Kuzyn Michał/Rozdział XIII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Eugène Sue
Tytuł Kuzyn Michał
Wydawca S. Orgelbrand
Data wyd. 1849
Druk S. Orgelbrand
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Oskar Stanisławski
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ XIII.

Upłynęło już około trzech miesięcy jak Pan de Luceval spotkał się z Walentyną w Paryżu.
Następujące sceny miały miejsce w małym domku wiejskim o dwie mile od miasta Hyères, w Prowancyi.
Maleńki ten domek, powierzchowności bardzo skromnéj lecz powabnéj, wystawiony był u stóp niewielkiego wzgórza, około pięciuset kroków od morza.
Ogród zajmujący najwięcéj pół morgi gruntu, zasadzony sykomorami i platanami wiekuistemi, przerznięty był przez bystry strumyk, który zasilany będąc źródłami górnemi niedaleko za ogrodem wpadał nieznacznie do morza.
Domek, biały, zielonemi opatrzony okiennicami, zdawał się być zagrzebanym śród gęstego klombu ogromnych drzew pomarańczowych, które zasłaniały go od palących promieni słońca.
Prosty płot tarniowy otaczał ogródek, do którego wchodziło się małemi drzwiczkami umieszczonemi pomiędzy dwoma kamieniami polnemi.
Około trzeciéj godziny po południu, kiedy słońce włoskim dogrzewało skwarem, pojazd podróżny najęty w Hyères, zatrzymał się na wzgórzu w bliskości owego domku.
Pan de Luceval blady, z twarzą wyrażającą głębokie wzruszenie, wysiadł pierwszy z powozu i podał rękę Pani d’Infreville. Ta rzuciwszy naprzód oczyma do koła, ujrzała z wysokości miejsca na którem powóz się zatrzymał, ów domek okolony drzewami pomarańczowemu.
Walentyna pokazawszy palcem skromny domeczek Panu de Luceval, rzekła do niego głosem lekko wzruszonym:
— Więc to tutaj?... — Rzeczywiście, — odpowiedział jéj towarzysz ze stłumionem westchnieniem, — tutaj to być musi... według udzielonyh nam wiadomości... Nadeszła więc stanowcza chwila... Idź Pani... ja tu zaczekam; nie wiem czy nie więcéj jest odwagi pozostać tutaj w trwodze i niepewności, aniżeli Pani towarzyszyć.
— Zaklinam Pana... pamiętaj o swojéj obietnicy... Pozwól Pan mnie saméj spełnić to przykre może posłannictwo, w którem nie umiałbyś być panem siebie,... i pomimo swego przyrzeczenia... jakie mi dałeś... Ah! Panie nie powiem już więcéj, gdyż myśl ta dreszczem mnie przejmuje.
— Nie lękaj się Pani, — odpowiedział de Luceval głosem ponurym, — raz tylko daję słowo... wyjąwszy gdyby...
— Jednakże Pan mi przysiągłeś...
— Bądź Pani spokojną... nie zapomnę mojéj przysięg.
— Dobrze więc... jestem teraz spokojną.
— Odwaga tylko i nadzieja! Panie... dzień którego od trzech miesięcy oczekujemy, nadszedł nareszcie. Taż sama tajemnica osłania jeszcze dla nas postępowanie Michała i Florencyi. Za godzinę będziemy wiedzieli wszystko.. i wszystko się rozstrzygnie.
— Tak jest... — odpowiedział Pan de Luceval ze smutkiem, — tak jest... wszystko się rozstrzygnie.
— Do zobaczenia więc... być może iż nie sama tu powrócę...
De Luceval smutnie kiwnął głową, a Walencya spadzistą ścieżką udała się ku ogrodowi wiejskiego domku.
Pan de Luceval, zostawszy sam jeden na pochyłości wzgórza, zaczął się przechadzać w zamyśleniu i głębokim smutku, rzucając niekiedy wzrokiem, jakby mimowolnie na wiejski domek.
Nagle zatrzymał się, zadrżał i zbladł... Oczy jego zaiskrzyły się... Spostrzegł bowiem nad płotem otaczającym domek, jakiegoś mężczyznę przechodzącego w białym bawełnianym kaftaniku i w szerokim słomianym kapeluszu na głowie.
Wkrótce atoli mężczyzna ten znikł pomiędzy skałami rozrzuconemi nad morzem, i pośród których wznosiły się ogromne drzewa korkowe.
Pierwszą myślą Pana de Luceval było rzucić się do powozu, wydobyć z niego pudełko z pistoletami, które ukrył w siedzeniu przed wzrokiem Pani d’Infreville i pobiedz za owym mężczyzną w słomianym kapeluszu.
Lecz uszedłszy z dziesięć kroków... Pan de Luceval zatrzymał się; po chwili namysłu, powrócił do powozu i ukrył w nim napowrót pistolety; mówiąc do siebie:
— Zawsze jeszcze będzie dosyć czasu... A co do przysięgi mojéj... dotrzymam jéj... dopóki tylko rospacz i zemsta nie uniosą mnie za granice rozsądku i honoru.
Poczem Pan de Luceval, z oczyma wlepionemi w domek, wszedł znowu na ścieżkę, i, jak gdyby walczył z jakąś silną pokusą, obejrzał bacznie płot, którym ogród był otoczony.
Podczas tych ostatnich wypadków, Walentyna przybywszy do pierwszych drzwi, zapukała, ażeby jéj otworzono.
Po chwili czasu drzwi się otworzyły
Kobieta, mająca około lat pięćdziesięciu, ubrana bardzo czysto, podług zwyczaju prowansalskiego, pokazała się na progu.
Na jéj widok, Walentyna zawołała z zadziwieniem:
— Pani Reine... tutaj...
— Tak, Pani... — odpowiedziała kobieta, narzeczem południowem, nie zdając się bynajmniéj być zadziwioną odwiedzinami Walentyny, — i zawsze na usługi Pani... niechże Pani raczy wejść daléj.
Zdawało się jak gdyby Walentyna w téj chwili zatrzymała się z pytaniem, które już miała na ustach; zarumieniła się tylko i weszła do ogrodu, którego drzwi zamknięto znowu (Pani Reine była mamką i jedyną służącą Michała Renaud, nawet w epoce jego najświetniejszego położenia).
Pani d’Infreville przybyła wkrótce pod gęste sklepienie drzew pomarańczowych, w środku których wznowił się ów biały domek wiejski.
— Czy Pani de Luceval jest tutaj? — zapytała Walentyna głosem wzruszonym nieco.
Stara służąca zatrzymała się natychmiast, przyłożyła palec do ust, jak gdyby chciała Pani d’Infreville zalecić milczenie; następnie skinieniem ręki pokazała na lewo i stanęła w milczeniu.
Walentyna zatrzymała się także mimowolnie.
Oto co ujrzała:
Dwa wiszące karaibskie łóżka, plecione z trzciny w rozmaite kolory, rozpięte były w niewielkiem od siebie oddaleniu, pomiędzy gałęziami drzew pomarańczowych.
Jedno z tych łóżek było próżne...
W drugiem spoczywała Florencya.
Pewien rodzaj lekkiego żagla z białego płótna w niebieskie pasy, rozpiętego nad łóżkiem, rozdymał się pod tchnieniem powstającego wiatru i lekko kołysał tem napowietrznem posłaniem.
Florencya... z obnażoną szyją i rękami... w białym lekkim płaszczyku, drzemała spokojnie w postawie zachwycającej roskoszą i wdziękiem... Na prawéj ręce zgiętéj, oparta była niedbale jéj piękna głowa, a świeże tchnienie wietrzyku muskając pogodne czoło młodéj kobiety podnosiło kiedy niekiedy pukle jej jasnych włosów,... lewa jéj ręka wisiała z niechcenia za łóżkiem, trzymając jeszcze szeroki wachlarz, którym się przed uśpieniem chłodziła... Jedna z jéj maleńkich nóżek, odsłoniona aż do połowy łydki niemal, okryta cienką pończoszką szkocką spuszczała się także z łóżka, odkrywając dziecinną niemal stopę obutą w mały pantofelek z czerwonego safianu.
Nigdy Walentyna nie widziała Florencyi ładniejszą, świeższą i czerstwiejszą; jéj różane usta na pół otwarte, wydawały tchnienie czyste i spokojne jak tchnienie dziecięcia, a rysy jéj w téj czarującej pogodzie, wyrażały jakąś niewypowiedzianą błogość.
O kilka ztąd kroków, widać było pośród przezroczystych kryształów strumyka, również ocienionego pomarańczowemi drzewy duży koszyk z trzciny na pół zanurzony w wodzie, napełniony zielonemi kawonami i wczesnemi rodzynkami, odświeżającemi się w jego zimnych nurtach, gdzie również stały szklane karafki nalane cytrynową limonadą bursztynowego koloru i sokiem z granatów barwy rubinowej... Nakoniec... na murawie, którą strumyk ten był otoczony, i zawsze jeszcze w cieniu, stały dwa obszerne fotele, leżały maty słomiane, poduszki, i wszystkie inne przybory miękkości i gnuśnego far niente przed fotelami zaś, stolik na którym były porozrzucane, książki, fajka turecka, kubki kryształowe, a na tacy, małe placuszki z maisu robione na sposób krajowy. Nareszcie, dla uzupełnienia tego obrazu, dodamy: że z jednéj strony cienistéj alei przeglądały modre bałwany spokojnego morza śródziemnego; z drugiéj wznosiły się piętrzące się jedne na drugich wierzchołki wysokich gór, których wspaniałe zarysy odznaczały się wydatnie na lazurowem sklepieniu nieba.
Walentyna uderzona widokiem który miała przed oczyma, zatrzymała się mimowolnie, głębokiem zdjęła uwielbieniem... Wtem Florencya otworzyła rękę machinalnie,... wachlarz upadł na ziemię i wysuwając się z jéj palców, zbudził ją zupełnie.
Na widok Pani d’Infreville, w mgnieniu oka wyskoczyła z swego wiszącego posłania i rzuciła się na szyję Walentyny.
— Ah! — zawołała ściskając serdecznie swą przyjaciółkę, i ocierając łzy które powieki jéj zrosiły, — byłam zupełnie pewną że ty przybędziesz... Od dwóch dni czekałam cię, i, sama widzisz, — dodała uśmiechając się i zwracając oczy na wiszące łóżko, z którego dopiero co wstała, — szczęście nawiedza śpiących, jest to przysłowie próżniaków; lecz przysłowie to sprawdza się pomimo tego, kiedyś już przyjechała. Pozwól mi abym ci się przypatrzyła, — rzekła Florencya trzymając w swych dłoniach ręce przyjaciółki, i cofając się nieco. — Zawsze piękna... i piękniejsza nawet jak kiedykolwiek. Uściskajże mnie, moja kochana Walentyno! Wszakże to już cztery lata jakeśmy się nie widziały, i to jeszcze w jakich okolicznościach! Ale wszystko ma swój czas. Przedewszystkiem jednak, — dodała Florencya biorąc swą przyjaciółkę za rękę, i prowadząc ją nad brzeg strumyka. — ponieważ upał jest niezmierny, oto są owoce mego ogrodu, które dla ciebie chłodzić kazałam.
— Dziękuję ci, Florencyo, nic teraz jeść nie będę. Ale z kolei, pozwól ażebym i ja ci się przypatrzyła i powiedziała ci, a wiesz że pochlebiać nie umiem, że i ty piękniejszą jeszcze jesteś jak dawniéj, co za cera, co za świeżość! a mianowicie, jaka postać szczęśliwa i zadowolona!
— Doprawdy? znajdujesz powierzchowność moję szczęśliwą? tym lepiéj, gdyż byłabym bardzo niewdzięczną memu losowi, gdybym się inną okazywała.... Lecz ja domyślam się twojéj niecierpliwości... chciałabyś mówić ze mną... i ja tego gorąco pragnę. A więc rozmawiajmy... ale przedewszystkiem siadaj... tu w tym fotelu... weź tę matę pod nogi i poduszki ażeby się na nich wygodniej oprzeć... O! człowiek nigdy nie może mieć dosyć wygody...
— Widzę to, — rzekła Walentyna coraz więcéj zdziwiona nadzwyczajną swobodą i wesołością swej przyjaciółki, gdy tymczasem widzenie ich, ze względu na niektóre okoliczności, powinno było przybrać charakter nieco poważniejszy. — Tak jest, — dodała pochwili z wymuszonym uśmiechem, — zdaje mi się Florencyo, żeś uczyniła wielkie postępy pod względem wygodnego życia.
— Rzeczywiście, nadzwyczajne uczyniłam postępy... droga Walentyno... Sporzyjno na ten mały podbródek przytwierdzony do poręczy tego fotelu.
— Prawda... lecz nie domyślam się jeszcze...
— Służy on do podparcia głowy kiedy tego potrzeba... — I łącząc przykład z objaśnieniem, Florencya dodała: — Widzisz, jakie to wygodne!... Ale o czemże ja myślałam?... ty patrzysz na mnie z zadziwieniem, niemal ze smutkiem rzekła młoda kobieta z powagą, — i masz słuszność... Sądzisz mnie może nie czułą na twoje przeszłe cierpienia,., których spodziewam się... żeś już szczęśliwie zapomniała, — dodała Florencya głosem wzruszonym i żałosnym. — Ja... miałabym być nie czułą! o! tak nie jest, przysięgam ci... Ubolewałam nad wszystkiemi twemi cierpieniami, lecz dzisiejszy dzień jest tak miły tak piękny dla mnie, że nie chciałabym go zasmucić przykremi wspomnieniami.
— Jakto! wiedziałaś?...
— Tak, wiedziałam, co się działo przed rokiem... wiedziałam o twojem oddaleniu się do Poitou, o twojem owdowieniu, o twojéj niedoli... w któréj niemniéj cierpiałaś dla siebie jak dla twéj matki, odpowiedziała Florencya z coraz większem rozrzewnieniem. Widziałam także z jaką odwagą walczyłaś z zawistnym losem aż do śmierci twéj matki... Ah! właśnie tego się obawiałam, — zawołała Florencya zasłaniając oczy dłoniami, — te łzy... i to jeszcze dzisiaj!...
— Florencyo,... przyjaciółko moja, — rzekła Walentyna, podzielając wzruszenie swéj przyjaciółki, — nigdy nie wątpiłam o twojem sercu...
— Pewno?...
— I możeszże wątpić?...
— Dziękuję ci, Walentyno... dziękuję... powracasz mi całą radość z oglądania ciebie.
— Ale, jakże dowiedziałaś się o moich wypadkach?
— Dowiedziałam się o nich z rozmaitych stron, wszędzie po trochu. Ja sama prowadziłam życie tak czynne, tak ruchliwe.
— Ty!
— Ja, odpowiedziała młoda kobieta z wyrazem tryumfującéj radości,... tak jest... ja... i nie mało jeszcze dowiesz się odemnie...
— Wiem tylko tyle, żeś się uwzięła ażeby mnie w coraz większe wprawiać zdumienie,... gdyż mniéj posiadając wiadomości od ciebie; nic nie wiem o twojéj przeszłości od lat czterech... oprócz twego rozwodu z Panem de Luceval.
— To prawda, rzekła Florencya z nieznacznym uśmiechem, — Pan do Luceval musiał ci to powiedzieć... i jakiemi to dziwnemi sposoby... wynalezionemi w arsenale mego lenistwa... bo człowiek używa tego czego użyć może,... skłoniłam mego męża do wyrzeczenia się chętki podróżowania, a mianowicie do zatrzymania mnie w brew woli mojej swą żoną!
— Lecz tego rozwodu szczególniéj wtedy żądałaś, kiedyś się dowiedziała o stanie całego twego majątku... Pan de Luceval wszystko mi powiedział... Oddaje on zupełną sprawiedliwość delikatności twojéj.
— Wspaniałomyślność była z jego strony... biedny Aleksander. Pominąwszy jego nałóg wiecznego ruchu i sposób życia Żyda tułacza, posiada on coś dobrego, wiele dobrego w sobie... nieprawdaż Walentyno? — dodała Florencya z złośliwym uśmiechem. — Jakież to szczęśliwe zdarzenie żeście się spotkali... tak w samą porę... Od trzech miesięcy musieliście się bardzo często widywać! I tym sposobem ocenić się wzajemnie?
— Co przez to rozumiesz? — rzekła Walentyna spoglądając na swą przyjaciółkę z zadziwieniem. Doprawdy, Florencyo tyś oszalała.
— Oszalałam... dobrze... Lecz słuchaj Walentyno, bądźmy szczeremi jak zawsze... Jest jedno imię którego wyrzeczenia niecierpliwie oczekujesz od chwili twego przybycia, jest to imię Michała.
— Prawda Florencyo, i to nawet dla wielu powodów.
— Otóż Walentyno, przystępując od razu do rzeczy i nazywając wszystko właściwem imieniem, powiem ci że Michał nie był... i nie jest moim kochankiem.
Promyk nadziei zabłysnął oczom Walentyny, lecz odezwała się wkrótce z wyrazem pewnego zwątpienia.
— Florencyo...
— Wiesz, że ja nigdy nie kłamię; dla czegóż miałabym cię zwodzić? Nie jestże Michał wolnym i ja także? a potem czyliż ty nie pojmujesz Walentyno, ty, co jesteś wrodzoną delikatnością, że gdybym była kochanką Michała, byłoby dla ciebie i dla mnie coś tak ambarasującego, tak przykrego w dzisiejszem naszem spotkaniu, że pewno byłabym się starała uniknąć go raczéj.
— Ah! Florencyo! twoje dobre i prawe serce nigdy się nie zmieni, — rzekła Walentyna podniosłszy się z krzesła i ściskając serdecznie swą przyjaciółkę, — pomimo całéj radości że ciebie zobaczę... serce mi się ściskało, czułam w niem jakiś przymus; lecz teraz oddycham już swobodnie.. Oswobodzoną zostałam od okropnéj niespokojności.
— I to było twoją karą żeś o mnie wątpiła... niedobra przyjaciółko; lecz chciałaś ażebym była szczerą... Dodam więc w szczerości mojéj,... ze jeśli nie jesteśmy kochankami z Michałem, za to uwielbiamy się wzajemnie, o tyle zawsze, o ile dwóch leniuchów jak my, może sobie zadać pracę ażeby się uwielbiać.... I... nie ma jeszcze nawet godziny czasu, jak z oczyma na pół przymkniętemi, paląc wolno ze swéj długiéj wschodniéj fajki, i kołysząc się w tamtem łóżku wiszącem obok mojego, gdy tymczasem ja chłodziłam się rozkosznie, wachlarzem, Michał mówił do mnie: „Czy ty nie znajdujesz Florencyo, że nasza miłość podobną jest do łagodnego kołysania się tych wiszących łóżek?... Ona kołysze nas pomiędzy ziemią i niebem.” Odpowiesz mi, Walentyno, że myśl ta nie jest dosyć jasną, — dodała Florencya z uśmiechem, — że jest niepewną i ciemną jak wyobrażenia przychodzące nam do głowy pomiędzy snem a czuwaniem... I ja jestem twego zdania; teraz, tak mi się ono wydaje... lecz, kiedy mi to Michał mówił, używałam wtedy całéj błogości ciała i odrętwienia umysłu, ażeby ocenić to wzniosłe porównanie naszego przyjaciela; gdyż wtedy wydawało mi się ono uderzająco prawdziwem.
— Michał mnie nie kocha, — rzekła Pani d’Infreville głosem zmienionym i wpatrując się w oczy Florencyi, — on zupełnie o mnie zapomniał!
— Nie mogę ci na to inaczéj odpowiedzieć, kochana Walentyno, — rzekła młoda kobieta, — jak opowiadając ci naszę historyę...
— Ah! mój Boże! — zawołała Walentyna przerywając swéj przyjaciółce, — czyś nic nie słyszała?...
— Co takiego? — zapytała młoda gospodyni domu nadstawiając ucha i wpatrując się w stronę gdzie były zwrócone oczy jéj przyjaciółki, — cóżeś słyszała?
— Słuchajże...
Obie przyjaciółki słuchały uważnie nie przemówiwszy ani jednego słowa przez chwilę czasu.
Lecz najgłębsze milczenie panowało wewnątrz i zewnątrz ogrodu.
— Musiałam się omylić, — rzekła Pani d’Infreville uspokojona nieco. — lecz zdawało mi się słyszeć w stronie tej gęstwiny,..
— Cóżeś słyszała, Walentyno?
— Nie wiem... zdawało mi się jak gdyby się gałęzie łamały.
Jest to wiatr morski, który się od czasu do czasu podnosi; poruszył on zapewne gałęzie starego cedru, stojącego tam pod płotem, a którego wierzchołek widzisz nad tą gęstwiną... Ścieranie się gałęzi sprawia częstokroć dziwne odgłosy, — odpowiedziała Florencya z największą pewnością wewnętrznego przekonania. — Teraz, Walentyno, kiedym ci już wytłomaczyła to ważne zjawisko naszéj przyrody, posłuchaj mojéj i Michała historyi.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Eugène Sue i tłumacza: Oskar Stanisławski.