Książęta boru (Mniszek, 1912)

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Helena Mniszek
Tytuł Książęta boru
Pochodzenie Książęta boru
Wydawca Księgarnia Leona Idzikowskiego
Data wyd. 1912
Druk Jan Czokołow
Miejsce wyd. Kijów
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Książęta boru.

W ciepłej izbie, w Majdańskiej leśniczówce, płonął na kominie suty ogień. Przed nim siedział na kłodzie, stary borowy, Grzegorz, w kożuchu i jałowiczych butach. Obok niego powtulani w kudły wilczury, dwaj chłopcy i dziewczynka. Przy nich leżał duży kundel, Burek i dwa młode jamniki.
Grzegorz opowiadał dziwaczne baśnie o wilkołakach i upiorach, o zaklętych królewnach i smokach. Dzieciom zdawało się, że strachy siedzą gdzieś blizko, młode serduszka biły trwożnie.
W drugim kącie izby gospodyni przędła na kołowrotku, wzdychając nad okropnościami opowiadanemi przez starego. Znała już je na pamięć i zawsze ją przerażały.
Przy drzwiach uwiązany na sznurku spał wilk, pod tapczanem czerwieniało w ogniu rude futerko lisa, a na środku izby truchtały w licznem stadku białe i szare króliki. Dwie młode wiewiórki dokazując na piecu, rozbudziły kota i szpaka. Ptaki zaczęły bić skrzydłami, kwiląc głośno. Potem szpak skoczył na wiewiórkę i zawołał ochryple: „Bywaj zdrów... bywaj zdrów...
Dzieci i Grzegorz radośnie patrzyli na ptaki, a gospodyni rzekła.
— Zmyślny szelma, jak to gada.
Kos zachęcony głosem towarzysza, rozgwizdał się aż w uszach wierciło. Izba zawrzała życiem, śmiech dzieci dzwonił srebrzyście. Od proga pomrukiwał wilk najeżając kudłatą szerść, lis wyskoczył z pod tapczana, strzygł uszami, machał kitą, ale był wesoły. Nie drażniły go krzyki ptaków, uważał już ich za swych braci. Szpak wołał zawzięcie „Na zdrowie... panowie... brrr ha!... zima zła!...“
Dzieci klaskały w rączki, a gospodyni aż się za boki trzymała ze śmiechu. Stary poprawiał ogień w piecu, jego zwiędła, żółta twarz, wyrażała ciche zadowolenie. Od czasu do czasu mówił przewlekle, rozbitym głosem, jakby śpiewając.
— Ot... ot... ot!... miło człowiekowi w zacisznej izbie, jakby za życia już w niebie był. I te ot zwierzaki człowieka radują.
Pokiwał głową żałośnie i znowu prawił do siebie.
— Ot... ot... ot... na „Czornej reczce“ gorzej było, w Sewastopolskiej wojnie, Boże odpuść! Kule, harmaty, hej!... hej!...
— Oho! już tato o wojnie gada, pewnikiem garki poprzewraca — wolała gospodyni. Józek, odstaw wieczerzę na bok.
Stary oprzytomniał.
— Nie boj się Jagatka, szkody nie zrobię. A gdzie to Jadam co go nie widać?...
Gdzieżby?... na obchodzie. Cicho... no! — krzyknęła gospodyni na dzieci, i zaczęła nasłuchiwać.
Przez ściany chaty wemknął do izby dziwny odgłos, ponury, zbity w kupę a rozwlekły w tonie, jakby kto harmonję rozciągał. Głosy złowrogie szły niby z pod ziemi, jednolitą masą jęku.
— Wilki wyją, — szepnęły dzieci.
— Matulu patrzajta na naszego, — rzekł najstarszy Józek.
Gospodyni spojrzała w stronę proga.
Wilk wstał, siadł na tylnych łapach. Szerść na głowie zjeżyła mu się, oczy zaświeciły strasznie. Nastawione uszy jak lejki, wchłaniały odgłos idący z boru, wargi zwierza mlasnęły parę razy, ukazując kły. Wilk słuchał z rosnącym niepokojem i zaczął pazurami drapać ziemię. Groźny pomruk wychodził mu z gardzieli.
— Wilczysko jucha! biedy jeszcze narobi — rzekła gospodyni — odpędź Józek króliki, gotów bestja podusić.
— Ale wyją, że ha! — mówiły dzieci.
— Musi miały dobrą kolację albo ot... ot... ot... na tego konia nasiadły co my go z Jadamem rzucili; nie wiele się ufetujom.
Stary wstał z zydla i, zgarbiony podszedł do wilka. Łagodnie zaczął go głaskać po głowie, łachotać po kudłach, przemawiał jak do dziecka.
— Ot... ot... ot... durny ty, czego się wiercisz kiej wrzeciono, kamratów się zachciało ha?... do boru?... konika żreć?... Strychnina bratku, strychnina, nie nasycą się kamraty, zećpają śmierć dla siebie, lepsza strawa tu, u Jagatki.
Wilk mlaskał wargami, ale pieszczoty uspokojały go widocznie, stary wciąż gadał bawiąc się ze zwierzęciem.
— A durny, a durny, żle ci tu?... Ot... ot... ot... niewola dokuczyła co?... czekaj, pójdziem jutro na spacer, do ganku przywiążę na dłuu...gim sznurze,... będziesz wąchać bór... Ot... ot... ot!... pod Sewastopolem było gorzej...
Wilk zaczął się łasić do starego, wyprawiał skoki i zabawnie kręcił się w kółko, zupełnie ułagodzony.
W tem na ganku zatupotały męzkie kroki.
— Jadam idzie! — zawołała gospodyni biegnąc do garków.
— Tato! tato!... wołały dzieci.
Do izby wszedł wysoki, barczysty mężczyzna, w kożuchu, z głową zawiniętą w baszłyk. Stanął w progu i nie witając się z nikim, patrzał na izbę, na żonę i dzieci jakimś tępym wzrokiem. W oczach miał wilgoć z mrozu czy ze wzruszenia.
— Co ci to Jadam? — spytała kobieta.
On obrócił się do starego, rzekł ponuro.
— Wieta ociec?... a to my już ostatnią zimę na leśniczówce majdańskiej...
— Ot... ot... ot... zgłupiałeś!...
— Prawdę gadam, ostatnią; trza ciskać te naszą ojcowiznę i... we świat.
Z oczu spłynęły mu łzy.
Stary Grzegorz opuścił ręce, usta mu zwisły na trzęsącą się brodę. Gospodyni stała jak trup niema.
— Jadam! co gadasz?... ot... ot... ot...
— Jadam! odprawili cie?... jęknęła gospodyni.
— Zaśby tam! ino las sprzedany, będą rąbać nasze ostępy, nic tu po nas.
— Rąbać... nasz bór?... — jęknął stary.
— A juści!... przyńdą z siekierami, położą nasze dęby, nasze sosny, hej Boże! Boże! taki bór!
Adam rozbierał się z kożucha a łzy gradem Płynęły mu po czerwonej twarzy. Gospodyni załamała ręce. Józek zrozumiał o co chodzi, buchnął w płacz, zawtórowały mu wszystkie dzieci.
— Cichoj, cichoj, — uspakajał stary Grzegorz, może to jeszcze nie prawda. Ot... ot... ot... mało bajek na świecie?... taki bór mieliby rąbać?... a toćby sumienia nie było.
— Dobrze ja się wywiedział — odrzekł smutnie Adam, wszyscy o tem gadają.
Stary nagle ożywił się, podniósł oczy spłowiałe na syna i zawołał.
— Ot... ot... ot..! a pamiętasz Jadamuś jakto nas za jenerałów wzieni?... też cały świat gadał o tem, ciągali nas po policjach, mieli wyrzucać z Majdanu i co?... Ot... ot... ot... bajka!
— Dziadku, dziadusiu opowiedzta jak to było — wołały dzieci nagle rozweselone nadzieją opowiadania. Posadziły starego przy ogniu, nalegając.
— Jak to było z tymi jenerałami?
— Bestje wilki, jak dziś hulają — rzekł Adam grzejąc ręce przy piecu. — I truje się tych gałganów i mnożą się beż miary.
— A konia jeszcze nie zżarły?...
— I... pewno dziś wezmą się do padliny, musi tak ciągną na żer. Nawet tych bestji żal, jak wytną bór, tak jak i my bez dachu ostaną.
— Nic Jadamuś, nic, ja dumam co to bajka, gdzieżby taki bór!...
— Dziadku, o jenerałach mów — zaszczebiotały znowu dzieci.
— Ot... ot... ot... ciekawskie! no to słuchajta bąki; siadać mi po porządku, raz, dwa, trzy, ot tak. I ty Jadamuś przykucnij, zaraz ci ulży. Jagatka tymczasem słoninę do kartofli uskwarzy.
Stary oparł się obu rękoma na grubym kiju, zgarbił, podniósł twarz do góry, i z przymkniętemi powiekami prawił.
— Ot... ot... ot... dawne czasy. Było to wnet po wojnie tureckiej, po Plewnie, gdzie ot... ot... ot... takoż... kule... harmaty... ale... ja tam nie był.
Dzieci szarpały starego za kożuch.
— Dziadku o jenerałach mówcie, my już wojnę znamy.
— Toż mówię, cichoj; po wojnie tureckiej włóczyło się dużo gałgaństwa różnego, złodziejów, koniokradów, jak zawsze po wojnie. Czasem policja szukała, a czasem i dragony. My z Jadamciem siedzieli ot... ot... ot... na leśniczówce, pilnowali boru. A zwierza to już nas tak znali, jako i teraz. Bywało idę na obchód a kawałek chleba do garści wezmę, a zacznę wabić to, ot... ot... ot... i cały regiment saren i jeleni a koziołków za mną bieży. Skacze to, raduje się, aż śmiech patrzeć i człowiekowi miło. Czasem to i z łosiami ja takie sztuki robił, ale trudniej,... ot... ot... ot... trudniej, chyy...tre, nie do luudzi; zające takoż płochliwe a co o lisach, dzikach, wilkach, to i gadania nie ma. Jak mnie raz dzik pokaleczył, a wilk zębami capnął tak już ot... ot... człowik stracił wiarę. I ot raz, jakoś koło Gromnicznej, pamiętam, strasznie się wilki rozpanowały na czortowych dołach. Całemi kompanjami łaziło to po lesie, hej!... jaka moc! bór grał od wyku, truchlał naród po wsiach. Co ludzi zażarli, a koni, a już najwięcej to naszego zwierza ginęło.
— A pamiętacie ociec, jak my we dwuch zaczaili się na stogu, co pod nim leżał zatruty baran?... Naprażyli my ich wtedy — przerwał Adam ożywiony wspomnieniami.
— Co nie mam pamiętać! ty Jadamciu zabiłeś dwa stare, a ja starkę i młodego Wilczaka. Potem barana wytaczali w śniegu, żeby prochem nie trącił, i podnieśli dalej i znowu zabili trzy, bo to raz?...
— Dziadku o jenerałach?... — zamamrotały dzieci.
— Ot... ot... ot.... kiedy tyle było wilków na Czortowych dołach, uradzili my z Jadamciem przeprowadzić sarny i kozły do bliższych ostępów pod Majdan. Siano my im kładli, przysuwali bliżej, aż raz w niedzielę poszli z sianem do boru. A ja wystroił się, jak zawsze na święto, w stary szynel co mnie mój półkownik podarował; czapkę żołnierską na głowę wsadził; ordery dwa co mam z wojny, przypiął; strzelbę zawiesił; patrontasz nałożył, a nóż za pas, i hajda w bór. Jadamuś młodziak takoż się wygalantował, w nową kurtę z siwym barankiem, na sznury spiętą z przodu, barankowa czapa, a że chłopczysko zalotne było, to ot... ot... o... pióro sobie z cietrzewia przypiął do czapy. Tak my poszli na Czortowe doły, wabili, wołali, dawali siano skubać aż zbiegła się do nas niezła gromadka saren i jeleni że aż dziwo.
— I teraz tak samo, jak zwołam to idą za mną niby dzieci — przerwał znowu Adam.
— Ot... ot... ot... wiadomo oswojooone, od maleńkości nas znają. Toż ja tu urodzony na Majdanie i ty Jadam takoż, moj ojciec już ich wodził za sobą. Jak my tu z dziada, pradziada tak i zwierz swoje pokolenia w naszych oczach mnoży. Tak oto wtedy ściągnęli my ich do siebie, i wabiąc, głaskając, gadali my do nich jak do ludzi i wiedli za sobą pod Majdan. A tam już my wcześniej naszykowali dla nich brogi, znaczy się stogi siana i liści, zebrali my z całego lasu. Idziem tedy, idziem, a sarny za nami. Obwąchują nas, trącają nosem strzelby, ale nie boją się, wiedzą juchy że im nic nie zrobim. Aż huk idzie po lesie i chrupot śniegu od racic. Hej... hej! bure sarny. Uszy nastawione, sterczą ogromne rogi jeleni. Idą za nami posłusznie, młode sarny skaczą. Żałowali my co nikt nie widzi tej procesji, boć to dziwo było dla oczów. Tak my idziem, idziem aż doszli do traktu. Już zaczęło szarzeć, łuny pogasły na zachodzie i wyjrzał miesiąc jak latarnia. Raptem na trakcie zahuczało: wracali ludzie z miasta. My z naszą kompanią byli blizko, podchodzili prędzej. Aż tu na szosie jak zaczną poganiać konie, baby w pisk, lament się podniósł, i w mig, już nikogo nie było na trakcie, nim się my obejrzeli, już pouciekali wszyscy.
— Ja by się sama nastraszyła takiej gromady — rzekła gospodyni.
— Ot... ot... ot... prawda że dziwo, ale ludziom przy miesiącu wydało się że to banda zbójów. Rozniosły się krzyki, gadania różne, co w naszych borach zbóje są, cała szajka. A jeden sołdat co jechał na wozie z wiejskiemi ludźmi bożył się że widział jakieś wojsko i dwóch jenerałów na przodzie. Podniesły się wrzaski, doszło do policji.
— A z sarnami co?... a z sarnami — pytał Józek.
— Sarny jakby ich nie było pouciekały, ale potem my ich doprowadzili dobrze pod Majdan; za kamratami ściągnęły inne z dalszych ostępów, pilnowali my żeby nie uciekły, i strzegli od wilków. Tylko my już potem stado prowadzili przez głębokie knieje, daleko ode drogi.
— Chodźta na wieczerzę — zawołała Agata.
— Ot... ot... ot... zaraz skończę. Jak roznieśli po świecie że w boru jest jakaś banda z jenerałem, tak przysłano z urzędu wojsko. Jeździli po kniejach i zajechali do nas. Co?... jak?... a ot gadają banda tu jakaś jest. My nie dorozumieli się, sami się polękali. Wzięli nas do policji na spytki, a tam był ten sołdat co na wozie jechał. Pokazał zaraz na mnie i na Jadamcia i krzyczy — „a ot to te same jenerały, tylko bez formy paradnej“. Pytają nas, zachodzą rozmaicie, komu to my komenderujem, gdzie nasza banda?... Powiadają że jakoby Jadamcić miał kitę na czapie a ja złotne ordery. W bandzie — prawią, wszyscy byli w baszłykach i sterczały karabiny. My już dorozumieli się i w śmiech, co spojrzym na siebie to w śmiech ot... ot... ot... nas za karę do turmy. Źleee, zaczynamy się bronić.
— Chodźta, kartofle stygną, potem powieta resztę, Jadam chodź. — wołała kobieta.
— Ot... ot... ot... niecierpliwa, zara kończę, zara. No i widzito ciągali nas po urzędach, aż nas złość wzięna, do boru tęskno, wodzą z nami a tam wilki sarny pojedzą. Obiecali my naczelnikowi w urzędzie pokazać te dziwo z sarnami na oczy. Ot... ot... ot... i pojechał on na trakt z naszym jadwokatem. A my postroili się jak wprzód, i zwabili nasz regiment. Podeszli hurtem do traktu, miesiąc świecił tak samo, tylko już drugi; całe cztery niedziele z nami się prowadzali. Idziemy, a sołdat, bo i jego naczelnik wziął na świadka jak nas zobaczył tak w krzyk „te same!... te same byli! Dopieroż naczelnik z jadwokatem w śmiech, plaszczą w ręce i dalej nas oglądać a dziwować się. Patrzą, zamiast baszłyków, sterczą sarnie uszy, a karabinów nie ma, tylko rogi jelenie. Ot... ot... ot... i śmiech, ot i ludzkie bajdy.
— Dziadusiu a sarny stały, nie bały się? pytał Józek.
— Wiadoomo baały niebożęta, w mig się rozbiegły, ale co naczelnik zobaczył to zobaczył. Uśmieli się z jadwokatem, nacieszyli aż miło, a jak ja im pokazał ordery z wojny to, już naczelnika całkiem zjednał. Dał mi pięć rubli w rękę, niby za te ciąganie po turmie, a jadwokat dał drugie pięć i tak nam powiedział: — „wy tu jak książęta jesteście: Naczelnik tylko kręcił głową i mówił — „kniazia, kniazia“! Ot... ot... ot... i zwolnili nas, ale po wsiach nie chcieli wierzyć że to byli my. Jak przedtem nas nazywali zbójami tak potem już kniaziami, tak i zostało ot... ot... ot... do dzisiejszego dnia.
Stary skończył mówić i zakaszlał się. Agata wzywała do wieczerzy. Adam wzdychając powstał z kufra, za nim ruszyły rozszczebiotane dzieci.
Stary ociągał się; oparty na kiju patrzał w płomień gasnący już, spopielały. Znowu wspomnienia opadły starca.
— Ot... ot... ot!... gorzej było na Czornej reczce, pod Sewastopolem... hej!... kule harmaty!... Hej!... Hej!...
...Na zdrowie panowie!... brrr ha!... zima zła! — wrzasnął na nowo zbudzony szpak.
Z za okna dochodziło ponure wycie wilków.
— Nie długo już tego — mówił Adam kiwając smutnie głową.




. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Przeszło parę tygodni, zbliżało się Boże Narodzenie. Na leśniczówce żyli w niepewności i strachu. Ze świata szły ciągłe wieści że zguba wisi nad borem. Stary Grzegorz z początku pocieszał syna, ale potem i on stracił nadzieję. Żal gryzł mu serce. Słuchał teraz poważnego szumu sosen prawie z nabożeństwem, wabił do siebie sarny i płakał nad niemi.
Pewnego ranku, Agata poszła do miasta po zakupy, Adam do boru na codzienny obchód. W izbie został Grzegorz i gotował śniadanie. Dzieci bawiły się z królikami a Józek nożem łupał trzaski na podpałkę.
Dzień był mroźny i słoneczny; śnieg szklił się jaskrawo, na oknach osiadły desenie z mrozu, jak kwiaty.
Stary Grzegorz po śniadaniu zabrał się do robienia chodaków z łyka dla siebie i Adama, pomagał mu Józek. Pracowali do południa. Słońce przygrzewało mocno i okna pozbywszy się lodu spłynęły wodą. Nagle Józek zawołał.
— O la Boga! dziadusiu co saren! patrzajta, musi tato wraca czy co?...
Stary zajrzał w okienko i zdumiał. Na polance Majdanu kręciło się mnóstwo burych plam sarnich, były jelenie, nawet śmigały zające. Zwierzęta strzygły uszami, zdradzając niepokój. Z głębi lasu wyskakiwały co raz nowe.
Grzegorz patrzał, coś mruczał i twarz jego spoważniała. Józek zaciekawiony spoglądał to w okno, to na dziadka.
— Dziadusiu czego się tyle ich zbiegło?...
Stary szedł do drzwi.
Coś ci się złego w boru stało — mamrotał do siebie.
Wyszedł przed chatę i zaczął zwoływać sarny. Kilka znajomych podskoczyło w lansadach do starego, za sarnami sunął poważnie kozioł. Grzegorz głaskał smukłe główki samiczek, całował czarne mordki i pytał troskliwie.
— Ot... ot... ot... cóż to?... czego zmykacie, na opiekę do mnie przyszli co?.... kozu... kozu... kozu! — wołał na samca — chodź durny nie strachaj się.
Nagle Józek trącił dziadka w bok.
— Dziadusiu słuchajto, coś ci huka po boru.
— Może tato trąbi?...
— Ee nie! ja trąbkę znam, posłuchajta.
Stary wyciągnął głowę, uszy ogarnął dłonią i słuchał.
— Przewidziało ci się!
Sarny lizały go po rękach, kozioł za kożuch łapał wargami. Ciepłe słupy pary buchały z nozdrzy zwierząt, które wiankiem otoczyły starego.
— O! o! dziadziusiu! słyszyta?... — krzyknął Józek.
Głuchy, tępy odgłos przebił powietrze, potem drugi i trzeci. Zwierzęta nie słyszały już nic czując się bezpieczne przy swym opiekunie. Mniejsze dzieci wylazły na próg z kawałkami chleba wołając na sarny.
Stary słuchał pilnie, z oczyma utkwionemi w bór, jakby przeczuwając niebezpieczeństwo.
Znowu uderzenia, tępe, dalekie.
Buh!... buh!... buh!...
Stary zbladł, zaczął dygotać na ciele.
— Ot... ot... ot... nie daj Boże!... — jęknął.
— Dziadziusiu co to?...
Józek nie dokończył; spłoszone gwałtownie sarny rozbiegły się. Wpadł Adam blady, zziajany, z przerażonym wzrokiem. Chwycił starego za ramiona i wstrząsając silnie, krzyknął dzikim głosem.
— Bór nasz rąbią!... ociec! bór siekierami... walą!... la Boga! nasze dęby!... la Boga!... nasz bór!...
Stary zachwiał się i usiadł na progu. Łzy gradem spłynęły mu w oczy, nie wyrzekł ani słowa, tylko serce mu biło z łomotem jak nad trumną brata. Józek i młodsze dzieci zaniosły się od płaczu. Adam wsparty plecami o ścianę chaty z dreszczem w żyłach słuchał tępych odgłosów siekier z głębin czarnych, przepaścistych.
Buh!... buh! buh!
— Jezu! wolej bym tego nie dożył! — zaskowyczał Adam i szloch bolesny wypadł z jego piersi.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
Po wieczerzy wigilijnej, stary Grzegorz wyszedł z rodziną na ganek leśniczówki. Z dzieci był tylko Józek, młodsze spały.

We czworo usiedli na zaśnieżonych schodach; cicho gwarzyli patrząc na bór. Smutno szemrały ich słowa i częste westchnienia wyrywały się, z piersi.
Świętowali w leśniczówce może już ostatni raz.
Polanka Majdanu skrzyła się bielą, — świetliste igiełki błyskały na pniach sosen. Ciężkie połcie śniegu, zwisając z szerokich gałęzi, siały na ziemię sypkie tumany. Niebo miało kolor szaro perłowy, rozjaśnione tarczą księżyca. Płynął wysoko, otoczony drobnemi obłoczkami, świecąc ludziom i zwierzętom w tę noc wigilijną. Bór nie szumiał, cisza ugrzęzła w nim uroczysta, roznosząc modlitwę.
Do słupów ganku przywiązany siedział wilk i lis. Obaj, łypiąc ślepiami, patrzyli w czarne głębie lasu węsząc swobodę. Ale dostatnia wieczerza rozleniwiła im ciała. Przez polankę raz i drugi przebiegł zając. Nastawił słuchy, kicnął parę skoków, stanął słupka i pomknął dalej. Po chwili ukazały się dwie sarny. Adam zaczął je wabić. Znajome już były; w ładnych susach dopadły do ganku, ale nastraszył je wilk. Jedna, kładąc uszy na karku, skoczyła w bok, umykając z całych sił, aż Józek prychnął śmiechem. Druga, śmielsza, stała dalej drżąc z przerażenia.
— Józek, zabierz ich do izby — rzekł Grzegorz wskazując na wilka i lisa — Ot... ot... ot... święty dzień, nie trza robić zwierzątkom strachu.
Sarny ośmielone brakiem drapieżców zgromadziły się licznie, wabił je Adam i Grzegorz, Józek również. Agata dawała sarnom kłapcie siana. Zebrało się ich kilka. Ludzie i zwierzęta tworzyli jakby jedną rodzinę, zgodną, kochającą się.
I oto w ciszę boru, w zaśnieżoną polankę zatrzepotały, niby skrzydła gołębia, uroczyste tony pieśni.

„W żłobie leży, któż pobieży
Kolendować małemu“.

I poszła pieśń górna a święta, każdego roku, na tym ganku, z tych samych ust płynąca. Hej! ile lat, leśniczówka święciła takie wieczory. Stary Grzegorz tu się urodził, i tak samo jak Józek teraz, śpiewał z rodzicami.
Sarny nie zlękły się śpiewu, chrupały siano, lgnąc do ludzi.
Jeszcze pieśń nie przebrzmiała — gdy stary Grzegorz rozpłakał się. Tulił do siebie sarnie główki i mówił urywanym przez łzy głosem.
— Ot... ot... ot... niebożęę — ta, kto was będzie hołubił jak... nas... nie stanie?... ktooo?... ot... ot... ot... i boru... i boru nie stanie.
Wszyscy milczeli ponuro, ciężka rozpacz gniotła im duszę.
Jakby dla powiększenia grozy z głębi boru, rozległ się głuchy wyk wilków.
Sarny zadygotały.
— Cichoj... cichoj durne — uspakajał je Grzegorz... i wy biedota i oni tam pożałują boru... wilczyska, pożałuują; i z nimi się człowiek zżył — a teraz?... Ot... ot... ot... na Czornej reczce kule... harmaty... Hej! Hej!
Stary rozszlochał się, całował błyszczące, czarne mordki saren i oblewał je łzami.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Helena Mniszek.