Krzywda (Lazdynų Pelėda, 1913)

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Lazdynų Pelėda
Tytuł Krzywda
Pochodzenie Czerwony kogut
Wydawca G. Gebethner i Spółka
Data wyd. 1913
Druk W. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Kraków; New York
Tłumacz Kazys Puida
Tytuł orygin.
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ŁAZDYNU PELEDA.
KRZYWDA.


Idzie, kulejąc, Jakób przez las; obok niego biegnie pies. Z pierwszego wejrzenia na tego człowieka i psa widać, że to przez samo życie wyśmiani włóczędzy, na niedolę zrodzeni. Człowiek ów — ponury, zamyślony. W jego poczerniałej, chudej twarzy, w zapadłych oczach widać tajony w głębi duszy ból, pytanie, którego usta nigdy nie wymawiały, ale które wciąż odzywało się, wydzierało... Pies był chudy, kościsty, puszysty swój ogon trzymał między nogami, biegł obok pana ze zwieszoną głową, bojaźliwie rozglądając się, jak gdyby w lesie coś się ruszało. Widocznie jeszcze nie zapomniał, będąc w leśnym gąszczu, doświadczeń swego życia pomiędzy ludźmi...
Chodzą, błądzą po lesie człowiek i pies, jak gdyby chcieli swą tęsknotę, ból serdeczny zgubić i porzucić. Ale uczepiło się to złe mocno i wlecze się, idzie za nimi, jak przykry cień...
Najczęściej obaj nocują w lesie. Kiedy zorza wieczorna ogarnia świat, chowają się w gęstych krzakach jałowca, siadają jeden obok drugiego dla spożycia kolacyi.
Człowiek wyjmuje z torebki kawałek chleba, mięsa, jeden kęs sobie, drugi psu odkroi; potem człowiek pacierz mówi, pies patrzy na księżyc i żałośnie wyje. Jakób wspiera głowę na ręku i myśli, Bóg wie o czem myśli...
— Za co Pan Bóg tak zapomniał o mnie? czemu mię zaniedbał? Dlaczego w całej wsi tylko ja jeden opuszczony, nielubiony przez nikogo i krzywdzony przez wszystkich?
Nawet ta ciemna nocka, która wszystkim odpoczynek i zapomnienie trosk dawała, Jakóbowi, zamiast odpoczynku, przynosiła obrazy z przeszłości, odganiając sen i powiększając gryzący go ból. Często promyk wschodzącego słońca, przedarłszy się przez gałęzie, spozierając biedakowi w oczy, budził go ze smutnych marzeń.
W nocnej ciemności widział Jakób siebie małym chłopczykiem, brudnym, oberwanym, zawsze głodnym.
Słyszał kłótnie i przekleństwa pijanych rodziców. Włosy mu wstawały na głowie, kurczył się, jak gdyby wyczekiwał uderzenia. Często mu się dostawało: ojciec bił, matka dokładała; pewnego razu ciśnięto go na podłogę tak, aż krew rzuciła mu się przez usta i pozostało od tego po dziś dzień chrząszczenie w piersi. Innym razem, będąc głodny, gdy rodziców nie było w domu, znalazł Jakób kilka kartofli, zabrał je z sobą do lasu, upiekł i zjadł. Po tem pozostała druga pamiątka: tak go ojciec skopał, że długo chory leżał, a kiedy wstał, nogą nie władał — była złamana. Żal się zrobiło chłopca starej znachorce Katarzynie: jęła go leczyć i wyleczyła. Niezgrabna była noga i o wiele krótsza, ale jednak mógł chodzić.
Dla wiejskich dzieci nastały wesołe czasy! Jak umiały, tak mu dokuczały, — a co mógł on im za to zrobić?
Gdy usiądzie, bywało, gdzie na słoneczku, obskoczy go gromada psotników wiejskich i drażni: »Obdartusie — obdartusie, potańcz trochę, dostaniesz dydka i szóstaka!« To szczuli psami i śmiali się do łez, kiedy psy czepiały się jego łachmanów i tarmosiły nędzne ubranie. Podrostkiem był, kiedy rodzice go odumarli; umarli oboje w jednym dniu: pewien jarmark nie posłużył im na zdrowie.
Nie widział ich Jakób, na pogrzebie nie płakał, nawet nie wiedział, kto i gdzie ich pochował; jedno tylko wiedział, że nikt już go nie będzie bił i śmiało może spać w swojej chałupie.
Marna to była chałupka: niziutka, waląca się, jak zwykle pijackie domy wyglądają, ale zawsze lepiej było w niej nocować, niż pod płotem, jak pies.
Przy chałupie było kilka grzęd ziemi. Ziemia zielskiem porośnięta, dawno nieorana; okalający ją płot rozwalony, tylko gdzieniegdzie sterczał pal, jakby słup pograniczny.
Kilka lat minęło, a jak wszystko się zmieniło! Zamiast ruin, stała czysta chałupka, ładnie słomą kryta, błyszcząc dachem w złotych promieniach słońca; kilka krzaków georgiń i głogu, dachu sięgających, upiększało ją; w ogródku szemrały kołysane przez wiatr liście buraków, a pośrodku ich wyniośle prężył się wiotki słonecznik i, jak z innych ogrodów wioski, śmiało spozierał na słońce.
Jakób również śmiało patrzył ludziom w oczy; towarzyszom, którzy bez litości poniewierali go, gdy słaby i niemocny był, patrzał jakoś dziwnie w oczy, jak gdyby drwił, jak gdyby się chwalił: — A co! nie zmogliście mię! żyję! I co wy mi zrobicie?...
Nic od nikogo nie chciał, nie potrzebował; nikomu nic ani złego ani dobrego nie robił; nie radował się z nimi, ale i nie płakał, ani w rozmowę się nie wdawał; żył sam sobie, ze swemi myślami i wspomnieniami.
— Czy ja rzeczywiście jestem gorszy od innych? — myślał Jakób, siedząc wieczorem na progu swego domku. — Czy też tak już samemu wypadnie całe życie kołatać się? Moi rówieśnicy prawie wszyscy mają żony, jest z kim pogawędzić, smutne myśli rozproszyć.
Rozmarzył się Jakób: — Gdyby taką, jak Jerzowa, albo Michałowa, zjednać sobie, nieźle byłoby!
Ale wnet zawstydził się Jakób, jak gdyby mu kto szeptał: — Nie pożądaj żony bliźniego twego!
Obejrzał się — nikogo niema; głóg czasem wierzchołkiem o dach zaczepi, georginie zaszepczą.
Splunął Jakób.
— Tfu! zły duch kusi! czy to Michałowa jedna ładna i piękna? Jeszcze ładniejszą sobie wyszukam!
Zaczął Jakób się rozglądać i rzeczywiście znalazł córkę starego dziada: piękna, aż miło spojrzeć!
Wesele biedaka, to jak śmierć koguta: ot, zebrali się w sobotę, w niedzielę po nabożeństwie ksiądz stułą związał, i Jakób już nie samotny!
Przeszło kilka miesięcy. On chodził na zarobek do tartaku, ona pozostawała w domu. Rzecz wiadoma, że biedacy nie mają czasu na uciechy miłosne!
Stęskniony wracał Jakób dopiero wieczorem w sobotę, bo do tartaku miał trzy mile. A gdy tak szedł do domu, smutek go ogarniał: nie było tego, za czem tęsknił, czego pragnął Jakób, do czego się śpieszył. Oj, nie to, nie to!
Żona podawała mu jeść i bieliznę znajdował przygotowaną. Ale często, gdy żona miskę na stół stawiała, Jakób ledwo dotykał jedzenia, opuszczał głowę i myślał, myślał...
Ona rzadko siadała razem do stołu; siedząc przy piecu, przędła bez słowa, patrząc na wełnę, ciągnęła nitkę. Jakób patrzał na nią; w jego oczach było i pytanie i błaganie. Spotkały się ich oczy: ona poczerwieniała, jak rak, nitka zerwała się; wstała z ławy, jak gdyby czegoś szukała, on śledził ją oczyma.
— Czemu spać nie idziesz? — zapytała żona.
— Snem wszystkiego nie zapełnisz — odpowiedział Jakób. — Słuchaj, serce, może tyś chora? Tobie coś jest; może, kto co...
— Ot, będzie tu wypytywał! kto i co!... Nic mi nie jest... czego chcesz? żebym tańczyła? — gburowato odparła żona.
On nic nie odpowiedział, westchnął ciężko i poszedł za przegródkę, gdzie stało łóżko. Położył się, a ona przędła.
Nie zasnął Jakób, wciąż myślał. O północku kołowrotek zamilkł; żona szykowała się spać koło pieca.
— Czemu do łóżka nie idziesz? — spytał.
— Tu mi lepiej.
Oboje długo milczeli. Jakób ubrał się i wszedł do izby. Podszedł do żony, nachylił się i położył rękę na jej ramieniu.
— Słuchaj, kochanie, ja idę... do odryny; idź do łóżka, kładź się! — Głos jego był niezwykły, zachrypnięty.
— Idź, ja przyszykuję ci tam spanie. Tobie wszystko jedno, teraz ciepło. Ja nieprzyzwyczajona we dwoje sypiać i...
— Ja i bez mówienia wiem... Idź, kochanie, do łóżka, mnie dalibóg wszystko jedno! — zaśmiał się jakoś dziwnie i wyszedł.
I zawsze już tak było.
Pewnego razu niespodzianie wrócił Jakób w piątek z rana. Jeszcze zorza nie świtała, kiedy stanął u drzwi swego domu; zdziwił się, że były otwarte. Wszedł.
Za przegródką chrapała śpiąca żona, ale Jakób nie mógł czekać, bo do żony ważny miał interes: przybył do tartaku wędrowny kupiec; wszyscy robotnicy kupowali swym żonom ten chusteczkę, tamten fartuch; wszystko szeleszczące jedwabie, a kwiaty, jak żywe!
Kupił i Jakób i niósł swej żonie, aby ją rozradować. Wszedł za przegródkę.
Wszedł, i stanął jak wryty u samych drzwi.
— Boże, Boże!... — szeptał, zbladły jak płótno.
Ona spała, ale obok niej leżał Piotr, parobek z poblizkiego dworu, wszystkim znany kobieciarz.
Chwilę stał Jakób w izbie, ściskał głowę rękoma i szeptał:
— Boże, Boże! czego ja się doczekałem! Takiego wstydu, takiej poniewierki!
Cicho podszedł do drzwi, rozwarł je i wyszedł.
Wschód już czerwienił się, wschodził ładny dzionek. Był cichy poranek. Koło okna kołysał się w porannego wiatru pieszczotach wyniosły głóg, kiwał kwiecistą głową, jak gdyby dziwił się kruchości ludzkiego szczęścia, które, jak kibić białej lilii, ledwo poruszona, łamie się, i spada kwiat na ziemię...
Dziwił się, rzewnie kołysząc, dziwił się ludzkiemu szczęściu, które, jak ten nocny tuman, w okamgnieniu, gdy wiatr zawieje, rozlatuje się i nie pozostawia nic, tylko wspomnienia, tylko tęsknotę, ból serdeczny do zimnego grobu — który tylko śmierć uspokaja... Biedni ludzie, biedni!
Jakób słuchał tego szeptu kwiatów, jeszcze raz spojrzał na swoją chałupkę, na pola, jak oko sięgnie, jak gdyby śląc im pożegnanie, potem przeżegnał się i poszedł, kulejąc. I już nikt nigdy w tych stronach go nie widział.


Daleko, daleko, w obcej stronie, wzięto Jakóba na leśnika do resztek lasu jakiegoś podupadłego obywatela. Dano mu starą chałupkę pod lasem i strzelbę, więcej do pogrzebacza niż do broni podobną.
Tak zaczął swoją służbę. Od rana do wieczora chadzał po gąszczach, jak cień, cichy, zamyślony, spokojny.
Chodząc tak, znalazł pewnego razu psa; pies podniósł głowę, patrzał mu w oczy, skowyczał i poszczekiwał, jak gdyby prosił o współczucie, lub opowiadał swą krzywdę.
Człowiek i pies porozumieli się, stali się przyjaciółmi.
Ale i tu krzywda znalazła do nich drogę.
Idą tak obaj przez las — ni stąd, ni zowąd wyskoczył człowiek; Jakób się zdziwił.
Człowiek był pijany i zaraz się przyczepił.
— Bracie — powiada — przyszedłem cię przestrzedz. — Obejrzał się i przysunął bliżej: — Dla mnie wszystko jedno, bylem tylko powiedział... co będziesz, bracie, chciał, to zrobisz! Ludzie powiadają, gadają, chodzą pogłoski, że ty, bracie... kradniesz trochę. Mnie to nic nie obchodzi; ja, chociaż i widzę, to... et... dwór dworem był i pozostanie! ha, ha, ha!... Biednemu człowiekowi nie nowina: jeżeli trochę nie urwiesz, duszy i ciała nie nasycisz!
— Odczep się! — niecierpliwie przerwał mu Jakób.
— Cicho, cicho! patrzcie! ja jem u radzę, a on... aj, aj, czy ty czasem nie z pańskiego rodu? A? No cicho! ja chcę właśnie powiedzieć: co masz, schowaj, bo mają zamiar zrobić u ciebie rewizyę. W zeszłą noc niewiadomo kto włamał się do Szyłeikowej komory, mięso wykradł. Wszyscy mówią, że nikt inny, tylko ty, bracie!
Jakób zbladł, jak płótno.
— Ja, ja? Co ja mam? jaki mój dobytek? Oto całe moje bogactwo! — wskazał na psa. — Czego oni chcą? czego chcą ode mnie?! Wszystko wzięli, wszystko wydarli. A! nienasyceni! Przeszkadza im to, że dobre imię jeszcze mi pozostało! Jezu! Jezu!
— Cicho, bracie, cicho! — uspokajał pijak, oglądając się — mnie nie oszukasz!... Rozumiesz, że koń konia za darmo nie gryzie... Król podarunków dawno umarł... Ja, słowem... powiedziałem swoje... i mam nadzieję... cokolwiek zarobić, bracie...
— Słuchaj, ruszaj, skąd przyszedłeś! — zawołał Jakób, podsuwając zaciśniętą pięść pod nos pijakowi. — Widzisz! dość mię ubodłeś! Do samego serca dosięgłeś. Dość tego!
Blady, straszny, trzęsący się ze wściekłości, pobiegł do gąszczu, pozostawiając pijaka rozmawiającego z samym sobą:
— Tak to, bratku? Ha! nie rozumiesz dobra, zrozumiesz zło!


Koło chałupy Jakóbowej wielki wrzask. Zebrała się gromada ludzi. Wszyscy wściekli, z kijami w ręku.
— Wyniósł się złodziej! — wołał jeden.
— Myśleliście, że będzie czekał? Widocznie szczwany hultaj!
— Gdyby był porządnym człowiekiem, nie włóczyłby się po ludziach, starczyłoby dlań miejsca we własnej wiosce. Widocznie mu tam było za ciasno! — objaśnia drugi.
Nagle jeden głos zagłusza wszystkie:
— Czego chcecie?! Oto jestem. W czem zawiniłem?
— Bij, wal go, póki się nie przyzna! — krzyczy gromada.
— Bijcie tęgo! bijcie! bijcie!
Posypały się razy. Jakób nie bronił się. Razy padały na głowę, na grzbiet. Chłopstwo go chłostało uzdami, powrozami, waliło kijami. Daremnie.
— Nie brałem, nie kradłem! — powtarzał Jakób. — Nareszcie runął na ziemię, krwią zbryzgany, i umilkł. Ludzie waryowali, wyli, jak stado głodnych wilków, nienasyceni, straszni. Nic nie dowiedzieli się, pozostawili ledwo żywego i odeszli, a obok niego siedział pies i żałośnie skomlał.


— Poco mam niewinnie cierpieć? Za co oni mię zbili? Za co od dzieciństwa dręczyli, poniewierali, zdrowie odebrali i wszystko, wszystko!... Nie zawahali się... wiedzieli, że to jedyne moje bogactwo... Odebrali, okradli, nareszcie złodziejem zrobili, ha, ha, ha! Kłuło ich w oczy moje dobre imię!... Nasyćcie się! nażryjcie się!
Zerwał strzelbę z siebie i rzucił w gąszcz.
— Ucieszę was, ludzie, ucieszę! — szeptał, rozglądając się po lesie strasznemi, krwią nabiegłemi oczyma — ha, ha, ha! duszę jeszcze miałem... Et... weźcie ją sobie... weźcie!... — Rzucił się na ziemię, tarzając się w bólu, bił głową o twardy grunt, to płakał, zanosząc się rozdzierającem szlochaniem. Nawet pies przypadł do ziemi, piszcząc, poszczekując, kryjąc się w jałowcu.
— Dość, do widzenia, Jakóbie! Jam czart — nie człowiek! Cieszcie się, dobrzy, cieszcie się, rozumni, cieszcie się! — Wyciągnął z kieszeni kordelas, osełkę i zaczął ostrzyć, uśmiechając się, a raczej wyszczerzając się jakimś nieludzkim, złowieszczym uśmiechem. Oczy spoczęły na psie, który patrzył nań rozumnemi oczyma.
Ziąb wstrząsnął Jakóbem, drgnął i opuścił oczy przed psiem spojrzeniem, przykrył połą nóż i siedział cicho, jak schwytany na gorącym uczynku zbrodniarz.
— Przed psem trzeba się rumienić! — mruknął. — Do czego ja doszedłem!... Tfu, Jakóbie, wstyd!... Czart nie czuje wstydu!
Zbladł, oczy mu zabłysły, ścisnął ręką kordelas, zbliżył się do psa i złapał go za grzbiet.
Zawył pies raz, drugi i zamilkł. Jakób stał z krwawemi rękoma, z krwawym nożem w ręce, patrząc na drgające, zdychające zwierzę...
— Przypomnieliby sobie i przyszliby po niego... zaczęliby dręczyć... Poco? Oni-by przypomnieli sobie, żeś ty mi pozostał... przypomnieliby! Lepiej już tak, psino! Potrzebny byłeś Jakóbowi, czartowi zawadzałbyś! Jam czart, dyabeł... Przez las idzie droga... usiądę na uboczu... stój! dawaj pieniądze! Nożem chlast... chlast... i będzie o jednego człowieka mniej na świecie!... Ha, ha, ha! ten już nie będzie nikogo bijał, krzywdził, żony cudzej nie zabierze! Ha, ha, ba!


Słońce wschodzi. Jakób leży w swojej chałupie na posłaniu, nie porusza się, oczy wlepił w dziurawy sufit. W głowie, jak we młynie: przegródka, żona śpi i ta druga obok niej głowa... Niech sobie śpią, na zdrowie, niech śpią...
Ogródek tonie w promieniach wschodzącego słońca; kroplami rosy płaczą rdesty i kołyszący się głóg pod oknem; poranne mgły ścielą się po ziemi... A tam las i zdychający pies pod krzakiem — wszystko stapia się w jeden chaotyczny obraz. — Życie, życie! Ot, co komu sądzono!... Mnie oto krwawy nóż pozostał!...
Przed chatą jakiś gwar, wrzawa. Jakób ani drgnie, leży i patrzy w dziurawy sufit. — Niech tam sobie... — Otwierają się drzwi. Jakób leży, jak kamień. Wchodzą jacyś z guzami, galonami, jeden z książką pod pachą. Ktoś trącił go nogą:
Nu, połno, wstawaj!
Wstał — twarz mu się jednak nie zmieniła.
— Ty zabiłeś Josela tej nocy w lesie?
— Ja — poważnie odpowiada Jakób i sięga do kieszeni. — Zegarek zrabowałem, pieniądze wziąłem...
— A co! Czy nie mówiłem, czy ja nie mówiłem? — wołał ktoś z gromady, która waliła się do chałupy jeden przez drugiego.
— Ja, ja... i mięso ja... — dodał Jakób. — Ja...
— Mówiłam, mówiłam: dobry pozostałby między swemi, nie włóczyłby się! Mówiłam — nie wierzyliście! — wykrzykiwała jakaś baba, dławiąc się z radości, którą promieniała jej twarz. Wyniośle patrzała na drugich i czuła się rozumniejszą od innych.
Jakób zwrócił się do niej:
— Naciesz się, naciesz się: ja, ja! Radujcie się wszyscy, cieszcie się!
— Ty i konia ukradłeś Drukteinisowi?! Któżby inny?
— Ja, ja! Któżby inny? — przytakiwał Jakób.
Jeden z przybyłych pisał coś na wielkim arkuszu. Jakób patrzał na piszącego z pogardą, ironicznie.
— Ile masz lat? — spytał piszący.
— Ja! — odparł Jakób.
— Jak się nazywasz? — powtórzył pytanie pisarz.
— Ja — odpowiedział Jakób — ja — ja — ja!
Tłum wrzał, jak groza zbliżającej się burzy. Pisarz pisał. Ten z guzami zabrał zegarek, portmonetkę z pieniędzmi, krwawy nóż, zawiązał wszystko w węzełek i zapieczętował lakiem.
— Poczekajcie! Jeszcze tam jest... mego psa ciało. I to weźcie — rzekł Jakób — weźcie! Żywego szkoda było wam oddać. Poczciwy był pies!
— Co on gada? co on gada? — pytano się wzajemnie w tłumie.
— Drwi czarci parobek! skóra go swędzi! — zaszumiał, zagroził pięściami tłum.
— Zdejmijcie, zedrzyjcie skórę! nasyćcie się! — zawołał Jakób. — Co chcecie — róbcie. Mnie wszystko jedno.
Włożyli mu żelazne kajdanki na ręce i nogi. Jakób dziwnie jakoś uśmiechał się, patrząc na wszystkich zgromadzonych po kolei.
— Nu, marsz! — krzyknęli dziesiętnicy.
Jakób podniósł się z łóżka.
— Do widzenia! dziękuję za wszystko, za wszystko... do widzenia!... Jacy wy wszyscy dobrzy, rozumni, jacy sprawiedliwi sędziowie! Ha, ha, ha! — zaśmiał się.
Echo powtórzyło śmiech, który brzmiał jak jęk... i rozpłynął się w przestrzeni.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Lazdynų Pelėda i tłumacza: Kazys Puida.