesięciu tysięcy, to mało, rzekł żebrak z pustyni.
To zdanie rozprószyło wszystkie wątpliwości Wiktora.
— A czy niebo dotrzymało swoich obietnic? rzekł adwokat marszcząc brew.
— Wątpić o tem jest obrazą, mój synu, odparł samotnik. Jeżeli pan woli zapłacić aż po pogrzebie, masz prawo; wrócę za tydzień.
— Po pogrzebie! wykrzyknął adwokat wstając.
— Zrobiło się co było można, odparł starzec odchodząc, a umarli jadą szybko w Paryżu!
Hulot zwiesił głowę; kiedy chciał odpowiedzieć, rześki starzec już znikł.
— Nie rozumiem ani słowa, rzekł Hulot sam do siebie. Ale za tydzień zapytam go o ojca, o ile go nie odnajdziemy. Skąd pani Nourisson (o ile się wogóle tak nazywa) bierze podobnych aktorów?
Nazajutrz, doktor Bianchon pozwolił baronowej zejść do ogrodu, zbadawszy przytem Bietkę, która od miesiąca nie wychodziła z powodu lekkiego zajęcia oskrzeli. Uczony lekarz, który nie śmiał wypowiedzieć całego swego mniemania o Elżbiecie nie stwierdziwszy wprzód zasadniczych symptomów, zeszedł z baronową do ogrodu, aby zobaczyć jaki skutek będzie miało po dwumiesięcznem zamknięciu świeże powietrze na owo nerwowe drżenie które go zajmowało. Wyleczenie tej newrozy nęciło talent Bianchona. Widząc że ten wielki i sławny lekarz siada użyczając im kilka chwil, baronowa i jej dzieci czuli się w obowiązku bawić go rozmową.
— Ma pan życie zajęte, i to w nader smutny sposób! rzekła baronowa. Ja wiem, co to znaczy pędzić dni na oglądaniu nędzy i choroby.
— Pani, odparł lekarz, nie są mi obce obrazy, które miłosierdzie każe pani oglądać, ale przyzwyczai się pani do tego, tak jak przyzwyczajamy się wszyscy. To prawo społeczne. Spowiednik, sędzia, adwokat, nie mogliby istnieć, gdyby duch zawodu nie brał w nich góry nad sercem człowieka. Czy możnaby żyć, gdyby nie to zjawisko? Wojskowy, w czasie wojny, czyż nie jest skazany na jeszcze sroższe obrazy? a wszyscy wojskowi, którzy byli w ogniu, są dobrzy. My, lekarze, mamy zadowolenie z udanej kuracji, tak jak pani czerpie radość w tem aby ocalić rodzinę od klęski głodu, zepsucia, nędzy, wracając ją na łono pracy, społeczeństwa. Ale w czem znajdą pociechę sędzia, komisarz policji i adwokat, którzy całe życie szperają w najohydniejszych kombinacjach interesu, tego potwora społecznego, znającego jedynie żal że mu się nie powiodło, ale nie znającego co skrucha? Połowa społeczności trawi życie na obserwowaniu drugiej połowy. Mam przyjaciela, adwokata, nie praktykującego już zresztą; otóż powiadał mi, że od piętnastu lat rejenci, adwokaci równie mają się na baczności przed swemi klientami co i przed przeciwnikami swoich klientów. Syn pani jest adwokatem; czy nigdy nie naraził go człowiek, którego podjął się obrony?
— Och! i często, rzekł z uśmiechem Wiktor.
— Skąd to głębokie zło? spytała baronowa.
— Z braku religji, odparł lekarz, i z rozwielmożnienia się pieniądza, który jest poprostu egoizmem w konkretnej postaci. Dawniej pieniądz nie był wszystkiem; uznawano rzeczy wyższe nadeń. Było szlachectwo, talent, usługi oddane Państwu; ale dziś prawo zrobiło z pieniądza sprawdzian powszechny; wzięło go za zasadę uzdolnienia politycznego! Niektórzy sędziowie nie mogą się ubiegać o mandat. Jan Jakób Rousseau nie mógłby być posłem! Spadki dzielone w nieskończoność zmuszają każdego aby od dwudziestego roku myślał sam o sobie. Otóż, pomiędzy koniecznością zrobienia majątku a niemoralnemi szacherkami, nie istnieje żadna zapora, ponieważ brak jest we Francji poczucia religijnego, mimo chwalebnych wysiłków tych, którzy dążą do odbudowy katolicyzmu. Oto co sobie powiadają ci, którzy, jak ja, oglądają społeczeństwo w samych jego wnętrznościach.
— Mało ma pan rozrywek? spytała Hortensja.
— Prawdziwy lekarz, odparł Bianchon, żyje dla wiedzy. Podtrzymuje go to uczucie, zarówno jak pewność własnej użyteczności społecznej. Ot, teraz właśnie, przechodzę chwile radości naukowej, a wielu powierzchownych ludzi wzięłoby mnie za człowieka bez serca. Przedstawiam jutro Akademji wielką rzadkość. Obserwuję w tej chwili zaginioną chorobę: chorobę śmiertelną zresztą, wobec której w naszym umiarkowanym klimacie jesteśmy bezsilni; w Indjach bowiem jest ona uleczalna... chorobę, która srożyła się w średnich wiekach. Piękna to walka, mocowanie się lekarza z takim wrogiem. Od dziesięciu dni wciąż myślę o moich chorych, bo jest ich dwoje, żona i mąż! Czy to nie są państwa krewni, bo pani jest córką pana Crevel? rzekł zwracając się do Celestyny.
— Jakto! pański chory to byłby mój ojciec?... rzekła Celestyna. Czy przy ulicy Barbet-de-Jouy?
— Tak, właśnie, odparł Bianchon.
— I choroba jest śmiertelna? powtórzył Wiktor przerażony.
— Śpieszę do ojca! wykrzyknęła Celestyna zrywając się.
— Zabraniam stanowczo, odparł spokojnie Bianchon. To choroba zaraźliwa.
— Wszak pan tam chodzi, odparła młoda kobieta. Czy pan sądzi, że obowiązki córki nie są wyższe od obowiązków lekarza?
— Pani, lekarz wie jak się ubezpieczyć od zarazy; odruch zaś pani serca jest mi dowodem, że nie umiałaby pani zachować mojej przezorności.
Celestyna wstała, udała się do siebie i ubrała się do wyjścia.
— Panie doktorze, rzekł Wiktor do Bianchona, czy pan ma nadzieję ocalić państwa Crevel?
— Mam nadzieję, ale bez wiary, odparł Bianchon. Nie umiem sobie wytłómaczyć tego faktu... Choroba ta właściwą jest murzynom i plemionom amerykańskim, których system skórny różni się bardzo od naszego. Otóż nie mogę ustalić żadnej styczności między murzynami, metysami, czerwonoskórnemi, a państwem Crevel. O ile to jest zresztą choroba bardzo piękna dla nas, lekarzy, dla wszystkich innych jest okropna. Biedna istota, która, powiadają, była bardzo ładna, dziś jest ohydna, brzydka, o ile wogóle jest czemś!... Zęby i włosy wypadają, wygląda jak trędowata, wstręt budzi w samej sobie; ręce wyglądają przerażająco, opuchłe, osypane zielonkawemi pryszczami, paznogcie odchodzą tak że zostają w ranach gdy je drapie; wszystkie kończyny gniją w toczącej je ropie.
— Ale co za przyczyna tego zniszczenia? spytał adwokat.
— Och, odparł Bianchon, przyczyna mieści się w gwałtownym rozkładzie krwi, która psuje się z przerażającą szybkością. Mam nadzieję dotrzeć aż do źródła; dałem zrobić analizę: wracam do domu aby zabrać rezultat pracy mego przyjaciela, profesora Duval, słynnego chemika, i podjąć jedną z owych rozpaczliwych bitew jakie wydajemy niekiedy śmierci.
— Palec boży! rzekła baronowa głosem głęboko wzruszonym. Mimo że ta kobieta uczyniła mi tyle krzywdy, iż w chwilach szaleństwa wzywałam sprawiedliwości bożej na jej głowę, pragnę, Boże miłosierny! aby się panu powiodło, panie doktorze.
Hulot czuł zamęt w głowie, patrzał kolejno na matkę, siostrę i doktora, drżąc aby kto nie odgadł jego myśli. Uważał się za mordercę. Hortensja wielbiła sprawiedliwość Boga. Celestyna zjawiła się, prosząc męża aby jej towarzyszył.
— Jeżeli państwo tam pójdą, trzymajcie się na stopę od łóżka chorych, oto cała ostrożność. Ani pan, ani żona, nie ważcie się całować umierającego! Dlatego powinien pan towarzyszyć żonie, panie Hulot, aby jej nie dać przekroczyć tego zakazu.
Adelina i Hortensja, zostawszy same, poszły dotrzymać towarzystwa Bietce. Nienawiść, jaką Hortensja czuła ku Walerji, była tak gwałtowna, że nie umiała jej powściągnąć.
— Bietko! matka i ja jesteśmy pomszczone!... wykrzyknęła. Ta jadowita istota musiała się sama ukąsić, ciało się jej rozpada na kawały!
— Hortensjo, rzekła baronowa, nie jesteś w tej chwili chrześcijanką. Powinnaś się modlić, aby Bóg natchnął skruchą tę nieszczęśliwą.
— Co wy powiadacie! wykrzyknęła Bietka zrywając się z krzesła; mówicie o Walerji?
— Tak, odparła Adelina, jest stracona, umrze z okropnej choroby, której sam opis przyprawia o zgrozę.
Zęby Bietki zaczęły dzwonić, oblał ją zimny pot, doznała straszliwego wstrząsu, który odsłonił jej głębokie przywiązanie do Walerji.
— Śpieszę tam! rzekła.
— Ależ doktór zabronił ci wychodzić?
— Mniejsza! idę!... ten biedny Crevel, w jakimż on musi być stanie, tak ją kochał!...
— On też umiera, odparła hrabina Steinbock. Tak! wszyscy nasi wrogowie są w rękach czarta...
— Boga, moja córko...
Bietka ubrała się, wzięła swój słynny żółty kaszmir, czarną aksamitną kapotkę, włożyła pantofelki; poczem, głucha na przedłożenia Adeliny i Hortensji, pognała niby pchana przemożną siłą. Przybywszy na ulicę Barbet w kilka chwil po młodych Hulot, Elżbieta zastała siedmiu lekarzy, których wezwał Bianchon dla obserwacji tego arcyrzadkiego przypadku. Lekarze ci, stojąc w salonie, dysputowali o chorobie; to ten, to ów, wchodził kolejno bądź do pokoju Walerji bądź Crevela, i wracał z jakimś argumentem opartym na tej dorywczej obserwacji.
Wśród tych książąt nauki zaznaczyły się dwa poważne zdania. Jeden lekarz odosobniony w swojem mniemaniu, bronił hipotezy otrucia; przypuszczał jakiś akt zemsty, przecząc aby to była owa zaginiona średniowieczna choroba. Trzej inni widzieli w tem rozkład limfy i soków ustroju. Drugie stronnictwo utrzymywało z Bianchonem, że przyczyną choroby jest zepsucie krwi zakażonej nieznanym elementem chorobowym. Bianchon przyniósł wynik analizy, dokonanej przez profesora Duval. Środki lecznicze, mimo iż beznadziejne i nawskroś empiryczne, zależały od rozwiązania tego lekarskiego problemu.
Elżbieta stanęła na trzy kroki od łóżka na którem konała Walerja; skamieniała ujrzawszy przy wezgłowiu przyjaciółki wikarego z parafji św. Tomasza z Akwinu oraz dozorującą siostrę miłosierdzia. Religia widziała duszę potrzebującą starań w tej kupie zgnilizny, która, ze wszystkich ludzkich zmysłów, zachowała tylko wzrok. Siostra miłosierdzia, sama jedna podjąwszy się czuwania przy Walerji, trzymała się w pewnem oddaleniu. Tak więc, kościół katolicki, to boskie ciało, zawsze ożywione duchem poświęcenia, wspomagał, pod dwojaką postacią, duchową i cielesną, tę ohydną i plugawą konającą, zlewając na nią swoją nieskończoną łaskę i niewyczerpane skarby miłosierdzia.
Przerażona służba nie chciała wchodzić do sypialni; myśleli tylko o sobie i uważali że los ich państwa jest słuszny. Zaduch był taki, że, mimo wietrzenia i najsilniejszych zapachów, nikt nie mógł wytrwać długo w pokoju Walerji. Jedynie religia czuwała tam. W jaki sposób kobieta tak niepospolitej inteligencji jak Walerja, mogłaby się nie zapytać, jaki interes trzyma tutaj tych dwoje przedstawicieli Kościoła? Toteż umierająca słuchała głosu kapłana. Skrucha ogarniała tę przewrotną duszę w miarę spustoszeń jakie choroba czyniła w jej wdziękach. Delikatna Walerja dawała chorobie o wiele słabszy opór niż Crevel; miała też umrzeć pierwsza, tem bardziej że i pierwsza zachorowała.
— Gdybym nie była chora, byłabym przyszła cię doglądać, rzekła Bietka, wymieniwszy spojrzenie ze zgasłemi oczyma przyjaciółki. Od paru tygodni nie wychodziłam z pokoju; ale dowiedziawszy się o twoim stanie, przybiegłam.
— Poczciwa Bietko, ty mnie jeszcze kochasz, rzekła Walerja. Słuchaj! mam jeszcze jeden albo dwa dni do myślenia, bo nie mogę powiedzieć do życia. Widzisz, nie mam już ciała, jestem kupą błota... Nie pozwalają mi przeglądać się w lustrze... Mam tylko to, na co zasłużyłam. Ach! chciałabym, aby dostąpić miłosierdzia, móc naprawić wszystko zło jakie wyrządziłam.
— Och! rzekła Bietka, skoro tak mówisz, już nie żyjesz!
— Nie przeszkadzaj pani tej kobiecie kajać się za grzechy, zostaw ją w jej uczuciach chrześcijańskich, rzekł ksiądz.
— Już nic! rzekła do siebie Bietka przerażona. Nie poznaję ani jej oczu ani ust! Niema ani jednego jej rysu! I duch opuścił ją także! Och! to straszne!
— Nie wiesz, podjęła Walerja, co to jest śmierć, co to znaczy musieć myśleć o jutrze ostatniego dnia, o tem co nas czeka w trumnie: ciało robakom, ale dusza?... Ach, Bietko, czuję, że jest inne życie!... i ogarnia mnie lęk, który nie daje mi czuć bólu mego rozpadającego się ciała!... Ja, która, drwiąc sobie z jakiejś świętej, mówiłam, śmiejąc się, do Crevela, że pomsta boża przybiera wszelkie rodzaje nieszczęścia... To było proroctwo!... Nie igraj z rzeczami świętemi, Bietko! Jeżeli mnie kochasz, idź za moim przykładem, kajaj się!
— Ja! rzekła Lotarynka; widziałam wszędzie w naturze zemstę; owady giną aby zaspokoić potrzebę zemsty, skoro je ktoś zaczepi! A czyż ci panowie, rzekła wskazując na księdza, nie powiadają nam że Bóg się mści, i że zemsta jego trwa całą wieczność!
Kapelan zwrócił na Elżbietę spojrzenie pełne słodyczy i rzekł:
— Pani jesteś ateistką.
— Ależ patrz, co ze mną się stało! rzekła Walerja.
— Ale skąd ci ta gangrena? spytała stara panna, niewzruszona w swem chłopskiem niedowiarstwie.
— Och! dostałam od Henryka list, który nie zostawia żadnych wątpliwości co do mego losu... Zabił mnie. Umrzeć w chwili gdy chciałam żyć uczciwie, i to umrzeć będąc przedmiotem wstrętu... Elżbieto, poniechaj myśli o zemście! Bądź dobra dla tej rodziny, której ja już testamentem oddałam wszystko czem wolno mi rozporządzać! Idź, moje dziecko, mimo że ty jesteś jedyną istotą która nie ucieka odemnie ze wstrętem, błagam, idź stąd, zostaw mnie... już mam ledwie tyle czasu aby się polecić Bogu!...
— Majaczy, powiedziała sobie Elżbieta na progu.
Najgwałtowniejsze z ludzkich uczuć, przyjaźń kobiety dla kobiety, nie sprostała bohaterskiemu wytrwaniu Kościoła. Elżbieta, dusząc się w zabójczym wyziewie, opuściła pokój. Zastała lekarzy rozprawiających jeszcze. Ale zdanie Bianchona przeważało, rozważano jedynie sposób w jaki należy podjąć próbę.
— W każdym razie czeka nas wspaniała autopsja, mówił jeden z oponentów; a w dodatku będziemy mieli dwa egzemplarze, dla porównania.
Elżbieta towarzyszyła Bianchonowi, który zbliżył się do łoża chorej, jakgdyby nie czując smrodu który się zeń wydzielał.
— Spróbujemy, rzekł, potężnego środka leczniczego, który może panią ocalić.
— Jeżeli mnie ocalicie, rzekła, czy będę równie piękną jak byłam?
— Może! odparł uczony lekarz.
— Znam ja wasze może! rzekła Walerja. Będę wyglądała jak kobieta którą wyratowano z ognia. Zostawcie mnie całą Kościołowi! mogę już spodobać się tylko Bogu! postaram się z nim pojednać, to będzie moja ostatnia kokieterja! Tak, muszę wziąć pana Boga!
— Oto ostatnie słowo mojej biednej Walerji, poznaję ją! rzekła Bietka płacząc.
Uważała za stosowne zajść do pokoju Crevea, gdzie zastała Wiktora i jego żonę siedzących o trzy kroki od łóżka zapowietrzonego.
— Bietko, rzekł, tają przedemną stan mojej żony, tyś ją widziała właśnie, jak się czuje?
— Lepiej, wierzy w swoje zbawienie! odparła Elżbieta, pozwalając sobie na tę grę słów aby uspokoić Crevela.
— Chwała Bogu, odparł mer, gdyż balem się, czy to nie ja jestem przyczyną jej choroby... Nie można być bezkarnie komiwojażerem w perfumerji! Dręczą mnie wyrzuty. Gdybym ją stracił, cóżby się ze mną stało. Słowo honoru, moje dzieci, ja ubóstwiam tę kobietę.
Crevel silił się jeszcze przybrać „pozycję“ prostując się na siedzeniu.
— Och, ojczulku, rzekła Celestyna, gdybyś tylko mógł wyzdrowieć, przyjęłabym moją macochę, ślubuję to.
— Poczciwa Celestynka! odparł Crevel, chodź mnie uściskać.
Wiktor powstrzymał żonę, która chciała podbiec ku ojcu.
— Pan nie wie, rzekł łagodnie adwokat, że pańska choroba jest zaraźliwa...
— To prawda, odparł Crevel; lekarze pysznią się, że odnaleźli we mnie jakąś tam średniowieczną zarazę, którą uważano za zaginioną i którą kazali otrąbić w swoich fakultetach... To bardzo wesołe!
— Ojczulku, rzekła Celestyna, bądź dobrej myśli, a przemożesz chorobę.
— Bądźcie spokojni, dzieci, śmierć namyśla się dwa razy, zanim ugodzi mera miasta Paryża! rzekł z komicznym spokojem. A wreszcie, jeżeli mój okręg ma dożyć tego nieszczęścia, aby stracić człowieka, którego dwukrotnie zaszczycił swoim wyborem... (Jaka łatwość wysłowienia, co?) w takim razie potrafię spakować manatki. Jestem dawnym komiwojażerem, nawykłem do wyjazdów. Ba! moje dzieci, ja jestem filozof.
— Ojczulku, przyrzeknij mi, że pozwolisz Kościołowi zbliżyć się do twego łoża.
— Nigdy! odparł Crevel. Cóż chcecie! ja ssałem mleko Rewolucji. Nie mam wprawdzie rozumu barona d‘Holbach, ale mam jego siłę ducha. Bardziej niż kiedykolwiek czuję się bratnim duchem Regencji, szarych muszkieterów, księdza Dubois i marszałka de Richelieu! Kroćset bomb! moja poczciwa żona, która snać traci głowę, nasłała mi właśnie człowieka w sutannie, mnie, czcicielowi Beranżera, przyjacielowi Lizetki, dziecięciu Woltera i Russa... Lekarz, chcąc mnie wymacać, przekonać się czy choroba mnie pognębiła, spytał: „Czy był u pana ksiądz?“ A ja poszedłem za wzorem wielkiego Monteskiusza. Tak, popatrzyłem na lekarza, o tak (rzekł obracając się pół-profilem jak na swoim portrecie, i wyciągając uroczyście rękę) i rzekłem:

...Cet esclave est venu,
Il a montré son ordre, et n‘a rien obtenu[25]

Son ordre to ładny kalambur, który dowodzi, że p. prezydent Montesquieu zachował w agonji cały wdzięk swego geniuszu, gdyż nasłano mu jezuitę! Lubię ten pasaż... Haha! pasaż! jeszcze jeden kalambur: pasaż Monteskiusza.

Młody Hulot spoglądał ze smutkiem na teścia, myśląc w duchu, że głupota i próżność mogą dać czasem siłę równą tej jaką daje prawdziwa wielkość duszy. Przyczyny, które wprawiają w ruch sprężyny ducha, zdają się być zupełnie obce wynikom. Siła, którą okazuje wielki zbrodniarz, byłażby tą samą, którą szczyci się taki Champcenetz idący na stracenie?
Z końcem tygodnia pochowano, po strasznych cierpieniach, panią Crevel, Crevel zaś poszedł za żoną w dwa dni później. W ten sposób punkty intercyzy upadły, Crevel dziedziczył po Walerji.
Nazajutrz po pogrzebie, adwokat ujrzał starego mnicha i przyjął go bez słowa. Mnich wyciągnął w milczeniu rękę; w milczeniu również mecenas Wiktor Hulot wręczył mu ośmdziesiąt tysięcy franków, wzięte z sumy którą znaleziono w biurku Crevela. Młoda pani Hulot wzięła w spadku dobra Presle i trzydzieści tysięcy franków renty. Pani Crevel zapisała trzysta tysięcy baronowi Hulot. Skrofuliczny Staś miał otrzymać po dojściu do pełnoletności pałacyk Crevela i dwadzieścia cztery tysięcy renty.
Pośród licznych i wzniosłych stowarzyszeń będących dziełem miłosierdzia katolickiego w Paryżu, istnieje jedno, założone przez panią de la Chanterie, którego celem jest ułatwić cywilny i kościelny ślub biedakom, żyjącym z sobą na wiarę. Prawodawcy, którzy dbają wielce o dochody z ksiąg stanu cywilnego, panujące mieszczaństwo które dba o honorarja rejentów, udają że nie wiedzą, iż trzy czwarte ubogich ludzi nie może zapłacić piętnastu franków za kontrakt ślubny. Izba notarjalna stoi w tem niżej od izby adwokackiej w Paryżu. Adwokaci paryscy, stan dosyć spotwarzany, podejmują się bezpłatnie procesów ludzi ubogich, gdy rejenci nie uchwalili jeszcze sporządzenia darmo kontraktów ślubnych biedakom. Co się tyczy Skarbu, trzebaby wstrząsnąć całą machinę rządową aby uzyskać najlżejszy opust w tej mierze. Izba skarbowa jest głucha i niema. Ze swej strony Kościół pobiera opłaty od ślubów. Kościół jest we Francji straszliwym fiskalistą; uprawia w domu bożym niegodny handelek ławkami i krzesłami, którym gorszą się cudzoziemcy, mimo iż chyba nie mógł zapomnieć gestu Zbawiciela wypędzającego przekupniów ze Świątyni. Jeżeli Kościół niełatwo ustępuje ze swoich praw, trzeba przypuszczać, że te jego prawa, można rzec administracyjne, stanowią dziś jeden z jego środków istnienia: w takim razie błąd Kościoła spadałby na Państwo. Współdziałanie tych okoliczności, w epoce która troszczy się zbyt wiele o murzynów, o małoletnich przestępców, aby się mogła zająć uczciwymi ludźmi w niedoli, sprawia iż wiele dobrych małżeństw żyje w konkubinacie dla braku trzydziestu franków, najniższej ceny za jaką notarjat, urząd stanu cywilnego, merostwo i Kościół mogą skojarzyć dwoje Paryżan. Stowarzyszenie pani de la Chanterie, założone poto aby sprowadzić ubogie stadła na drogę religji i legalności, poszukuje tych par, i znajduje je tem łatwiej, iż, zanim stwierdzi ich nielegalność, wspomaga je jako ubogich.
Skoro pani Hulot całkowicie odzyskała zdrowie, podjęła swoje zatrudnienia. Wówczas to czcigodna pani de la Chanterie zaprosiła Adelinę, aby włączyła legalizację nieślubnych związków w liczbę miłosiernych instytucji których była przedstawicielką.
Jedną z pierwszych prób tego rodzaju podjęła baronowa w osławionej dzielnicy zwanej niegdyś Petite-Pologne, a mieszczącej się między ulicami du Rocher, de la Pépinière i Miroménil. Jestto jakgdyby filia przedmieścia Saint-Marceau. Aby odmalować tę dzielnicę, wystarczy powiedzieć, że właściciele niektórych domów zamieszkałych przez przemysłowców bez przemysłów, przez podejrzanych handlarzy, przez nędzarzy uprawiających niebezpieczne rzemiosła, nie śmieją upominać się o czynsze, i nie mogą znaleźć komorników, którzyby zechcieli rugować niewypłacalnych. Spekulacja, która zamierza obecnie zmienić fizjognomię tego zaułku Paryża i zabudować pustą przestrzeń między ulicą Amsterdamską a Faubourg-du-Roule, przeobrazi zapewne i tamtejszą ludność, bo kielnia jest w Paryżu większą cywilizacyjną siłą niż się przypuszcza! Budując ładne i wykwintne domy, okalając je chodnikami i umieszczając w nich sklepy, spekulacja wystrasza ceną mieszkań ludzi bez zajęcia, stadła bez mebli i złych lokatorów. W ten sposób przedmieścia pozbywają się tych niemiłych mieszkańców i tych jaskiń, w których policja pojawia się jedynie na rozkaz Sprawiedliwości.
W czerwcu r. 1844, wygląd placu Laborde i jego okolic był jeszcze bardzo niepewny. Wytworny przechodzień, który, idąc z ulicy de la Pépinière, zabłądził przypadkiem w te straszne uliczki, dziwił się, że arystokracja ociera się tam o najniższy proletarjat. W dzielnicach tych, gdzie wegetuje ciemne ubóstwo i nędza borykająca się z życiem, kwitną ostatni pisarze publiczni jakich widuje się w Paryżu. Tam, gdzie widzicie te dwa słowa: Pisarz publiczny, wypisane dużemi literami na białym papierze w oknie jakiejś sutereny lub brudnego parteru, możecie śmiało twierdzić, że ta dzielnica mieści wielu analfabetów a tem samem wiele nieszczęść, występków i zbrodniarzy. Nieświadomość jest matką wszystkich zbrodni. Zbrodnia jest przedewszystkiem ubóstwem rozumowania.
Otóż, w czasie choroby baronowej, dzielnicy tej, dla której była ona drugą opatrznością, przybył pisarz publiczny, osiadły w pasażu Słonecznym, którego nazwa jest jedną z antytez tak zwyczajnych Paryżanom, ile że pasaż ten jest szczególnie ciemny. Pisarz ten, podejrzewany o to że jest Niemcem, nazywał się Vyder, i żył na wiarę z młodą dziewczyną, o którą był tak zazdrosny, że pozwalał jej bywać jedynie u pewnych uczciwych zdunów z ulicy Saint-Lazare, Włochów jak wszystkie zduny i zdawna zamieszkałych w Paryżu. Zdunów tych pani Hulot, działająca z ramienia pani de la Chanterie, ocaliła od niechybnego i grożącego ruiną bankructwa. W ciągu kilku miesięcy, dostatek zastąpił nędzę, i pobożność zawitała do serc, które wprzódy złorzeczyły Opatrzności z energią właściwą włoskim zdunom. Rodzina ta była tedy jedną z pierwszych które odwiedziła baronowa. Ucieszyła się widokiem, jaki nastręczył się jej oczom, w domu gdzie mieszkali dzielni ludzie, przy ulicy Saint-Lazare, w pobliżu ulicy du Rocher. Nad magazynami, obecnie dobrze zaopatrzonemi, i nad pracownią gdzie uwijali się uczniowie i robotnicy, wszystko Włosi z doliny Domo d‘Ossola, rodzina zajmowała małe mieszkanko, w które praca wniosła dostatek. Przyjęto baronową tak, jakby się zjawiła sama Madonna. W czasie kwadransa rozmowy, zmuszona czekać na pryncypała aby się wywiedzieć o stanie interesów, Adelina dopełniła dzieła swego świętego szpiegostwa wywiadując się o nieszczęśliwych, których mogła znać rodzina zdunów.
— Ach, moja dobra pani, która wybawiłabyś z piekła dusze zbłąkanych, rzekła Włoszka, jest tutaj w pobliżu młoda dziewczyna, którą możnaby ocalić od zguby.
— Czy znacie ją dobrze? spytała baronowa.
— To wnuczka dawnego pryncypała mego męża, nazwiskiem Judici; przybył do Francji za czasów Rewolucji w r. 1798. Stary Judici był, za cesarza Napoleona, jednym z pierwszych zdunów w Paryżu; umarł w r. 1819, zostawiając synowi ładny mająteczek. Ale młody Judici przeputał wszystko z łajdaczkami i ożenił się w końcu z jedną, bardziej szczwaną od innych. Z nią miał tę biedną dziewczyninę, właśnie skończyła piętnaście lat.
— Cóż się z nią stało? rzekła baronowa, żywo uderzona podobieństwem charakteru owego Judici z jej mężem.
— Ta mała, proszę pani, imieniem Atala, opuściła rodziców, aby zamieszkać tu w pobliżu ze starym Niemcem, conajmniej ośmdziesięcioletnim, nazwiskiem Vyder, który załatwia sprawy ludziom nie umiejącym czytać ani pisać. Gdyby choć ten stary rozpustnik, który, jak powiadają, kupił małą u matki za tysiąc pięćset franków, ożenił się z tem dzieckiem! Pewno niedługo pożyje, a gadają że musi mieć jakichś parę tysięcy renty; wówczas biedne dziecko, istny aniołek, uniknęłaby złego, a zwłaszcza nędzy która ją sprowadzi ku złemu.
— Dziękuję pani za wskazanie mi tego dobrego uczynku, rzekła Adelina; ale trzeba działać ostrożnie. Jakiż jest ten starzec?
— Ach, pani, zacny człowiek, dobrze obchodzi się z małą i wcale rozsądny. Zdaje się, widzi pani, że on się wyniósł z sąsiedztwa Judicich, aby ocalić tę małą ze szponów matki. Matka była zazdrosna o córkę, a może zamierzała ciągnąć zysk z jej urody, zrobić z niej taką panienkę!... Atala przypomniała sobie o nas, poradziła swemu staremu aby się osiedlił w pobliżu; poczciwina zmiarkował cośmy za ludzie, i pozwala jej tu przychodzić. Niech ich pani pożeni, a będzie to dobry uczynek godny pani... Raz wyszedłszy za mąż, mała będzie wolna, wymknie się w ten sposób matce, która czyha na nią i chciałaby, aby z niej czerpać zyski, oddać ją do teatru lub też pchać ją wyżej w ohydnem rzemiośle w które ją wtrąciła.
— Czemu ten starzec z nią się nie ożenił?
— Nie było potrzeby, rzekła Włoszka. Mimo że stary Vyder nie jest najgorszy człowiek, sądzę że ma na tyle sprytu aby małą trzymać w garści; gdyby się zaś ożenił, ba, boi się, biedny starowina, tego co wyrasta na głowie wszystkim starym...
— Czy mogłaby pani posłać po tę dziewczynkę? rzekła baronowa; pomówiłabym z nią, zobaczyłabym czy jest sposób...
Zdunowa dała znak starszej córce, która pobiegła natychmiast. W dziesięć minut wróciła, trzymając za rękę piętnastoletnią dziewczynę o typie urody nawskroś włoskim.
Panna Judici wzięła po ojcu tę płeć żółtawą w dzień, która wieczorem, przy świetle, staje się liljową białą; również oczy iście wschodniej wielkości i blasku, gęste i w górę odchylone rzęsy podobne do czarnych piórek, hebanowe włosy, oraz ten wrodzony majestat Lombardek, który sprawia, iż cudzoziemiec, przechadzając się w niedzielę po Medjolanie, każdą córkę stróża bierze za królowę. Atala, uprzedzona przez zdunównę o odwiedzinach damy o której już słyszała, włożyła naprędce ładną jedwabną sukienkę, trzewiczki i zgrabną mantylkę. Czepeczek z wiśniowemi wstążkami podnosił urodę główki. Dziewczyna stała w pozie naiwnego zaciekawienia, przyglądając się z pod oka baronowej, której nerwowe drżenie dziwiło ją wielce. Baronowa westchnęła głęboko, widząc to arcydzieło kobiece w błocie prostytucji i przysięgła sobie wrócić ją cnocie.
— Jak się nazywasz, dziecko?
— Atala, proszę pani.
— Czy umiesz czytać i pisać?
— Nie proszę pani, ale to nie szkodzi, bo pan umie...
— Czy bywałaś z rodzicami w kościele? Byłaś u pierwszej komunii? Umiesz katechizm?
— Tatko, proszę pani, chciał żebym robiła te rzeczy co pani mówi, ale mama nie dała...
— Matka!... — wykrzyknęła baronowa. Czyż twoja matka jest taka zła?
— Biła mnie ciągle! Nie wiem czemu, ale ojciec i mama ciągle się kłócili z mojego powodu...
— Nigdy ci więc nie mówiono o Bogu? wykrzyknęła baronowa.
Dziewczynka otwarła szeroko oczy.
— A, tata i mama mówią często: „Szlakby trafił Pana Boga!...“ odparła z rozkoszną naiwnością.
— Nie widziałaś nigdy kościoła? nie przyszło ci nigdy na myśl tam wejść?
— Kościół?... A, Notre-Dame, Panteon, widziałam to zdaleka, kiedy ojciec brał mnie do Paryża; ale to rzadko. Na przedmieściu niema takich kościołów.
— Na jakiem przedmieściu mieszkaliście?
— Na przedmieściu...
— Jakiem przedmieściu?
— No, na ulicy de Charonne, proszę pani...
Mieszkańcy przedmieścia Saint-Antoine nigdy nie nazywają inaczej tej sławnej dzielnicy jak przedmieściem. Dla nich to jest uosobione przedmieście, jedyne przedmieście, i nawet fabrykanci rozumieją pod tem słowem specjalnie przedmieście Saint-Antoine.
— Nigdy ci nie mówiono co jest dobre a co złe?
— Mama biła mnie, kiedy robiłam coś nie tak jak chciała...
— Ale czy nie wiedziałaś, że popełniasz zły uczynek opuszczając rodziców aby żyć ze starcem?
Atala Judici spojrzała dumnie na baronową i nie odpowiedziała nic.
— To dziewczyna zupełnie dzika! rzekła do siebie Adelina.
— Och, pani, dużo jest takich jak ona na przedmieściu, rzekła zdunowa.
— Ależ ona nieświadoma jest wszystkiego, nawet grzechu, mój Boże! — Czemu mi nie odpowiadasz? spytała baronowa próbując ująć Atalę za rękę.
Atala rozgniewana cofnęła się.
— Pani jest stara warjatka, rzekła. Rodzice nie jedli nic od tygodnia! Matka chciała zrobić ze mnie coś bardzo złego, bo ojciec zbił ją, nazywając ją łajdaczką! Wówczas pan Vyder zapłacił wszystkie długi tatusia i mamy i dał im pieniędzy... Och! pełny worek!... I zabrał mnie, mimo iż biedny tatuś płakał... Ale trzeba było się rozstać!... Więc cóż, czy to źle? spytała.
— I bardzo kochasz tego pana Vydera?
— Czy go kocham?... rzekła. Spodziewam się, proszę pani! Opowiada mi co wieczór ładne historje!... dał mi suknie, bieliznę, szal. Mam szmatek jak jaka księżniczka, nie noszę już sabotów! Przytem, od dwóch miesięcy, nie wiem co to głód. Nie jadam już ziemniaków! Przynosi mi cukierki, pralinki! Och! jakie to dobre, pralinki z czekoladą!... Robię wszystko co zechce za tutkę czekoladek! A przytem, ten starowina Vyder jest bardzo dobry, dba o mnie, stara się, tak że teraz widzę jaką powinna być moja matka... Ma przyjąć starą służącą do pomocy, bo nie chce abym sobie walała ręce przy kuchni. Od miesiąca zaczyna zarabiać sporo pieniędzy; przynosi mi trzy franki co wieczór, wkładam je do skarbonki! Tylko nie daje mi nigdzie chodzić, wyjąwszy tutaj... To złoto nie człowiek! toteż robi ze mną wszystko co chce... Nazywa mnie swoją koteczką! a matka nazywała mnie zawsze szelmą, k...ą! łajdaczką, ścierwem! Czy ja już wiem jak!
— Więc czemu, moje dziecko, nie zostaniesz żoną pana Vydera?
— Ależ już jestem, proszę pani! rzekła młoda dziewczyna spoglądając na baronową z wyrazem dumy, bez rumieńca, z czystem czołem, spokojnemi oczyma. Powiedział mi, że jestem jego żoneczką; ale to bardzo głupie być żoną mężczyzny!... Och, gdyby nie pralinki!...
— Mój Boże! szepnęła do siebie baronowa, cóż to za potwór mógł nadużyć tej tak zupełnej i świętej niewinności? Wrócić to dziecko na dobrą drogę, czyż toby nie było okupieniem wielu błędów? Ja wiedziałam co czynię! rzekła sobie myśląc o scenie z Crevelem. Ona nie wie nic!
— Czy zna pani pana Samanon?...[26] spytała Atala pieszczotliwie.
— Nie, moja mała; czemu pytasz o to?
— Naprawdę? rzekła niewinna istotka.
— Nie bój się nic tej pani, Atalo... rzekła zdunowa, ta pani to anioł!
— Bo moje stare kocisko boi się aby go nie znalazł ten Samanon, przed którym się chowa... a ja chciałabym aby on został na wolności...
— A czemu?
— Zaprowadziłby mnie do Bobino! może do Ambigu!
— Cóż za rozkoszne stworzonko! rzekła baronowa ściskając dzieweczkę.
— Czy pani jest bogata?... spytała Atala bawiąc się koronkami baronowej.
— I tak i nie, odparła baronowa. Jestem bogata dla poczciwych dziewczynek jak ty, kiedy chcą poznać z ust księdza obowiązki chrześcijanina i wstąpić na uczciwą drogę.
— Na jaką drogę? spytała Atala. Ja dobrze chodzę na nogach.
— Na drogę cnoty!
Atala spojrzała na baronową z chytrą i roześmianą minką.
— Spójrz na panią, szczęśliwa jest, odkąd wróciła na łono Kościoła, rzekła baronowa wskazując zdunową. Tyś wzięła męża tak, jak się parzą zwierzęta!
— Ja? odparła Atala; ależ, jeżeli pani mi da to samo co mi daje ojciec Vyder, bardzobym była rada nie mieć męża. To piła! czy pani wie co to jest?...
— Skoro raz się kobieta połączyła z mężczyzną, tak jak ty, zauważyła baronowa, cnota wymaga aby mu była wierna.
— Póki nie umrze?... rzekła Atala ze sprytną minką. Nie długo tego będzie. Gdyby pani wiedziała jak ten stary Vyder sapie i kaszle!... Hu! hu! dodała naśladując starca.
— Cnota, moralność, podjęła baronowa, żądają, aby Kościół, który jest przedstawicielem Boga, i p. mer, który jest przedstawicielem prawa, uświęcili wasz związek. Spójrz na panią; jest legalnie poślubiona...
— Czy to będzie przyjemniej? spytało dziecko.
— Będziesz szczęśliwsza, odparła baronowa, bo nikt nie będzie ci mógł wyrzucać tego związku. Staniesz się miła Bogu. Spytaj panią, czy pojęła męża, zanim przyjęła sakrament małżeństwa.
Atala spojrzała na zdunową.
— I cóż ona więcej ma odemnie? spytała. Ja jestem ładniejsza.
— Tak, ale ja jestem uczciwa kobieta, odparła Włoszka, a ciebie można nazwać brzydkiem mianem...
— Jakże ty chcesz, aby Bóg się tobą opiekował, skoro depcesz prawa boskie i ludzkie? rzekła baronowa. Czy wiesz, że Bóg przyrzekł Raj tym, którzy strzegą przykazań jego Kościoła?
— Co jest w tym Raju? Są jakie teatry? spytała Atala.
— Och, raj, rzekła baronowa, to wszystkie rozkosze, jakie możesz sobie wyobrazić. Jest pełen aniołów z białemi skrzydłami. Ogląda się tam Boga w jego chwale, ma się udział w jego potędze, jest się szczęśliwym w każdej chwili i na wieczność!...
Atala Judici słuchała baronowej tak jakby słuchała muzyki; widząc że dziewczynka nie jest w stanie jej zrozumieć, Adelina pomyślała, że trzeba obrać inną drogę i zwrócić się do starca.
— Wracaj do siebie, mała; przyjdę pomówić z panem Vyder. Czy to Francuz?
— Alzatczyk, proszę pani; ale on będzie bogaty, że strach! Gdyby pani zechciała zapłacić to co jest winien temu paskudnemu Samanonowi, oddałby pani później! powiada, że za kilka miesięcy będzie miał sześć tysięcy franków renty, i pojedziemy sobie osiąść na wsi, daleko, het, w Wogezach...
To słowo Wogezy pogrążyło baronową w głębokiej zadumie. Ujrzała swoją wioskę! Obudziły baronową z tego bolesnego snu pokłony zduna, który przybył aby jej zdać sprawę ze swojej pomyślności.
— Za rok, proszę pani, będę mógł pani oddać to co mi pani pożyczyła, bo to święte pieniądze! pieniądze biedaków i nieszczęśliwych! Jeżeli dorobię się majątku, będzie pani kiedyś mogła czerpać w naszej sakiewce, pani rękami oddam innym tę pomoc jakiej pani nam użyczyła.
— W tej chwili, rzekła baronowa, nie chcę pieniędzy, proszę tylko o pomoc w dobrym uczynku. Poznałam przed chwilą małą Judici, która żyje z pewnym starcem, i chcę ich skojarzyć wobec religii i prawa.
— A, stary Vyder, to zacny i godny człowiek, zawsze dobrze poradzi. Przez te dwa miesiące które tu mieszka, starowina zyskał sobie wiele sympatji w dzielnicy. Przepisuje mi na czysto rachunki. Myślę, że to jakiś dzielny pułkownik, który dobrze służył cesarzowi... A jak on kocha Napoleona! Ma krzyż, ale nie nosi go nigdy. Czeka aż się oczyści, bo ma długi, biedaczek!... Zdaje się nawet, że się ukrywa przed pościgiem komorników...
— Niech mu pan powie, że zapłacę jego długi, jeżeli się ożeni z tą małą...
— Ba, to pójdzie jak po maśle! Wie pani, chodźmy tam zaraz: to o dwa kroki, w pasażu.
Baronowa wyszła ze zdunem i skierowali się w stronę pasażu.
— Tędy, proszę pani, rzekł zdun, wskazując ulicę de la Pépinière.
Pasaż szedł w istocie od ulicy de la Pépinière a wychodził na ulicę du Rocher. W połowie pasażu, niedawno stworzonego i mieszczącego sklepy o bardzo umiarkowanym czynszu, baronowa spostrzegła, nad szybą zasłoniętą zieloną firanką tak aby przechodnie nie mogli zapuszczać niedyskretnych spojrzeń, ten napis: Pisarz publiczny; nad drzwiami zaś:

BIURO.

Tu układa się podania, przepisuje na czysto rachunki etc.

Dyskrecja, pośpiech.

Wnętrze podobne było do owych poczekalni, w których omnibusy paryskie każą pasażerom czekać na komunikację. Wewnętrzne schody prowadziły zapewne do mieszkania na półpięterku, z oknem wychodzącem na pasaż; wejście było przez sklep. Baronowa ujrzała zniszczone biurko, teki z kartonu i nędzny fotel kupiony gdzieś na wyprzedaży. Daszek na oczy oraz mocno brudny abażur świadczyły bądź to o chęci zachowania inkognita, bądź o osłabieniu wzroku, dość naturalnem u starca.
— Jest na górze, rzekł zdun, pójdę go uprzedzić i sprowadzę go tutaj.
Baronowa spuściła woalkę i siadła. Ciężkie kroki zaskrzypiały na drewnianych schodkach; Adelina nie mogła wstrzymać przeszywającego krzyku, widząc swego męża, barona Hulot, w szarej trykotowej kamizelce, w starych popielatych barchanowych spodniach i w pantoflach.
— Co pani każe? spytał Hulot dworską uprzejmością.
Adelina wstała, chwyciła Hulota i rzekła głosem zdławionym od wzruszenia:
— Nareszcie cię znajduję!...
— Adelina!... wykrzyknął baron zdumiony, zamykając drzwi. — Józefie! zawołał zwracając się do zduna, wyjdź przez kurytarz.
— Drogi mój, rzekła wszystkiego zapominając w nadmiarze radości, możesz wrócić na łono rodziny, jesteśmy bogaci! twój syn ma sto sześćdziesiąt tysięcy franków renty! twoja emerytura jest czysta, zalega dla ciebie piętnaście tysięcy franków za prostem okazaniem dowodu że żyjesz! Walerja umarła, zapisując ci trzysta tysięcy. Zapomniano już o tobie, wierzaj, możesz znów pokazać się w świecie; przedewszystkiem znajdziesz majątek u syna. Pójdź, szczęście nasze będzie zupełne. Oto już blisko trzy lata jak cię szukam, i tak byłam pewna że cię odnajdę, że zupełnie gotowe mieszkanie czeka na ciebie. Och! chodź stąd, wyjdź z okropnego położenia w jakiem cię znajduję.
— Chętnie, odparł baron oszołomiony; ale czy będę mógł zabrać z sobą tę małą?
— Hektorze, wyrzecz się jej, zrób to dla twej Adeliny, która nigdy nie żądała od ciebie najmniejszej ofiary! Przyrzekam ci, że wyposażę to dziecko, dobrze ją wydam za mąż, każę ją kształcić. Niech będzie powiedziane, że jedna z tych które ci dawały szczęście będzie szczęśliwą, i nie popadaj już w występek, ani w błoto!
— Więc to ty, odparł baron z uśmiechem, chciałaś mnie ożenić?... Poczekaj tu chwilę, dodał, pójdę się przebrać na górę, mam tam w walizce przyzwoite ubranie...
Zostawszy sama i rozejrzawszy się ponownie po tym okropnym sklepie, Adelina zalała się łzami.
— On żył tutaj, mówiła sobie, a my opływamy w dostatek!... Biedny człowiek! cóż za kara dla niego, który był uosobieniem wykwintu!
Zdun przyszedł pożegnać się ze swą dobrodziejką; kazała mu sprowadzić dorożkę. Skoro wrócił, Adelina poprosiła aby wziął do siebie małą Atalę Judici, aby ją zabrał natychmiast.
— Powie jej pan, dodała, że, jeżeli zechce oddać się pod opiekę ks. proboszcza przy kościele św. Magdaleny, w dniu pierwszej komunii dam jej trzydzieści tysięcy franków posagu, i dobrego męża, jakiego dzielnego chłopca!
— Mego najstarszego syna, proszę pani! Ma dwadzieścia dwa lat i szaleje za tą małą.
W tej chwili zeszedł baron, miał wilgotne oczy.
— Każesz mi porzucić, szepnął żonie do ucha, jedyną istotę która kochała mnie prawie tak jak ty! Ta mała zalewa się łzami, nie mogę jej tak opuścić...
— Bądź spokojny, Hektorze! znajdzie się w otoczeniu uczciwej rodziny, i ręczę za jej obyczaje.
— W takim razie mogę iść z tobą, rzekł baron odprowadzając żonę do dorożki.
Hektor, stawszy się z powrotem baronem d‘Ervy, włożył błękitne sukienne spodnie i tużurek, białą kamizelkę, czarny krawat i rękawiczki. Kiedy baronowa zajęła miejsce, Atala wśliznęła się do powozu ruchem małej żmijki.
— Och, pani, niech mi pani pozwoli sobie towarzyszyć, jechać z panią. Przyrzekam, będę grzeczna, posłuszna, zrobię wszystko co pani każe, ale niech mnie pani nie rozdziela z ojcem Vyder, z moim dobroczyńcą, który mi daje takie dobre rzeczy. Będą mnie bili...
— Przestań, Atalo, rzekł baron, ta pani to moja żona; trzeba nam się rozstać...
— Ona! taka stara! odparł dzieciak, i tak się trzęsie jak liść. Och, ta głowa!
I zaczęła przedrzeźniać drżenie baronowej. Zdun, który gonił małą Judici, podszedł do powozu.
— Zabierzcie ją! rzekła baronowa.
Zdun wziął Atalę na ręce i zabrał przemocą.
— Dzięki za tę ofiarę, drogi mój! rzekła Adelina ujmując dłoń barona i ściskając ją w szale szczęścia. Jakiś ty zmieniony! Jak ty musiałeś cierpieć! Co za niespodzianka dla twego syna! dla córki!
Adelina mówiła jak mówią kochankowie po długiej rozłące, o tysiącu rzeczy naraz. W dziesięć minut, baron i jego żona przybyli na ulicę Louis-le-Grand, gdzie Adelina zastała następujący list:

„Pani baronowo!

„Pan baron d‘Ervy zabawił miesiąc przy ulicy Charonne, pod nazwiskiem Thorec, które jest anagramem imienia Hektor. Mieszka obecnie w pasażu du Soleil, pod nazwiskiem Vyder. Podaje się za Alzatczyka, pisze podania, i żyje z młodą dziewczyną, która się nazywa Atala Judici. Niech pani będzie ostrożna, bo ktoś poszukuje energicznie barona, nie wiem w jakim celu.
„Aktorka dotrzymała słowa i pisze się, jak zawsze, pani baronowej najniższą sługą,

„J. M.“

Powrót barona wywołał uniesienia radości, które go pogodziły z życiem rodzinnem. Zapomniał małej Atali Judici, gdyż wyuzdania rozpusty doprowadziły go do owej ruchliwości wrażeń które cechuje dziecięctwo. Szczęście rodzinne mąciły jedynie zmiany jakie zaszły w baronie. Opuściwszy swoje dzieci jeszcze krzepkim, wracał niemal stuletnim starcem, złamanym, przygarbionym, z twarzą noszącą ślady przebytych upodleń. Wspaniały obiad, zaimprowizowany przez Celestynę, przypomniał starcowi, oszołomionemu dostatkiem rodziny, obiady śpiewaczki.
— Święcicie powrót marnotrawnego ojca! szepnął do ucha Adeliny.
— Cyt!... wszystko zapomniane, odparła.
— A Bietka? spytał baron nie widząc starej panny.
— Niestety! odparła Hortensja, leży w łóżku, nie wstaje już; stracimy ją niebawem. Spodziewa się zobaczyć cię, ojczulku, po obiedzie.
Nazajutrz rano, o wschodzie słońca, odźwierny dał znać młodemu Hulot, że żołnierze gwardji municypalnej otoczyli całą jego posiadłość. Komornicy szukali barona Hulot. Woźny trybunału handlowego, który wszedł za odźwierną, pokazał adwokatowi prawomocne wyroki sądowe, pytając czy zechce zapłacić za ojca. Chodziło o weksle na dziesięć tysięcy franków, podpisane na rzecz lichwiarza nazwiskiem Samanon, który prawdopodobnie dał baronowi d‘Ervy dwa albo trzy tysiące. Młody Hulot poprosił woźnego aby odprawił swoich ludzi, i zapłacił.
— Czy to już wszystko? rzekł do siebie z niepokojem.
Bietka, już bardzo zbolała szczęściem które zaświtało dla rodziny, nie mogła przenieść tego szczęsnego wypadku. Pogorszyło się jej tak dalece, że Bianchon nie dawał jej ani tygodnia życia; umarła, wyczerpana biegiem tej długiej walki, znaczącej się tyloma zwycięstwami. Zachowała tajemnicę swej nienawiści wśród okropnego konania na suchoty. Dostąpiła zresztą tego zadowolenia, iż ujrzała Adelinę, Hortensję, barona, Wiktora, Steinbocka, Celestynę i ich dzieci, wszystkich we łzach dokoła jej łoża, opłakujących ją niby anioła rodziny. Baron Hulot, pod wpływem posilnej kuchni której nie zaznał od trzech lat, odzyskał siły i stał się podobny do samego siebie. Powrót ten do sił przejął Adelinę szczęściem tak dalece, że nerwowe jej drganie znacznie złagodniało.
— I w końcu będzie jeszcze szczęśliwa! mówiła sobie Bietka w wilję śmierci, widząc oznaki czci, jakiemi baron otaczał żonę, o której cierpieniach opowiedzieli mu Wiktor i Hortensja.
To uczucie przyśpieszyło koniec kuzynki Bietki, za której trumną szła cała rodzina we łzach.
Baronostwo Hulot, wycofawszy się ze światowego życia, oddali hrabstwu Steinbock wspaniałe apartamenty na pierwszem piętrze, a sami pomieścili się na drugiem. Z początkiem r. 1845, baron otrzymał, dzięki staraniom swego syna, posadę przy kolei żelaznej z sześcioma tysiącami franków pensji, które, w połączeniu z sześcioma tysiącami emerytury i majątkiem zapisanym przez panią Crevel, dały mu dwadzieścia cztery tysiące rocznie. Ponieważ, w czasie owych trzechletnich nieporozumień, Hortensja uzyskała separację majątkową z mężem, Wiktor nie wahał się umieścić na imię siostry dwustu tysięcy franków fideikomisu, i zapewnił Hortensji pensję dwunastu tysięcy franków. Wacław, zostawszy mężem bogatej żony, nie zdradzał jej; ale wałęsał się, bujał, nie mogąc się zdobyć na zaczęcie bodaj najmniejszej roboty. Zostawszy z powrotem artystą in partibus, miał wiele sukcesów w salonach, gdzie lubili się go radzić amatorowie; słowem zyskał reputację krytyka, jak wszyscy impotenci, którzy zadali kłam swoim początkom. Każde tedy z małżeństw posiadało odrębny majątek, mimo iż żyli w rodzinnej wspólności. Nauczona tyloma nieszczęściami, baronowa powierzyła synowi zarząd interesów, zostawiając baronowi tylko jego pensję, w nadziei iż szczupłość tego dochodu nie pozwoli mu popaść w dawne błędy. Ale, osobliwem szczęściem, na które ani syn ani matka nie liczyli, baron — zdawało się — wyrzekł się płci pięknej. Spokój jego, który kładziono na karb natury, upewnił tak dalece rodzinę, iż w całej pełni rozkoszowano się wskrzeszonym wdziękiem i uroczemi przymiotami barona d‘Ervy. Pełen względów dla żony i dzieci, towarzyszył im do teatrów, bywał znów w świecie, i z niezrównanym taktem robił honory salonu swego syna. Słowem, ten odzyskany ojciec marnotrawny napełniał rodzinę najwyższem zadowoleniem. Był to miły staruszek, zupełnie zniszczony, ale pełen dowcipu; z dawnej swojej przywary zachował tylko to, co mogło z niej uczynić zaletę towarzyską. Rodzina napawała się zupełnem bezpieczeństwem. Dzieci i baronowa wynosili pod niebiosa ojca rodziny, zapominając o śmierci stryja i wuja. Życie nie może istnieć bez takiego zapomnienia!
Pani Wiktorowa, która z wielkim talentem gospodyni, wyrobionym zresztą pod kierunkiem Bietki, prowadziła ten ogromny dom, była zmuszona przyjąć kucharza. Do kucharza okazała się potrzeba dziewczyny kuchennej. Dziewki kuchenne są to dziś ambitne istoty, silące się podpatrzyć sekrety kuchmistrza; skoro nauczą się przyrządzać parę sosów, zostają kucharkami. Zatem, dziewczyny takie zmieniają się bardzo często. Z początkiem grudnia r. 1845, Celestyna przyjęła do kuchni tęgą Normandkę z Isigny, krępą, z grubemi czerwonemi rękami, o twarzy pospolitej, głupią jak... okolicznościowa sztuka; dziewczyna ta z trudnością zgodziła się porzucić klasyczny włóczkowy czepek, jaki noszą dziewczęta w dolnej Normandji. Istota ta, obdarzona kształtami godnemi mamki, robiła wrażenie, że rozsadzi bawełniany stanik kryjący jej biust. Możnaby rzec, iż czerwonawą jej twarz wyciosano w kamieniu, tak jędrne były jej żółtawe kontury. Oczywiście nikt w domu nie zwracał uwagi na przybycie tej dziewczyny imieniem Agata, jednej z tych dziewuch do wszystkiego, których codziennie dostarcza Paryżowi prowincja. Agata nie przedstawiała pokus dla kucharza; zbyt była ordynarna, dotąd bowiem usługiwała furmanom, ile że wyszła z podmiejskiej gospody. Zamiast podbić serce kucharza i wydobyć zeń tajemnice wysokiej sztuki kuchennej, stała się przedmiotem jego wzgardy. Kucharz umizgał się do Ludwiki, panny służącej hrabiny Steinbock. Toteż, Normandka, licho traktowana, żaliła się na swój los; ilekroć kuchmistrz kończył jakąś potrawę lub doprawiał sos, wyganiano ją z kuchni pod jakimś pozorem.
— Stanowczo nie mam szczęścia, powiadała; trzeba mi poszukać innej służby.
Mimo to nie odchodziła, chociaż już dwa razy prosiła o zwolnienie.
Jednej nocy, baronowa, obudzona dziwnym hałasem, nie znalazła Hektora w łóżku przylegającem do jej łóżka, gdyż, jak przystoi starym, sypiali w dwóch sąsiadujących łóżkach. Czekała godzinę, a barona nie było. Zdjęta lękiem, przypuszczając jakieś nieszczęście, apopleksję, weszła najpierw na najwyższe piętro, gdzie na poddaszu sypiała służba. Zarówno światło bijące przez uchylone drzwi, jak i szept dwóch głosów, skierowały ją w stronę pokoju Agaty. Zatrzymała się przerażona poznając głos barona, który, urzeczony wdziękami Agaty i podniecony oporem szpetnej pomywaczki, doszedł do tego, iż wyrzekł te ohydne słowa:
— Moja żona nie pożyje długo, jeżeli zechcesz, mogłabyś zostać baronową.
Adelina wydała krzyk, upuściła świecę i uciekła.
W trzy dni później, baronowa, przysposobiona poprzedniego dnia na śmierć, konała, otoczona całą rodziną we łzach. Na chwilę przed skonem, ujęła rękę męża, ścisnęła ją i szepnęła mu do ucha:
— Mój drogi, już ci mogłam oddać tylko życie: za chwilę będziesz wolny i będziesz mógł pojąć nową baronową Hulot.
I ujrzano — a musi to być rzecz rzadka — łzy cieknące z oczu umarłej. Okrucieństwo występku zwyciężyło cierpliwość anioła, któremu, na progu wieczności, wymknęło się jedyne słowo wyrzutu jakie wyszło z jej ust w ciągu całego życia.
Baron Hulot opuścił Paryż w trzy dni po pogrzebie żony. W jedenaście miesięcy potem, Wiktor dowiedział się z boku o ślubie swego ojca z panną Agatą Piquetard, który odbył się w Isigny, 1 lutego r. 1846.
— Rodzice mogą się sprzeciwić małżeństwu dzieci, ale dzieci nie mogą zapobiec szaleństwom zdziecinniałych rodziców, rzekł Hulot do p. Popinot, również adwokata, młodego syna ex-ministra handlu, kiedy kolega w palestrze wspomniał mu o tem małżeństwie.

KONIEC.




  1. Wielkość i upadek Cezara Birotteau.
  2. Mon mal vient de plus toin, znany cytat z Fedry Racine’a.
  3. Wielkość i upadek Cezara Birotteau.
  4. Ojciec Goriot, Stracone złudzenia etc.
  5. Ojciec Goriot, Blaski i nędze życia kurtyzany. Córka Ewy.
  6. Muza z zaścianka.
  7. Aluzja do komedji Moliera p. t. Rogacz z urojenia.
  8. Stracone złudzenia.
  9. Stracone złudzenia.
  10. Bohaterka Niebezpiecznych związków Laclosa.
  11. Blaski i nędze życia kurtyzany.
  12. Znana anegdota z XVIII wieku: Regent, udając się na maskaradę w towarzystwie wiernego Dubois, kazał mu obchodzić się z sobą poufale, aby tem lepiej zachować inkognito; kiedy jednak Dubois raz po raz kopał go nogą w siedzenie, Regent obrócił się i rzekł: „Daj pokój, za dobrze mnie maskujesz“...
    (Przyp. tłum.)
  13. „Kronika paryska“ to nie to, co prosty gmin mniema.
  14. Racine, Fedra.
  15. Kawalerskie gospodarstwo.
  16. Paryż podzielony jest na dwanaście okręgów. „Półświatek“ jego nosi żartobliwą nazwę trzynastego okręgu.
  17. Stracone złudzenia.
  18. Blaski i nędze życia Kurtyzany (Azja); Ostatnie wcielenie Vautrina.
  19. Ostatnie wcielenie Vautrina, Ojciec Goriot.
  20. Wielkość i upadek Cezara Birotteau.
  21. Ojciec Goriot, Cierpienia wynalazcy, Blaski i nędze życia kurtyzany, Ostatnie wcielenie Vautrina.
  22. Stracone złudzenia, Muza z zaścianka.
  23. Muza z zaścianka.
  24. Ostatnie wcielenie Vautrina.
  25. Był tu ten niewolnik, pokazał swój rozkaz, ale nic nie uzyskał.“ (Ordre znaczy rozkaz albo zakon).
  26. Stracone złudzenia.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Honoré de Balzac i tłumacza: Tadeusz Boy-Żeleński.