Kunigas/III

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Kunigas
Podtytuł Powieść z podań litewskich
Wydawca S. Lewental
Data wyd. 1882
Druk S. Lewental
Miejsce wyd. Warszawa
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
III.



U stóp wzgórza stary Niemen płynie cicho; wyżłobił sobie wiekami koryto spokojne, skrył się w niém, i choć wiosna wody mu doleje, choć deszcze strumienie za brzegi wyrzucą, on, ojciec, nie wyjdzie z łożyska, nie zagniewa się na łąki, nie wyskoczy na pola sąsiednie. Widać tylko na jego powierzchni pomarszczone fale, wirujące prądy, białą pianę, która, jak tanecznica, wkoło się obraca i o kamienie rozpryskuje; czasem się podniesie trochę woda, jakby groziła, i wnet, posłuszna, wraca, gościńcem swym ku morzu śpiesząc.
Młodsze rzeki dokazują, on nigdy, — miłosierny jest, jak ojciec.
Objął dokoła wydmę piaszczystą i pagórek, opasał, uścisnął, jakby go pokochał i chciał bronić. Bo téż na nim stary pograniczny litewski gródek stoi, mało nie tak dawny, jak ojciec Niemen, co go strzeże.
Teraz tylko, gdy się Niemcy wciskają w cudze obszary, z małego grodziska stała się warownia mocna.
Patrzyli Litwini, jak się Niemcy budowali i trochę nauczyli od nich. Niegdyś takich tu okopów i ścian nie było potrzeba, — starczyło wału i ostrokołu, — teraz przeciw żelaznym napastnikom mało kamiennych zbroi.
A z kamienia kto-by tam klecił i lepił, gdy Pan Bóg dał drzewa twarde i grube, jak skał obłamy?
Strach spojrzéć z dala na Pilleny. Olbrzymy tam chyba poznosiły te kłody ciężkie, w człowieka całego szerokie, powiązane z sobą, jakby się zrosły. Nikt jeszcze takiéj wyżyny ścian nie ważył się wznosić na Litwie. Dziesięciu ludzi, gdyby stanęło na ramionach jeden drugiemu, jeszcze-by ich wierzchu nie dościgli. I dokoła obchodząc zamek, gdybyś oczyma szukał bramy, nie znajdziesz, ani okna, ani szczeliny. Wszystko jak ulane z jednéj bryły.
Tylko ze środka tego olbrzymiego stosu rośnie w górę słup drewniany ogromny, z którego, gdy spojrzysz wkoło, na milę widać łąki, pola, lasy, i Niemen, jak się poważnie obraca, wygina, zakręca, aby, gdzie potrzeba, ziemię obronił, ludzi napoił, czółno przyniósł i kamień przytoczył.
Zamek stoi na wzgórzu, a wzgórze na wyspie, która tylko wązkim ziemi paseczkiem z lądem się wiąże; a i ten, gdy Niemen zechce, to go zakryje i dokoła swoje dziecko ramionami otoczy.
Pod osłoną zamkową, tuż, jak grzyby z ziemi, dobywają się numy, szałasy, chatyny, — obozowisko czasu pokoju, pustka czasu wojny, z któréj mieszkaniec do Pillen ucieka. Tu i ówdzie wyrosła wierzba stara, została po lesie sosna sierota. Po-nad wodami bujają łozy, jak zielone warkocze poplątane z sobą a z pośrodka nich, także wierzby stérczą, straż trzymając nad tą dziatwą swawolną.
Wierzba stara — to niby żołnierz, który straszne boje pamięta i znaki ich na sobie nosi. Pień, pogięty od wiatrów, gdy był młodym, potrzaskany od piorunów, popękany od suszy, dziurawy, wyjedzony, spróchniały, często na wylot wiatr przepuszcza. Korzenie, jak palce konwulsyjnie ściśnięte, ziemi się trzymają, a kora na nich, jakby żyłami nabrzmiała.
U góry głowy niéma, zerwała ją burza, gałązki tylko młode wyrosły, aby ranę zabliźnić i osłonić. Z jednéj strony gałąź sterczy obita, jak ręka wyciągnięta, o miłosierdzie prosząca, z drugiéj sęk, jak kość obnażona. Od pnia popuszczały wnuki. Gałęzie, susz, konary, kłoda pęknięta, razem wszystko poczwarnie wygląda; niby kona, a co rok się odmładza, wali się a stoi, schnie a żyje, i po nocy ludzi i źwierzęta straszy.
Cóż, gdy ich takich, jak w Pillenach od strony lądu, stanie na dolinie rząd cały, niby wojsko na straży? Z dala ci się wydaje, iż obry wyszły gródka obraniać... Którą wiater obalił a legła, choć już jéj wnętrzności żółte widać, przylgnęła do ziemi i puszcza wici nowe.
Był ranek, ni jesieni, ni zimy; niebo szare, wiatr ostry, dokoła jakby wszystko wymarło, cisza i ani żywéj duszy. Nawet w numach i kleciach życia widać nie było.
Jedna z wierzb u skraju, praprababka, z pniem na pół rozdartym, rozkraczona, z dala więcéj od innych poruszać się zdawała. U korzeni jéj, wystających, poplątanych, jakby płachta wiewała jakaś, jakby się źwierz mościł, czy człowiek przytulał.
Z ziemlanki na osadzie wyjrzawszy, niewiasta dojrzała tu coś u pnia się poruszającego, popatrzała, głową potrząsła i napowrót się skryła do domu.
Wyszedł wkrótce człek, kożuchem na wierzch włosami obróconym okryty, począł się przyglądać bacznie; potém pałkę, u drzwi stojącą, krzemieniem nabijaną, w rękę wziął i wolnym krokiem ku wierzbie zbliżał się ostrożny.

Coraz lepiéj rozeznać było można siedzącego w dziupli, małego, grubego człeka, okrytego prostą sukmaną, w czapce z uszami długiemi na głowie, z torbą na plecach i węzełkami u pasa. Z pod naciśniętéj na czoło kapuzy wyglądała twarz okrągła, opalona, stara i brzydka. Prawie po-nad nią sterczały ramiona przygarbione, a niżéj — grubą kłodą nieforemną, poplątaną, zwijały się ręce człowiecze, i nogi płachtami i skórą poobwiązywane.
Szwentas pod Pillenami.

U nóg leżał kij gruby, a przy nim worek szary.
Odpoczywający pod wierzbą, na wszystkie strony rzucając oczyma, zobaczył i niewiastę, co go pierwsza postrzegła, i człowieka, co się teraz zbliżał ku niemu. Nie nastraszyło go to wcale.
Kulił się i do wierzby przytulat[1], jak do matki. Zwinąwszy się w kłąb, palce w zanadrze pochował, głowę wsunął w ramiona, i patrzał na zbliżającego się obojętnie.
Za wychodzącym z numy gospodarzem wprędce na próg się i pies żółty z sierścią najeżoną wysunął. Stanął, pociągnął powietrza i szczeknął, zaburczał, zawahał się, aż począł za panem iść, coraz żywiéj, jakby mu pilno bronić go było.
Lecz im daléj, tém się na nim sierść bardziéj nastrzępiać zaczęła, oczy wystąpiły z czaszki, wargi obnażyły zęby.
Gospodarz na psa się obejrzał i pałkę ścisnął mocniéj w ręce, bo psy czują nieprzyjaciela.
Lecz miałże-by to być wróg? Na Litwina wyglądał, a choć mu się nieprzyjaźnie zdał stawić nadchodzący, nie myślał się zabezpieczać, nie okazał ochoty ani do zaczepki, ani do obrony.
O kilka kroków od wierzby pan i pies stanęli. Pan się podparł na pałce, pies siadł, podniósł łeb i zawył.
Zły to był znak.
Siedzący na ziemi poruszył się, ręce dobył z ukrycia, nogi wysunął i wstał. Człek był gruby, mały, stęporowaty, silny, ale nie straszny.
— Któż ty? co tu robisz? — zapytał Pilleńczyk.
Podróżny rozśmiał się naprzód dobrodusznie.
— Toć widzicie! trzebaż pytać? — odparł wesoło. — Swalgon jestem biedny; na to zeszło nam, że i takim, jak ja, gdyby żebrakom i nędzarzom, włóczyć się potrzeba...
Niemcy nam dużo ziemi i ludzi zabrali. Wurszajtom i Swalgonom, choć umierać z głodu, robić niéma co. Gdzie się święty dąb ostał, to tam koło niego naszych, jak mrowia, i z ofiar pożywienia nie starczy. Bodaj Perkunas wytłukł tych, co nas uciskają!
Pies, słysząc ten głos, wyć nie ustawał, aż wieśniak musiał, zwróciwszy się ku niemu, groźnym ruchem nakazać milczenie.
Sam on nie wiedział, co Swalgonowi odpowiedziéć.
Wprawdzie i dawniéj takich wróżbitów, guślarzy i kapłanów najemnych włóczyło się dosyć po świecie, od numy do numy, od osady do osady. Przyjmowano ich gościnnie, a zawsze coś się znalazło do pobłogosławienia, do oczyszczenia, odczynienia i porady. Teraz włóczęgów podobnych widywano częściéj, bo dużo dębów i świętych miejsc nie stało; rozproszeni byli, więc i nie tak im już po chatach byli radzi, gdy raz w raz zachodzili.
— A zkąd? — spytał chłop po namyśle.
— Pytajcie lepiéj, gdzie mnie nie było? — odparł Swalgon. — Najczęściéj po-nad Niemnem tu się włóczę, bo to moja rodzinna ziemia; i w Pillenach — ci bywałem, ale dawno już temu... Co się to małżeństw nabłogosławiło i wiele im naśpiewało!
— Hm! Swalgon! — zamruczał wieśniak; — jużci musi to być, kiedy mówicie, żeście nim, ale odzieży Swalgona nie widzę na was, ani pasa, ani...
— Co za dziw! — odparł żwawo, przybliżając się ostrożnie Swalgon. — Obdarli mnie Niemcy na granicy i byli-by powiesili, gdybym się im ochrzcić nie dał. Rzucili mnie do wody i takem ocalał.
— I uszedłeś rąk niemieckich! — zawołał Pilleńczyk. — To cud! Oni nie przepuszczają nikomu, ani starym, ani młodym, i wszystkich nas wybić myślą. A jeszcze poznawszy Swalgona...
Głową pokiwał niedowierzająco.
— Ja im życia nie winienem — począł podróżny — nie dali-by mi go, ale Perkunas mnie wszechwładny obronił. Gdy do wody rzucili, a jam na dno poszedł, wrzask posłyszeli z dala, ulękli się zasadzki i pierzchnęli, a jam do brzegu dopłynął.
Pies już tylko burczał.
Swalgon, pozbierawszy kij, torbę i węzełki, leżące na ziemi, zbliżył się do wieśniaka, zdając się pewnym gościny, o którą nawet nie prosił.
Zawrócili się obaj ku chacie.
— Siądę się ogrzać u was — rzekł Swalgon. — Gdyście nadeszli, zębami dzwoniłem. Zima coś wcześnie nadchodzi. Umiem, gdy potrzeba, jaką chcąc pieśń zaśpiewać, a i wróżyć potrafię, czy z piwa, czy z wody, czy z wosku, jak kto zażąda. Choroby odpędzam, bydłu pomogę.
Wieśniak nie odpowiadał nic, lecz stręczącego się nie odpędzał. Wlekli się powoli ku numom i lepiankom, z których gdzie niegdzie wychylały się głowy, wychodzili ludzie, wyskakiwały psy, a za niemi wybiegały bose i na pół nagie dzieci.
Pusta przed chwilą okolica ożywiła się. Obcego jakiegoś człowieka, choć swojaka, Litwina, wszyscy byli ciekawi.
Tuż stała granica, którą już Niemcy zajmowali, i od niéj grozili; każdy się rad był dowiedziéć, czy włóczęga nie przynosił wieści o jakim napadzie, zaborze, lub choćby poruszeniu nad rubieżą.
Tacy ludzie, co się snuli ciągle, wiedzieli wiele.
Ci, którzy spostrzegli, że podróżny ku lepiance Gajlisa zmierzał, poczęli téż iść do niéj gromadnie.
Nie te to już stare czasy szczęśliwe były na Litwie, co przed wieki!
Zawsze nieprzyjaciel jakiś napadał wprawdzie, ale w głębiny kraju nie sięgał i były błogosławione okolice za puszczami, za bagnami, kędy noga jego nie postała. Tu od niepamiętnych wieków siedzieli ludzie, jak w gnieździe, o reszcie świata nie wiedząc prawie; tu rosły i dęby Boże, i gaje święcone; tu płynęły wody żywiące i leczące; tu panował pokój i po-nad łąki a gaje rozlegały się Litwinek dajnos, i dzwonki ich dziewiczych fartuszków, które nigdy im utaić się nie dozwalały.
Teraz zmieniło się wiele, od czasu, jak Krzyżacy padli obozem żelaznym nad granicą i poczęli pobratymcze Prussy, niższą ziemię i wyższą, wojować, niszczyć, niepokoić.
W najgęstszéj puszczy nie można było miéć spokoju, najświętszych miejsc nie szanowano: paliły się Romnowe, wycinano Baublisy, lud mordowano i gnano. Potrzeba było stać nieustannie na straży z wytężoném uchem, a na pierwszy odgłos podejrzany uchodzić, albo się gromadzić ku obronie ognisk starych.
To téż nadgraniczne powiaty powoli się wyludniały, gromady się z nich wynosiły w puszcze i błota, a Kunigasy tylko po grodziskach siedzieli, zbrojni, czujni, do ostatka obraniając groby ojców, a ziemię dziadów.
Wszystko się zmieniało powoli pod naciskiem tego wroga, i stara swoboda leśna musiała paść ofiarą, bo wojna potrzebowała wodzów i posłuszeństwa. Smutnieli ludziska.
Ci, co dawniéj o obcych i sąsiadach nic nie wiedzieli i wiedziéć nie chcieli, teraz, na najmniejszy szmer od Zachodu, pilno nastawiali ucha.
Ukazanie się odartego Swalgona, nieznanego w osadzie, obudzało niezmierną ciekawość. Mógł i on coś przynieść z sobą.
Zaledwie z Gajlisem wszedł do ubogiéj jego numy, na pół w ziemi skrytéj, w któréj pośrodku palił się na kamieniach nigdy nie wygasający ogień domowy, a dokoła niego leżały różnéj wielkości polnych głazów bryły, służące za siedzenia; a przeze drzwi za nim cisnąć się zaczęli sąsiedzi.
Wnętrze téj numy tak było nędzne, jak jéj powierzchowność, do wielkiego kretowiska podobna. Dym, który się nie łatwo mógł otworem nad ogniskiem wydobyć na zewnątrz, snuł się pasmami sinoszaremi, pomiędzy dachem a ścianami.
Izbica była jedna dla ludzi i dla domowych stworzeń, które jakby do rodziny należały. W głębi stała krówka z cielakiem, wołów para chudych, dwa maleńkie grubo-płaskie koniki, które się już zimową sierścią najeżoną okryły. Na ziemi nieopodal leżały brunatne i czarne owieczki, i w zgodzie z niemi przechadzały się poufale kury i gęsi. Wszystko to było nawykłe do wspólnego żywota ludzie i źwierzęta; rozumiało się, ustępowało sobie, a często, gdy zima była sroga, tuliło się wzajem ogrzewając.
Bose i na pół nagie dzieci ssały czasem owieczki z jagniętami do spółki.
Głos gospodarza i gospodyni tak był zrozumiały wołom, jak dzieciom. Pies stróżował równo nad wszystkimi, broniąc niedorostków od źwierząt i źwierzęta od napaści chłopiąt zuchwałych.
Z jednéj strony na ścianach, mchem pootykanych szczelnie, wisiały wszelkie gospodarskie narzędzia i przybory, inne na policach stały, co kosztowniejsze — w kącie w nasypkach i baryłach były zamknięte.
U góry schły pozwieszane zioła różne, od chorób dla chudoby, od czarów i złych oczu. Stół niewielki i ławy, które zastępowały kamienie w większéj części, z gruba zaledwie wyciosane były. Za małemi, półotwartemi drzwiczkami, widać było niższą komorę, a w niéj radła, porozkładane wozy i koła a obody...
Swalgon siadł niedaleko od ognia na kamieniu, czapki końce związane pod brodą rozpiął i ręce zmarzłe, rozstawiwszy, ogrzéwał, wyciągając ku niewielkiemu ogniowi.
Zobaczywszy to, dzieweczka, co się ciekawie przyglądała przybyłemu, ze strony, od któréj siadł, podrzuciła trochę suchych gałęzi, ażeby ciepléj mu było.
Gajlis poszedł w głąb’ zaczerpnąć kubek ałusu z beczki i córeczce zagrzać go kazał.
Wszyscy milczeli, nie śmiąc zziębłego zaczepiać wędrowca, który wpatrzył się w ogień oczyma osłupiałemi i dumał, a dumał, jakby mu ciężko na duszy było.
Gdy ałus nieco się przygrzał, Gajlis, podając go podróżnemu, z cicha zarzucił pytanie:
— Nie słychać co od tych Niemców przeklętych?
— A kiedy-by nie było co od nich słychać! — zamruczał Swalgon. — Albo to oni spokojnie usiedzą choć dzień? Jak w ulu u nich ciągle się rusza i mruczy... Gadają ludzie wiele... Nadchodzi zima, błota pomarzną, tylko co ich nie widać...
Gajlis westchnął.
— O! gdyby nie zamek nasz, a pani nasza, co go bronić chce i musi, — rzekł, — a nas tu przy sobie trzyma, człowiek-by dawno poszedł w puszcze...
Swalgon nastawił ucha.
— Hę! — rzekł — to wy Kunigasa nie macie?
— Mamy i nie mamy, — mówił Gajlis; — stary ojciec Kunigasowéj leży już dawno i nie wstaje... Mąż jéj zmarł z ran, w bitwie odniesionych; młodego syna porwali i pono zamordowali Niemcy; ona jedna tu rządzi, ale stanie i za męża, i za wodza... Ktoby tu inny na granicy wytrwał? Ktoby tu potrafił taką twierdzę straszną pobudować, jak ona!
— Dziw kobieta! — zamruczał Swalgon.
— Nie była ona taką dawniéj, jako żywo, za mężowskiego żywota, — dodał drugi wieśniak. — Dopiéro, gdy jéj jedynaka dziecko, synka małego, Niemcy pochwycili, a męża zabili, zemsta ją uczyniła żołnierzem... Pamiętają ludzie, gdy jeno pieśni nuciła, strojno chodziła, a chłopiątko, w kwiatki ubierając, na ręku kołysała. Jak jéj pana a męża i dziecka nie stało... na raz niewiastą przestała być i stała się straszną, jakby bogini jaka, co z Dungusu zstąpiła...
— Dziw nad dziwy ! — odparł Swalgon. — Słyszałem ja ci o tém dawniéj, ale, choć dziecko Krzyżacy porwali, nie było mowy, aby je zabić mieli! Oni takich malców dużo, słyszę, po zamkach hodują, aby potém na własną krew ich zaprawić...
Gajlis głową pokręcał niedowierzająco.
— Gadki to są bałamutne — rzekł. — Czy to my ich nie widzieli na wojnach? Oni życia nie darowują nikomu... Młode dziewczęta potrzymają w obozie kilka dni i głowy im ścinają, i dzieciom czaszki o piece roztrzaskują, starców końmi na śmierć tratują... Chrztu nawet nie chcą i śmieją się z tych, co o życie proszą...
— Ze starszymi to prawda; ja sam wiem i patrzałem na to, — mówił Swalgon, — że nie inaczéj bywa; ale małe chłopięta biorą czasem i, choć w chlewach, a żywią...
— Kunigasowa nasza, Reda, — rzekł jeden ze stojących u drzwi, — wiedziała-by o tém, gdyby jéj syn żył... a ona się mści za śmierć jego...
Swalgon potrząsł głową.
— Matka-by powinna najlepiéj wiedziéć o dziecięciu, a choćby nie wiedziała, przeczuła-by; a ja taki swoje twierdzę, żem słyszał, i nie jeden raz, jako ludzie rozpowiadali, iż chłopca nie zadławiono... Jeden stary się nad nim ulitował, w opiekę wziął, i Niemca z niego uczynił...
Gajlis wstrząsł się i podniósł dłonie...
— Perkunie, możny Boże! — zawołał poruszony, — karz ich piorunem i ogniem!.. wszak gotowi syna rodzonego na matkę słać... a na matki miecz pierś dziecka wystawić!! Niech-by ich ziemia pożarła!!
Swalgon zadrgał cały... usta mu się ściągnęły... zamilkł...
U progu pomiędzy gawiedzią stał czasu téj rozmowy milczący człek, któremu inni trochę miejsca zrobili i okazywali pewne uszanowanie.
Suknia go niewiele różniła od innych: miał na sobie kożuszek krótki, pas skórzany, sukienne spodnie i skórznie z futrem na nogach, na głowie szłyczek śpiczasty, lisem bramowany, w ręku toporek żelazny... Niemłody, krągłéj twarzy, wystających policzków, bladych ale bystrych oczu, na wojaka jakoś wyglądał i na dworaka razem.
Słuchał on pilnie powieści Swalgona o synu wdowy, a gdy ten jéj dokończył i wszyscy zamilkli, od progu przyszedł się usadowić na kamieniu obok przybysza.
Popatrzyli sobie w oczy. Swalgon go pozdrowił... Potém w ogień niby wlepiać począł wzrok i zobojętniał, ale ukradkiem ciekawie niekiedy na sąsiada spozierał...
— Dawnoście to tę bajkę o naszém dziecku słyszeli? — odezwał się do niego sąsiad.
— O! nie od dziś, nie od wczoraj ja ją słyszę — rzekł obojętnie Swalgon. — A co dziw, że nie w jedném miejscu mi ją rozpowiadano, i przez tyle lat się ona wciąż powtarza...
— Dziw!! — zamruczał słuchający. Pomilczał nieco. — Hm! — dodał — co ja wam powiem? Nasza Reda i stary ojciec jéj, kaleka Walgutis, oboje lubią ludzi, co baśnie stare prawić i pieśni dawne śpiewać umieją... Na dwór-by wam do nas potrzeba... Jeść i pić lepiéj tam dadzą, niż tu ubodzy ludzie, i ugoszczą, i obdarują pewnie, bo Reda szczodrobliwa jest... Warto, byście jéj powtórzyli, co wiecie...
Gdy to mówił, z mimowolnego poruszenia starego Swalgona nieledwie-by wnieść było można, iż nim radość zatrzęsła... oczy mu się zaiskrzyły; — lecz wnet ułożył twarz pokorną i postawę biedną jakąś.
— A, ojcze mój! — odezwał się — gdzie tam mnie biedakowi, obszarpanemu, do Kunigasów iść, przed którymi na twarz padać potrzeba... ani ja, ni moja odzież po temu... Boję się.
Dworak go uderzył po kolanie silną ręką i zaśmiał się.
— Toć nie powieszą cię, ani zetną, Niemcem nie jesteś i nie śmierdzisz nim... Ba! gdyby w tobie Reda zdrajcę lub Niemowę zwietrzyła, nie radziłbym jéj się w ręce dostać!.. Z jéj-to rozkazu dwóch krzyżackich rycerzy w żelaznych zbrojach, jak stali, na stos rzucono i spalono żywcem; ale Swalgonowi, ubogiemu wróżbicie, nigdy tu włos nie spadł z głowy...
Pomimo tego zapewnienia, podróżny, słuchając, bladł i drżał, — może od zimna; a choć się śmiał niby, nie wesoło mu z oczu patrzało...
Trącił go łokciem zadumanego ten, co do zamku namawiał.
— No — rzekł — namyślcie się; pójdziecie ze mną; zaprowadzę was.
Wahał się jeszcze Swalgon... Po chwili jednak, gdy mu się na męztwo zebrało, wstał, stękając...
— To cóż! — rzekł — każecie, pójdę...
Wstał i ten, co go miał prowadzić.
— Cóż? do Redy? — zapytał Gajlis.
— Jużcić — rzekł dworak — na gródku niéma ich czém zabawić. Dziewczęta i baby, i co nas jest, jużeśmy wszystko wypowiedzieli, co umieli i po dziesięć razy.
Swalgon węzełki swe i torby troskliwie zbierał; rozstąpili się w progu stojący... Swalgon wychodził.
Ścieżynka wązka wiodła z téj strony od lądu, przez ów ciasny przesmyk ziemi, którym się pagórek zamkowy z nim łączył, ku grodkowi... Nie widać jednak było, dokąd zaprowadzić mogła. Z téj jednéj ścieżki po-za grobelką cała siatka wydeptanych w różne strony rozpościerała się wśród kamyków, mchów i spłowiałéj biednéj trawy...
Większéj drogi nigdzie widać nie było, ani wrót u góry, któremi-by się do zamku dostać można. Dworak szedł, nie patrząc ścieżek, naprost ku wałowi, który z dołu patrzącym część ogromnych ścian drewnianych zakrywał.
Swalgon śpieszył za nim, szedł z tyłu i nie postrzegany rozglądał się bacznie. Dostali się tak pod sam usyp z ziemi wysoki i stromy, wśród którego ogromne głazy dzikie sterczały gdzie niegdzie. Ziemię od osypywania się trzymały one i pale a deski, które się z pod piasku częściami dobywały. Teraz poczęli iść ścieżyną, na samém podwalu. — Dworak, który Swalgona wyprzedził, stanął, zaczekał nań, popchnął go, za barki ująwszy, przed się... i nim się tamten rozpatrzéć mógł i opamiętać, znalazł się w ciemnościach... Wał się jakimś cudem otworzył przed nimi; stali w wilgotnéj szyi; nie widać było nic... Przewodnik, ciągle na ramionach wróżbity ręce trzymając, na przód go popychał.
— Śmiało! — rzekł — rozstaw pięście, macaj ścian... nie padniesz...
Szyja ciemna skręciła się zaraz w lewo, potém w prawo; Swalgon czuł, że w dół zstępował, potém piąć się było trzeba do góry trochę. Mdła odrobina światełka widziéć się dała, jakby kilka jasnych nici wisiało na tle nocy... Były to szpary we drzwiach, nieszczególnie spojonych. Swalgonowi lżéj się zrobiło, gdy poczuł je pod rozpostartemi dłońmi. Otworzyć ich jednak nie umiał i towarzysz jego dopiéro wywiódł go na światło dzienne. Stali na wązkiéj drodze, po-za którą widać było tuż okop drugi i na nim ostrokoły gęste... Po nad niemi w górze wznosiły się ściany zamkowe... Szli więc drożyną tą znowu, aż do drugiéj furty, strasznemi głazami polnemi obwarowanéj. Nie widać jéj z za nich było; dopiéro gdy się za kamienny wał dostali, towarzysz Swalgona zapukał i drzwiczki się wązkie otwarły.
Pierwszy wszedł przewodnik, za rękę ująwszy wróżbitę, bo tu-by obcego straż nie dopuściła, a i gromada psów, poczuwszy nie swego, porwała się nań, ujadając. Ciemną szyją znowu w podwórzec weszli wewnętrzny.
Tu dopiéro z blizka mógł się Swalgon przypatrzéć temu gmachowi, jakby nieludzką ręką wzniesionemu. Piętrzyły się ściany, ani wierzchu było ich dojrzéć, gładkie, twarde, których zdało się, że żadna moc ludzka obalić nie zdoła. — Zdumiony Swalgon przyglądał się im ze strachem i poszanowaniem.
U góry w pewnych odstępach widać było czarne przekroje, jakby okna wązkie. Na wystających gdzie niegdzie belkach wisiały grube, jak ręka ludzka, sznury i wicie...
W prawo i lewo za tą twierdzą jak misa wklęsła, rozciągał się dziedziniec przestronny... Tu pełno było ludu, bo właśnie do pożywienia go zwołano, i roiło się około niecułek, drewnianego statku i ogromnych garnków glinianych, z których para buchała.
W tym milczącym gródku nikt-by się był nie mógł domyślać nawet takéj załogi mocnéj... A lud, jak Swalgon zaraz postrzegł, młody był, doborowy, silny i czerstwy...
Chodzili wpośród niego dziesiętnicy i ład trzymali, ale po ojcowsku, łagodnie, śmiejąc się i głaszcząc, podżartowując i podśpiewując.
Podróżny byłby się może zatrzymał dla lepszego obejrzenia po zamku, lecz dworak mu nie dał stać i za sobą pociągnął.
Budynek z bierwion sosnowych, długi, nizki, u wałów stał, zakryty niemi, a po-nad dachami jego z dymników i z pomiędzy dranic, któremi był kryty, dym się dobywał...
U rogu jego widać było kręcące się baby w białych zawiciach na głowach i dziewczęta z kosami na plecach... Na progu, w boki się ująwszy, stała otyła, czerwona, cała bursztynami obwieszona, kobieta już niemłoda.
Przypatrywała się Swalgonowi.
— Matuś, — odezwał się do niéj dworak — oto głodny wróżbita, któregom dla naszéj pani na gościńcu złapał. Dajcie-no mu jeść, dajcie pić, aby się gęba rozwiązała do pieśni i do bajek...
Gospodyni ustąpiła im wejścia i wskazała na prawo.
Tu izbica była ogromna, a w niéj, jak w każdéj, paliło się po środku ognisko. Kamienie dobrane, gładkie, jeden przy drugim, ławą je okalały. Swalgon się trochę w progu zawahał, rzuciwszy okiem wewnątrz.. Ludu siedziało dużo, a był lud osobliwszy... W głębi, pasem swym obrzędowym aż po pachy obwinięty, w sukni, która oszyta była kozią wełną dokoła, z długą brodą, odpoczywał stary Wajdelota... Obok niego siedział z pałkami za pasem, zbrojny, zarosły tak, że mu ledwie koniec nosa i oczy z pośrodka twarzy świeciły, Prusak jakiś barczysty, przygarbiony, skórą połataną z różnych źwierząt od stóp do głów obszyty...
Dwóch starców w kożuchach, z wiankami dębowemi na głowie, coś mieli kapłańskiego w sobie. Ci w ogień patrzyli, nie poruszając się, nie słuchając nic, nie widząc.
Odosobniony, ze związanemi w tył rękoma i kłodą na nogach, leżał przy kamieniach człowiek, o którym powiedziéć nie było można od razu, czy jeńcem, czy winowajcą był... Twarz z kośćmi sterczącemi, skórą żółtą powleczona niemal trupią pośród żywych się zdawała...
Oprócz tych kręciło się kilku chłopców, przesuwało dziewcząt kilka, przynosząc i odnosząc miski i kubki, a nad niemi otyła kobieta, ciągle we drzwiach się ukazując, nadzór trzymała.
Gwar był wielki, dym, zaducha, czuć było jadła różne i wonie dziwne, jałowiec, zioła jakieś, tłuszcz przyskwarzony. Z kątów ciemnych wyrywała się im ptaszkiem piosenka kiedy niekiedy, i, jak przestraszone ptaszę, zapadała nazad do kąta.
Wnijście nieznajomego człowieka zaraz oczy wszystkie zwróciło na niego. Niektórzy się ruszyli bliżéj go oglądać, drudzy wołali na dworaka prowadzącego, zkąd go wziął?...
Swalgon przysiadł, trochę pomieszany, na pierwszym kamieniu niezajętym; a że mu zaraz dziewczyna miskę podała, na towarzysza zdawszy odpowiedzi sam chciwie jeść zaczął.
Może mu nie tyle o nasycenie głodu chodziło, co o namysł lepszy, jak sobie tu miał poczynać...
Swalgonem się nazwawszy, musiał nim być, a tu Wajdelota nań patrzał, gotów wróżbitę wziąć na spytki. Boć do jednéj gromadki należeli oba...
Zarzucono go pytaniami ze wszech stron. Jedząc, trudno było odpowiadać długo, więc się półsłowy opędzał...
A nie szło mu jakoś.. Rzekł, że tam i owdzie był, to i owo widział; zaprzeczali mu inni, którzy téż bywali w miejscach wskazanych... Pot mu występował na czoło; obraniać się i wyłgiwać musiał.
Nie było mu raźno; — przecież chwycił się w porę dobrego sposobu. Z tych, co mu zaprzeczali, drwić zaczął; ten i ów rad się uśmiechnął; a że przed chwilą niewesoło tu było, wdzięczni byli wszyscy, iż z sobą przyniósł śmiechu trochę.
— Co za dziwy! — rzekł do przeczących — wy tam byli, a co innegoście widzieli, niż ja? Ile ludzi, tyle oczu... Trafiło mi się, żem ja wilka zobaczył! a mój brat baranem go zwał. — To mówiąc, otarł usta, odstawując misę, i zakończył litewskiém przysłowiem: — Umarł niedźwiedź, schowajcie trąby.
Ktoś zagadnął znowu; ruszył ramionami i cisnął mu drugie przysłowie za odpowiedź całą:
— Na co plewę bić, kiedy z niéj nawet pyłu wybić nie można!
Obroniwszy się tak napastnikom, Swalgon wziął się do kubka; już go nie zaczepiano...
Niektórzy wynosić się zaczęli w podwórza, inni posiadali i pokładli się około ognia spoczywać. Wróżbita siedział, jakby mu się spać chciało i drzemką od rozmowy się bronił.
Przeszła tak dnia część znaczna, i miał czas dobrze wytchnąć podróżny. Dworak, co go tu przyprowadził, uszedł, a nie ukazał się aż wieczorem.
— Teraz czas, — szepnął, przybliżając się do niego. — Reda już wié, że przyprowadziłem jéj takiego, co pieśni umié i gadki stare... Chodźcież za mną...
Swalgon, cokolwiek odzież na sobie ociągnąwszy, torby zapchnąwszy do kąta, w milczeniu za przewodnikiem podążył.
W drugim końcu budynku, na kamienném podmurowaniu, stały izby kunigasowe, tyle tylko, że z miąższych bierwion w zrąb czysto zbite, mchem lepiéj otkane, i pułapem od chłodu zawarte i słoty.
Gdy weszli na próg, już się tu wieczornica zwykła była rozpoczęła. Jasno, smolném zażywiane łuczywem, płonęło wpośrodku ognisko. Dokoła biało ubrane dziewczęta przędły i śpiewały.
W głębi widać było stojącą kobiétę, z obliczem surowém i jak noc smutném, nie zbyt wyniosłego wzrostu, ale silną i kształtną... Choć strój miała w części niewieści i żałobną wdowią zawitkę, na bujne włosy narzuconą, postawa jéj, wyraz twarzy, ruchy ją do mężczyzny podobniejszą czyniły.
I pas męzki, jakby do uwieszenia miecza przeznaczony, biodra jéj przepasywał.
Stała, wpatrzona w ogień, wsłuchana w pieśni... jak posąg jakiś skamieniała... Ludzie, co byli w izbie i z dala się trzymali, nie śmieli na nią spozierać... Zerknął który, to wnet ze strachem spuszczał oczy.
Dalej, po-za nią, gdzie słabiéj dochodził blask od ogniska, na wysłaném wysoko skórami łożu — coś się poruszało. Niekiedy z czarnych włosów posłania wychylała się blada twarz długa, w któréj czarna plama szeroka otwartémi zdawała się ustami... Jak widmo podnosiła się i znikała...
Był to zgrzybiały Walgutis, ojciec Redy, który niekiedy jeszcze, mówiono, rozbudzał się do życia, śpiewał, wieszczył, poruszał, zdawał się na jakąś godzinę odzyskiwać siły, i znowu potém w senność i milczenie zapadał na miesiące całe.
Dziewczęta nuciły pieśń starą.
— „Poszedł, poszedł ojciec  na podwórko kraśne, złote klucze dzwonią, rano synów budzi...
„Wstawajcie mi, dzieci! na nogi synowie! hej, podwórko nasze, wrogi otoczyły... Siostry wasze obcy już uprowadzili...
„Późno w pogoń pójdziem, dognamy ich rano, wojsko rozproszymy, siostry odbijemy, w obozie znajdziemy.
„Poznamy je łatwo... złote włosy mają i na włosach złotych przepaski zielone, na przepaskach z ruty wianeczki splecione. Na wianuszkach ciemnych kwiatki są złocone.
„Siostrzyce kochane, miłe dziewki moje! zkądżeście dostały tych kwiateczków złotych?
„Na wojnie, na wielkiéj, pomiędzy wojskami, tameśmy dostały kwiatki nasze złote...“
Pieśń się skończyła; Kunigasowa, ciągle jeszcze nieporuszona, słuchać się zdawała. Był to dla dziewcząt znak, że daléj śpiewać miały. Popatrzyły na swą panią bojaźliwie, poszeptały coś z sobą, od ucha do ucha pobiegło hasło, i starsza, przodownica, po chwili zawiodła piosenkę nową:
— „Siostrzyczko kochana! czegoś się na rączce oparła tak smutna, i nie nucisz pieśni? — Jak mi  piosnki śpiewać? jak mi być wesołą? Ogródek zniszczony, mam w ogródku szkodę. Rutę mi zdeptano, pozrywano róże, lilje połamano, rosę otrzęsiono...
— „Czy wiatr dął z północy? Czy rzeka wylała? Czy Perkun zahuczał? Błyskawicą rzucał?...
— „Wiatr nie dął z północy, nie wylała rzeka, i Perkun nie huczał, pioruny nie biły.
„Brodaci to ludzie od morza przybyli, wysiedli na brzegi, ogródek zniszczyli. Rutę podeptali, róże pozrywali, lilje połamali, i otrzęśli rosę. A ja — sama, sama, ledwiem się ukryła, pod ruty gałązką, pod wianuszkiem ciemnym...“
Skończyła się pieśń znowu. Reda stała i słuchała. Swalgon spoglądał na nią i widział, gdy o brodatych mężach nucono, jak się jéj brwi ściągnęły i wargi zadrżały.
Dziewczęta postrzegły téż może, iż śpiew niemile odbił się w duszy pani, — bo zaledwie smutną Dajnos skończyły, starsza zaśpiewała inną, ale weselszym tonem, żywszą, nie płaczliwą nutą:
— „Miłe słoneczko, bozka córeczko! Gdzież się tak długo błąkało? Czemu-ś ty nas porzuciło? Kto cię zatrzymał w gościnie?
— „Za morzami, za górami, zmarzłych grzało-m pastuszków, — stało-m ja tam na straży, przy sierotkach, przy biednych.
— „Miłe słoneczko, bozka córeczko!... któż ci z rana ognisko rozkłada? kto wieczorem tobie łóżeczko pościeła?
— „Dwie mam służki wierne: jutrzenkę i gwiazdkę wieczorną, siostrzyce... Jutrzenka mi ogień o świcie rozpala, wieczorna mi gwiazdka na noc łóżko ściele... a dzieci mam dużo, rozsianych po niebie, a bogactw mam wiele, co się złotem świecą“...
Kunigasowa Reda stała, słuchała nienasycona, dziewczęta śpiewały pieśni coraz nowe. Kiedy-niekiedy z pościeli podnosiło się blade oblicze starego Walgutisa, z czaszką wypełzłą, z usty czarnemi, otwartemi szeroko — i opadało, a nikło...
Swalgon patrzał — słuchał... i dziwy się z nim działy. Wszedł do izby z trwogą, chytrością i lisiém maleńkich oczu wejrzeniem. Można go było posądzić, że mu to wszystko, co widział i słyszał, złość jakąś robiło, że niepoczciwe uczucie niósł w zanadrzu ukryte...
Z takiém, a nie inném mógł się tu wkraść Szwentas ów, którego Krzyżacy wysłali szpiegiem na podsłuchy; Szwentas, który, jak opowiadał, żył długie lata pragnieniem zemsty za odebrane sobie szczęście, za śmierć, od któréj z rąk swéj braci ledwie ocalał... dla tego służył od lat wielu najokrutniejszemu Litwy wrogowi, Krzyżakom, chodził dla nich za szpiega, wypatrywał, donosił i w znane miejsca zaprowadzał, ciesząc się krwią, którą przelewali.
Lecz przez te lata długie, Szwentas się ani razu nie ważył do numów, do chat, w pośród rodzin, które-by mu jego własną przypominały, i od lat wielu nie słyszał nigdy pieśni litewskiéj.
Teraz zabrzmiała mu w uchu i w sercu się odbiła. Zeschłe to serce, dzikiéj pragnące zemsty, zamknięte, oszalałe, — zadrgało mu w piersi, aż się za nią pochwycił i uląkł sam siebie. Inny człowiek w nim się obudził, którego on już nie znał...
Pieśń nagle przypomniała mu lata dziecinne, młodość, matkę, siostry i tę narzeczoną, którą mu wydarto, — ale nie do zemsty go nowéj ciągnęła — łzy mu się z powiek polały.
Niewysłowiona tęsknica za Litwą objęła go — oślepiła... Znienawidzony świat własny stanął mu przed oczyma, wołając: — Nie jest-żeś ty mojém dziecięciem? Czyjaż krew w twych żyłach płynie? Co winni ci bracia twoi, którzy ci nic nie uczynili! a tamci, co ci złem duszę zakrwawili, nie żyją! I prowadzisz wrogów na rodzinę swą i służysz tym, co twoich pożérają, a pasiesz się krwią własną?
Swalgon płakał...
Czy słyszał słowa pieśni? czy je rozumiał? sam nie wiedział; śpiew go sam oczarował, bo to był ten, który on słyszał dawniéj, tam u studni, w polu i w lesie, gdy dziewczęta z grzybów wracały. Przed oczyma jego, pieśnią z grobu wywołana, stała matka rodzona i słyszał, jak mówiła mu: — Tyżeś to, któregom ja piersią moją karmiła! Com ja tobie zawiniła?
Szwentas otrząsał się i oczy ocierał; było mu tak, jakby obcy człowiek jakiś wszedł w niego i rządził się a rozkazywał. Chciał mu się oprzéć; on dusił mu pierś, mózg obrzemieniał, dech zabijał, wołając: — Jam tu pan! poddaj się. — Swalgon wstał i poruszył się, bo mu było, jakby go zmora nocna gniotła. Jasne i czarne płatki latały przed oczyma... w izbie stawało się duszno... Pieśń na chwilę milkła, nie było jéj słychać, a wciąż ona w uszach i w sercu mu grała.
Dziwo! Za temi pieśniami, które nucono, wyciągnięte z głębin, zapomniane, dobywały się inne śpiewy, niesłyszane od dzieciństwa, od kolebki zabyte... Pasmem jedném, szeregiem nieskończonym szły, wstając z tego grobu zapomnienia i drgały mu głosami matki, sióstr... narzeczonéj.
Stary, zdziczały człek przeląkł się tego, co w sobie nosił...
Łzy oschły na powiekach, radby był uciec ztąd, tych zawodzeń nie słuchać, powrócić na zamek niemiecki — a tu go coś przykuwało, nogi wrastały w tę ziemię...
Dworak, który go przyprowadził, i drudzy ludzie spoglądali nań z podziwem, bo się wił, jakby chorobą jaką rażony... A wszystko to — jedna pieśni potęga sprawiła.
W końcu Szwentas przestał już walczyć z tą przemocą, musiał się jéj poddać; oparł się o ścianę, oczy zmrużył — i widział nie to, co miał przed sobą, ale umarły świat, który pieśń czarodziejska, jak nić ze złotego kłębka wysnuwała... Nie wiedział już, kędy się znajdował... Przed nim stała numa w lesie, koło niéj głaz wielki, na którym czasem siadał ojciec, niekiedy siostry płachty suszyły, a on z kamuszków małych stawiał kopce. Tuż płynęła rzeka i ponad nią ze zwieszonemi głowy żółte kwitły kosaćce, białe jakieś drżące grona... Pamiętał, gdzie stawiano więcierze... kędy kąpać się chodził... I wiśniowy ogródek przy numie, i podwórko, i studnią, i od niéj wiodącą w górę ścieżynę żółtą...
Żaden z tych, co mu winni byli, nie wyszedł z pomroki stanąć przed nim... sczeźli kędyś marnie i nie śmieli mu się ukazać... Przychodzili ci, których kochał... bledzi, z mogił wydobyci, ręce ku niemu wyciągając a błagając: — Wrogiem nie bądź!
I tak się Swalgon w tych marzeniach zatopił, iż, gdy ostatnia pieśń przebrzmiała, a jemu w uszach stare nieboszczki nucić i kwilić zaczęły, — dworak go musiał w bok trącić, bo sądził, że usnął znużony.
Oczy otworzywszy, Swalgon ujrzał przed sobą nieopodal stojącą Redę, która w niego ciekawy wzrok wlepiła...
Na widok jéj, zemstę w sobie zapragnął znów rozbudzić Szwentas; poszedł po nią myślą do serca — ale tam już jéj nie było.









  1. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być – przytulał.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.