Kurjer carski/Część pierwsza/Rozdział XV

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Juljusz Verne
Tytuł Kurjer carski
Wydawca Bibljoteka Groszowa
Data wyd. 1926
Druk Drukarnia Bankowa
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Leo Belmont
Tytuł orygin. Michel Strogoff. Le courier du tzar.
Źródło Skany na Commons
Inne Cała część I
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ XV.
Bagniska Barabińskie.

Miał słuszność Strogow, opuszczając nagle stacja Omską. Iwan Ogarew wydał wnet rozkaz, rozesłany na krańce miasta, aby go nie wypuszczać. Omsk leży niemal w połowie drogi pomiędzy Moskwą a Irkuckiem. Zdrajca zgadywał wagę cesarskiego poselstwa. A goniec, którego incognito zdradziła czułość matki, mógł spodziewać się, że zapragną go ująć, bodaj wyślą pogoń za nim.
Wyjechawszy z Omska 29 lipca o godz. 8–ej wieczorem, pędził wichrem przez step, nagląc konia ostrogą. Na szczęście, nie wiedział o tem, że matka jego była uwięzioną. Czyż byłby w stanie przeciwstawić swój obowiązek tej nowej próbie?
O siedemdziesiąt wiorst dalej, na stacji Kulikowo, spodziewał się znaleźć jakiś pojazd i zmienić konia. Ale przeszli już tędy Tatarzy–rekwirenci, lub złodzieje. Zaledwo znalazł posiłek dla siebie, owies dla wierzchowca. Musiał szczędzić siły zwierzęcia, którego niepodobna było zastąpić. Ale wobec przewidywanej pogoni trzeba się było puścić rychło w dalszą drogę. Dał wytchnąć koniowi jeno godzinkę.
Dotąd pogoda sprzyjała gońcowi cesarskiemu. Temperatura była znośna, krótkie noce letnie w tym pasie umilał blask księżyca, przedzierający się przez mgły. Pomimo myśli bolesnych, Strogow rzeźko poruszał się naprzód. Był zapatrzony w swój cel, jakoby widny dlań na horyzoncie. Galop konia rozpędzał poniekąd troskę. Jeździec zatrzymywał się li po to, aby dać mu nabrać ponownie tchu. Schodził z siodła, aby niekiedy ulżyć zwierzęciu ciężaru, lub przytknąć ucho do ziemi. Badał, czy gdzieś nie dudni podejrzany tętent.
30 lipca, minąwszy stację Turumow, wjechał w błotniste okolice Baraby. Na tych obszernych bagniskach, ciągnących się na przestrzeni trzystu wiorst, podróżnemu groziły trudy niezmierne. Znał je dobrze z lat dawnych. Gromadzą się tu wody deszczów, które nie znajdują odpływu do Obi, lub Irtyszu. A prawdopodobnie jest to dno dawnego morza śródlądowego. Zapadający się, grzązki, gliniasty grunt, tworzy zaporę nieprzebytą dla człowieka i konia, zwłaszcza w porze letniej, gdyż zimą ślizgają się tu po pokrywie z lodu sanie myśliwych, tropiących lisy i sobole dla ich drogich futer. Przecież tędy, tylko względnie suchszym pasem, pośród mnóstwa słonych jezior, wije się droga do Irkucka. Grozę męczącej podróży wzmagają latem zabójcze wyziewy, podnoszące się z tych bagien — siedlisk zarazy Syberyjskiej.
Strogow puścił konia między te prerje, porosłe już nie darnią stepową, dającą wyłączne pożywienie stadom pastuchów sybirskich, ale obfitą wegetacją, gigantyczną trawą, syconą przez wilgotny torfiasty grunt, pobudzaną do rozwoju przez słońce letnie. Jej wysokość sięga sześciu stóp. Jest to splątane sitowie, przesiane tysiącami barwnych kwiatów, lilij i irysów, których wonie mieszają się z gorącemi oparami, wywiązywanemi przez skwar. Wysokie trawy, okalające drogę, kryły szczęśliwie przejście gońca. Wydawało go najwyżej zrywające się przed pędem konia stado ptaków wodnych, z krzykiem uciekających w głębiny nieba. Zmyślny rumak sam znajdował tu drogę — omijał bagna, przemykał się między stawami. Niekiedy wypadło przechodzić wbród, niekiedy przepływać głębokie jeziora, czasem przeskakiwać rozpadliny i przepaści.
Naogół podróż szła pomyślnie — z szybkością pożądaną, niezwykłą w tych warunkach. Gdyby tylko nie dokuczliwość owadów, unoszących się olbrzymiemi rojami w tych bagnistych okolicach. Atmosfera, zdaje się, przepełniona jest tutaj ostremi szpilkami. Czerwone plamy i bąble od ukąszeń pokrywają twarz, szyję, ręce jeźdźca. Cierpi także okrutnie koń. W tym posępnym kraju jeździec i koń narażają się na daremną walkę z komarami, bąkami, muszkami, oraz mikroskopijnemi istotami skrzydlatemi, niewidzialnemi dla oka. Zdaje się, że zbroja nie uchroniłaby przed ich ukłuciami. Koń Strogowa, opędzając się od nich puszystym ogonem, pędził wściekłym galopem, znajdując w pędzie ukojenie bólu fizycznego. Michał Strogow, jak zawsze hartowny, zapominał o cierpieniach, rad z tego, że pozostawiał za sobą szybko wiorstę po wiorście.
Trudno uwierzyć, że śród niezdrowych okolic mogła się znaleźć jakakolwiek ludność. A przecież tu właśnie mężczyźni, kobiety, dzieci, starcy szukali pośród bagien i sitowia schronienia przed najazdem tatarskim. Odziani w skóry pilnowali swoich ubogich stad, ochraniając siebie i zwierzęta od kąśliwych owadów nieustannie podsycanym ogniem. Pośród zieleniejących krzaków powstawały tu całe wioski, których dymy unosiły się daleko.
W takich wioskach zatrzymywał się na godzinę lub dwie Strogow, gdy uczuwał, że koń jest nad miarę znużony. Wymazywał gorącym tłuszczem, według zwyczaju Sybiraków, rany szlachetnego zwierzęcia, by przynieść mu ulgę. Poił go i karmił. Mniej myślał o sobie. Spożywał kęs chleba, nieco mięsa, wypijał kilka kwart kwasu i znowu puszczał się w drogę. Był już 30 lipca za Turumowem w Elamsku, gdzie koniecznością było przenocować, aby koń nie padł z wyczerpania sił.
W tej mieścinie niepodobna było dostać żadnych środków transportowych. Poczta, biura, zajazdy nie funkcjonowały. Nie byli tu wprawdzie jeszcze Tatarzy. Ale władze nakazały ewakuować pozbawione obrony miasto. Ludność i urzędnicy podążyli do Kamska w centrze Baraby. Jednak w tem opustoszałem mieście Strogow spędził noc dla oszczędzenia jedynego sposobu lokomocji — swego konia.
Nazajutrz o świcie sygnalizowano ruch awangardy tatarskiej o dziesięć wiorst za Elamskiem. I Strogow puścił się znowu w drogę. Zrobił znowu paręset wiorst i, minąwszy Spaskoje i Pokrowskoje, dosięgnął 2–go sierpnia Kamska — swojego rodzaju oazy w tym niewdzięcznym z natury kraju. Tu zgromadziło się mnóstwo uchodźców w przekonaniu, że w centrze Baraby znajdą przytułek — lub czas i środki do ucieczki na wypadek grozy najazdu.
W tem zagubionem śród bagnistych stepów mieście, Strogow nie mógł zasięgnąć języka o ruchu Tatarów. Raczej gubernator chętniej wybadałby jego w tym przedmiocie... Nauczony doświadczeniem wolał nie wychylać się z zajazdu. Nie chciał zwracać na siebie niczyjej uwagi. Mógłby tu nabyć łatwo kolaskę. Ale ocenił, że ta bardziej rzucałaby się w oczy i budziła podejrzenie. Bystry koń, mogący w potrzebie uskoczyć z drogi i przerznąć się środkiem stepów poprzez osłaniające jeźdźca trawy, był lepszem zabezpieczeniem przed możliwą zawsze pogonią.
Strogow zaniechał również myśli o zmianie konia. Przywiązał się do zwierzęcia, które godne było swojej wysokiej ceny; ocenił jego zalety — zmyślność i hart. Jeździec i koń już rozumieli się. Jakoby oboje mieli już jeden cel i wzajem sobie ufali.
Wypadało przecie pomyśleć znowu o jednonocnym odpoczynku. Strogow zabezpieczył przedewszystkiem koniowi wygody. Sam posilił się w skromnej oberży na skraju miasta, gdzie nie było tłoku ciekawskich. Potem rzucił się na łóżko w najętym pokoiku.
Ale mimo wysileń zasnąć nie mógł. Opadły go troski o towarzyszkę i matkę. Ważył rosnące od chwili zjawienia się Ogarewa na arenie wypadków niebezpieczeństwa swej misji. Ale pomimo bezsenności, kiedy dotykał rękoma cesarskiego listu, wstępowała weń otucha, bladły troski. Widział w nim cudowne lekarstwo na zło, które trapiło kraj rozdarty przez wojną. Pragnął mieć skrzydła ptaka, by przelecieć nad stepem, potęgę huraganu, przebiegającego w godziny setki wiorst... Gdy zdrzemnął się nad ranem, marzyło mu się, że szczęśliwy staje przed Wielkim Księciem, wręcza mu list i powiada: „Wasza Wysokość! — to od Jego Cesarskiej Mości!“
Nazajutrz, wyjechawszy o świcie, przemierzył w ciągu jednego dnia dwadzieścia cztery wiorsty (85 kilometrów) od Kamy do Ubińska. W tej okolicy ponownie odnalazł bagna Baraby, które nierozsądkiem było przebywać nocą, mimo węchu zmyślnego konia. Przenocował we wsi i wyruszył, czem świt, w podróż dalszą. Ale droga przedstawiała teraz wzmożone trudności. Po obfitych kilkudniowych deszczach znikła pod wodą. Bagna były chłonne i trzeba je było wymijać z wielką ostrożnością. Jedno z jezior, o nazwie Chińskiej Tchang, ciągnące się przeszło wiorst dwadzieścia, zasłużyło sobie na uwagę geografów. Zjawiły się przeszkody, które niecierpliwość Strogowa musiała brać w rachubę i godzić się z opóźnieniem. W każdym razie goniec rad był, że nie wziął kolasy. Nie przeszłaby ona tu nigdy. Koń, zanurzając się po pysk w wodę, służył tu lepiej swemu panu. Przeciskali się człowiek i zwierzę pomiędzy dwiema kolumnami tatarskiemi, widłowato dążącemi, jedna po drodze Omskiej, druga — drogą na Tomsk.
Za Ikulskiem i Kargińskiem warunki naturalne poprawiały się. Bagna Barabińskie miały się ku końcowi. Droga do Koływani była już całkiem możliwa. Ale tem bardziej rosło niebezpieczeństwo spotkania się na szerokim torze z manewrującemi oddziałami Tatarów. Wprawdzie zboczenie z drogi, wpoprzek stepu, gdzie można było napotkać ludzi ledwie zrzadka, gdzie w nielicznych ubogich chałupach i nędznych zajazdach trudno było znaleźć pożywienie dla siebie, paszę dla konia — nie było również ponętnem. Ale bezpieczeństwo osobiste nakazywało obrać raczej bezdroże, niż możliwe spotkanie się z Tatarami.
W każdym razie poza Kargatskiem z zadowoleniem usłyszał Michał Strogow, jak twarda i sucha ziemia syberyjska ponownie zatętniała pod kopytami konia.
15 Lipca opuścił Moskwę. 5 Sierpnia, wliczając w to trzy dni, stracone w chorobie na brzegu Irtyszu, upłynęło 21 dni od wyjazdu. Dzieliło go od Irkucka jeszcze 1500 wiorst!



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Juliusz Verne i tłumacza: Leopold Blumental.