Krzyk urwany (Ossendowski, 1924)

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Ferdynand Ossendowski
Tytuł Krzyk urwany
Podtytuł (Szkic z podróży)
Pochodzenie Nieznanym szlakiem
Wydawca Wielkopolska Księgarnia Nakładowa Karola Rzepeckiego
Data wyd. 1924
Druk Spółka Zjednoczenia Młodzieży w Poznaniu
Miejsce wyd. Poznań
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
KRZYK URWANY.
(Szkic z podróży).

Nasza „Australia“ krótko stać miała w Wuzungu, — porcie Shanghaï, trzeba więc było spieszyć ze zwiedzeniem miasta.
Robiliśmy wycieczki z doktorem P. i wkrótce przekonaliśmy się, że na poznanie miasta dość i paru godzin.
Europejska dzielnica ze swemi willami, parkami i linjami tramwaju, była zwykłym „settlement’em“, jakich mieliśmy dość w Adenie, Singapoore i Hongkongu; chińska zaś dzielnica Sok-nu-haï, posiadała tak brudne, ohydne i krzywe ulice, roiła się od tłumów dobrze nam znanych chińczyków, — że nie pociągała nas bynajmniej, to też postanowiliśmy powrócić do portu.
Gdyśmy już byli na wybrzeżu, zapchanem przez półnagich, opalonych na słońcu „kuli“, i branżowych rybaków „ju-men“, pośród stosów towarów, w atmosferze, przesyconej zapachem ryb, owoców, dostarczanych z Japonji i Ameryki, skór, cebuli i oleju bobowego, w wirze krzyków, nawoływań, zgrzytu łańcuchów, łoskotu wind, wycia syren i gwizdania lokomotywy, — mój towarzysz zawołał:
— Oszaleję! Biegnę na „Australję“!
Zostałem sam jeden i obserwowałem życie portu.
Małe, silne statki ciągnęły na długich sznurach szeregi wielkich kryp chińskich, któremi przewożono aż do Czi-Foo ryby, morską kapustę, trepangów, tran i wielkie, czarne ostrygi — „lozaj“.
Setki drobnych, dziwacznych łodzi rybackich, o wysokich, pomarszczonych w liczne fałdki żaglach, przychodziły z morza i wyrzucały wprost na brzeg stosy ryb, olbrzymich okrągłych krabów, wiązanki wodorostów i wielkie muszle, pokryte warstwą czarnego i cuchnącego mułu.
Pośród hałasu, który unosił się i drgał w powietrzu, nie słychać prawie było gwizdków parowców.
Z daleka na widnokręgu ukazał się ciemny punkt i rósł bardzo szybko.
— Statek! Statek wojenny! — krzyknął ktoś w porcie, i wnet ogromny tłum rzucił się do przystani, gdzie zwykle zatrzymywały się szalupy okrętów wojennych.
Z daleka coraz wyraźniej rysować się zaczynały kontury statku. Miał trzy niskie a grube kominy i trzy maszty.
Już można było dojrzeć działa, które z ciekawością wychylały swe długie, nieruchome szyje.
— Krążownik angielski! — wołano w tłumie. — Krążownik...
Za kwadrans okręt wszedł już do portu, zahuczał ponuro i zgrzytnął łańcuchami kotwicy.
Na pokładzie zaczęli biegać ludzie; odwiązywano i spuszczano szalupy, otwierano wielkie luki od magazynów węgla.
Po chwili biała łódź, z dziesięciu wioślarzami i oficerem przy sterze, była już w przystani, a jakiś majtek wykrzykiwał głośno:
— Paj-Lin! Zawołać Paj-Lina do komendanta!...
Przybiegł siwy, o cienkim warkoczu i prawie czarnej cerze Chińczyk i, uniżenie kłaniając się, bełkotał:
— Depesza jest... Węgiel jest... Robotnicy są! Czy można ładować?...
— Natychmiast zaczynaj! — rozkazał oficer, i łódź, pędzona dziesięciu wiosłami, jak mewa pomknęła przez zatokę.
Wkrótce angielski statek portowy przyciągnął do burty krążownika wielką, czarną krypę z węglem i tłumem robotników.
Zaczęło się ładowanie.
Sznur ludzi z koszami na głowach ciągnął się od krypy, szedł przez schody, prowadzące na pokład wojennego okrętu, wysypywał z koszów do głębokiej czeluści luki suchy węgiel, który, spadając, rozbijał się na kawałki i pył unosił się w postaci czarnej chmury nad białym krążownikiem.
Wziąłem czółno i kazałem się wieźć w stronę statku, gdyż chciałem zbliska widzieć tę gorączkową, prawie konwulsyjną pracę.
Przybyłem w chwili, gdy jakiś gruby marynarz, stojący około luki, okładał pięściami schylonych pod ciężarem ładunku Chińczyków, Hindusów i Malajczyków, nagląc ich do pospiechu. Milcząc otrzymywali razy i milcząc szli z powrotem po nowy ładunek i nowe razy.
Wtem około luki powstało zamieszanie.
Majtek uderzył robotnika, a ten wnet mu odpowiedział okropnym razem, od którego anglik zachwiał się na nogach.
Natychmiast zagwizdały świstawki komandorów i zbiegli się majtkowie.
Nastało groźne i straszne milczenie...
Huknął strzał... Echo długie biegło nad wodą, aż ucichło gdzieś daleko, pochłonięte przez piasczyste wybrzeża za Sok-nu-haï.
Z tłumu wypadł człowiek.
Nie był to Chińczyk...
Był blady, łapał zakrwawionemi wargami powietrze i drżącemi dłońmi chwytał się za pierś.
Naraz zachwiał się, zatoczył, jak pijany, zawadził nogami o zwój sznurów, leżących na pokładzie i runął do wody...
Wysoko wzbiła się do góry zielona woda, mignęła w falach głowa robotnika, znikła na chwilę i znowu się zjawiła...
— Jezus... Mar... — rozległ się urwany, a samotny i pełny śmiertelnej trwogi krzyk.
Krew uderzyła mi do głowy.
Ten krzyk wydała pierś Polaka, w której biło, być może, ostatnim tętnem zmęczone, stroskane serce rodaka, rzuconego na ten daleki brzeg na pastwę zmiennego i nielitościwego losu.
Kazałem wiosłować czemprędzej na miejsce wypadku, lecz już nikogo nie znalazłem... nawet ruchliwe fale uspokoiły się i z cichym szmerem lizały stalowe ciało krążownika.
Znowu zabrzmiały krzyki, tupot nóg na pokładzie krypy, łoskot wysypywanego węgla i ciężki oddech kotłów, gotowych do dalszej drogi.
Wieczorem, gdy czerwone i zielone sygnały migały w ciemności nad zatoką, a zdala szumiało miasto głosami tłumów, turkotem kół i dźwiękami orkiestry, stałem na pokładzie „Australji“ i, patrząc na wodę, myślałem:
— Ktoś ty był, nieznany rodaku? Jakiż los dziwny a nieubłagany rzucił cię aż tutaj samotnego? Czyś młody był, czy stary? Kochałeś, czy byłeś kochany? Skąd i dokąd dążyłeś?
Nadaremnie czekałem odpowiedzi...
Cicho szemrały fale, uderzając o boki parowca, a dzwon monotonnie wybijał godziny nocnej warty...


Zobacz też[edytuj]


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Ferdynand Ossendowski.