Kunigas/XI
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Kunigas |
Podtytuł | Powieść z podań litewskich |
Wydawca | S. Lewental |
Data wyd. | 1882 |
Druk | S. Lewental |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Nazajutrz po téj nocy, gdy Marger się podkradł pod Wejdalotek zagrodę, matka jego z rana do odjazdu oddziałowi swojemu gotować się kazała. Zaledwie niepostrzeżony wrócił do szałasu z Rymosem, już budzili się ludzie, konie do wody wiedli, ognie rozpalali i Reda sama, odziawszy się, wyszła z pod namiotu, aby przynaglać do pośpiechu. Rymos po kilkakroć siedzącemu nieruchomie, nawpół odzianemu panu przypominał, że czas było sposobić się do podróży. Marger nie zdawał się chcieć słyszéć ani rozumiéć.
Z głową spartą na ręku, namarszczony, nie poruszał się wcale. Szwentas, który więcéj doń śmiałości miał, targnął go za suknią.
— Kunigasiku — rzekł wesoło — czas się odziewać. Matka na was czeka i ogląda się. Héj!
Marger się ani odwrócił.
Z dala przypatrująca się temu od namiotu swojego, Reda, nie mogąc zrozumiéć nieruchomości syna, poczęła iść ku niemu. Wlepiła oczy w niego; on nie spojrzał na nią; dziki jakiś wyraz miał w twarzy.
— Czas w drogę, czas! — zawołała do niego.
Milczał, nie zwróciwszy nawet oczu ku niéj. Nawykła do posłusznych, Reda zarumieniła się, głos jéj stał się nakazujący, groźny.
— Wstawaj! konie za chwilę będą gotowe; jedziemy.
Marger dopiéro zwolna głowę ku niéj podniósł i głosem, w którym tyle siły było i woli, co w mowie matki, odparł:
— Ja nie ruszę się ztąd.
Na chwilę Reda straciła mowę; gniew w niéj wrzał, choć ten, co się jéj sprzeciwiał, był jedyném jéj dziecięciem.
— Co to jest? — zawołała. — Ty?
Marger, nie ruszając się z miejsca, milczał, patrzał w inną stronę. Ludzie, dokoła zgromadzeni, którzy świadkami byli, poczęli się cofać strwożeni. Reda ciągle podchodziła do siedzącego, wreszcie, stanąwszy przy nim, szarpnęła go za ramię.
— Słyszysz, ty? rozkazuję ci! Wstawaj!
— Nie wstanę.
Niewieście krew buchnęła do twarzy; mimowolnie ręką uderzyła po mieczu; mowa ta zuchwała, niemiecko jéj i obco brzmiąca, niemal pamięć zatarła na to, że chłopak był synem jéj własnym.
— Mów! — krzyknęła — czegoś się przeciwko matce zbuntował?
Po chwili namysłu, Marger ponuro, groźno wyjąknął:
— Chcę narzeczonéj mojéj; bez niéj ztąd kroku nie stąpię. Zrobili ją Wejdalotką; muszą mnie uczynić Wejdalotą.
Rozśmiał się szydersko.
— Nie pójdę ztąd; albo z nią razem do Pillen, albo... bodaj nazad do Krzyżaków.
Reda stała bezsilna a gniewna. Gdyby nie był dzieckiem jéj, już-by się była pomściła. Przez myśl jéj przeszło związać go kazać i gwałtem uprowadzić; lecz, jakby odgadł to, Marger miecz z za siebie, na ziemi leżący, porwał, z pochew go obnażył i ścisnął w ręku. Twarz mu téż krwią nabiegła.
— Siłą cię wziąć każę! — zawołała.
— Ale martwego chyba! — krzyknął chłopak. — Nie dam się żywym wziąć. Tyś nie matka moja! nie! Gdybyś nią była, dziecku-byś nie odmówiła tego, o co cię pierwszy raz w życiu prosiło.
— Czar mu rzuciła ta bezecna dziewka! — zawołała Reda — bodaj ją spalił ten ogień, którego ma pilnować.
Marger, nie słuchając, poprawił się na siedzeniu, miecz swój opatrzył, plecami się przyparł do szałasu i jakby do obrony gotował.
Redzie gniew i ból niewieście łzy z pod powiek wycisnął.
— Gdybyś nie miał znamienia na szyi, — krzyknęła — i jabym cię za syna nie znała. Psy te niemieckie serce w tobie przemienili. Krew ci swą wleli. Śmierdzisz niemi!
— Więc rzuć mnie tu; — rzekł Jerzy — ja z tobą iść nie chcę; zostanę tu; zginę marnie, a nie pójdę. Kobieta, choćby matka, rozkazywać mi nie będzie.
— A ty dla obcéj wszetecznicy porywasz się na nią? — przerwała Reda, rzucając się w miejscu i miecz cisnąc w ręku.
— Ta mi nie obca! nie! ja z nią głodem marłem, poślubiłem ją i nie dam, choćby Perkunasowi waszemu.
Na tę wzmiankę, lekceważącą Boga, którego dąb i ołtarz stał w pobliżu, ludzie z przestrachem popadali na ziemię; Reda się cofnęła.
Marger urągająco się poglądał; wszystko, co słyszał niegdyś o bałwanach i fałszywych bóztwach, na myśl mu przyszło. Oczy skierował na kloc, który ztąd widać było, i plunął.
Matka już nie wiedziała, co począć.
Szczęściem żadnego z kapłanów nie było w pobliżu.
W ciągu téj chwili milczenia, Szwentas, który także na pół już tylko wierzył w Perkunasa, odwykłszy od niego, przysunął się do siedzącego, za rękaw go pociągnął i szeptać począł żywo:
— Kunigasiku, co wam? Zginiecie marnie. Dla czego? dla głupiéj dziewczyny? co wam? co wam?
Odepchnął go Marger groźném spojrzeniem.
— Precz! — zawołał. — Matki nie słucham, a tybyś mnie miał uczyć, niedźwiedziu głupi!
Parobek zgarbił się, pochylił i wycofał.
Kunigasowa poruszyła się, żywo chodząc po małéj przestrzeni, która przed nią wolną była; spojrzała na swoich ludzi. Przez myśl znowu przejść jéj musiało, — kazać go porwać gwałtem; ale z oczu czytała ludzi swych, że mogą się jéj stać nieposłusznymi. Nawykli byli ślepo pełnić jéj rozkazy póty, póki pana nie mieli; teraz ten wydawał się im prawowitym wodzem. Niewiasta nie miała praw męża, który był głową i panem.
Reda na zamku rozkazywała może więcéj, jako córka Walgutisa, jako zastępczyni jego.
Zwróciła się powolnym krokiem do syna, ostygła już i prawie złamana; głos jéj drżał. Złagodniała.
— Marger! dziecko ty moje! — poczęła — nie masz-że ty dla matki serca? nie ulitujesz się ty nade mną?
— Litujcie się wy wprzódy — odparł surowo syn.
— Nie w mojéj mocy jest ci dać tę dziewkę — dodała. — Ty nie wiész, co u nas Wejdaloci znaczą. My z nimi walczyć nie możemy, ani ich tknąć; a na czém oni położyli rękę, to już do nich i do Bogów należy.
— Ja nic nie wiem! — zawołał Marger — ani ich, ani waszego obyczaju; ale bez Baniuty ztąd się nie ruszę.
Siłą ją weźcie, wyproście, wykupcie, zamieńcie, na wagę złota ją im zapłaćcie; a ja muszę ją miéć. Nie, to i życia nie chcę!!
Mówił tak stanowczo, tak męzko, z taką siłą potężną, iż Reda zamilknąć musiała. Wiedziała już, że go nie pokona.
Stała, wpatrzywszy się w ziemię; z wodza i pani przed chwilą, zmieniła się w słabą i nieszczęśliwą niewiastę.
Marger głowę podniósł i dorzucił:
— Baniuta ognia jeszcze nie pilnowała, ani skałki nań nie rzuciła. Jeszcze ona do nich nie należy.
Reda, posłyszawszy to, spojrzała ku zagrodzie i poczęła iść do niéj, nie odpowiadając synowi.
We wrotach widać było gromadę Wejdalotów w bieli, którzy z dala się przypatrywali sporowi temu między matką a synem, nie wiedząc, o co chodziło.
Konis piękny, jakby przeczuwał coś, stał na przedzie.
Widać było, jak Reda szybkim krokiem się zbliżyła ku niemu, mówić doń poczęła i razem z nim znikła w zagrodzie. Chłopiec tymczasem, jak wrosły, pozostał na swém siedzeniu. Pilleńscy ludzie, co wczoraj jeszcze lekce sobie ważyli młokosa, teraz nań z poszanowaniem patrzali. Nie myśleli o tém, o co szło między nim a matką; czuli, że siłę okazał i rozkazywać umiał. Serca mu to jednało u tych, co, słuchać zmuszeni, chcieli przynajmniéj módz szanować tego, kto rozkazywał.
Szeptali między sobą, pokazując na niego; on miecz swój opatrywał. Skinął na Rymosa, aby mu wody zaczerpnął, a chłopak domyślny, zamiast niéj, miodu mu z beczułki utoczył.
Wtém ze drzwi zagrody wystąpiła Reda, żywo ręką ku sobie syna wołając. Marger się wahał. Czuł się tu może bezpieczniejszym, lecz i obawy okazać nie chciał.
Na ramię więc wziąwszy swój miecz, szedł powoli na zawołanie.
Z dala już matka wołała do niego głosem podniesionym:
— Niéma jéj tu! odesłano ją gdzieindziéj.
— Jest! — zagrzmiał Marger, stając — jest, bom ją widział przed słońca wschodem. Kłamią!
Wejdaloci, którzy usłyszeli kłam zadany sobie, krzyk ogromny podnieśli. Wrzawa około zagrody powstała groźna, jakby na zuchwalca się rzucić chcieli.
Posługacze Krewuli chwytali już za włócznie i pałki.
Przestraszony tém staruszek, który nie wiedział o niczém, kazał się prowadzić ku wrotom.
W téj chwili Konisowi zdało się może, iż cały ten zamęt i poróżnienie z Kunigasami dla marnego dziewczęcia był niebezpiecznym. Wychowaniec Krzyżaków mógł nie poszanować świętości i zgorszenia przyczynić. Na ostatek i okup nie był do pogardzenia. Przysunął się do Redy i szeptać coś z nią począł.
Marger stał dumny, oczekując końca. Pozostał tu przed zagrodą sam jeden, bo matka, Krewule, Wejdaloci, wszyscy się wcisnęli na jakiś znak, dany do środka zagrody, i wrota za nimi zaparto z trzaskiem.
W dolinie wszyscy bliżsi i dalsi, którzy wiedzieli, co się działo, lub domyślali się tylko, czekali końca. Od ognisk widać było bieżącą starą Jargałę, zdyszaną, która oczyma Margera szukała. Powiedziano jéj, że ten się o córkę jéj upominał.
Z pod dębu głuchy szmer tylko słychać było długo. Reda nie powracała.
Wtém na wysokim stosie, z którego się zwykł był do ludu odzywać Krewe lub Krewule, ujrzano z boku powiewające białe ręczniki Wejdalotów. Szli na górę wiodąc między sobą starego, wszyscy w szatach odświętnych, w wielkich wieńcach na głowach, z laskami w ręku.
Krewule zmęczony pokazał się na wierzchołku stosu, sparł trochę na balasach i dyszał. Lud z całéj doliny cisnął się, pędził, jak fala wielka, płynął do stóp dębu i stosu.
Co żyło, śpieszyło posłyszéć słowo, które wyrocznią było, gdy je ztąd głoszono.
Stało się milczenie wielkie.
Krewule podniósł głos, lecz długo, długo, posłyszéć go nikt nie mógł, bo starcowi w piersi tchu brakło. Podnosił tylko rękę jednę i obie, laskę do góry dźwigał, w niebo patrzał.
Trafem szczególnym, właśnie gdy się to działo, jedna z tych niespodzianych chmur wiosennych, które się prawie w oczach zbierać umieją, nadciągnęła nad dolinę, zasłoniła słońce i głuchy grzmot daleki rozległ się po lesie.
Niektórzy z ludzi z krzykiem popadali na kolana.
Zamilkli Wejdaloci, stróżki podrzuciły ognia, słup dymu się wzniósł nad drzew wierzchołki, i wtém odsłoniło się słońce, pogoda wróciła, jakby cudem.
Konis powtarzał słowa Krewuli, który uwalniał wziętą dziewczynę na usługę Perkunasa, bo już wprzódy innemu ślubowała, a bóg tylko dziewicze serca na służbie swéj miéć może.
Marger, słuchając, podniósł ręce obie i czapkę do góry.
Wrota zagrody otwarły się szeroko i Reda ukazała się w nich, za sobą wiodąc, jak ofiarę, w bieli już i sukni Wejdalotki, z kosami złotemi idącą Baniutę. Zamiast dębowego wieńca stróżek, miała ruciany na czole. Szła i uśmiechała się do narzeczonego, który do niéj biedz chciéć się zdawał.
Stało się z nim coś, czego on sam może nie pojął, aż gdy ostygnął, do matki naprzód pośpieszył i do kolan jéj się schylił. Schwyciła go za głowę.
Pierwszy to był uścisk macierzyński, w którym i synowskie serce zabiło. Od téj chwili poczuli się — ona matką, on dziecięciem.
Baniuta, téż upadłszy na kolana, kraj szaty jéj całowała, a tuż stara Jargała na ziemi się położyła, stóp Kunigasowéj szukając. I płakali a radowali się.
Wtém Reda poczęła wołać, odzyskawszy władzę:
— Na koń! Do Pillen! do Pillen! Lada dzień przyciągną Niemcy i zamkną tam nas; idą już może. Do Pillen!
Lud cały powtórzył ten okrzyk, rzucając się do koni.
Wprędce dolina napół opustoszała, a cały orszak Kunigasowéj w porządku dobrym, skupiony, w pośrodek wziąwszy panią, syna jéj i narzeczoną, i starą jéj matkę, pośpiesznie gnał znanymi drogi do zamku.
Codzień na zaraniu posyłano ludzi na zwiady i powracających słuchano.
Krzyżacy gotowali się całą siłą na Pilleny — powtarzali wszyscy. W pół drogi dano znać, że ów straszny statek olbrzymi, którym od rzeki oblegać gród miano, stał już prawie gotowy, że go tylko smolono i żywność doń zwożono.
Strach jakiś opanowywał wszystkich, nawet mężną Redę, na słuch o téj budowie, która twierdzą przeciwko twierdzy być miała.
Nie obawiano się tyle nagromadzonych wojsk Krzyżackich, co bajecznego statku tego, o którego ogromie prawiono straszne rzeczy. Reda w nim widziała zgubę swą, on jeden był dla niéj najgroźniejszy.
Przybywający opisywali wielkie jego rozmiary, grube drzewo, z którego był mocno zbudowany, przygotowane na nim kłody, kobylice, proce do ciskania kamieni i ognia.
Jednego wieczora, gdy znowu nadbiegłe szpiegi prawiły o nim w obozie Redy, Marger się nagle porwał z siedzenia, jakby go myśl jakaś wielka natchnęła.
— Bezpieczni są — zawołał — nie spodziewają się niczego, nam trzeba łódki wziąć, ludu trochę zwołać, smoły i ognia nagotować, spalimy tę potworę.
Szwentas, który słuchał, oświadczył się nocą do przystani doprowadzić.
Lecz nazajutrz okazało się, że statek był już na rzece.
Marger od myśli swéj nie odstępował.
— Spalić go musimy — wołał — to im ochotę odejmie, a nim drugi zbudują, czas zyskamy, i goście się ich rozjadą.
Reda godziła się na podpalenie statku, lecz gdy syn oświadczył się, że sam poprowadzi tych, których wyprawić miano, puszczać go nie chciała.
Chłopak obstał przy swojém.
— To moja pierwsza próba — mówił — czuję, że mi się powiedzie. Muszę iść. Ze Szwentasem nie boję się niczego. Ten, co mnie tu potrafił przyprowadzić, będzie wiedział, jak począć, byśmy cali uszli.
Uradowany Szwentas w piersi się bił i przysięgał, że dokażą tego, iż statek zapalą, a sami wrócą do Pillen nietknięci.
Musiała się Reda zgodzić na prośby i nalegania syna, dumna tém będąc, iż mężnym się okazywał, a przeciw Niemcom zajadłym.
Obawiała się tego, aby ich potęga nie odjęła mu odwagi.
Z zapałem niezmiernym rzucił się drugiego dnia Marger ze Szwentasem i ludźmi w bok lasami ku miejscu, gdzie się statek miał znajdować. Na wyjezdném tylko, żegnając narzeczoną, przyprowadził ją do matki i w ręce jéj oddał.
— To mój skarb — rzekł — strzeżcie go dla mnie, bo bez niego życie mi niemiłe, a dla niego jam je dać gotów.
Reda przycisnęła do piersi dziewczynę, z którą się już w drodze pojednała i pokochała ją. Zmiękło jéj serce. Od czasu, jak syn poczuł się dowódzcą i głową rodu, ona więcéj matką być chciała. Wracała na to stanowisko, do którego była zrodzoną, z którego ją zemsta za krew męża i za syna wyrzuciła.
Oddział jeden z nią skierował się wprost ku Pillenom, drugi gąszczami lasów, przez niedostępne dla innych trzęsawiska i błota, sunął się ku Niemnowi, coraz rosnąc i powiększając się po drodze. Marger téż w ciągu téj wyprawy z wyrostka i chłopięcia na męża i dowódzcę dojrzewał. Biło w nim serce, paliła się głowa, gorączka młodzieńcza dawała mu jasnowidzenia, a ludzie się wydziwić nie mogli, a Szwentas radował się Kunigasikowi, ręce jego całując.
Długo musiano wypatrywać chwili dogodnéj. Kupka ich w trzcinach i sitowiach, ze skrytemi czółnami, stała tuż pod bokiem Niemców niepostrzeżona, aż Szwentas przybiegł dnia jednego i oznajmił, że czas był statek podpalić, bo przy nim ludzi zostawiono niewielu, a dno jeszcze smolono.
Napad nagły powiódł się szczęśliwie, a nim Krzyżacy opamiętali się, aby chwytać i ścigać napastników, którzy na nich jak z obłoków spadli, ich już nie było. Maleńkimi czółenkami, pieszo, wpław, potrafili ujść pogoni, spoglądając na łunę, która za nimi gorzała.
Marger ztąd wprost popędził do Pillen, do których pilno mu było.
Matka, już się mu w niczém nie sprzeciwiając, obiecała wesele. Tam było gniazdo jego, tam stała kolebka, tam on obiecywał sobie panować.
W głowie snuły się już dumne myśli. Chciał z wielkim Kunigasem na Wilnie sojusz zawrzéć mocny, stać przy nim, aby go téż bronił. To, co widział i czego się nauczył u Krzyżaków, pragnął u siebie miéć i zaprowadzić. Zbroje żelazne, miecze stalowe, kusze daleko sięgające, tarcze kowane...
W Pillenach codzień na wieżycę wchodziła Baniuta i patrzała po dolinie, po rzece, na lasy, czy przybywających nie zobaczy.
Jednéj nocy stróże przybiegli, dając znać, iż z dala łunę pożaru widać było. Reda odgadła, iż potwór ów niemiecki, co miał zgubę przynieść Pillenom, płonąć musiał.
Na gródku radość była wielka.
Baniuta wdrapała się na wieżę, aby ogniem tym napaść oczy. Nazajutrz się go spodziewała. Nazajutrz od rana przez cały dzień stała na górze i patrzała, a serce jéj biło, i każdego ptaszka, co przelatywał, pytała:
— Widziałeś ty miłego? Niesiesz mi słówko od niego? Czy je na zielonym liściu wyrył, czy ciebie odśpiewać nauczył??
A ptaszki leciały i nic nie mówiły do stęsknionéj.
I nic widać nie było długo, aż do wieczora.
W wieczór rzeka od słońca, jak ognisty potok, świeciła cała, a na złotéj jéj wstędze czarne sunęły robaczki, czy czółna — rybki czy ptaki wodne?
Baniuta w ręce plasnęła. — To oni! — I zbiegła w dół do matki, a na dachy powłazili ludzie, spojrzeli i śmieli się, mówiąc, że nikogo nie było.
Baniuta u wrót stała, bo czuła, iż Marger przybywał. Serce mówiło, że był coraz bliżéj; mierzyła niém przestrzeń; słyszała, jak czółna przybiły do brzegu i ludzie na ląd skoczyli.
I róg się odezwał. Wybiegli strażnicy pana swojego na zamek wprowadzić.
Walgutis sam został na posłaniu; opuścili go wszyscy, zapomnieli o starym, bo dawno znaku życia nie dawał.
Teraz coś w nim zagrało. Krew?... Powiało nań wiosną i młodością, jakby własną.
Krzyknął rozpaczliwie. Sam był! Nikogo!
Dopieroż tym jękiem zbudzeni nadbiegli doń. Starzec, niemowa, co spał jak bobak oddawna, chciał wstawać. Śmieli się z niego.
Wyciągnął ręce chude, kościste nogi obnażył, pięścią kamienną bił, rozkazując się prowadzić.
Musieli.
Skórę niedźwiedzią zarzucili mu na ramiona nagie. Słaniał się na nogach, lecz szedł. Szedł dysząc, pchał do wrót, kazał się nieść, dźwigał. Twarz wybielała i martwa, trupia, odżyła, tylko ust tych, wiecznie otwartych zamknąć nie mógł. Jak widmo z drugiego świata, stanął za Redą w progu, właśnie, gdy Marger z otwartymi ku niéj i narzeczonéj biegł rękoma.
Z piersi starca jęk się wyrwał niezrozumiały a potężny; wołał go do siebie. Chude obrosłe ręce wyciągnął, pochwycił chłopca w objęcia, głowę siwą położył na jego ramieniu — i skonał.
Ostatni oddech starca, co życie całe walczył z wrogami i nienawiścią ich konał lat tyle, wstąpił w piersi wnuka.
Gdy Reda obejrzała się na to straszne zjawisko, Walgutisa musieli już ludzie podnieść na rękach, stężałego, zimnym trupem.
I co wracać mieli na gródek z pieśnią radosną, wszyscy zanucili raudę, boleści pełną i łez, starą raudę, z którą od wieków Litwę na stos wiedziono.
Szli wszyscy za zwłokami do domu, a wielka radość obróciła się w łzy i smutek. Z całego grodu zbiegali się ludzie, dopytując o starego, który choć tyle lat konał, zawsze go czuć było, zawsze jeszcze z niego czasem życie jak płomień buchało jasny.
Począł się więc obrzęd pogrzebowy, wedle prastarego obyczaju.
Złożono zwłoki na zwykłéj pościeli, która się teraz stała — śmiertelną (patałas) — wtoczono beczkę alusu i otwarto drzwi, aby wszyscy nieboszczyka mogli raz ostatni pozdrowić.
Stare niewiasty poczęły obmywać ciało i wdziały na nie długą koszulę, zdawna przygotowaną, włożono mu wiżos (chodaki) na nogi i posadzono trupa na ławie, w rogu izby, ostawiwszy pałkami, których dawniéj w boju używał, a dziś one go podtrzymywały.
Tłum ludu stał dokoła starca, czerpał z beczki, przepijał do nieboszczyka i śpiewał:
— Pijemy do ciebie, panie miły, dla czego-żeś umarł? czemuś nas osierocił?
Każdy po swojemu pozdrawiał, nucił i zwrotkę kończył jednakowo:
— Dla czegoś umarł? czemuś nas osierocił?
— Nie miał-żeś co pić, co jeść? nie byłoż dostatku w domu? nie było ci służyć komu? Dla czegoś umarł? czemu-żeś nas osierocił?
— Nie miał-żeś dzieci ukochanych, żony w domu? sług dostatkiem, druhów i braci, co cię kochali? Dla czegoś umarł? czemuś nas osierocił?
Marger, który po raz pierwszy przypatrywał się pogrzebowi litewskiemu, stał zdumiały i poruszony. Przypominał sobie czarne trumny i żałobne śpiewy chrześcijańskie. Tu wszystko wyglądało i odzywało się inaczéj.
Z tamtymi umarłymi rozstawano się, oddając ich Bogu, na sąd jego; tu żegnano, jak odjeżdżających do ojczyzny i praojców.
Izba cały ten dzień, całą noc i jeszcze jedną dobę stała otworem, a w niéj pito, śpiewano, wchodzili i wychodzili ludzie, przypatrując się nieboszczykowi i płacząc u zwłok jego. Blady trup, z usty otwartemi, których i śmierć już zawrzéć nie mogła, siedział, jakby uśpiony. Nie wiele się zmienił od żywego.
Tymczasem wszystko przygotowywano do pogrzebu. A że co chwila spodziewano się napadu Krzyżaków, musiano na wzgórzu obok zamku stos ułożyć.
Rano weszły niewiasty znowu i obmyły ciało raz jeszcze, włożyły odzież białą; przypasano mu miecz, za pas zatknięto siekierę, szyję obwinięto ręcznikiem, w którego węzeł grosz był wetknięty na drogę, i zaczęto, płacząc, pić na pożegnanie.
Tuż u drzwi stał wóz pogrzebowy, na którym posadzono trupa, i gromada, dokoła stojąca, zaczęła duchy złe odpędzać krzykiem i miotaniem włóczniami.
Zanuciły płaczki, rwąc rozpuszczone włosy. Niedaleki pochód był ze zwłokami, bo tuż gotowy stał stos śmiertelny, ale przy nim brakło gromady kapłanów, i dwaj ubogo odziani Tilussoni z blizkiéj osady musieli sami służyć za innych, i raudy na cześć Walgutisa wyśpiewywać.
Marger, który przy pogrzebie dziada powinien był rej wieść, nie umiał mu oddać ostatniéj posługi. Wszystko tu dlań nowém było, obcém, dziwném, niezrozumiałém.
Gdy Walgutisa na wierzchołek stosu dźwignięto i posadzono na tym tronie, który wkrótce płomienie objąć miały, musiał Marger pójść go pocałunkiem pożegnać i naówczas dopiéro Tilussoni ogień w czterech rogach podłożyli.
Reda, któréj rozpacz i żal po ojcu były do szału posunięte, jękiem napełniała powietrze, rwała włosy, miotała się, śpiewała, padała na ziemię i wszystkim płaczkom przewodziła.
Gdy płomienie się podniosły ku górze, poczęli słudzy nieść wszystko, co na stosie z umarłym spłonąć miało: całemi koszami wleczono oręż, odzież, sprzęty, kosztowne naczynia, łupy wojenne. Wszyscy rwali i ciskali w rozżarzone ognisko drogie te skarby, aby duch Walgutisa zabrał je z sobą na drogę, na Anafiel wysoki.
Czwartego dnia, gdy jeszcze nie ostygło żgliszcze, z którego kości zebrano i pochowano w kamiennéj mogile na zamku, nadbiegły wieści, że wyprawa Krzyżacka już na Pilleny ciągnęła.
Reda, pogrzebem znużona, leżała chora i znękana. Marger teraz był głową rodu i wodzem. Ona pierwsza, ściągnąwszy się z łoża, pochyliła mu się do kolan.
— Wczoraj byłam matką i panią, dzisiaj-em sługą! Rozkazuj ty.
Zawołała starszyznę.
— To pan wasz! — rzekła, wskazując, i powróciła płakać na swe łoże, a Baniuta siadła u nóg, wtórując téj boleści.
Marger znalazł się nagle wodzem, panem i zadrżał w duchu. Ci ludzie patrzali nań i czekali; on nie wiedział, co miał rozkazywać. Miłość dla dziewczęcia, które chciał poślubić, smutek, postrach, potrzeba było otrząsnąć z siebie; na nie czasu nie miał; bronić się musiał.
Z głową, jakby upojeniem zmęczoną, wstąpił na najwyższy szczyt, na wieżę, aby się obejrzéć dokoła i poznać swoje Pilleny. Stały jak wrosłe w pagórek, silne, groźne, obronne; a ludzie, co się u nóg jego mrowili, byli i liczbą, i siłą, i odwagą do osadzenia grodu starczący.
Kunigas przypomniał sobie Malborg, mury jego rozległe, ściany kamienne, wieżyce potężne, baszty, w których ścianach izby się mogły pomieścić. Pilleny drewniane wydały mu się jakby wielką chatą na rozdrożu.
Przypomniał krzyżackie zastępy, lik knechtów, oręże ich, zbroje, kusze, machiny, wojenną wprawę i siłę, i zadrżał. Stanęła mu przed oczyma przyszłość, mordercza walka i bohaterska śmierć, nieuchronna.
Albo potrzeba było uchodzić ztąd, ocalając ludzi i siebie, gdzieś w lasy i otworem zostawić granicę, lub na niéj w obronie paść.
Marger dumał; na oczach mu stała Baniuta, szczęście, spokój, dwór gdzieś w puszczy i ognisko domowe.
Wtém, gdy stał tak zatopiony w sobie, ta, którą porzucił płaczącą na pościeli, Reda, z rozpaloną twarzą, z włosami jeszcze rozpuszczonemi, w sukni poszarpanéj, wdrapała się na wieżycę. Stała chwilę niepostrzeżona, patrząc z dala na syna, — coś wyczytać musiała z twarzy chmurnéj, targnęła go za ramię.
— Tyś tu wodzem teraz — rzekła — co myślisz czynić?
I wzrok w nim utopiła.
— Niemiec silny jest — rzekł Marger — my się tu tak, jak Walgutis na tym stosie, spalimy.
Reda czekała milcząca.
— Nie obronimy się — dodał Kunigas.
— Milcz! — przerwała mu matka. — Nie obronimy się! zginiemy! Tak; ale się bronić musimy do kropli krwi ostatniéj.
Duch dziada i ojca wstał-by z mogiły przekląć cię, i ja-bym cię przeklęła, gdybyś gniazdo opuścił ze strachu!!
Gdym na łożu leżała, ogarnęła mnie trwoga. W matce i synu jedna jest dusza; coś ty pomyślał, tom ja odczuła. Kochasz dziewczynę, chce ci się szczęścia, porwał-byś ją i zbiegł, a tę dziada mogiłę dał wziąć bez kropli krwi wrogom?! Ty?!
Marger zadrżał i pobladł; duma rycerska wstąpiła w piersi jego, duch dziadowski.
— Nie — zawołał Marger — zobaczysz; obronić nie potrafimy, ale umrzéć potrafim.
Rozśmiał się uśmiechem nie krzyżackiego wychowańca, ale dzikiego człowieka.
Reda spojrzała mu w oczy.
— Mój syn jesteś! — szepnęła.
Nie obracając się już ku niemu, poczęła szybko schodzić z wieży, samym go tu zostawiając.
Marger w duszy wydał już był wyrok na siebie.
— Dzień szczęścia, a potém... śmierć!!
Wpół wschodów siedział skurczony Szwentas i zaparł mu drogę.
— Kunigasiku — odezwał się — zamek twój niczego; ale to kupa chrustu, nas tu upieką Krzyżacy. Szkoda ludzi i nas szkoda. Co mówisz, Kunigasiku?
— Z drogi! — krzyknął Marger.
Szedł wprost na podwórce. Tu stali Bajorasowie jego i dowódzcy, czekając nań, posępni. Zobaczywszy pana, odsłonili głowy.
— Krzyżacy ciągną — rzekł młody, przybierając powagę starą. — Pilleny bronić się im będą. Mówcie: macie męztwo? Komu go brak, niech ztąd idzie precz; kto zostanie ze mną, na śmierć się musi gotować.
Stary Wiżunas okiem potoczył po swoich i rzekł głosem spokojnym:
— Raz człek umiera.
Żaden się nie ruszył, o wyjście prosząc, nie zadrżał nikt.
Marger z nimi razem obszedł okopy dokoła. Wszystek lud przyjmował go radośnie i każdy mu powtarzał:
— Raz człek umiera.
Gotowali się na śmierć wesoło, choć wiedzieli, że pogrzebu i stypy, i pieśni miéć nie będą.
Posłano do osady ściągnąć tych, co się schronić chcieli, a innym dać znak, by uszli w lasy.
Marger sam obszedł wnijścia, bramy, przechody tajemne i rusztowania na ścianach.
Gotowém było wszystko, choć-by dziś walka rozpocząć się miała. Cały tak wieczór zszedł na tych oglądach, na radzie, na stawianiu straży i badaniu ludzi.
Wiżunas pod Margerem wziął dowództwo osady. Starzec był żelazny: małomówny, bezsenny, surowy do okrucieństwa.
W nocy ostrzono topory i osadzano siekiery. Czuwali wszyscy.
Gdy późno do izby wielkiéj powrócił Marger, zdala już śpiewy go zaleciały. Świeciło w niéj wesoło.
Gdy się drzwi otwarły, obraz niespodziany oczom się jego przedstawił. Reda, odziana świątecznie, Baniuta w wianku dziewiczym i stroju narzeczonéj, a dokoła dziewczęta nucące pieśni dziewiczego wieczora.
Matka podeszła do progu.
— Przystrój-że się na wesele — rzekła. — Wczoraj pogrzeb, dziś gody, jutro może śmierć! Pilno ci było: będziesz ją miał.
Marger spoglądał na Baniutę. Siedziała, jak na tronie, na wywróconéj dzieży, z rozpuszczonemi kosami, w wianku, a dziewczęta udawały płacz i śmiejąc się splatały i rozplatały jéj włosy. Ona sama, nie, jak zwyczaj był, smutna, rozpromieniona była i wesoła, z uśmiechem tryumfu na ustach. Oczyma rzuciła ku niemu.
Chłopak pozdrowił ją tylko wejrzeniem; nie godziło mu się w sukni zszarzanéj wnijść do izby; zniknął.
Pieśni żałośliwe brzmiały daléj wedle obyczaju. Ognisko płonęło wesoło. Reda krzątała się ze łzami w oczach a uśmiechem na ustach.
Żałobę miała jeszcze w piersi, a ledwie czas na wesele. Krzyżaków jeszcze nie było.
I prześpiewano noc całą, a kto nie szedł słuchać pieśni i zapijać na szczęście nowożeńców, ten siedział i ostrzył topory.
Nazajutrz nie było Swalgona, coby im błogosławił; stary Wiżunas przepasał się biało i wianek wziął na siwe włosy.
Baniuta siedziała na dzieży znowu, na kolanach jéj stał kubek piwa i chleb biały, drużki cztery kosy złote przeciągnęły przez cztery złociste pierścienie i płacząc je obcięły.
Wstała Baniuta i, kubek do ust podniósłszy, resztę wylała na progu. Marger czekał jéj u stołu. Trzy razy oprowadzono młodą około ogniska, nim ją przy nim posadzono. Spojrzała wesoło ku niemu. On siedział smutny.
— Panku mój — szepnęła do niego — rozmarszcz-że czoło, wszakci-to wesele nasze. Mnie-by płakać przystało, tobie się cieszyć; aż mi wstyd, że smutną być nie mogę.
— A mnie, że wesołym być nie umiem.
— Dla czego? — zapytała Baniuta.
— Posłuchaj — westchnął Marger. — Gdyby pieśń nie głuszyła, może-by nas tentent krzyżackich koni doleciał.
— Zawtórował-by naszéj pieśni.
Spojrzała mu w oczy.
— Panku mój! czegoś ty smutny? Ja wiem! ja wiem! Wojna idzie na nasze wesele.
Cicho westchnąwszy, rzekł młody:
— Wojna to nic...
Słowo ostatnie na ustach mu skonało. Baniuta się uśmiechnęła doń.
— Panku mój! — odezwała się. — Wszak to obyczaj jest taki, że pan młody za wianuszek podarek daje. I ja od ciebie chcę daru jednego, wielkiego daru, ale mi przysiądz musisz, że ja go będę miała.
— Dam ci, co zechcesz! — zawołał Marger żywo.
— Przysiąż mi! — powtórzyła Baniuta.
— Na kogo przysięgać mam? — smutnie odezwał się młody — na obcego Boga mi się nie godzi, a swoi mnie nie znają.
— Przysiąż mi na słońce i księżyc — przerwało dziewczę — na co chcesz! ale ja chcę przysięgi!
Marger rękę położył na piersi.
— Czego chcesz ode mnie? — spytał. — Wszystko będziesz miała.
Wtém Baniucie zaświeciły oczy, zagorzały płomieniem; dawne owo dziewczę, w którém męczeństwo Niemców wykołysało ducha, wróciło. Widział ją taką, jaką była, nucąc litewskie pieśni na drzewach ogrodu Gmundy.
— Pamiętaj — szepnęła. — Ja wiem, ja widzę!!
Krzyżacy nasz gród zdobędą. Wy, szczęśliwi, padniecie w jego obronie, a ja? ja sobie życia wziąć nie potrafię. Gdy przyjdzie ostatnia godzina, panie mój! nim sam im dasz życie, weź moje!
Zbladł Marger.
— Przysiągłeś mi na słońce i na księżyc — dodała, ściskając rękę jego — razem pójdziemy na jasny świat drugi, a tam! tam musi być wieczne wesele, bo tu była wieczna męka. A bogi, jeśli są, sprawiedliwymi być muszą.
Rozlegająca się pieśń zgłuszyła rozmowę.
Szwentas stary, przebrany za wesołego błazna, Keleweże, wtoczył się na czworakach do izby.
— Héj! héj! — wołał — to mi wesele! gości na nie zjechało bez liku. Chodźcie, patrzcie, czy stanie piwa dla nich na przyjęcie. Goście wkoło, postrojeni, błyszczą na nich szaty żelazne, świecą czapki złocone, rżą ich konie we zbrojach.
Ogromny okrzyk za wałami Krzyżaków zwiastował.