Krzysztof Kolumb (Cooper)/Rozdział XIII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor James Fenimore Cooper
Tytuł Krzysztof Kolumb
Wydawca S. H. MERZBACH Księgarz
Data wyd. 1853
Druk Jan Jaworski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Ludwik Jenike
Tytuł orygin. Mercedes of Castile lub The Voyage to Cathay
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ XIII.

Nadeszła wreszcie chwila stanowcza, chwila co wynagrodzić miała Kolumbowi tyloletnie zawody i cierpienia. Podczas gdy ogół, porównywając wątłe środki oddane pod jego rozrządzenie z niezmiernemi trudnościami, truchlał o skutek przedsięwzięcia, burzącego w ich przekonaniu wszystkie prawa natury; odkrywca, lubo nie tracił zwykłéj przytomności, znajdował się w stanie zachwycenia, tłumionego jedynie przez roztropność. Ojciec Juan Perez szepnął na ucho Luis’owi, że radość admirała podobną być musi do błogiego uczucia chrześcianina, co z padołu ziemskich cierpień wchodzi w krainę wiecznego życia, którego niezna, a jednak z pewnością dostąpić się spodziéwa.
Drugiego sierpnia po południu podniesiono kotwice i rozwinięto żagle. Sternicy zamierzali w dniu tym poprowadzić okręty tylko do Huelva; ale zawsze byłto początek podróży, uważanéj przez wielu za bezpowrotną. Kolumb, wyprawiając posłańca do dworu, pozostał jeszcze na lądzie; nakoniec i on, w towarzystwie Luis’a i przeora, udał się ku przystani. Trzej przyjaciele postępowali w milczeniu, bo każdy z nich innemi zajęty był myślami; przeor zastanawiał się nad niebezpieczeństwem dzieła, które w téj chwili wydawało mu się nader wątpliwém; Kolumb przebiegał pamięcią szczegóły wydanych rozporządzeń; Luis wreszcie marzył o dziewicy kastylskiéj, jak zwykle nazywał Mercedes, i smucił się długiém z nią rozłączeniem.
Niedaleko pobrzeża towarzysze przystanęli, czekając na czółno. Tu ojciec Juan pożegnać miał podróżników; przerywając zatém długie milczenie, rzekł głosem wzruszonym:
— Sennorze Kolumbie! kilkanaście lat upłynęło od czasu jak przybyłeś poraz piérwszy do klasztoru de la Rabida, a były to dla mnie lata słodzone przyjaźnią i szczérém zadowoleniem.
— Podzielałem takowe, wielebny ojcze, chociaż rzucony na pastwę różnorodnych cierpień. Lecz nie zapomnę nigdy owéj chwili, gdy znużony pieszą podróżą, bez przytułku, bez pożywienia, wzywałem gościnności waszego zakonu. Przyszłość jest w ręku Boga, ale przeszłość niezatarte ślady wyryła w mojém sercu. Byłeś mi przyjacielem, czcigodny ojcze, wtenczas kiedy wszyscy mnie odtrącali; jeżeli kiedykolwiek zdołam przerobić zdanie ogólne.....
— Już ono przerobione na twą korzyść, admirale, przerwał skwapliwie ojciec Perez. Czyż nie zyskałeś pomocy naszych władzców i tego oto młodzieńca szlachetnego? nie towarzysząż ci życzenia wszystkich ludzi oświeconych naszego półwyspu?
— Byćto może, mój ojcze; zawsze jednak większość będzie nas lekceważyć, póki potrwa tułaczka nasza po morzu. W téj chwili nawet, gdyśmy posiedli środki rozwinięcia méj teoryi, gdy dotykamy już stopą progów przedsionka Indyj, mało kto zapewne wierzy w powodzenie wyprawy.
— Masz za sobą donnę Izabellę, sennorze.
— I donnę Mercedes! dodał Luis, nie mówiąc już o méj ciotce.
— Kilka tylko miesięcy cierpliwości! zawołał Kolumb, odkrywszy głowę osiwiałą wiekiem i troską i wznosząc ku niebu pałające spojrzenie; kilka miesięcy, to chwila jedna dla szczęśliwych, lecz dla nas staną się ony wiekami. Świętobliwy przeorze, nieraz już opuszczałem ląd stały z przekonaniem, iż życie moje wisi na włosku, iż prędzéj może wypadnie zginąć, jak szczęśliwie powrócić; dziś tylko najmniejszego nie czuję zwątpienia: los mój jest w ręku Boga; ukończenie zaś szczęśliwe wspólnego dzieła wyrokiem jego z dawna zostało przewidziane.
— Pochwalam to zaufanie w chwili stanowczéj, mój synu i mam nadzieję że ono nie zostanie zawiedzioném. Lecz oto nadpływa czółno: trzeba nam się rozstać.
— Świętobliwy ojcze, nie zapominaj o mnie w swych modlitwach, gdyż, jako człowiek ułomny i słaby, potrzebować będę podpory, a wierzę w skuteczność twego wstawiennictwa.

Marcin Alonzo Pinzon.

— Bądź spokojnym, drogi przyjacielu, użyję na twą korzyść wobec Boga Rodzicy i wszystkich świętych, prócz modeł osobistych, całéj potęgi obrządków kościelnych. Lecz żaden śmiertelnik przewidziéć nie zdoła zrządzeń Opatrzności; przedsięwzięcie twoje, jakkolwiek rozsądne i chwalebne, może nie powieść się.
— To niepodobna, ojcze; Bóg wszechmogący, co dotąd nie odmawiał nam pomocy, pewnie tego nie dopuści!
— Kto wié, mój synu! mądrość nasza, w porównaniu z niezbadanemi wyrokami nieba, jest ziarnkiem piasku w pustyni. W przypuszczeniu więc, że możesz powrócić zawiedzionym w oczekiwaniu, miałem ci powiedziéć, iż klasztor de la Rabida zawsze dla ciebie stać będzie otworem, bo w oczach naszego zakonu chwalebne usiłowanie równa się uczynkowi.
— Dziękuję ci, ojcze wielebny, i proszę o twoje błogosławieństwo.
— Przyklęknij więc, mój synu: w takiéj chwili i piasek pobrzeża stać może za świątynię.
Oczy Kolumba i przeora zrosiły się łzami rozrzewnienia. Genueńczyk kochał zakonnika, co piérwszy dłoń przyjazną podał nieznanemu przybyszowi; ojciec Perez nawzajem czule był przywiązanym do osoby odkrywcy i sprzyjał szczérze jego planom, obydwóch zaś łączyło ściśléj jeszcze głębokie poważanie dla wiary. Kolumb ukląkł na piasku i przyjął z synowską pokorą błogosławieństwo kapłana.
— I ty, młodzieńcze, rzekł ojciec Juan głosem drżącym od wzruszenia, nie odrzuć modeł starego sługi kościoła.
Luis, pomimo żywości wrodzonéj, jak wszyscy niemal ludzie owego wieku, szanował rzeczy święte; przykląkł więc bez wahania i otrzymał również błogosławieństwo.
— Żegnam cię, świętobliwy przeorze, zawołał Kolumb, ściskając rękę przyjaciela. Byłeś mi wiernym gdy wszyscy mię opuszczali; lecz teraz zbliża się dzień wspólnego tryumfu naszego. Zapomnij o mnie na kilka miesięcy, oczekując wypadków co sławą opromienią Kastylią, a w dziejach świetnego panowania Ferdynanda i Izabelli zaćmią zdobycie Grenady.
Słowa te wymówione były nie w sposób szumnéj przechwałki, ale z gorącą wiarą człowieka, co prawdę ukrytą przed innemi tak jasno przeniknął myślą, jakby ją widział okiem cielesném.
Uściskawszy się poraz ostatni, dwaj podróżnicy pożegnali przeora. Tymczasem czółno wysłane po Kolumba przybiło do brzegu i jeden z majtków wyskoczył na ląd dla spotkania admirała, gdy młoda jakaś kobiéta, z oznakami najwyższéj rozpaczy, rzuciła mu się na szyję.
— Pójdź, pójdź, Pepe! krzyczała szlochając; pójdź, dziécię twoje płacze za ojcem!
— Nie, Moniko, odpowiedział majtek, spoglądając ukradkiem na Kolumba, który był jeszcze w pewném oddaleniu. Wiész że nie z własnéj chęci podjąłem się téj podróży; ale mogęż się oprzéć rozkazom królowéj?
— To szaleństwo, Pepe, odrzekła kobiéta, ciągnąc męża za kaftan. Dosyć tego zmartwienia; pójdź uściskać swe dziécię!
— Czyż nie widzisz, Moniko, że admirał się zbliża; zapominamy o winném dla niego uszanowaniu.
Zwykła uległość niższych dla wyższych utuliła chwilowo skargi rozżalonéj niewiasty. Spojrzała na Kolumba błagająco; w jéj pięknych czarnych oczach malowało się uczucie matki i żony stroskanéj.
— Sennorze admirale, zawołała, Pepe nie jest ci już potrzebnym. Dopomógł on w przeprowadzeniu statków do Huelva; teraz wzywają go żona i dziecko.
Kolumb uczuł się rozrzewnionym boleścią młodéj kobiéty, posuniętą aż do obłędu; odpowiedział jéj więc, łagodniéj jak może należało w chwili tak stanowczéj i wobec wezwania niejako do buntu:
— Mąż twój szczycić się powinien, że towarzyszyć mi będzie w téj podróży; tobie zaś, jako żonie dzielnego marynarza, nie należy odstręczać go od szczęścia.
— Nie wierz mu, Pepe; zły duch przez niego cię kusi. On bluźni przeciw słowu bożemu, mówiąc że ziemia jest okrągłą i że płynąc ku zachodowi można się dostać na wschód; on zgubi ciebie i wszystkich!
— Dlaczegóż tak myślisz, dobra kobiéto? zapytał admirał. Cóżby mi przyszło ze zguby twego męża i jego towarzyszów.
— Nic nie wiem i nie troszczę się o to; ale Pepe należy do mnie, i nie popłynie na tę przeklętą wyprawę. Nie można spodziéwać się dobrego skutku z przedsięwzięcia opartego na zaprzeczeniu świętym prawdom religijnym.
— I jakiegożto nieszczęścia tak się obawiasz? Idąc za mąż wiedziałaś że się łączysz z marynarzem, a jednak odrywasz go teraz od służby.
— Niech go wyszlą przeciw Maurom, Portugalczykom lub Anglikom, to nie powiem ani słowa; ale sprzeciwiam się podróży w usłudze złego ducha. Poco nas przekonywać, sennorze, że ziemia jest okrągła, gdy oczy nam mówią przeciwnie? a jeśli naprawdę okrągła, to okręt co się spuścił jednym jéj brzegiem nigdy już nie powróci, bo jakże słaby statek płynąć może pod wodospad? Gdy błąkać się będziesz po oceanie przez kilka miesięcy, jakże potém trafisz napowrót? Ach sennorze! Palos jest małém miasteczkiem; straciwszy je z oczu, pewno już go nie znajdziesz.
— Jakkolwiek dziecinnie brzmią te zarzuty, rzekł Kolumb spokojnie do Luis’a, nie są ony w istocie mniéj zasadne od uwag jakich nasłuchałem się bez liku z ust nawet ludzi uczonych. Gdy umysł człowieka zamroczony jest ciemnotą, myśl jego nagromadza dowody najbardziéj nawet niedorzeczne, w celu obalenia pewników których nie pojmuje. Ale spróbuję zjednać sobie tę niewiastę przez pobudki religijne. Czy jesteś chrześcianką Moniko?
— Matko bozka! jakież zapytanie? Czyż sądzisz, sennorze admirale, że Pepe ożenił się z Maurytanką?

— A ty kolego, rzekł Kolumb, do Sanch’a Munido.....

— Wysłuchaj mię przeto i uznaj, że twoje postępowanie niegodne jest chrześcianki. Nie sami tylko Maurowie pozbawieni są światła wiary; owszem plemię niewiernych po całéj rozrzucone jest ziemi. Na wschodzie szczególniéj tylu znajduje się pogan, co piasku na tém pobrzeżu; bo dotąd mała tylko część świata naszego zostaje w posiadaniu wyznawców Chrystusa: nawet grób Zbawiciela kalają stopy nieprzyjaciół wiary.
— Słyszałam o tém, sennorze, i dziwię się że chrześcianie nie umieją temu zaradzić.
— Czyż nie mówiono ci nigdy, że nadejdzie chwila w któréj słowo boże, jak odgłos trąby dnia sądnego, przemknie do uszu niewiernych, w któréj ziemia cała będzie wielką świątynią, poświęconą czci Przedwiecznego i chwale Jego imienia?
— Pamiętam, sennorze, iż zakonnicy de la Rabida i proboszcze parafialni cieszyli nas tą nadzieją.
— A czy w tych czasach nie poparło jéj ważne jakie zdarzenie?
— Pepe, jego excellencya mówi zapewne o łzach co spłynęły z oczu najświętszej panny w kaplicy klasztornéj.
— Nie myślę o cudzie tak wątpliwym, w który wolno każdemu wierzyć lub nie wierzyć. Ależ zapominasz o czynie naszych władzców, zapewniającym tryumf ewangelii.
— On mówi o wypędzeniu Maurów, Pepe! zawołała niewiasta, spoglądając z zadowoleniem na męża: słyszałam że zdobyto Grenadę i że królowa Izabella weszła tam zwycięzko.
— Tak jest, moja córko, i w tém właśnie zdobyciu widoczną jest wszechmoc Stwórcy. Stolica Maurów posiada teraz chrześciańskie kościoły, a wkrótce wznosić się ony będą i w krajach nieznanego wschodu. Swięteto dzieło, nierozsądna niewiasto! wstrzymując męża od udziału w takowém, pozbawiasz go nagrody w przyszłém życiu, co więcéj, ściągasz przekleństwo na głowę swego dziecka.
Młoda kobiéta zdawała się zachwianą; rzuciła wzrokiem trwogi na admirała i męża, i przeżegnawszy się pobożnie rzekła do Kolumba:
— A ty, sennorze, czy pragniesz rzeczywiście chwały bożéj?
— To cel mój jedyny, dobra niewiasto, i oby przedsięwzięcie moje tak się skończyło pomyślnie, jak słowa moje są prawdziwe!
— I ty także, sennorze? dodała Monika, zwracając się do młodzieńca.
— I ja podobnież idę za natchnieniem, jeśli nie Boga samego, to przynajmniéj anioła, odpowiedział Luis.
— Czy słyszysz, Pepe? Mianożby nas zwodzić, mianożby bezzasadnie tyle złego mówić o admirale?
— Cóż o mnie mówią? zapytał spokojnie Kolumb; powiédz śmiało moja córko, nie będę się gniéwał.
— Sennorze, masz wielu nieprzyjaciół, i nic w tém dziwnego, kiedy matki, żony i narzeczone żeglarzów tego portu ciągle ich niechęć podżegają. Mówią naprzód że jesteś biédny.
— To prawda tak widoczna, moja dobra kobiéto, że niepodobna jéj zaprzeczyć. Ale czyż ubóstwo zbrodnią jest w Palos?
— Nie cenią jakoś w tym kraju ubogich, sama niewiem dlaczego; bo mnie się zdaje iż jesteśmy tak dobrzy jak i drudzy. Daléj, sennorze, powiadają że nie jesteś rodem z Kastylii, tylko z Genui.

Donna Inez Garaza.

— I to także prawda: lecz możeż to być ujmą w oczach tutajszych marynarzów, że pochodzę z rzeczypospolitéj tak słynnéj z odkryć morskich?
— Niewiem sennorze; ale my dumni jesteśmy z tego, żeśmy zrodzeni w Hiszpanii, a mianowicie w Kastylii, ojczyznie cnotliwéj donny Izabelli. Bo jakże téż Genueńczyk może być równy Hiszpanowi? Wolałabym żeby Pepe wyjeżdżał z ziomkiem, a jeszcze pochodzącym z Palos albo Moguer.
— Dowodzenie twoje jest dowcipne, chociaż niebardzo przekonywające, odpowiedział Kolumb z uśmiéchem; lecz godziż się potępiać człowieka, dlatego że ubogi i Genueńczyk?
— Nie zaiste, sennorze! Co do mnie lepsze już teraz mam wyobrażenie o téj podróży. Zawsze przecież jestto wielka ofiara dla biédnéj kobiéty z dziecięciem, puszczać męża w tak niebezpieczną drogę.
— Masz oto przed sobą młodzieńca szlachetnego imienia, kochającego i kochanego, który posiada i bogactwa i zaszczyty, a jednak towarzyszy mi za zgodą, a nawet z rozkazu, swéj kochanki.
— Prawdażto sennorze? zapytała z żywością niewiasta.
— Prawda, moja dobra; co więcéj, całą swą nadzieję zasadzam na téj podróży. Wszak mówiłem że działam z natchnienia anioła.
— Bogdaj tych młodych paniczów, jak oni słodko umieją przemówić! Ale sennorze, powiadają jeszcze że sam tylko z tego przedsięwzięcia odnieść możesz korzyść, podczas gdy takowe innym uczęstnikom zagraża nieszczęściem. Ubogi dotąd i nieznany, zostałeś odrazu admirałem, niektórzy utrzymują, że jeśli spotkasz na morzu galery weneckie, nie omieszkasz ulżyć im ładunku.
— I cóż to wszystko szkodzić może twojemu mężowi? Wszak dzielić z nim będę niebezpieczeństwa i korzyści. Czy zdobędę złoto, czy zasługę w obliczu Boga, zawsze Pepe otrzyma część sobie należną. Na sądzie ostatecznym, moja córko, nikt nie zapyta kto bogaty a kto ubogi, kto Hiszpan a kto Genueńczyk.
— Prawda, sennorze! ale zawsze to ciężko dla młodéj żony rozstawać się z mężem. Mów szczérze Pepe, czy masz ochotę popłynąć z admirałem?
— Wszystko mi jedno, Moniko; jestem w służbie królowéj, a dobry poddany nie powinien opierać się jéj rozkazom. Prócz tego, posłuchawszy wyrazów jego excellencyi, zmieniłem nieco przekonanie.
— Jeżeli ta podróż ma rzeczywiście na celu dobro kościoła, wtrąciła niewiasta, nie powinieneś uchylać się od niéj. Pozwól sennorze, by Pepe noc tę przepędził z rodziną, a jutro skoro świt stawi się na pokładzie okrętu la Santa Maria.
— Jakąż dajecie mi rękojmię?
— Sennorze, jesteśmy chrześcianami, służymy jednemu Bogu i wszystkich nas zarówno odkupiła krew Zbawiciela.
— Masz słuszność, moja córko, polegam na waszém słowie. Pozostań w chacie do rana, poczciwy mój Pepe, a potém spiesz gdzie cię wzywa powinność.
Młodzi małżonkowie, wynurzywszy swą wdzięczność, odeszli, a że osada czółna zajętą jeszcze była niektóremi przygotowaniami, Kolumb przeto, przechadzając się z młodzieńcem wzdłuż brzegu morskiego, toczył znim przyjacielską rozmowę.
— Otóż widziałeś próbkę tych trudności, jakie od lat kilkunastu przychodzi mi pokonywać, rzekł odkrywca smutnie, chociaż bez cierpkości. To zbrodnia być ubogim, być Genueńczykiem, słowem nie takim, jak sobie ludzie uroili! Wspomnij moje słowo, hrabio de Llera, przyjdzie dzień w którym Genua nie uzna się zniesławioną imieniem Krzysztofa Kolumba, w którym Kastylia dopominać się będzie udziału w mojéj chwale. Ty nie wiész, młodzieńcze, ileś wyprzedził drugich na drodze wielkich czynów przez samo urodzenie i dostatki. Spojrzyj na mnie, starca osiwiałego cierpieniem, i wspomnij, że rozpoczynam zaledwo dzieło mające stawić nazwisko moje w rzędzie tych, co się dobrze zasłużyli Bogu i ludzkości.
— Zwykłyto porządek rzeczy, sennorze. Ludzie których położenie społeczne niższe jest od zasługi, usiłują wznieść się do stanowiska jakie im przeznaczyła natura, podczas gdy dziedzice sławy i majątku przodków poprzestają najczęściéj na użyciu tych dóbr przypadkowo nabytych. Widzę w tém tylko słabość człowieka, i w części niesprawiedliwość losu.
— Masz słuszność Luis; lecz co innego zimno rozumować, a co innego znosić cierpienie. Umysł twój, młodzieńcze, jest szlachetny i szczéry; powiédzże mi otwarcie, czy wyżéj cenisz Kastylczyka od Genueńczyka?
— Nie zaiste, jeśli Genueńczyk nazywa się Krzysztof Kolumb, a Kastylczyk Luis de Bobadilla, odpowiedział śmiejąc się młodzieniec.
— Ależ Luis, chcę słyszéć twoje zdanie.
— Co robić, sennorze admirale; ludzie jedni są zawsze, w Hiszpanii, czy we Włoszech, czy w Anglii; podobno wszędzie lepiéj oni trzymają o sobie niż o sąsiadach.
— Mój młody przyjacielu, na proste zapytanie nie odpowiada się ogólnikiem.
— Lecz nie uważa się także zdania objawionego z prostotą za zboczenie. My Kastylczycy siebie jedynie mamy za wzorowych chrześcian, a wszystkich innych za grzészników zatwardziałych. Ale téż, na ś. Jakuba, wolno wynosić się narodowi co wydał taką królowę jak donna Izabella, i taką dziewicę jak Mercedes de Valverde.
— Widzę żeś dumny podwójnie, raz jako poddany, powtóre jako kochanek, i poprzestaję na twém oświadczeniu, choć ono nie zawiéra odpowiedzi na moje zapytanie. Lecz chociaż nie jestem Kastylijczykiem, przyznasz iż żaden nawet z Guzman’ów nie puścił się do Cipango. Wiadomo ci zresztą że Opatrzność wybiéra swe narzędzia bez względu na urodzenie. Większa część świętych męczenników wiary pochodziła ze wzgardzonego plemienia Żydów, sam nawet zbawiciel wyszedł z jego łona. Zobaczysz młodzieńcze, co powié świat po upływie najdaléj trzech miesięcy.
— Sennorze admirale, jeżeli prośby moje zostaną wysłuchane, to podziwiać będzie bogactwa wyspy Cipango i państwa wielkiego chana; w przeciwnym razie, jesteśmy ludźmi co znieść potrafią i zawód w najdroższych nadziejach.
— Zawodu wcale się nie obawiam. Posiadając słowo królewskie i trzy okręty, tak pewny jestem swego, jak rybołówca płynący z Madery do Lizbony.
— Nie wątpię że szczęśliwie dokonasz dzieła; ale ponieważ wszystko w tém życiu podlega przypadkowi, należałoby może nie ufać zbytecznie.
— Droga do Indyj tak jasno przedstawia się oku mojego ducha, jak oku cielesnemu to słońce zachodzące. Widzę ją od lat siedmnastu, nakształt gwiazdy co w trudnéj przyświécała mi pracy. Powinien wszakże myśléć o zawodzie, kto tylokrotnie go doznał i najpiękniejsze lata strawił na ułudnych nadziejach.
— Na ś. Piotra, mojego patrona, smutny, sennorze, był twój żywot i ważna obecnie nadeszła w nim chwila.
— Nie znasz mię, Luis, jeśli przypuszczasz że mam jakąkolwiek wątpliwość. Dzień ten od lat kilkunastu najszczęśliwszym jest w mojém życiu; jakkolwiek bowiem przygotowania do podróży mogą być niedostateczne, jakkolwiek statki nasze są lekkie i niewielkiego rozmiaru, to przecież za ich pomocą stanie się światło nad ziemią i Kastylia wzniesie się ponad wszystkie narody chrześciańskie.
— Przykro ci pewnie, mój mistrzu, że twoja ojczyzna, Genua, nie zbierze spodziewanych z naszego przedsięwzięcia korzyści.
— Słusznie mówisz, młodzieńcze; boleśnie jest rzucać ziemię rodzinną i szukać pomocy u obcych, chociaż my marynarze nietyle tęsknimy za krajem, co podróżnicy stałego lądu. Ale Genua odrzuciła me usługi; toż jeśli dziécię kochać i szanować powinno rodzica, ten zato jest w obowiązku udzielenia mu opieki. Każda powinność ma swoje granice, z wyjątkiem tylko powinności względem Boga, od których nic uwolnić nas nie może. Genua okazała się dla mnie macochą, a témsamém straciła prawo do mojéj osoby. Zresztą gdzie chodzi o sławę bożą, nie należy wybrédzać w środkach. Odtąd donna Izabella jest prawą władczynią moją, któréj wyłącznie, po Bogu, poświęcę życie.
W téj chwili oznajmiono admirałowi że czółno gotowe, i dwaj towarzysze niezwłocznie puścili się na morze.
Potrzeba było niezłomnéj odwagi, niezachwianego przekonania, jakiém natchniony widzieliśmy umysł odkrywcy, aby nie upaść na duchu, przy środkach tak mało odpowiednich niebezpieczeństwom zamierzonéj podróży. Wymieniliśmy już nazwiska trzech okrętów, składających wyprawę: la Santa Maria, la Pinta i la Nina; domieszczamy obecnie niektóre szczegóły o budowie tych statków, a mianowicie pierwszego z nich, przeznaczonego dla Kolumba i młodego Bobadilla, w celu obznajmnienia czytelników z zewnętrzną stroną wielkiego przedsięwzięcia.
Okręt admiralski la Santa Maria, znacznie większy od innych, urządzony był dosyć starannie, przez wzgląd na dostojeństwo Kolumba. Wszelako, chociaż opatrzony pokładem i porządną kajutą, o wiele ustępował w lekkości i wdzięku teraźniejszym statkom przewozowym. Tylna część jego, zwana kasztelem, podobną była do baszty stérczącéj nad wodą: a przód, nadzwyczajnie széroki, równał się prawie jednéj trzeciéj długości pokładu. Kto nie zna kształtu okrętów przed wiekiem jeszcze w Europie używanych, temu pojąć trudno, iż ony żeglować mogły bezpiecznie, wznosząc się tak wysoko nad morze. Wątpliwość tę usuwa jedyne uwaga, że statki owoczesne głęboko się zanurzały, że maszty ich były niższe, korpus krótszy, a żagle i linowanie nie tak ciężkie jak obecnie.
La Pinta i la Nina były bez pokładów; w epoce bowiem, kiedy wycieczki morskie odbywano zawsze prawie wzdłuż brzegów, marynarze chronili się zwykle przed burzą do najbliższego portu; z tego więc powodu pokłady nietyle były potrzebne dla bezpieczeństwa statku i ładunku, tudzież dla wygody, ile w podróżach zaoceańskich. Nie należy wszakże wyobrażać sobie, że te statki żadnego nie miały pokrycia; owszem tylną ich część łączyło zwykle z przednią przejście nakształt pomostu, lub przynajmniéj zasłona z płótna napuszczonego smołą.
Po takiém obejrzeniu statków oddanych pod rozrządzenie Kolumba przyznać należy, że jeśli ogół przesadzał niedostateczność takowych, zawsze jednak, zdaniem doświadczonych żeglarzów, nie były ony odpowiednie wielkiemu zadaniu, którego spełnienia po nich wyglądano.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: James Fenimore Cooper i tłumacza: Ludwik Jenike.