Kunigas/X

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Kunigas
Podtytuł Powieść z podań litewskich
Wydawca S. Lewental
Data wyd. 1882
Druk S. Lewental
Miejsce wyd. Warszawa
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
X.



W izbie o granitowym słupie na Malborskim Zamku, o szaréj godzinie licznie zebrana była starszyzna zakonna i goście.
Z wyboru przytomnych tu widać było, że nie dla rozrywki przyszli, ale dla narady.
Przedniejsi goście z Niemiec, Anglii i Francyi siedzieli na ławach przy ścianach, więcéj się przysłuchując, niż udział biorąc w radzie wojennéj.
Wielki Mistrz stał, pilnie nastawiając ucha, niekiedy głowy poruszeniem potakując, czasem wtrącając słowo; lecz nie on tu teraz, ale Marszałek dowodzący siłami zbrojnemi, przodował obradom...
— Wojna, którą my tu prowadzimy z pogany — mówił, zwrócony do hrabiego z Namur — wcale nie jest podobną do tych, jakie wy tam na Zachodzie odbywacie, ani do tych, które Zakon nasz niegdyś wiódł z Saracenami na Wschodzie. Ja nawet nie wiem, czy to wojną nazwać można. Ciżba ta, z którą się ucieramy, przeciwko nam rzadko się utrzymać może, i wié o tém dobrze. Jeśli ich dziesięciu nie staje na naszego jednego, uchodzą... Walka to osobliwa, cała na ubieżeniu i podejściu nieprzyjaciela. Czekamy, aż uśnie; patrzym, gdzie się nas nie spodziewa. Jak nawałnica i piorun spadamy na kraj, palimy wioski, zabieramy bydło, wybijamy ludzi, niszczymy ogniem i mieczem, i uchodzim wprzódy, nim się do pogoni zbiorą.
Często nachodzą nas w powrocie, obciążonych łupami, gdzieś wśród trzęsawisk i bagien, — tam się dopiéro mrowiu temu opędzać potrzeba.
Na małą kupkę napadłszy, my ich jak komary bijemy; lecz gdy siłą nas przemogą, okrucieństwa popełniają niesłychane. Nikt z życiem nie ocaleje.
— Czasem — dodał stary Siegfried — im się uda tak samo wtargnąć na naszą ziemię, plądrują téż bez litości.
— Cały więc rozum — mówił daléj Marszałek — wnijść, gdy się nie spodziewają, zaskoczyć tam, gdzie niéma obrony.
— Polowanie — odezwał się Brandeburczyk.
Uśmiechali się niektórzy.
— Teraźniejsza wyprawa — przerwał Wielki Mistrz — innego jest trochę rodzaju.
Musimy złamać w jedném miejscu opór, jaki nam stawią na granicy. Jest tam, jak na takich dzikich pogan, całe mocno zbudowane zamczysko. Zburzyć je trzeba koniecznie.
— Tak — dodał Marszałek — musimy je miéć i zniszczyć... Inaczéj w głąb’ kraju daléj puścić się nie sposób, z tyłu ich za sobą mając; bo tam w téj dziurze zawsze ludzi dość, czuwanie wielkie i zajadła dzicz!!
— Dotąd — rzekł jeden z Komturów przytomnych — szczególniéj Pillen tych dobyć było trudno, bo ich rzeka broni prawie z trzech stron. Ani przystąpić.
— Na to właśnie znalazł się sposób — z uśmiechem dodał Marszałek — sądzę, że skutecznym będzie.
— Jaki? — zapytał książę Brunświcki.
— Kazaliśmy umyślnie zbudować statek ogromny — mówił Komtur, uśmiechając się z pewną dumą. — Mylę się; można go nazwać twierdzą chyba. Spuścimy go rzeką pod sam gród i z niego szturmować będziemy. Ludzi się na nim dosyć pomieści; mocno zbudowany; możemy na nim stać, jak na lądzie bezpieczni.
Hrabia z Namur uśmiechał się.
— Pomysł bardzo dobry, jeśli wody tak wielki gmach uniosą.
— Rzeka głęboka, a nasi ludzie mielizny znają! — odparł Marszałek. — Wszystko obrachowane. Tym razem zamek ów miéć będziemy.
— Daj Boże! — westchnął Mistrz. — Wielki-by to był krok do dalszego zawojowywania. Pilleny nas, jak skała rzekę, wstrzymują.
— I wszystko się dziwnie składa — przemówił Siegfried — żeby z nich dla nas zrobić najniebezpieczniejsze gniazdo.
Zwrócił się ku milczącemu i we mroku stojącemu Bernardowi.
— Wszak-ci to waszego zbiegłego wychowanka ojczyzna te Pilleny? — rzekł — któż wié? może się udało mu dostać do nich!
— Wątpię — rzekł Bernard — tylko młodość taka szalona mogła się na podobną ważyć wycieczkę. Gdzieś ich albo głód zmorzył, lub źwierz rozszarpał dziki.
— Miał z sobą wasz wychowanek — dodał z przyciskiem Komtur z Balgi — starszego pono człowieka, doświadczonego.
— Bydlę, pół waryata! — zawołał Bernard ze wzruszeniem i westchnął.
Westchnienie to któryś z nieprzyjaciół jego podchwycił.
— Wy-byście pono nieledwie życzyli ocalenia temu zdrajcy; bo mówią, żeście się do dzieła rąk waszych przywiązali.
Zaczepiony Bernard, z twarzą surową obrócił się ku mówiącemu.
— Ani się tego myślę wypierać — odparł. — Może popełniłem błąd, ale w dobréj wierze. Dziecko było, na którém godziło się pokładać nadzieję. I gdyby nie wpływ jakiś tajemniczy, który może wychowance siostry Siegfrieda przypisać trzeba, z tego chłopaka mógł być dla Zakonu pożyteczny sprzymierzeniec.
— O! — rozśmiał się Siegfried. — jużeście się z tego nawracania pogan i przerabiania ich na chrześcijan powinni byli uleczyć, bracie Bernardzie. Bić ich i rzezać! niéma innéj rady.
— Krew ta i w dziesiątém pokoleniu się odezwie — potwierdził inny.
— Jeżeli się tam do tych Pillen, do matki dostał — mruknął Marszałek — choć to nie wielka siła, zawsze on nas zna lepiéj od innych, zła rzecz.
— Sądzę, że przeciwnie — odpowiedział Bernard. — Zna nas i siłę naszę, to znaczy, że im głupią i nadaremną obronę z głowy wybije. Tego jestem prawie pewien. Upór pogan, zuchwalstwo ich, polegają na tém, że właśnie sił, z któremi walczą, nie znają.
— Umiecie się bronić! — wtrącił, śmiejąc się Komtur. — Ja ich dobrze znam, ale na tę zaciętość rozpaczliwą nie pomoże nic; będą się tak bronili, jak dawniéj, choćby do nogi ich wybito. To rozpacz...
Szept na chwilę zastąpił rozmowę, która się podzieliła na kilka gałęzi. Obcy rozprawiali z sobą, Komturowie mówili o Pillenach; Wielki Mistrz zapytał o statek.
— Statek nasz tak, jak skończony — odpowiedział Komtur, który nadzór miał nad nim. — Dno tylko jeszcze smołą wylać trzeba i wnieść nań co dla ludzi konieczne; bo żywności z okolicy trudno dostać będzie, a oblężenie nasze może potrwać.
— Sądzicie? — rzekł Marszałek — mnie się zdaje, że ich na widok téj machiny przestrach ogarnie?
— Jeśli się nie mylę — przerwał Komtur — nie będzie ona dla nich niespodzianką. Chociaż budowaliśmy w ustronnéj przystani, mają szpiegów, którzy im o niéj donieść musieli, a łatwo domyślą się, na co ma służyć.
Zamilczano znowu.
— Razem ze statkiem — odezwał się Wielki Mistrz — wypadnie i od lądu oblegać, przewiózłszy ludzi. Osaczyć musimy dokoła. Zresztą, choćby z największą ofiarą, Pilleny miéć musimy.
— Bezwątpienia — pośpieszył potwierdzić Marszałek — dopóki one stoją, ani kroku daléj postąpić nie możemy.
— Oni to wiedzą pewnie — rzekł Siegfried — i rozpaczliwéj téż obrony spodziewać się tu musimy.
— Nato-śmy przygotowani — dodał głos z ciemnego kąta.
Kończyli tę rozmowę, gdy przez drzwi od wielkiéj sali wszedł cały we zbroi, tak jak z konia zsiadł, opylony, zmęczony, w płaszczu pomiętym, Krzyżak.
Jeden z Komturów poznał go i, na widok niespodzianie nadchodzącego, żywo się poruszył, zbliżając ku niemu niespokojny.
Przybyły, Hans von Hechten, miał twarz pofałdowaną gniewem, który ledwie w sobie hamował. Widok zgromadzonych, gdy się ich tu może tylu nie spodziewał i przed nimi, z tém co niósł, spowiadać nie życzył, zmieszał go. Obcych było wielu. Powiódł oczyma, rad się był cofnąć, ale już zapóźno było, — wszyscy mieli zwrócone nań oczy; Wielki Mistrz, odgadując, iż z pilną sprawą jego zapewne szukał i znaléźć się tu spodziewał, zwrócił się ku niemu i spytał otwarcie:
— Z czém przybyliście?
— Dlaczego-ście porzucili wasze stanowisko? — dodał Komtur. — Powierzyłem wam dozór; komu-żeście zdali...
Nie dokończył, gdy Hans, spojrzawszy nań z pod brwi nachmurzonych, ręką zamachnął rozpaczliwie.
— Cóż się stało? co się stało? — poczęli wszyscy pytać, cisnąc się ku niemu.
Hans zmilczał trochę.
Komtur niecierpliwy naglił go oczyma i mruczeniem.
— Nie miałem tam dłużéj po co stać; — odezwał się Hans — statek, który tyle pracy, czasu i pieniędzy kosztował...
Komtur i inni przerwali mu okrzykiem.
— Statku już niéma! — dokończył Hans, z wyrazem złości pięść podnosząc do góry. — Tak, niéma go.
Wielki Mistrz, widząc, że zewsząd zarzucają przybyłego pytaniami, na które odpowiadać nie mógł razem, zawołał nakazująco:
— Mówcie, jak się stało i co? całą sprawę, nie zatajając nic. Trzeba, byśmy wiedzieli, kto winien...
Hans ocierał pot z czoła.
— Nie winien nikt — odezwał się tym samym tonem, w którym czuć było wzburzenie — ani ja, ni ci, co ze mną byli. Gotów-em poddać się sądowi i karze. Statek był skończony, ładowaliśmy go, wyciągnięto z przystani na samo koryto, płynął dobrze i byłby się dostał pod Pilleny; aleśmy otrzymali rozkaz zabrać żywność, — potrzeba na nią czekać było.
Tymczasem zbójcy ci dowiedzieli się o nim, przewidzieli, co im grozi. Staliśmy nocą w pośrodku rzeki, gdy potajemnie łodzi kilka do statku przybiło. Nikt się nie mógł ani spodziewać, ani przewidziéć, żeby nas napaść śmieli!
Na zapytanie straży, młody chłopak z łodzi odpowiedział po niemiecku. Poznałem go potém: był to zdrajca ten, młody Jerzy, któregoście wy (obrócił się do Bernarda) wychowali. W mgnieniu oka, nimeśmy się opatrzéć mogli, ukryty ogień, który z sobą przywieźli, rzucili nam do wnętrza, gdzie pakuły i smoła, któremi zatykano szpary, leżały. Pożar się zajął we mgnieniu oka. Ruszyliśmy się wszyscy, ilu nas było, na obronę statku, ale przyszło nam samym życia bronić. Na łodziach i wpław kilkuset Litwinów nas oblegało.
Statek płonął; o ocalenie go już nie było starania; chcieliśmy sami wyjść z płomieni.
Krzyżak westchnął ciężko.
— Z ognia potrzeba było rzucić się w wodę, a tu czatowała dzicz z pałkami i nożami. Uratowało się nas nie wielu, statek spłonął do szczętu.
Wszyscy milczeli pod wrażeniem nowiny, która nadzieje wyprawy niszczyła.
Bernard stał z rękoma na piersiach założonemi, z głową spuszczoną, jak winowajca.
— Cała ta napaść — dodał Hans — nigdy-by ani na myśl nie przyszła Litwie, gdyby nie ten zbieg zdrajca. I gdyby w pierwszéj chwili nie odpowiedź jego niemiecka, mieli-byśmy się byli na baczności, ognia-by rzucić do środka nie mogli. Nie tylko ów wychowanek brata Bernarda, ale dwóch jeszcze odpowiadało, takich jak on zdrajców: Gut Freind! Zuchwalstwo to, którego przykładu nie było!
Spoglądano na przybitego tém oskarżeniem Bernarda, — on milczał. Cudzoziemcy, nie dobrze rozumiejący opowiadanie, tłómaczyć je sobie kazali; rozmawiano wrzawliwie. Słyszéć się dały odgróżki i przekleństwa. Wielki Mistrz z krwią chłodną zdawał się obliczać, co mu teraz czynić wypadało. On jeden najmniéj jakoś brał do serca straty i zawód.
— Klęska to jest — odezwał się wreszcie, zwracając do Marszałka — ale nie do niepowetowania. Statek był-by nam dopomógł wielce, jednakże i bez niego się obejść potrafimy. Niéma godziny do stracenia. Jeżeli ta dzicz spostrzeże, że nas onieśmieliła, odwiodła od wyprawy, stanie się zuchwalszą jeszcze. Musimy całą siłą iść na Pilleny i zniszczyć to gniazdo gadów. Wielu z was zginęło przy statku? — zapytał.
Hans odpowiedział pół głosem. Strata w ludziach, do Zakonu należących, była nieznaczną, a robotników nie wiele ważono.
Brandeburczyk, który słuchał opowiadania z niecierpliwém rozdrażnieniem, wybuchnął teraz.
— Na Boga litościwego! — zawołał — cóż to być może znowu za twierdza tak silna, abyśmy jéj nie potrafili zdobyć? Drewniane kleci? może gdzie niegdzie gliną polepione! Jeżeli rzeka broni z jednéj strony, z drugiéj ląd jest, a my nań wysiądziemy.
Jak oni statek, tak my im tę szatrę spalimy. Nie wielka sztuka bełty obwinąć pakułami, oblać smołą i puścić je na dachy. Zdobędziemy i zniszczymy!
— Musimy tego dokonać — potwierdził Wielki Mistrz — i to rychło, nie dając się im wzmódz w siłę.
— Idźmy zaraz! — poczęli się odzywać Komturowie wszyscy.
Marszałek, usłyszawszy to, spojrzał na nich.
— Nie potrzebuję więc dawać rozkazów; jutrzejszego dnia dosyć będzie na przygotowanie.
Wszyscy się poruszać zaczęli i wychodzić z izby, Wielki Mistrz zwrócił się do swoich komnat; inni, głośno rozprawiając, szli przez wielką salę. Bernard tylko pozostał w miejscu, jak przykuty.
Hans von Hechten, którego się nie przestano wypytywać, miał także iść za innymi, gdy, wysunąwszy się z zakątka swego, Bernard go powstrzymał...
Znali się oni z sobą, ale między milczącym, tajemniczym Bernardem a Hechtenem, który z konia prawie nie zsiadał, stosunek był chłodny. Nie lubili się.
Dał mu się jednak zatrzymać przybyły i stanął.
Z uprzejmością, na którą się silił widocznie, Bernard ująwszy go za rękę, odezwał się głosem błagającym:
— Proszę was, nie odmawiajcie mi słów kilku. Prawdaż to? poznaliście na pewno tego niegodziwego, tego... wychowańca mojego??
Hechten odpowiedział niechętnie i prawie grubijańsko:
— Nie ulega to wątpliwości najmniejszéj. Ja! ja-bym może go nie poznał; widywałem go mało. Inni, co znali dobrze, najpewniejsi są tego; wszyscy, wszyscy jednym głosem go mianują. On prowadził tych napastników, on tam rozkazywał. Rzucił się pono pierwszy na statek.
Bernard ręce zacisnął.
— Więc ocalał! więc jest tam w tych Pillenach! — odezwał się półgłosem. — Niepojęta rzecz, jakim sposobem przebył taką przestrzeń, potrafił ujść pogoni...
— Cóż w tém niepojętego? — szydersko odparł Hans. — Po drodze mi opowiadano, że, uciekając, wziął z sobą drugiego waszego służkę, parobka starego, który długo za szpiega u was uchodził, a pono im się téż wysługiwał, nie wam. Ten znał wszystkie drogi.
Dokończywszy Hans, podniósł rękę, jeszcze w żelazną rękawicę okutą.
— Nieszczęście to jest! — zawołał — gdy Zakon, zamiast wierzyć w żelazo, na podstępy i zabiegi chytre rachuje. Frymarki te, czy z Polakami, czy z Pomorzany, czy przeciwko Litwie, na nic się nie zdały. Nasza rzecz: zbroję wdziać i bić się.
Bernard nie odpowiedział nic; stał, jak przekonany i pokonany winowajca.
Hans wyszedł. On sam tu pozostał jeszcze z myślami swemi. Zabierał się także opuścić pustą salę obrad, gdy Wielki Mistrz do niéj powrócił. Znalazłszy go tu, zmierzył oczyma i z pewném współczuciem rzekł:
— Złe się stało! naukę wzięliśmy; ale wyście złego ani chcieli, ni mogli przewidziéć. Idźcie, ofiarujcie to Bogu.
Słowa te pociechy z głęboką pokorą i wdzięcznością przyjąwszy, Bernard wyszedł.
Na Zamku wydane rozkazy już wszystkim wiadome były.
Z jakimkolwiek skutkiem wyprawy się odbywały na pogan, choć wiele z nich się nie szczęściło i nie wiodło, każda z nich wszakże witaną była przez rycerzy z radością wielką, a szczególniéj te, którym goście towarzyszyli.
Wiadomém jest, że zamordowanie Wielkiego Mistrza Orselena było zemstą za to, że jednemu z Krzyżaków na wyprawę iść nie pozwolił. Cisnęli się, napraszali wszyscy, radość panowała powszechna. Tak panowie, jak knechty i służba, starali się o to, aby nie pozostać na straży opuszczonych Zamków. Wojna dawała więcéj swobody, miała wszelkiego rodzaju przyjemności i korzyści. Wycieczki na kraj nieprzyjacielski, jak wiemy z dziejów, odznaczały się rozpasaniem największém.
Nie dziw téż, iż nazajutrz, w dniu, który na przygotowanie był danym, na Zamku Malborskim panowało zajęcie wesołe, wrzawa, ruch, śmiechy, jak gdyby obchodzono już odniesione zwycięztwo.
Zrana zaraz porozsyłano do Komturów rozkazy, aby z siłami, które mogli odłączyć, do miejsc zbornych podążali. Niektórzy z nich wyciągali sami, aby się, wziąwszy ludzi, z oddziałem głównym połączyć.
Ładowano wozy, opatrywano konie, starszyzna wybierała swój dwór i pachołków. Ze zbrojowni wydawano zapaśny oręż; Szatny Zakonu wysyłał suknie, płaszcze i odzieże, które roznoszono. W kurrytarzach, po salach, widać było tylko biegających i śmiejących się ludzi.
Bernard, któremu dotąd nie dano rozkazu, ażeby z innymi się stawił, siedział w swéj izbie zamknięty, w tém przekonaniu, iż za karę skazany będzie na bezczynność.
Do zadumanego tak samotnika niespodzianie wszedł Sylwester Szpitalnik. Dość mu było spojrzéć na brata Bernarda, aby poznać, iż boleje. Była to dusza litościwa; zbliżył się doń z uśmiechem dobrodusznym.
— Przychodzę was spytać — rzekł — czy wy téż dryakwi, plastru jakiego, lub leku nie chcieli-byście wziąć z sobą?
— Ale ja, ojcze mój, — przemówił Bernard — podobno z wami i dryakwią tu zostanę. Nie wyznaczono mnie na wyprawę, a ja się napraszać nie mogę.
Widzę, że bracia na mnie zagniewani wszyscy i że mi wyrzucają, iż zdrajcę wychowałem.
Spojrzał na staruszka Sylwestra, który z żywością, nieopuszczającą go nigdy, w miejscu się kręcił i ramionami ruszał.
— Mają może słuszność — dodał — przemawiając za tém, żeby dzieci pogan zabijać raczéj, niż hodować! Ale ja... ja — rzekł, wahając się i patrząc na Sylwestra — zostawszy Krzyżakiem, niezupełnie przestałem być człowiekiem.
Sylwester spoglądał nań ze współczuciem.
— Wyrzucają mi, żem się do wychowańca tego przywiązał? — rzekł. — Do winy téj przyznaję się, ale to było chłopię...
Nie dokończył.
— Ja sam go polubiłem i litowałem mu się, gdy zachorzał — odparł Szpitalnik. — My obaj, bracie Bernardzie, nie zdaliśmy się do kompanii tych żelaznych ludzi. Szczęściem, ja doglądam szpitalu..
— Biednego chłopca obałamuconego mi żal — dokończył Bernard — bo niechybnie zginie. Musi być u matki w tych Pillenach, na które my idziemy całą siłą. Nie ujdzie z życiem.
Drzwi się otworzyły i kompan Marszałka wszedł do celi.
— Wy także naznaczeni jesteście do pochodu — odezwał się, spoglądając na tabliczkę, którą trzymał w ręku.
— Ja? — zapytał niedowierzająco z pewném wzruszeniem Bernard — ja?
— Tak — powtórzył z chłodem człowieka, który spełnia rozkazy. — Wielki Mistrz i Marszałek rachują na to, że gdyby zamek ów zdobywać było ciężko, wy potraficie do broniących go, jako poseł, przemówić. Spodziewają się tam tego młokosa.
Kompan Marszałka wyszedł.
Bernard poruszył się, rozglądając po izbie. Dawno już go nie wzywano na wojnę. Potrzeba więc było dobrać sobie ludzi, konie i służbę. Czasu na to nie zostawało wiele. Nazajutrz rano, po nabożeństwie, Krzyżacy z gośćmi ruszyć mieli. Wozy już przodem z żywnością wyprawiano.
Wielki Mistrz pozostawał w Malborgu; dowódzcą wyprawy był, jak zwykle, Wielki Marszałek i Komtur. Starszyzna szła cała.
Od dawna nie pamiętano takiego wysiłku ze strony Zakonu.
Nie szło o bitwę, któréj się nie spodziewano, ale o daleko cięższe oblężenie, które, zważywszy upór pogan, długie i trudne być mogło.
Z wielką uroczystością odbyło się ciągnienie pierwsze ze stołecznego grodu, przy rozwiniętéj chorągwi Zakonu, ze śpiewem i okrzykami. Cała ludność miejska stała u bram, patrząc na wyciągających, zbrojnych, strojnych, a z wielką ochotą rycerską ciągnących w pole. Za każdym z rycerzy postępował dwór jego, Kompanowie, Sarganty, Knappy, pachołkowie z tarczami i włóczniami. Na czterech Krzyżaków służył wieziony za nimi namiot wspólny. Kilku Kapelanów, w dłuższych sukniach zapiętych, w płaszczach bez rękawów z krzyżami, towarzyszyło téż pochodowi.
Rycerskie dwory gości niemieckich, angielskich i francuzkich, świetne i odróżniające się jaskrawością, zwracały oczy.
Wszystko to razem za przewodem ludzi, którzy, przodem jadąc, drogę ukazywali, z powagą wyszło w pole, ciesząc się porą wiosenną, słońcem, powietrzem, swobodą.
Za innymi rycerzami, nieco odosobniony, jakby się od niego odłączyć starano, jechał Bernard, którego twarz pod napuszczonym hełmem się kryła. W ręku jego jednego widać było z grubych paciorek różaniec, o którym inni chętnie zapomnieli.
Za to kompanowie i czeladź prowadziła za nimi psy i sokoły niosła na ręku.
Pochód przez ziemie własne Zakonu, w czasie którego rosła ciągle liczba rycerzy z przyległych zamków przybywającymi, był jakby przejażdżką wesołą. Chociaż prawa wojenne ścisłą karność nakazywały, ani Marszałek, ani Wielki Komtur zbytnio jéj nie przestrzegali. Odpoczynki wszystkie z góry były oznaczone i na każdém z tych stanowisk znajdowali goście wszystko przygotowane, czego tylko mogli pożądać.
Czas służył pogodny, obawy nie było najmniejszéj, ciągniono tak jednostajnie, że gdyby nie wycieczki na małe polowania i wieczorne uczty, sprzykrzyło-by się rycerzom nie spotykać nic, co-by ich rozerwać mogło.
Niecierpliwość rosła w miarę, jak się ku granicy zbliżano. Wysłane szpiegi powracały z wiadomością, że o żadnych przygotowaniach ku obronie nie słychać i około Pillen cicho jest a spokojnie.
Ostatniego dnia postanowiono przyśpieszyć pochód i natychmiast po przeprawie przez Niemen zamek osaczyć, ażeby załodze nie dać czasu się powiększyć, ani przysposobić do obrony.
Obrachowanym było tak wszystko, iż nade-dniem o brzasku wojsko się przeprawić miało w jak największéj cichości i porządku.
Jakoż pierwszy oddział stanął nad brzegiem o mroku jeszcze i téjże chwili z góry puszczone czółna i promy poczęły co najlepiéj uzbrojonych i najśmielszych przewozić.
Wszystko zdawało się iść po myśli. Zamek na pagórku stał, jakby martwy; żadnego w nim, ani dokoła, ruchu dostrzedz nie było można. Nikt się nie ukazał na okopach, ani na drewnianéj wieżycy, nie dano żadnego hasła.
Drewniane ściany ogromnéj budowy czarno malowały się na wyjaśniającém się niebie. Siny tylko obłoczek dymu spokojnie się nad nimi unosił.
Wiedziano przez szpiegów, iż od strony lądu znajdowała się osada i część ludności, która do grodu posługi należała. Niezwłocznie więc garść rycerzy i knechtów, wylądowawszy, rzuciła się na nędzne ziemianki i numy, spodziewając się tu dostać jeńców i języka.
Lecz schronienia te wszystkie stały puste, otworem.
Żywéj duszy w nich nie było.
Zdumiano się wielce, gdy, plądrując po wszystkich zakątkach, ani zapasów żadnych, ani nawet sprzętu nie znaleziono. Cała ludność miała czas się ztąd nie tylko wynieść, ale wszystko zabrać z sobą, co tylko nieprzyjacielowi przydać się mogło.
Dowodziło to, że ów napad, który niespodzianym miał być, spodziewanym być musiał, i to zawczasu.
Natychmiast knechty się poczęły rozgaszczać po lepiankach. Krzyżacy tymczasem całym pocztem objeżdżali gródek, opatrując go i szukając miejsca, które-by do przyszłego szturmu najdogodniejszém było.
Ci, co się po drodze naśmiewali ze sławionéj twierdzy owéj, teraz jakoś zaczynali uznawać, iż tak słabą, jak z razu sądzili, nie była.
Okopy broniły ścian, do których przystęp był niewygodny i trudny.
Wielki Marszałek, dokoła obejrzawszy Pilleny, znalazł, że przecież jeśli nie szturmem i ogniem, to głodem wziąć je było można.
Tymczasem na grodzie ta złowroga cisza jakaś panowała, która nieświadomym ludu i obyczaju dozwalała nawet przypuszczać, że, jak owe lepianki, tak i samo zamczysko opuszczone być musiało.
Znaku w niém życia nie było.
Śmielsi knechtowie, uzuchwaleni tém, co się im wydawało bezsilnością, nie czekając na to, by się reszta sił przeprawiła przez rzekę, kupą z jednéj strony na wały się drapać poczęli...
Krzyki, z jakiemi szli, nie wywołały z grodu nikogo. Nie przeszkadzano im wcale wléźć aż ku ostrokołom i parkanom. Gdy tu już stanęli i zabierali się na tyn iść, który śmielsi podpalać zaraz chcieli, nagle posypały się strzały i pociski z proc kamienne, tak gęsto i tak trafnie, iż przodujący innym padać zaczęli.
Nieprzyjaciel, skryty za parkanami, nie był widocznym.
Cicho, nie pokrzyknąwszy nawet, nieustannym sypał gradem. Padło kilku zabitych, stoczyło się kilkudziesięciu rannych; a Marszałek, który stał z dala i patrzał, wołać kazał rozgniewany do odwrotu.
I bez tego rozkazu obozowa gawiedź już pierzchała prędzéj daleko, niż tu się dostała.
Pierwsza ta próba nieszczęśliwa dowiodła, że milczącego owego stosu drzewa lekce sobie ważyć nie było można.
Rozkładano się obozem szeroko w dolinie, zakreślając krąg taki, aby przystęp do zamku od lądu był zupełnie zaparty. Wśród wierzb starych poczęto rozbijać namioty, rozstawiać wozy, wyznaczać miejsca dla oddziałów. Zatknięta już chorągiew Zakonu przed Marszałka szałasem, który naprędce kleciła czeladź, oznajmowała groźnie Pillenom, iż Zakon siły swe przednie na nie wymierzył.
Dnia tego nic nie rozpoczynano.
Na wysokich ścianach grodu w krótce przesuwać się zaczęli, jak cienie, milczący ludzie. Na wieży długo kilku ich stojących i przypatrujących się widać było. W jednym jéj rogu, jakby na urągowisko białéj chorągwi Mistrza z orłem i krzyżem, rozwinięto białą płachtę w słupy niebieskie.
Rycerze powitali ją śmiechem szyderskim.
— Znać, że baba na zamku dowodzi, — wołał Siegfried — bo spódnicę wywiesili na znak.
Z południa starszyznę do siebie Marszałek zaprosił na radę: od czego poczynać mieli?

Obejrzenie dokoła warownego grodu, nigdzie ani wyjścia, ani bram, ani przesmyku, którym-by bezpieczniéj do niego podkraść się można, nie dozwoliło się domyślać. Zawarty był, jakby ptakiem tylko doń doleciéć, kretem zeń wydobyć się było można.
Marger w namiocie Brata Bernarda.

— Głód nam ich da w ręce — mówił Marszałek.
— Tak — odparł Wielki Komtur — lecz jeżeli się nas spodziewali, jak widać z opustoszenia osady, zapasy przysposobić musieli; a wiemy, że ludzie są na małém przestający, głód znosić nawykli, to nas tu trzymać będą tak długo, iż oblężenie zdobyczy nie będzie warte.
Książę Brunświcki i hrabia Namur, którym pilno było rozpocząć i skończyć wojnę, ani słuchać chcieli o ogłodzeniu. Na wały trzeba się, zdaniem ich, drapać było koniecznie, dotrzéć do parkanów i rąbać je a palić.
Wielki Marszałek nazajutrz chciał bełtów zapalonych próbować i rzucania ognia na dachy.
Ciury obozowe, rozdrażnione niepowodzeniem pierwszéj próby, nazajutrz wybierały się z dwu stron przypuścić szturm, który-by siły załogi rozdzielił; nie spodziewano się, aby mogła starczyć na dwa ich oddziały.
Przy wyznaczeniu miejsc na obozowisko, Bernardowi dostało się rozbić namiot z dwoma tylko towarzyszami, najbliżéj stoku pagórka, w dole jakimś, który zdawał się opuszczoną numą, bo kilka kamieni, rzuconych w nim, jakby ognisko dawne znaczyły. Trochę łoziny tu rosło pomiędzy głazami, obok których wozy postawiono i namiot rozbito.
Gdy nadeszła noc, po długiéj biesiadzie, dla gości u Marszałka zastawionéj, wszyscy się do swych stanowisk porozchodzili. Chociaż dotąd dość sobie lekceważono załogę i twierdzę, jednakże na noc straże postawiono. Nie spodziewano się wycieczki, lecz dowierzać nie było można.
Noc była cicha i spokojna; ludzie pochodem a potém wieczerzą znużeni. Godzinę jakąś straże chodziły, ziewając; w końcu, gdzie kto mógł, posiadały, i gdzie kto usiadł, bezpiecznie się pospały. Bernard nie mógł zmrużyć oka, chociaż dwaj jego towarzysze w namiocie chrapali już oddawna. Myślał o czémś smutnie.
Z całego obozu on jeden może czuwał. Milczenie grobowe go otaczało. Słychać tylko było głuche mruczenie rzeki, która u stóp wzgórza o ogromne w niéj leżące rozbijała się głazy.
Wtém, dosyć blisko namiotu, Krzyżak posłyszał stąpanie ostrożne i szept. Straż to być musiała, bo któż inny ważył-by się chodzić po obozie?
Wtém z lekka uchylono opłotek, który wnijście zasłaniał, i Bernard ujrzał stojącą postać ciemną, w głąb’ namiotu zaglądającą. Poruszył się na posłaniu.
Mroki nocne nie dawały mu rozeznać podkradającego się tak do namiotu człowieka. Widział tylko, że krótki mieczyk miał w jednéj ręce. Myśl o nieprzyjaciołach, jakich miał w Zakonie, o jakiéjś zemście, przebiegła mu po głowie. Schwycił za leżący przy sobie oręż i, nie czekając już dłużéj, z odwagą, która go nigdy nie opuszczała, rzucił się tak szybko na usiłującego wtargnąć do namiotu, iż ten cofnąć się nie miał czasu. Brzask słaby nocy wiosennéj z blizka dozwalał rozpoznać rysy...
Jerzy stał przed nim.
Bernardowi podniesiona już nań ręka zadrżała, stanął. Chłopak czas miał się cofnąć. Zobaczył go także, i mieczyk, wymierzony już w pierś jego, zawisł w powietrzu.
Oba nie wydali okrzyku nawet. Bernard, oprzytomniawszy nieco, drugą ręką usiłował pochwycić chłopca, który mu się wywinął zręcznie. Należało krzyknąć na straże i ująć zuchwałego, który ważył się wtargnąć do obozu; uczucie jakieś litości na ustach Bernarda wstrzymywało głos. Jerzy stał, gotując się do ucieczki.
Bernard namyślił się rychło.
— Szalony! — zawołał stłumionym głosem — szalony! życie ci nie miłe.
Kunigas o krok się cofnął.
— Ja wam wasze darowałem — odparł cicho — nie godźcież na moje.
To mówiąc, posunął się kilka kroków w mroki, padł na ziemię, i goniący za nim Krzyżak, przyskoczywszy w to miejsce, gdzie się go schwycić spodziewał, już nie znalazł. Kilka wielkich kamieni na niém leżało. W dali szelest dał się słyszéć, jakby nadchodzących ostrożnie ludzi.
Bernard chwilę jeszcze stał niepewny, wahając się, co pocznie; litość wstrzymywała go, lecz w końcu na straże wołać począł.
Krzyk jego donośny, wśród ciszy nocnéj rozlegając się, cały obóz poruszył. Na czarnych ścianach milczącego grodu przebiegło kilka światełek.
Z namiotów wybiegali napół odziani, rozespani, wylękli bracia; knechty chwytali za oręż; uśpione wprzód straże kręciły się, biegały po-pod wałami. Nikt z razu przyczyny tego postrachu odgadnąć nie mógł; lecz trwoga ogarnęła jednych, gniew innych, gdyż przypuścić nie mogli, ażeby im coś od Litwy zagrażać miało.
Ponieważ popłoch się wszczął od téj strony, gdzie był namiot Bernarda i towarzyszów jego, zbiegli się tu od Marszałka posłani dopytywać, co było jego powodem?
Ukazanie się i zniknięcie chłopca było tak dziwném, że Krzyżak po namyśle sam poszedł do Marszałka, którego zastał na łożu, na pół ubranego, rozmarzonego snem po szlaftrunku i rozjątrzonego na ludzi, którym się coś przywidziało.
— Potrzeba ukarać głupca, co téj wrzawy narobił! — wołał Marszałek.
— Wrzawy narobiłem ja — odrzekł Bernard.
— Wy? to być nie może! z jakiego powodu?
— Obcy człek z mieczem w ręku wtargnął, a raczéj wkraść się usiłował do mojego namiotu — począł Bernard.
— Śniło się wam?
— Miałem go prawie w ręku.
Marszałek się przeżegnał.
— To jakiś knecht pijany! — zawołał.
— Nie; Litwin był. Zbliżywszy się, mogłem poznać go po stroju, a zresztą i po twarzy. — (Tu się nieco zawahał Bernard). — To był dawny mój wychowaniec.
Marszałek zerwał się z posłania.
— Jakimże sposobem dostać się mógł do obozu! — krzyknął.
— Dziwniejsza jeszcze, w jaki sposób potrafił uciec i z oczu mi znikł, jakby wpadł w ziemię — odpowiedział Bernard.
— Tu idzie o sprawę Zakonu; — dodał — rzecz jest zagadkowa a groźna. Mają sposób robić niepostrzeżone na nas wycieczki. Potrzeba lepiéj zbadać całą miejscowość.
Marszałek siedział zadumany.
— Jakimże-by sposobem ta dzicz miała tak misternych używać środków? Co był za powód do wtargnięcia?
— Domyślam się, że mój namiot wzięto za wasz, i że szło o życie wodza. Poznawszy mnie, chłopak się zawahał chwilę; ale nim go schwycić mogłem, uszedł mi w niepojęty sposób.
Gdy się to działo, krótka noc wiosenna już się miała ku końcowi, zaczynało dnieć.
Marszałek nie chciał się kłaść na spoczynek; on, Komtur Wielki i kilku Krzyżaków szli natychmiast miejsce około namiotu Bernarda opatrywać.
Wskazywał im dokładnie, gdzie Jerzy znikł i, jak mu się zdawało, padł na ziemię. Tu leżało kilka mchem obrosłych kamieni i najmniejszego znaku nie znaleźli ani podziemnego chodu, ni poruszonéj ziemi. Większa część przypuszczała, że zręczny chłopiec musiał ztąd podpełznąć pod zagrody i dostać się napowrót do zamku.
Jednakże z rozkazu Marszałka łopatami w koło ziemię zaczęto odgrzebywać; Komtur kamienie precz odrzucić kazał, i pod jednym z nich znalazł się ślad ciasnego otworu, który szedł w głąb’ ziemi. Ponieważ grunt był piaszczysty, przejście to belkami i dranicami od osypania się było zabezpieczone.
Krzyżacy zdumieli się zuchwalstwu oblężonych, i uradowali odkrytém podziemiem. Nikt się jednak wewnątrz nie ważył. Z wierzchołka zamku łatwo było dojrzéć, co się tu działo, i Marszałek pewien był, że podziemie zasypane wnet będzie.
Uczyniło to wielkie wrażenie na oblegających, którzy nie przypuszczali, aby z taką sztuką zamek się mógł obraniać.
Natychmiast dokoła zaczęto kołami i łopatami badać, kopać, szukać; lecz na żaden inny ślad nie trafiono.
Ranek cały upłynął na rozmaitych przygotowaniach. Ponieważ inaczéj, jak z pomocą ognia, Pillen wziąć nie było podobna, zaczęto susz ściągać z poblizkich lasów; bełty sposobić, kłakami i smołą opatrzone; ciosać kobylice i wiązać drabiny, potrzebne do wdzierania się na parkany.
Na gródku i teraz żadnego ruchu i przygotowań widać nie było. Od czasu do czasu tylko przesuwały się postacie nieme, z pałkami sterczącemi nad głowy, w czapkach uszatych, które same tylko po nad parkanem wystawały.
Ten spokój oblężonych, pomimo przewagi sił Krzyżackich, czynił wrażenie na nich; czuli w nim męztwo i gotowość na wszystko. Z ciurów i knechtów dnia tego nikt się nie ważył na nową wycieczkę; ograniczano się odgróżkami, oglądaniem z daleka i odgadywaniem wnijścia na zamek, które z żadnéj strony nie było widoczném.
Starszyzna cały prawie dzień ucztowała. Szare płaszcze, serganty i zbrojni towarzysze, małą zrobili wycieczkę wewnątrz kraju, i nad wieczorem powrócili z niewielkim łupem, bo jednę tylko rodzinę w lesie, na ostrowiu, niespodzianie zagarnąć im się udało. Starą babę i dwoje młodych dziewcząt zabito na miejscu, a mężczyznę dla języka przygnano związanego za koniem.
Pierwszy to był jeniec téj wyprawy, i nie dziw, że cały obóz się zbiegł go oglądać.
Okrwawiony, okryty pyłem i błotem, krępy, małego wzrostu mężczyzna lat średnich, pomimo, że zbity był straszliwie, nie wydał jęku, nie okazał cierpienia. Z przymkniętemi oczyma, z ustami, na których krew zakrzepła, z piersią oszarpaną, dawał sobą rzucać, bić się, znęcać, i jak bez czucia kłoda, nawet głosu nie wypuścił.
Chciano go zmusić do mówienia, otaczali go tłómacze, targano go, deptano, grożono — nie pomagało nic. Można było sądzić, iż z niego już życie ubiegło; lecz krew sącząca się z ran, ciepłe ciało, niekiedy mimowolnie połyskujące oczy, zdradzały, iż nie wyzionął jeszcze ducha.
Zdawało się Krzyżakom, iż od niego o liczbie załogi, o zapasach twierdzy dowiedziéć się będą mogli; obiecywano mu więc życie, ale nie dał się niczém zniewolić do otwarcia ust.
Rzucono go tak związanego na ziemi, aby dogorywał. Zaledwie dyszącego znalazł tu biednego jeńca Kapelan Marszałka, ojciec Antoniusz.
Był to jeden z tych duchownych, których dziwna ironia jakaś losu wpędziła w służbę Krzyżacką: mąż pobożny, litościwy i bolejący nad tém, na co patrzał.
Słabowity, wychudły asceta, byłby dawno uwolnił się z Zakonu, a inny obrał sobie, dla życia kontemplacyjnego stosowniejszy, gdyby go tu nie trzymało uczucie obowiązku. Mówił sobie, że właśnie tu, gdzie miłosierdzia chrześcijańskiego nie było, on był je powinien nieść i pełnić.
Nie zważając na szyderstwa, jakie swém postępowaniem często ściągał na siebie, ojciec Antoniusz, nie przeciwiając się nikomu, czynił, co mu serce dyktowało, w milczeniu, z cierpliwością i pokorą.
Zobaczywszy człowieka dogorywającego, przyszedł ku niemu, jak ów pobożny Samarytanin, siadł przy nim na ziemi; a że nie śmiał więzów porozrywać, do spalonych warg przyłożył kubek z wodą, rany twarzy i piersi obmywać począł.
Naówczas konający ów człek oczy otworzył, spojrzał i targnął się, jakby chciał rękę, co go dotknęła, odepchnąć.
Ojciec Antoniusz dla katechizowania Prusaków wyuczył się był ich języka, zrozumiałego całéj Litwie.
Z cicha więc, pochyliwszy się nad nim, szeptać mu począł słowa pociechy.
Dźwięk téj mowy oczy powtórnie otworzył umierającemu. Westchnął słuchając ich, i głos ochrypły, ledwie dosłyszalny, dobył się z piersi potłuczonych.
— Poco mi przedłużasz życie! — mruczéć począł. — Daj mi raczéj skonać prędzéj, a jeśli masz litość, to dobij. Kołem uderz w serce; nie każ mi cierpiéć.
— Życie ci może ocalę, a jeśli doczesnego nie dam, wieczne ci otworzę, gdy westchniesz do Boga jedynego — rzekł kapłan. — Nieszczęście, które cię spotkało, szczęściem być może, jeśli cię nawrócić potrafię.
Litwinowi usta się skrzywiły, głowę odwrócił wysiłkiem wielkim, milczał.
Ojciec Antoniusz wlał mu w usta trochę wina, które miał przy sobie; życie podbudzone wracało.
Naówczas Kapelan począł mu mówić o Bogu chrześcijan, o Synu Jego, o Niebie, którego tylko zapragnąć potrzeba było, aby je pozyskać.
Jeniec milczał długo; naostatek ta cierpliwa mowa, która wciąż brzmiała w uszach jego, wydobyła z niego znowu szemranie.
— Waszego Nieba nie chcę — począł — tam moich nie znajdę; niéma tam nikogo, oprócz wrogów. Skonać mi daj.
Nie dawał się zrazić ojciec Antoniusz i wciąż siedział nad związanym. Znalazł go tu Marszałek, który po żołniersku nogą kopnął leżącego, naganiając księdzu, że próżno dla źwierzęcia tego czas i siły swe marnował.
Ksiądz prosić począł, aby życiem darowano nieszczęśliwego.
— Aby poszedł w las i mścił się — rzekł Marszałek zimno — znamy to plemię gadów niewdzięczne. Byłbym go może oszczędzić kazał, gdyby mówić chciał; ale katować się dał i ust nie otworzył.
Litwin, jakby tę mowę rozumiał, oczy otworzył. Błyskała w nich nienawiść.
— Sprobuj ty pytać go, ojcze; może będziesz szczęśliwszym; — odezwał się Marszałek — znasz ich ten język szatański, do żadnego innego niepodobny.
Ojciec Antoniusz zbliżył się do dyszącego.
— Okup życie! — rzekł — powiedz, o co cię pytają.
— A mnie życie na co? — odparł jeniec i zachrapał straszliwie śmiechem bolesnym.
Ksiądz, jakby tego nie słyszał, powtórzył pytanie.
— Mów! ocal życie! Wiele jest na zamku załogi? Na długo żywności mają? Potrafią się oni nam opierać??
Słuchając, Litwin marszczył czoło. Wargi mu się kurczyły.
— Wielu tam jest — zakrzyczał gniewnie — nie liczył ich nikt i oni się nie rachowali; żywności mają więcéj, niż trzeba; a tego pewni bądźcie, że nikogo tam żywego nie weźmiecie! nikogo! i gródek jeśli zdobędziecie, to tylko kupą węgla. Wszyscy umrą, was padnie dosyć, przeklętych!... bodajbyście wyginęli do nogi!... niech-by was pioruny wybiły, psy niemieckie!
Zachrapał, oczy mu na wierzch głowy wysadziło, krew się polała ustami — skonał.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.