Krzyżacy (Sienkiewicz, 1900)/Część szósta/całość

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Henryk Sienkiewicz
Tytuł Krzyżacy
Podtytuł Powieść historyczna
Wydawca B. Milski
Data wyd. 1900
Druk B. Milski
Miejsce wyd. Gdańsk
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
CZĘŚĆ VI.

Jakkolwiek Głowaczowi pilno było do Zgorzelic, nie mógł jednakże jechać tak prędko, jakby chciał, albowiem drogi stały się niezmiernie trudne. Po zimie ostrej, po mrozach tęgich i po śniegach tak obfitych, że chowały się pod niemi całe wsie, przyszły wielkie odwilże. Luty, wbrew swojej nazwie, nie okazał się bynajmniej lutym. Naprzód powstały mgły gęste i nieprzeniknione, potem dżdże prawie ulewne, od których w oczach tajały białe zaspy, w przerwach zaś między ulewami dął wicher taki, jaki zwykł dąć w marcu, więc przerywany, nagły, który zganiał lub rozganiał nabrzmiałe chmury po niebie, a na ziemi wył po zaroślach, huczał po lasach i pożerał śniegi, pod którymi niedawno jeszcze drzemały konary i gałęzie w zimowym, cichym śnie.
Poczerniały też wnet bory. Na łąkach marszczyła się szeroko rozlana woda, wezbrały rzeki i strumienie. Radzi byli z takiej obfitości mokrego żywiołu tylko rybitwowie, natomiast inna wszelka ludność, trzymana jakby na uwięzi, przykrzyła sobie po domach i chatach. W wielu miejscach od wsi do wsi można się było dostać tylko łodzią. Nie brakło wprawdzie nigdzie grobel ani gościńców, przez bagna i bory poczynionych z pni i okrąglaków, ale teraz groble rozmiękły, a pnie na nizinnych miejscach pogrzęzły w rozmokłycb młakach, i przejazd przez nie uczynił się niebezpieczny, albo i wcale niepodobny. Szczególniej trudno było posuwać się Czechowi w jezierzystej Wielkopolsce, gdzie każdej wiosny roztopy bywały większe niż w innych stronach kraju, a przeto i droga, zwłaszcza dla konnych, cięższa.
Musiał też często zatrzymywać się i czekać po całych tygodniach, bądź to po miasteczkach, bądź po wsiach u dziedziców, którzy zresztą przyjmowali go wraz z jego ludźmi, wedle obyczaju, gościnnie, radzi słuchając opowiadania o Krzyżakach i płacąc chlebem i solą za nowiny. Zaczem wiosna dobrze już zapowiadała się na świecie i zbiegła większa część marca, zanim znalazł się w pobliżu Zgorzelic i Bogdańca.
Biło mu serce na myśl, iż niebawem ujrzy swoją panią, bo choć wiedział, że nie dostanie jej nigdy, tak jak nie dostanie i gwiazdy z nieba, jednakże wielbił ją i kochał z całej duszy. Postanowił jednak zajechać naprzód do Maćka, raz dla tego, że do niego był wysłany, a powtóre, że prowadził ludzi, którzy mieli zostać w Bogdańcu. Zbyszko po zabiciu Rotgiera zabrał był jego orszak, wynoszący, wedle przepisów zakonnych, dziesięć koni i tyluż ludzi. Dwaj z pomiędzy nich odwieźli ciało zabitego do Szczytna, pozostałych zaś, wiedząc, jak chciwie stary Maćko poszukuje osadników, odesłał Zbyszko z Głowaczem w darze stryjcowi.
Czech, zajechawszy do Bogdańca, nie zastał Maćka w domu; powiedziano mu, iż poszedł z psami i kuszą do boru, lecz wrócił jeszcze za dnia, a dowiedziawszy się, iż znaczny jakowyś poczet bawi u niego, przyspieszył kroku, aby przyjezdnych powitać i ofiarować im gościnność. Nie poznał też zrazu Głowacza, a gdy ów mu się nazwał, w pierwszej chwili przeraził się okrutnie i rzuciwszy kuszę i czapkę o ziem, zawołał:
— Dla Boga! zabili mi go! gadaj co wiesz!
— Nie zabit — odparł Czech; — w dobrem zdrowiu.
Usłyszawszy to, Maćko zawstydził się nieco i począł sapać, wreszcie odetchnął głęboko.
— Chwała Chrystusowi Panu! — rzekł. — Gdzie zaś jest?
— Do Malborka pojechał, a mnie z nowinami tu przysłał.
— A on po co do Malborka?
— Po żonę.
— Bój się, chłopie, ran Boskich! Po jaką żonę?
— Po Jurandową córkę. Będzie o czem prawić choćby całą noc, ale pozwólcie, poczesny panie, abym też odsapnął, bom się zdrożył okrutnie, spod północka cięgiem jechałem.
Więc Maćko przestał na chwilę pytać, głównie jednak z tej przyczyny, że zdumienie odjęło mu mowę. Ochłonąwszy nieco, zakrzyknął na pachołka, by dorzucił drew do ogniska i przyniósł Czechowi jeść, poczem jął chodzić po izbie, wymachiwać rękoma i mówić sam do siebie:
— Uszom nie wierzyć... Jurandowa córka... Zbyszko żonaty...
— I żonaty, i nie żonaty — rzekł Czech.
Dopieroż jął zwolna opowiadać, co i jak było, a tamten słuchał chciwie, przerywając kiedy niekiedy pytaniami, bo nie wszystko było jasne w opowiadaniu Czecha. Nie wiedział na przykład dokładnie Głowacz, kiedy się Zbyszko ożenił, bo nie było żadnego wesela, twierdził jednak na pewno, że ślub był i że się to stało za przyczyną samej księżny Anny Danuty, a wydało się przed ludźmi dopiero po przyjeździe Krzyżaka Rotgiera, z którym Zbyszko, pozwawszy go na sąd Boży, potykał się wobec całego Mazowieckiego dworu.
— Aa! Potykał-ci się? — zawołał, błysnąwszy oczyma, z okrutnem zaciekawieniem Maćko.
— No i co?
— Na dwie połowie Niemca rozwalił, a i mnie też Bóg z giermkiem poszczęścił.
Maćko znów począł sapać, tym razem z zadowolenia.
— No! — rzekł — chłop to on jest nie na śmiech. Ostatni z Gradów, ale, tak mi dopomóż Bóg, niepośledni. Juści! a wówczas z Fryzami?... Prawy wyrostek był...
Tu spojrzał uważniej raz i drugi na Czecha, poczem znów rzekł:
— Ale i tyś mi się udał. I widać nie łżesz. Ja ci łgarza i przez deskę poczuję. Nic jeszcze ten giermek, bo sam mówisz, żeś nie miał wiele roboty, ale żeś tamtemu psubratu ramię skruszył, a przedtem i tura zwalił, to godne uczynki.
Poczem spytał nagle:
— A łup? czy także godny?
— Wzięliśmy zbroje, konie i chłopa dziesięciu, a ośmiu wam młody pan przysyła.
— Cóże z dwoma uczynił?
Odesłał z ciałem.
— Nie mógł to książę swoich pachołków wyprawić? Tamci już nie wrócą.
Czech uśmiechnął się na tę chciwość, z którą zresztą Maćko często się zdradzał.
— Młody pan nie potrzebuje na to teraz już zważać — rzekł — Spychów wielka dziedzina.
— Wielka! ba i co? ale jeszcze nie jego.
— Jeno czyja?
Maćko aż wstał.
— Powiadaj! A przecie Jurand!
— Jurand u Krzyżaków w podziemiu, i śmierć nad nim. Bóg wie, czy wyżyje, a jeśli wyżyje, wróci; choćby zaś wyżył i wrócił, przecie czytał ksiądz Kaleb jego testament i zapowiedział wszystkim, że dziedzicem ma być młody pan.
Na Maćku nowiny te uczyniły widocznie ogromne wrażenie, tak dalece bowiem były pomyślne i niepomyślne, że nie mógł się w nich połapać, ani przyprowadzić do ładu uczuć, które naprzemian nim wstrząsały. Wiadomość, że Zbyszko się ożenił, ukłóła go w pierwszej chwili boleśnie, kochał bowiem jak rodzony ojciec Jagienkę i ze wszystkich sił pragnął Zbyszka z nią skojarzyć. Ale z drugiej strony już się był przyzwyczaił uważać tę rzecz za przepadłą, a znów Jurandówna przynosiła to, czego nie mogła przynieść Jagienka, bo i łaskę książęcą, i wiano, jako jedynaczka, wielekroć razy większe. Widział już Maćko w duszy Zbyszka książęcym komesem, panem na Bogdańcu i Spychowie, ba, w przyszłości i kasztelanem.
Rzecz nie była niepodobna, bo mówiło się przecie w onych czasach o szlachcicu chudopachołku: „Miał-ci synów dwunastu: sześciu w bitwach legło, sześciu zostało kasztelanami.“ I naród i rody były na dorobku do wielkości. Znaczne mienie mogło tylko pomódz Zbyszkowi na tej drodze, więc i chciwość i pycha rodowa Maćka miały się z czego cieszyć. Nie brakło jednakże staremu powodów i do niepokoju. Sam jeździł niegdyś dla uratowania Zbyszka do Krzyżaków, i przywiózł z tej podróży żelazny szczebrzuch pod żebrem, a oto teraz pojechał Zbyszko do Malborga, jakoby wilkowi w gardziel. Zali doczeka się tam żony, czy śmierci? „Nie będą tam na niego mile patrzyli! — pomyślał Maćko — dopiero co zatłukł im przecie znacznego rycerza, a przedtem bił w Lichtensteina, one zaś psiajuchy miłują zemstę.“ Na tę myśl zatroskał się stary rycerz wielce. Przyszło mu też do głowy, że nie będzie także bez tego, aby Zbyszko, „jako chłop prędki“, nie potykał się tam z jakim Niemcem. Ale o to mniejsza była trwoga. Najgorzej się obawiał Maćko, że go chwycą. „Chwycili starego Juranda i córkę, nie wzdragali się chwycić swego czasu samego księcia w Złotoryi, czemuby zaś mieli Zbyszkowi pofolgować.“
Tu przyszło mu do głowy pytanie: co będzie, jeśli młodzik, choćby sam uszedł rąk krzyżackich, wcale żony nie odnajdzie? Na razie pocieszył się Maćko myślą, że mu zostanie po niej Spychów, ale była to krótka pociecha. Chodziło staremu mocno o mienie, ale chodziło nie mniej o ród, o Zbyszkowe dzieci. „Jeśli Danuśka wpadnie jako kamień w wodę, i nikt nie będzie wiedział, żywa li, czy umarła, nie będzie się mógł Zbyszko z drugą żenić — i wówczas nie stanie Gradów z Bogdańca na świecie. Hej! z Jagienką byłoby inaczej!... Moczydołów też kwoka skrzydłami ani pies ogonem nie przykryje, a taka dziewka co rokby obdarzała pokoleniem bez pochyby, jako ona jabłoń w sadzie.“ Więc żal Maćka stał się większy od radości z nowego dziedzictwa — i z tego żalu, z niepokoju jął znowu wypytywać Czecha, jako to było z tym ślubem i kiedy było.
A Czech na to:
— Mówiłem już wam, poczestny panie, że kiedy było, nie wiem, a czego się domyślam, na to nie przysięgnę.
— Czego się domyślasz?
— Przecie jam młodego pana nie odstępował w krzypocie i w izbie z nim razem spałem. Raz tylko wieczór kazali mi pójść precz, a potem widziałem, jak do pana poszli: sama Miłościwa, a z nią panna Jurandówna, pan de Lorche i ksiądz Wyszoniek. Dziwowałem się nawet, bo panna miała wianuszek na głowie, alem myślał, że Sakramenta będą panu dawać... Może to było wtedy... Pamiętam, że pan kazał mi się przybrać pięknie, jak na wesele, ale myślałem też, że to dla przyjęcia Ciała Chrystusowego.
— A potem jakoże? Ostali sami?
— I! — nie ostali, pan wówczas i jeść nie mógł o własnej mocy. A już byli po panienkę ludzie, niby od Juranda — i nad ranem pojechała...
— Nie widziałże jej Zbyszko od tego czasu?
— Oko ludzkie jej nie widziało.
Nastała chwila milczenia.
— Cóż myślisz: — zapytał po chwili Maćko — oddadzą ją Krzyżacy, czy nie oddadzą?
Czech począł trząść głową, poczem kiwnął ręką ze zniechęceniem.
— Wedle mojej głowy — rzekł zwolna — to ona już przepadła na wieki.
— Dla czego? — zapytał prawie ze strachem Maćko.
— Bo gdyby mówili, że ją mają, to byłaby nadzieja. Możnaby się było skarżyć, alibo okup zapłacić, alibo siłą ją odbić. Ale oni mówią tak: Mieliśmy jakowąś odbitą dziewkę i daliśmy Jurandowi znać, on zaś jej nie przyznał, a za nasze serce ludzi nam tylu nabił, że i dobra potyczka więcej nie kosztuje.
— To Jurandowi pokazywali jakowąś dziewkę?
— Mówią, że pokazywali. Bóg raczy wiedzieć. Może nieprawda, a może pokazali mu inną. To jeno prawda, że ludzi pobił i że oni gotowi przysiądz, że panny Jnrandówny nigdy nie porywali. I to jest okrutnie ciężka sprawa. Choćby mistrz dał rozkaz, to mu też odpowiedzą, że jej nie mają. I kto im dowiedzie? Tem bardziej, że dworscy w Ciechanowie mówili o Jurandowym liście, w którym stoi, że ona nie u Krzyżaków.
— A może nie u Krzyżaków?
— Prosim waszą miłość!... Już jeśliby ją zbóje porwali, to przecie nie dla czego innego, jeno dla okupu. A przytem zbóje nie potrafiliby ni listu napisać, ni pieczęci pana ze Spychowa uczynić, ni zacnego pocztu przysłać.
— Prawda jest. Ale co Krzyżakom po niej?
— A pomsta nad Jurandową krwią? Wolą oni pomstę, niż miód i wino, a że przyczyny mają, to mają. Straszny im był pan ze Spychowa, a co w ostatku uczynił, to do reszty ich rozjadło... Mój pan też, słyszałem, na Lichtensteina rękę podnosił, Rotgiera zabił... Mnie Bóg pomógł, żem psubratu ramię skruszył. Hej!... prosim pięknie: czterech było, zatracona ich mać, a teraz ledwie jeden żywie, i to stary. My też zęby mamy, wasza miłość.
Nastała znów chwila, milczenia.
— Roztropny z ciebie giermek — rzekł wreszcie Maćko. — Ale jakoże myślisz: co z nią uczynią?
— Kniaź Witold — potężny kniaź: mówią, że i cesarz niemiecki w pas mu się kłania — a co uczynili z jego dziećmi? Mało to u nich zamków? mało podziemi? mało studzien? mało powrozów i pętli na szyję?...
— Dla Boga żywego! — zawołał Maćko.
— Daj Bóg, by i młodego pana nie pochowali, choć z książęcym listem i z panem de Lorche pojechał, który jest pan możny i książętom pokrewny. Hej, nie chciałem ja tu jechać, bo tam łatwiejby się i potykać zdarzyło. Ale mi kazał. Słyszałem, jako raz mówił do starego pana ze Spychowa: „Zaliście wy chytrzy? — powiada — bo ja to chytrością nie wskóram nic, a z nimi tego trzeba. Oj! — powiada — stryj Maćko, tenby się tu przydał!“ I z tej przyczyny mnie wysłał. Ale Jurandówny, to i wy, panie, nie najdziecie, bo ona może już na tamtym świecie — a przeciwko śmierci to i największa chytrość nie pomoże...
Maćko zamyślił się i dopiero po długim milczeniu rzekł:
— Ha! to nie ma i rady. Przeciwko śmierci chytrość nie pomoże. Ale gdybym tam pojechał, a dowiedział się choć tego, że tamtą zgładzili, to Spychów zostałby i tak Zbyszkowi, a sam mógłby tu wrócić i inną dziewkę brać...
Tu odetchnął Maćko, jakby jakiś ciężar zrzucił z serca, a Głowacz spytał nieśmiałym cichym głosem:
— Panienkę ze Zgorzelic?...
— A no! — odpowiedział Maćko — tem bardziej że sierota, a Cztan z Rogowa i Wilk z Brzozowej coraz gorzej na nią nastają.
Lecz Czech zerwał się na równe nogi:
— Panienka sierota? Rycerz Zych?...
— To nie wiesz o niczem?
— Na miły Bóg! cóż się stało?
— Ba, prawda, jakoże masz wiedzieć, kiedyś tu prosto zajechał, a gadaliśmy jeno o Zbyszku! Sierota jest! Zych zgorzelicki po prawdzie nigdy w domu miejsca nie przygrzał, chyba że miał gości. Inaczej zaraz mu się w Zgorzelicach cniło. Pisał ci tedy do niego opat, że jedzie w gości do księcia Przemka oświęcimskiego i jego z sobą prosi. A Zychowi w to graj, ile że z księciem się znał i nieraz się z nim weselił. Przybywa zatem Zych do mnie i powiada tak: „Jadę do Oświęcimia, a potem do Glewic, a wy tu miejcie oko na Zgorzelice.“ Mnie zaś zaraz coś tknęło i powiadam tak: Nie jedźcie! pilnujcie dziedziny i Jagienki, bo wiem, że Cztan z Wilkiem cości złego zamyślają. A trzeba ci wiedzieć, że opat ze złości na Zbyszka chciał dla dziewki Wilka albo Cztana, ale później, poznawszy ich lepiej, sprał kiedyś obu lagą i ze Zgorzelic wyrzucił. I dobrze, ale nie bardzo, bo się okrutnie zawzięli.
Teraz jest trochę spokoju, gdyż się wzajem poszczerbili i leżą, ale przedtem nie było i chwili pewnej. Wszystko na mojej głowie, obrona i opieka. A teraz Zbyszko znów chce, abym jechał... Jako tu będzie z Jagienką — nie wiem, ale tymczasem dopowiem ci o Zychu. Nie zważał na moje gadanie — pojechał. No i ucztowali, weselili się! Z Glewic jechali do ojca księcia Przemka, do starego Nosaka, który w Cieszynie włada. Aż tu Jaśko, książę raciborski, z nienawiści ku księciu Przemkowi, zbójów pod przewodem Czecha Chrzana na nich nasadził. I książę Przemko legł, a z nim razem i Zych zgorzelicki, strzałą w tchawicę ugodzon. Opata cepem żelaznym ogłuszyli, tak że dotychczas głową trzęsie, o świecie nie wie i mowę bodaj na zawsze utracił. No, Chrzana stary książę Nosak od pana na Zampachu kupił i tak go udręczył, że najstarsi ludzie o podobnej męce nie słyszeli — aleć ni sobie męką żalu po synu nie zmniejszył, ni Zycha nie wskrzesił, ni Jagience łez nie otarł. Ot im zabawa... Sześć niedziel temu przywieźli tu Zycha i pochowali.
— Taki tęgi pan! — mówił z żalem Czech. — Nie byłem ci ja już pod Bolesławcem ułomek, a on i jednego pacierza ze mną się nie zabawił i w niewolę mię wziął. Ale taka to była niewola, żebym jej był i za wolę nie pomieniał... Dobry, zacny pan! Dajże mu Boże światłość wiekuistą. Hej, żal, żal! ale największy panienki, niebogi.
— Bo i szczera nieboga. Poniektóra i matki tak nie miłuje, jako ona ojca miłowała. I do tego niebezpiecznie jej siedzieć w Zgorzelicach. Po pogrzebie — jeszcze śniegiem nie zasypało Zychowej mogiły, już Cztan i Wilk na zgrzelicki dwór nastąpili. Szczęściem dowiedzieli się moi ludzie przedtem, więcem z parobkami w pomoc skoczył i Bóg dał, żeśmy ich godnie zbili. Dopieroż po bitce, dziewka, kiedy to nie ułapi mnie za kolana: „Nie mogę być Zbyszkowa, prawi, nie będę niczyja, jeno mnie od tych odmieńców ratujcie, bo, prawi, wolałabym śmierć niż ich...“ To ci mówię, że nie poznał byś teraz Zgorzelic, bom z nich kasztel prawy uczynił. Następowali jeszcze dwa razy potem, ale wiera, nie mogli rady dać. Teraz na czas jest spokój, bo jakom ci rzekł, poszczerbili się wzajem, tak, że żaden ni ręką, ni nogą ruszyć nie może.
Głowacz nie odrzekł na to nic, tylko słuchając o Cztanie i Wilku, zgrzytać począł tak, jakoby kto skrzypiące drzwi otwierał i zamykał, a potem jął wycierać o uda swe potężne dłonie, w których widocznie uczuł swędzenie. Wreszcie z ust wyszło mu z trudem jedno tylko słowo:
— Zatracony...
Lecz w tej chwili głosy jakieś ozwały się w sieni, drzwi otworzyły się nagle i do izby wbiega pędem Jagienka, a z nią najstarszy z jej braci, czternastoletni Jaśko, podobny tak do niej, jak bliźniak.
Ona, dowiedziawszy się od zgorzelickich chłopów, którzy po drodze widzieli poczet, że jakowiś ludzie pod wodzą Czecha Hlawy jechali do Bogdańca, przeraziła się równie jak Maćko, a gdy powiedzieli jej jeszcze, że Zbyszka między nimi nie widziano, była niemal pewna, że stało się nieszczęście, więc przyleciała jednym tchem do Bogdańca, by się prawdy dowiedzieć.
— Co się stało?... na miły Bóg! — poczęła wołać od proga.
— Co się miało stać? — odpowiedział Maćko. — Żyw Zbyszko i zdrowy.
Czech skoczył ku pani i klęknąwszy na jedno kolano, począł całować kraj jej sukni, lecz ona wcale tego nie zauważyła, gdyż, usłyszawszy odpowiedź starego rycerza, odwróciła głowę od ognia w cień i dopiero po chwili, jakby przypomniawszy sobie, że trzeba się przywitać, rzekła:
— Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus.
— Na wieki wieków — odpowiedział Maćko.
A ona spostrzegłszy teraz Czecha u swych kolan, pochyliła się ku niemu:
— Radam ci, Hlawo, z duszy, ale czemuś to pana ostawił?
— Wysłał mnie, panienko miłościwa.
— Co przykazał?
— Przykazał jechać do Bogdańca.
— Do Bogdańca?... I co jeszcze?
— Wysłał po radę i z pokłonem, z pozdrowieniem...
— Do Bogdańca i tyla? No dobrze! A sam gdzie?
— Między Krzyżaki pojechał do Malborka.
Na twarzy Jagienki odbił się znowu niepokój.
— Zali mu życie nie miłe? Czegóż?
— Szukać, miłościwa panienko, tego, czego nie odnajdzie.
— Wiera, nie odnajdzie! — wtrącił Maćko. — Jako ćwieka nie utwierdzisz bez młota tako i woli ludzkiej, bez boskiej.
— Cóże prawicie? — zapytała Jagienka.
Lecz Maćko na pytanie odpowiedział takiem pytaniem:
— Gadał-że ci Zbyszko o Jurandównie, bo jako słyszałem, to gadał?
Jagienka zrazu nie odpowiedziała nic, i dopiero po chwili, przytłumiwszy westchnienie, pytaniem:
— Ej! gadał. A co mu wadziło gadać!
— To i dobrze, bo przez to łacniej mi prawić — odrzekł stary.
I począł jej opowiadać, co od Czecha słyszał, sam dziwiąc się, że chwilami opowiadanie przychodzi mu jakoś bezładnie i trudno. Że jednak istotnie był człek chytry, a szło mu o to, by na wszelki wypadek nie „zlisić“ Jagienki, więc mocno nastawał na to, w co zresztą i sam wierzył, że Zbyszko w rzeczy nigdy nie był mężem Danusi, i że ona przepadła już na wieki.
Czech przyświadczał mu kiedy niekiedy, to kiwając głową, to powtarzając: „Przez Bóg, jako żywo!“lub: „Tak ono, nie inak!“ — dziewczyna zaś słuchała ze spuszczonemi rzęsami na jagody, o nic już nie dopytująca, i tak cicha, że aż jej milczenie zaniepokoiło Maćka.
— No, i cóż-ty? — pytał, skończywszy opowiadanie.
A ona nie odrzekła nic, tylko dwie łzy zabłysły jej pod spuszczonemi rzęsami i utoczyły się po policzkach.
Po chwili zaś zbliżyła się do Maćka, i pocałowawszy go w rękę, rzekła:
— Niech będzie pochwalony.
— Na wieki wieków — odrzekł stary. — Tak ci to pilno do domu? Ostańże z nami.
Lecz ona nie chciała zostać, tłómacząc się, że w domu nie wydała na wieczerzę, Maćko zaś, choć wiedział, że w Zgorzelicach jest stara szlachcianka Sieciechowa, która mogłaby ją zastąpić, nie zatrzymywał jej zbyt natarczywie, rozumiejąc, że smutek nie rad świeci ludziom łzami, i że człowiek jest jako ryba, która poczuwszy w sobie grot ości, chowa się jak może najgłębiej na dno.
Więc pogładził tylko dziewczynę po głowie, a następnie odprowadził ją wraz z Czechem na dziedziniec. Ale Czech wywiódł konia ze stajni, dosiadł go i pojechał za panienką.
Maćko zaś, wróciwszy, westchnął i kiwając głową, począł mruczyć:
— Głupi też Zbyszko, to ci jest!... Aże pachnie po onej dziewce w izbie!
I rozżalił się stary w sobie. Pomyślał, że gdyby tak Zbyszko zaraz po powrocie był ją brał, to możeby już do tego czasu była radość i uciecha! Zaś teraz co? „Byle go wspomnieć, to wnet jej łza z oka kapie, a chłopisko światami chodzi i będzie tam gdzieś o tyny malborskie łbem bił, póki go nie rozbije, a w chałupie pusto, jeno zbroiska ze ścian się szczerzą. Nijaki pożytek z gospodarki, na nic zabiegliwość, na nic Spychów i Bogdaniec, skoro nie będzie ich komu zostawić.“
Tu wielki gniew począł burzyć w duszy Maćka.
— Poczekaj, powsinogo — rzekł głośno: — nie pojadę ja za tobą, a ty rób co chcesz!
Lecz w tej samej chwili zdjęła go jak na złość okrutna tęsknota za Zbyszkiem: „Ba, nie pojadę — pomyślał: — a w domu to zaś usiedzę? Skaranie Boskie!... Bo żeby tego juchy choć raz w życiu nie obaczyć — nijak nie może być! Znowu tam jednego psubrata rozszczepił — i łup pobrał... Inny posiwieje, nim pas zyszcze, a jego już tam książę opasał... I słusznie, bo siła jest chwackich pachołków między szlachtą, ale takiego drugiego chyba niema.“
I rozczuliwszy się całkiem, począł naprzód spoglądać po zbrojach, po mieczach i po toporach, które czerniały w dymie, jakby rozważając, co z sobą brać, a co zostawić, poczem wyszedł z izby, raz dlatego, że nie mógł w niej wytrzymać, a powtóre, by kazać wysmarować wozy i koniom dać podwójny obrok.
Na podwórcu, na którym już się mroczyło, przypomniał sobie Jagienkę, która tu przed chwilą na koń siadła, i nagle zatroskał się znowu.
— Jechać, to jechać — rzekł sobie: — ale kto tu będzie dziewczyny przed Cztanem i Wilkiem bronił? Bogdaj w nich piorun trzasł!...
Jagienka zaś jechała tymczasem z małym Jaśkiem, drogą leśną ku Zgorzelicom, a Czech wlókł się w milczeniu za nimi, z sercem przepełnionym miłością i żalem. Widział przedtem łzy dziewczyny, patrzał teraz na jej ciemną postać, zaledwie widną w mroku leśnym, i odgadywał jej smutek i ból.
Zdawało mu się też, że lada chwila wyciągną się po nią z pomruki i gęstwiny drapieżne ręce Wilka lub Cztana — i na tę myśl porywała go dzika żądza bitki. Żądza ta stawała się chwilami tak nieprzeparta, że brała go ochota chwycić za topór lub miecz i razić bogdaj sosny przy drodze. Czuł, że gdyby się dobrze rozmachał, toby mu ulżyło. Rad by był wreszcie choć konia cwałem puścić, ale oni tam w przedzie jechali właśnie wolno, noga za nogą, nic prawie nie rozmawiając, gdyż i mały Jaśko, choć zwykle mowny, widząc po kilku próbach, że siostra nie chce rozmawiać, pogrążył się także w milczeniu.
Lecz, gdy już byli blisko Zgorzelic, żal w sercu Czecha przeważył nad gniewem na Cztana i Wilka: „Nie pożałowałbym ci ja i krwi — mówił sobie — byle cię pocieszyć, ale cóż, nieszczęsny, uczynię? Co ci powiem? Powiem chyba, że on ci się pokłonić kazał, i dajże Boże, ażeby ci to za pociechę starczyło“.
Tak pomyślawszy, przysunął konia do konia Jagienki.
— Panienko miłościwa...
— To jedziesz z nami? — zapytała dziewczyna, ocknąwszy się jak ze snu: — A co powiesz?
— Bom zapomniał, co mi pan kazał wam powiedzieć. Na odjezdnem w Spychowie zawołał mnie i powiedział: „Podejmij pod nogi panienkę ze Zgorzelic, bo czy w złej, czy w dobrej doli, nigdy jej nie zabaczę, a za to (powiada) co dla stryjca i dla mnie uczyniła, niech jej Bóg zapłaci i w zdrowiu ją zachowa.
— Bóg zapłać i jemu za dobre słowo — odrzekła Jagienka.
Poczem dodała, takim jakimś dziwnym głosem, że w Czechu stopniało serce do reszty:
— I tobie, Hlawo.
Rozmowa urwała się na czas, lecz giermek rad był i z siebie i z tego, co panience powiedział, w duszy bowiem mówił sobie: „Przynajmniej tego nie pomyśli, że ją niewdzięcznością nakarmiono“. Zaczął też zaraz wyszukiwać w swojej poczciwej głowie, coby jej jeszcze znów takiego powiedzieć i po chwili znów począł:
— Panienko...
— Co?
— To... aby... chciałem rzec, jakom i staremu panu z Bogdańca mówił: że tamta już przepadła na wieki i że on jej nigdy nie odnajdzie, choćby mu sam Mistrz pomagał.
— To żona jego — odrzekła Jagienka.
A Czech jął kręcić głową:
— Taka ona i żona...
Jagienka nie odpowiedziała już na to nic, lecz w domu po wieczerzy, gdy Jaśko i młodsi bracia spać poszli, kazała przynieść dzban miodu i zwróciwszy się do Czecha, spytała:
— A może wolałbyś spać, bom chciała krzynę ugwarzyć.
Czech, choć był zdrożon, gotów był gwarzyć choćby do rana, więc poczęli rozmawiać, a raczej on opowiadał znów szczegółowo wszystkie przygody Zbyszka, Juranda, Danusi i swoje.

II.

Maćko gotował się do drogi, a Jagienka nie pokazywała się w Bogdańcu przez dwa dni, spędziła je bowiem na naradach z Czechem. Spotkał ją stary rycerz dopiero dnia trzeciego w niedzielę, w drodze do kościoła. Jechała do Krześni z bratem Jaśkiem i ze znacznym pocztem zbrojnych pachołków, albowiem nie była pewna, czy Cztan i Wilk leżą jeszcze i czy nie uczynią na nią jakowej napaści.
— Chciałam i tak wstąpić po mszy do Bogdańca — rzekła, powitawszy Maćka — bo pilną mam do was sprawę, ale możemy i zaraz o niej gadać.
To rzekłszy, wysunęła się na przodek orszaku, nie chcąc widocznie, by pachołkowie słyszeli rozmowę, a gdy Maćko znalazł się przy niej, zapytała:
— To już pewno jedziecie?
— Da Bóg jutro, nie później.
— I do Malborka?
— Do Malborka, albo i nie. Gdzie wypadnie.
— To posłuchajcie teraz i mnie. Długo myślałam, co mi trzeba uczynić, a teraz chcę się i was o radę spytać. Drzewiej, wiecie, póki tatulo był żyw, a opat miał moc w sobie, było co innego. Cztan i Wilk myśleli też, że jednego z nich wybiorę i hamowali się wzajem. A teraz ostanę bez nijakiej obrony i albo będę w Zgorzelicach za ostrokołem, jako w więzieniu, siedzieć, albo niechybnie stanie mi się tu od nich krzywda. Sami powiedzcie, czy nie tak?
— Ba — rzekł Maćko — myślałem o tem i ja...
— I coście wymyślili?
— Nie wymyśliłem nic, ale to jedno ci muszę powiedzieć, że u nas przecie polski kraj i że za przemoc nad dziewką okrutne są kary w statucie.
— To dobrze, ale granicę nie trudno przeskoczyć. Jużci wiem, że i Śląsk polski kraj, a wżdy tam książęta sami się z sobą wadzą i na się wzajem następują. Żeby nie to, żyłby mój tatulo kochany. Nalazło tam już Niemców, i burzą, a krzywdy czynią, więc kto się chce między nimi skryć, to się i skryje. Pewnie, że łatwobym się ni Cztanowi, ni Wilkowi nie dała, ale chodzi mi też o braci. Nie będzie tu mnie, będzie spokój, a jeśli w Zgorzelicach ostanę, Bóg wie, co się przygodzi. Zdarzą się napaści, bitki, a Jaśkowi już czternaście roków, i żadna, a nie dopieroż moja, moc go nie utrzyma. Ostatni raz, kiedyście to nam w pomoc przyszli, już on się rwał ku przodowi i jak Cztan prasnął w kupę buławą, mało mu o głowę nie zawadził. Hej! gadał już Jaśko czeladzi, że obu tamtych pozwie na udeptaną ziemię. Nie będzie, mówię wam, ni dnia spokoju, bo i młodszych może co złego spotkać.
— Wiera! — psubraty oni są, i Cztan, i Wilk, — rzekł żywo Maćko — wszelako na dzieci ręki nie podniosą. Tfu! Taką rzecz chyba Krzyżak uczyni.
— Na dzieci ręki nie podniosą, ale w zgiełku, albo czego Boże broń, w razie ognia, o przygodę nie trudno. Co tu gadać! Miłuje braci stara Sieciechowa, jak rodzonych, i opieki a zaś starunku im nie zbraknie, jeno bezemnie byłoby przezpieczniej niż ze mną.
— Może być — odrzekł Maćko.
Poczem spojrzał bystro na dziewczynę:
— Czegoż ty chcesz?
A ona odrzekła przyciszonym głosem:
— Weźcie mnie z sobą.
Na to Maćko, — choć nie trudno mu już było domyślić się zakończenia rozmowy, zdumiał się jednak mocno, zatrzymał konia i zawołał:
— Bój się Boga, Jagienka!
Ona zaś upuściła głowę i odrzekła jakby z nieśmiałością i zarazem smutkiem:
— Moiście wy! Jako co do mnie, wolę szczerze mówić, niż taić. I Hlawa i wy powiadacie, że Zbyszko już tamtej nigdy nie odnajdzie, a Czech gorzej się jeszcze spodziewa. Bóg mi świadek, nie życzę jej nijakiego zła. Niech ją tam, niebogę, Matka Boska strzeże i uchroni. Milsza ona była odemnie Zbyszkowi, no, i nie ma rady! Taka moja dola. Ale widzicie, póki jej Zbyszko nie odnajdzie, albo jeśli, jako wierzycie, nigdy nie odnajdzie, to, to...
— To co? — spytał Maćko, widząc, że dziewka coraz się więcej miesza i zacina.
— To ja nie chcę być ni Cztanowa, ni Wilkowa, ni niczyja.
— Myślałem, żeś go już zabaczyła — rzekł.
A ona odpowiedziała jeszcze smutniej:
— Hej!...
— To i czegóż chcesz? Jakoże mi między Krzyżaki cię brać?
— Niekoniecznie między Krzyżaki. Chciałabym teraz choć do opata, który w Sieradzu chorością złożon. Nie ma on tam jednej życzliwej duszy przy sobie, bo szpylmany pewnikiem dzbana więcej pilnują, niż jego, a to przecie mój krzestny i dobrodziej. — A choćby zdrów był, to teżbym szukała jego opieki, bo ludzie się go boją.
— Nie będę ja się tam sprzeczał — rzekł Maćko, który w gruncie rzeczy rad był z postanowienia Jagienki, znając bowiem Krzyżaków, wierzył głęboko, że Danuśka nie wyjdzie żywa z ich rąk. — Ale to ci jeno rzekę, że w drodze z dziewką okrutny kłopot.
— Może z inną, ale nie ze mną. Nie potykałam ja się dotychczas nigdy, ale nie nowina mi z kuszy dziać i trudy na łowach znosić. Jak trzeba, to trzeba, nie bójcie się. Wezmę szatki Jaśkowe, pątlik na włosy, kordzik przypaszę i pojadę. Jaśko, choć młodszy, ni na włos nie mniejszy, a z gęby taki ci do mnie podobny, że jak bywało przebieraliśmy się na zapusty, to i tatulo nieboszczyk nie umiał rzec, które on, a które ja... Obaczycie, że nie pozna mnie ni opat, ni — kto inny.
— Ni Zbyszko?
— Jeśli go obaczę...
Maćko zamyślił się przez chwilę, poczem uśmiechnął się nagle i rzekł:
— A Wilk z Brzozowej i Cztan z Rogowa, to chyba się powściekają!
— A niech się powściekają! Gorzej, że może za nami pojadą.
— No! nie boję się. Stary ja, ale lepiej mi pod pięść nie włazić. I wszystkim Gradom też!... Zbyszka już przecie spróbowali.
Tak rozmawiając, dojechali do Krześni. W kościele był i stary Wilk z Brzozowej, który kiedy niekiedy rzucał posępne spojrzenia na Maćka, ale ów o to nie dbał. I z lekkiem sercem powracał po mszy wraz z Jagienką do domu. Lecz gdy na rozstaju pożegnali się z sobą, i gdy znalazł się sam w Bogdańcu, poczęły mu przychodzić do głowy mniej wesołe myśli. Rozumiał, że ni Zgorzelicom, ni rodzeństwu Jagienki, na wypadek jej wyjazdu istotnie nic nie grozi. „Po dziewkęby sięgali, — mówił sobie — bo to jest inna rzecz, ale na sieroty, albo na ich mienie ręki nie podniosą, gdyż okryliby się hańbą okrutną, i kto żyw ruszyłby przeciw nim, jakoby przeciw prawdziwym wilkom. Ale Bogdaniec zostanie na łasce Bożej!... Kopce poprzesypują, stada zagarną, kmieciów odmówią!... Da Bóg, jak wrócę, to odbiję, zapowiedź poślę i do sądu pozwę, boć nie sama pięść, ale i prawo u nas rządzi. Jeno czy wrócę i kiedy wrócę?... Strasznie się oni na mnie zawzięli, że im do dziewki przeszkadzam, a gdy ona pojedzie ze mną, to będą jeszcze zawziętsi.“
I chwycił go żal, bo już zagospodarował się był w Bogdańcu, jako się patrzy, a teraz był pewien, że gdy powróci, zastanie znów pustkę i zniszczenie.
— A no! trzeba radzić — pomyślał.
Jakoż po obiedzie kazał okulbaczyć konia, siadł na niego i pojechał wprost do Brzozowej.
Przyjechał już mrokiem. Stary Wilk siedział w przodowej izbie za dzbanem miodu, młody zaś, poszczerbion przez Cztana, leżał na pokrytej skórami ławie i pił także. Maćko wszedł niespodzianie do izby i stanął w progu, z twarzą surową, wysoki, kościsty, bez zbroi, ale z tęgim kordem przy boku, oni zaś poznali go natychmiast, bo na oblicze padał mu jasny blask płomienia, i w pierwszej chwili, zarówno ojciec, jak syn zerwali się piorunem na równe nogi, i skoczywszy ku ścianom, chwycili za oręż, jaki im wpadł pod rękę.
Lecz stary bywalec, znający na wylot ludzi i obyczaje, nie zmieszał się bynajmniej, dłonią nie sięgnął do korda, tylko wsparł się pod bok i rzekł spokojnym głosem, w którym drgało nieco szyderstwa:
— Jakoże? Taka szlachecka gościna w Brzozowej?
Na te słowa tamtym opadły zaraz ręce, a po chwili stary wypuścił z brzękiem na ziemię miecz, młody dzidę, i stali z powyciąganemi ku Maćkowi szyjami, mając twarze jeszcze złowrogie, ale już zdumione i zawstydzone.
Ow zaś uśmiechnął się i rzekł:
— Pochwalony Jezus Chrystus!
— Na wieki wieków.
— I święty Jerzy.
— Służym mu.
— Po somsiedzkum przyjechał — z dobrą wolą.
— Z dobrą wolą witamy. Święta osoba gość.
Dopieroż stary Wilk skoczył ku Maćkowi, a za starym młody i obaj poczęli ściskać mu prawicę, a następnie usadzili na poczesnem miejscu za stołem. W mig dołożono szczap do komina, nakryto klimkiem stół, postawiono misy pełne jadła, łagwie piwa, dzban miodu i poczęli jeść i pić. Młody Wilk rzucał od czasu do czasu na Maćka szczególnym wzrokiem, w którym cześć dla gościa usiłowała przezwyciężyć nienawiść dla człowieka, ale służył mu jednak tak pilnie, że aż pobladł ze zmęczenia, gdyż był ranny i pozbawion zwykłej siły. I ojca i syna paliła ciekawość, z czem Maćko przyjechał, żaden jednak nie zapytał go o nic, czekając, póki sam mówić nie zacznie.
Ow zaś, jako człowiek znający obyczaj, chwalił jadło, napitek i gościnność, i dopiero, gdy się dobrze nasycił, spojrzał przed się z powagą i rzekł:
— Zdarzy się nieraz ludziom wadzić, ba! i potykać, ale somsiedzki mir nadewszystko!
— Nie masz nad mir godniejszej rzeczy — odpowiedział z równą powagą stary Wilk.
— Bywa też, — rzekł znów Maćko — że gdy człeku w daleką drogę jechać trzeba, to chociaż z kim w nieprzyjaźni żył, przecie mu go żal i bez pożegnania nie chce odjechać.
— Bóg zapłać za szczere słowo.
— Nie słowo, jeno i uczynek, bom przyjechał.
— Z duszy radziśmy wam. Przyjeżdżajcie choćby i codzień.
— Bogdajem mógł i was w Bogdańcu uczcić, jako się należy ludziom, znającym rycerską cześć, ale mi rychło w drogę czas.
— Na wojnę zaś, alibo do jakowegoś świętego miejsca?
— Wolejby to lub tamto, ale gorzej, bo między Krzyżaki.
— Między Krzyżaki? — zakrzyknęli jednocześnie ojciec i syn.
— Tak jest! — odparł Maćko. — A kto między nich, nie będąc im przyjacielem, jedzie, temu się lepiej i z Bogiem i z ludźmi pojednać, aby zaś nie tylko żywota, ale i wiekuistego zbawienia nie stradał.
— To aż dziw — rzekł stary Wilk. — Jeszczem też takiego człeka nie widział, któryby się z nimi zetknął, a krzywdy i uciemiężenia nie doznał.
— Tak, jak i całe nasze królestwo! — dodał Maćko. — Ni Litwa przed krztem świętym, ni Tatarzy nie byli mu ciężsi od tych djabelskich mnichów.
— Rzetelna prawda, ale bo też wiecie: zbierało się i zbierało, póki się nie nazbierało, a teraz czasby skończyć, ot jak!
To rzekłszy, stary splunął zlekka w obie dłonie, młody zaś dodał:
— Nie może już inaczej być.
— I pewnie będzie, ale kiedy? — nie nasza w tem głowa, ale królewska. Może prędko, może nie prędko... Bóg to wie, a tymczasem trzeba mi do nich jechać.
— A czy nie z wykupem za Zbyszka?
Na wzmiankę, uczynioną przez ojca o Zbyszku twarz młodego Wilka pobladła w jednej chwili z nienawiści i uczyniła się złowroga.
Lecz Maćko odpowiedział spokojnie:
— Może i z wykupem, ale nie za Zbyszka.
Słowa te wzmogły jeszcze ciekawość obu dziedziców Brzozowej, więc stary, nie mogąc już dłużej wytrzymać, rzekł:
— Wola wasza mówić, albo nie mówić, po co tam jedziecie.
— Powiem! powiem! — rzekł, kiwając głową Maćko. — Ale pierwej powiem wam co innego. Oto, uważcie, po moim wyjeździe Bogdaniec zostanie na opiece Bożej... Drzewiej, kiedyśmy to obaj ze Zbyszkiem wojowali pod księciem Witoldem, miał oko na naszą chudobę opat, ba, trochę i Zych ze Zgorzelic, a teraz nie będzie i tego. Strasznie markotno człowiekowi pomyśleć, że po próżnicy zabiegał i pracował... A przecie rozumiecie, jako to bywa: ludzi mi odmówią, granicę zaorzą, ze stad też urwie każdy co będzie mógł, i choćby Pan Jezus pozwolił szczęśliwie wrócić, to wrócim znów do pustki. Jeden na to sposób i jedno poratowanie: dobry sąsiad. Przeto tum przyjechał prosić was po sąsiedzku, abyście Bogdaniec w opiekę wzięli i krzywdy nie dali mi uczynić.
Usłyszawszy tę prośbę, spojrzał stary Wilk na młodego, a młody na starego i obaj zdumieli się niepomiernie. Nastała chwila milczenia, gdyż na razie żaden nie zdobył się na odpowiedź, Maćko zaś podniósł do ust czarę miodu, wypił ją, poczem mówił dalej tak spokojnie i poufnie, jakby ci obaj byli mu od lat najbliższymi przyjaciółmi.
— To już powiem wam szczerze, od kogo się tu najwięcej szkód boję. Jużci nie od kogo innego, jeno od Cztana z Rogowa. Od was, choćbyśmy i w nieprzyjaźni się rozstali, nie bałbym się, a to z takiej przyczyny, żeście ludzie rycerscy, którzy do oczu nieprzyjacielowi staną, wszelako niegodnej pomsty za jego oczyma nie wyrwą. Hej! z wami całkiem co innego... Co rycerz, to rycerz! Ale Cztan jest prostak, a od prostaka wszystkiego się można spodziewać, tem bardziej, że, jako wiecie, okrutnie on na mnie zawzięty za to, że mu do Jagienki Zychówny przeszkadzam.
— Którą dla bratanka chowacie! — wybuchnął młody Wilk.
A Maćko spojrzał na niego i przez chwilę trzymał go pod zimnym wzrokiem, następnie zwrócił się do starego i rzekł spokojnie:
— Wiecie, mój bratanek z jedną mazurską dziedziczką się ożenił i wiano zacne wziął.
Nastało ponowne, głębsze jeszcze milczenie: ojciec i syn patrzyli przez jakiś czas na Maćka z otwartemi ustami, nakoniec starszy ozwał się:
— Hę! jakże to? Bo gadali... Powiedzcie?...
A Maćko niby nie zważając na pytanie, mówił dalej:
— Dlatego właśnie trzeba mi jechać i dla tego proszę was: wejrzyjcie też od czasu na Bogdaniec i nie dajcie mi nikomu krzywdy uczynić, a zwłaszcza od najścia Cztanowego mnie ustrzeżcie, jako godni i uczciwi somsiedzi...
Przez ten czas młody Wilk, który miał rozum dość bystry, prędko pomiarkował, że skoro Zbyszko się ożenił, to Maćka lepiej jest mieć przyjacielem, albowiem i Jagienka miała do niego ufność i we wszystkiem gotowa była iść za jego radą. Nagle całkiem nowe widoki otworzyły się przed oczyma młodego paliwody. „Nie dość się Maćkowi nie sprzeciwić, trzeba go jeszcze i zjednać!“ — rzekł sobie. Więc choć był trochę napity, wyciągnął wartko pod stołem rękę, ułapił ojca za kolano, ścisnął mocno na znak, żeby czegoś niepotrzebnego nie powiedział, sam zaś rzekł:
— Wy się Cztana nie bójcie! Oho! niechby jeno spróbował! Poszczerbił mnie on krzynę, — prawda! — alem też mu za to tak ten włochaty pysk pochlastał, że go rodzona mać nie poznała. Nie bójcie cię niczego! Jedźcie spokojnie. Nie zginie wam i jedna wrona z Bogdańca.
— To, widzę, zacni z was ludzie. Przyrzekacie?
— Przyrzekamy! — zawołali obaj.
— Na rycerską cześć?
— Na rycerską cześć!
— I na klejnot?
— I na klejnot! Ba! i na Krzyż! Tak nam dopomóż Bóg!
Maćko uśmiechnął się z zadowoleniem, poczem rzekł:
— No, tegom się po was i spodziewał. A kiedy tak, to wam jeszcze coś rzekę... Zych, jako wiecie, mnie zdał opiekę nad dziećmi. Dla tegom to Cztanowi i tobie, młodziaku, przeszkadzał, kiedyście siłą chcieli wtargnąć do Zgorzelic. Ale teraz, jak będę w Malborgu, albo Bóg wie gdzie, taka to będzie i opieka... Prawda, że nad sierotami jest Bóg, i że takiemu, któryby je chciał pokrzywdzić, nie tylkoby szyję toporem ucięto, aleby go i za bezecnego ogłoszono. Wszelako markotno mi, że jadę, okrutnie markotno. Obiecajcie-że mi, jako i sierot Zychowych nie tylko sami nie pokrzywdzicie, ale i nikomu ich pokrzywdzić nie dacie.
— Przysięgamy! przysięgamy!
— Na rycerską cześć i na klejnot?
— Na rycerską cześć i na klejnot!
— I na Krzyż także?
— I na Krzyż!
— Bóg słyszał. Amen! — zakończył Maćko.
I odetchnął głęboko, bo wiedział, że takiej przysięgi dotrzymają, choćby każdy miał sobie pięści z gniewu i złości poobgryzać.
I począł się teraz żegnać, ale oni zatrzymali go prawie przemocą. Musiał pić i pokumał się ze starym Wilkiem, młody zaś, choć zwykle po pijanemu zwady szukał, tym razem odgrażał się tylko strasznie na Cztana, a koło Maćka zabiegał tak gorliwie, jakby zaraz jutro miał dostać od niego Jagienkę. Przed północą jednak omdlał z wysiłku, a gdy go docucono, zasnął kamieniem. Starszy poszedł wkrótce za przykładem syna, tak że Maćko zostawił ich obu jak nieżywych przy stole.
Sam jednak, mając głowę nad miarę wytrzymałą, nie był pijany, tylko nieco rozochocon, więc, wracając do domu, rozmyślał prawie z radością o tem, czego dokazał.
— No! — mówił sobie. — Bogdaniec bezpieczny i Zgorzelice bezpieczne! Powściekają się z przyczyny Jagienkowej jazdy, a strzedz i mojego i jej dobra będą, bo muszą. Pan Jezus dał człeku obrotność... Jak gdzie nie można pięścią, to trzeba rozumem. Jeśli wrócę, nie bez tego będzie, żeby mnie stary w pole nie pozwał, ale mniejsza o to... Bógby dał, żeby tak i Krzyżaków usidlić... Ale z nimi trudniej... Nasz, choć trafi się i psubrat, wszelako, gdy się na rycerską cześć i klejnot przysięże, to i zdzierży, a dla nich przysięga tyle, co plucie na wodę. Ale może mnie Matka Pana Chrystusowa wesprze, że przydam się na coś Zbyszkowi, jakom się teraz Zychowym dzieciom i Bogdańcowi przydał.
Tu przyszło mu do głowy, że po prawdzie mogłaby dziewczyna nie jechać, bo dwaj Wilkowie będą jej strzegli, jak źrenicy oka. Po chwili jednak porzucił tę myśl: „Wilkowie będą jej strzegli, ale za to Cztan będzie tem bardziej nastawał. Bóg wie, kto kogo zmoże, a rzecz pewna, że zdarzą się bitki i napaści, w których ucierpieć mogą Zgorzelice, Zychowe sieroty i sama nawet dziewczyna. Wilkom pilnować samego Bogdańca będzie łatwiej, a dla dziewki lepiej, w każdym razie, by była zdala od tych dwóch zabijaków i zarazem blizko bogatego opata.“ Maćko wcale nie wierzył w to, by Danusia mogła wyjść żywo z rąk krzyżackich, więc nie wyzbył się jeszcze nadziei, że gdy zczasem Zbyszko wróci wdowcem, wówczas niechybnie poczuje ku Jagience wolę Bożą.
— Hej, mocny Boże! — mówił sobie: — żeby tak mając Spychów, jeszcze potem Jagienkę wziął z Moczydołami i z tem, co jej opat ostawi, nie pożałowałbym i kamienia wosku na świece!
Na podobnych rozmyślaniach prędko zeszła mu droga z Brzozowej, jednakże przybył do Bogdańca późną już nocą i zdziwił się, ujrzawszy mocno oświecone błony okien. Parobcy też nie spali, bo zaledwie wyjechał na oborę[1], wybiegł ku niemu stajenny.
— Goście jakowiś, czy co? — zapytał Maćko, zsiadając z konia.
— Jest panicz ze Zgorzelic z Czechem — odrzekł stajenny.
Maćka zdziwiły te odwiedziny. Jagienka obiecała przyjechać nazajutrz do dnia, i mieli zaraz ruszać. Czemu więc przyjechał Jaśko i to tak późno? Stary rycerz pomyślał, że mogło się coś przytrafić w Zgorzelicach i z pewnym niepokojem w duszy wszedł do domu.
Ale w izbie, w wielkim glinianym kominie, który zastąpił we dworze zwykłe ułożone na środku izby ognisko, paliły się jasno i wesoło żywiczne szczypki, a nad stołem płonęły w żelaznych kunach dwie pochodnie, przy których blasku ujrzał Maćko Jaśka, Czecha Hlawę i jeszcze jednego młodego pachołka, z twarzą rumianą jak jabłuszko.
— Jako się miewasz, Jaśko? A co tam z Jagienką? — zapytał stary szlachcic.
— Jagienka kazała wam powiedzieć — rzekł, całując go w rękę, chłopak — że się rozmyśliła i woli zostać doma.
— Bójcie-że się Boga? A to co? jak? Cóż jej tam do głowy strzeliło?
A chłopak podniósł na niego modre oczęta i począł się śmiać.
— Czegóż się rzechocesz? Lecz w tej chwili Czech i drugi pachołek wybuchnęli także wesołym śmiechem.[2]
— Widzicie! — zawołał mniemany chłopak — któż mię pozna, skoroście wy nie poznali?
Dopieroż Maćko przypatrzył się wdzięcznej figurce uważniej i zawołał:
— W imię Ojca i Syna! Czyste zapusty! A ty tu, skrzacie, czego?
— Ba! czego... Komu w drogę, temu czas!
— Miałaś przecie jutro świtaniem przyjechać?
— Jużci! Jutro świtaniem, ażeby wszyscy widzieli! Jutro pomyślą w Zgorzelicach, żem u was w gościnie i nie opatrzą się, aż pojutrze. Sieciechowa i Jaśko wiedzą, ale Jaśko obiecał na rycerską cześć, że powie dopiero wtedy, gdy poczną się niepokoić. Ale nie poznaliście mnie — co?
Więc z kolei począł się Maćko śmiać.
— A niechże ci się ta jeszcze przyjrzę. Hej! okrutnie swarny z ciebie pacholik!... i osobliwy, bo z takiego można się i przychówku doczekać. Sprawiedliwie mówię! Żebym to nie był stary — no! Ale i tak ci powiadam: waruj się, dziewko, włazić mi w oczy! waruj się!...
I począł jej przegrażać palcem, śmiejąc się, ale patrzył na nią z wielkiem upodobaniem, albowiem takiego pachołka nigdy w życiu nie widział. Na głowie miała pątliczek jedwabny czerwony, na sobie zielony sukienny kubrak, a zaś spodeńki buchaste przy biodrach, a dalej obcisłe, w których jedna nogawiczka była barwy pątlika, druga w podłużne pasy. I z bogatym kordzikiem przy boku, z uśmiechniętą i jasną jak zorza, twarzą, wyglądała tak ślicznie, że oczu nie można było od niej oderwać.
— Boga mi! — mówił rozweselony Maćko. — Alibo cudne jakoweś paniątko, alibo kwiatuszek, czy co!
Poczem zwrócił się do drugiego pachołka i zapytał:
— A ten tu?... pewnikiem też jaki odmieniec?
— A wzdy to Sieciechówna — odrzekła Jagienka. — Nieskładnieby mi było samej między wami, bo jakże? To dlatego wzięłam z sobą Anulkę, że we dwie raźniej, i pomoc jest, i usługa. Jej też nikt nie pozna.
— Masz ci, babo, wesele! Mało było jednej, będą dwie.
— Nie przekomarzajcie się.
— Nie przekomarzam ja się, ale przecie w dzień każdy pozna i ją, i ciebie.
— Ba! a po czem?
— Bo ci kolana k’sobie idą — i jej też.
— Dajcie spokój!...
— Jużci dam, bo mi nie pora, ale czy i Cztan z Wilkiem dadzą, Bóg wie. Wiesz ty, bąku, skąd wracam? Z Brzozowej.
— Na miły Bóg! Co też mówicie?
— Prawdę, jako i to prawda, że Wilkowie będą bronili od Cztana i Bogdańca i Zgorzelic. No! pozwać nieprzyjaciół i pobić się znimi łatwo, ale z nieprzyjaciół stróżów własnego dobra uczynić, to nie byle cap potrafi!
Tu Maćko począł opowiadać o swoich odwiedzinach u Wilków, jak ich sobie zjednał i na hak przywiódł, a ona słuchała z wielkiem zdumieniem, a gdy wreszcie skończył, rzekła:
— Chytrości, to Pan Jezus wam nie poskąpił, i miarkuję, że wszystko tak zawsze będzie, jak chcecie.
Lecz Maćko począł na to kiwać głową, jakby ze smutkiem.
— Ej, dziewczyno! Kiedyby tak wszystko było, jako ja chcę, to tybyś dawno już była gospodynią w Bogdańcu!
Na to Jagienka popatrzyła na niego czas jakiś swemi modremi oczyma, poczem zbliżywszy się, pocałowała go w rękę.
— Czegóż mnie boćkasz? — zapytał stary.
— Nic!... Mówię jeno dobranoc, bo późno, a jutro trzeba nam do dnia ruszyć.
I zabrawszy Sieciechównę, odeszła, a Maćko zaprowadził Czecha do alkierza, gdzie ległszy na żubrzych skórach, zasnęli obaj snem mocnym i krzepiącym.

III.

Jakkolwiek po zniszczeniu, pożodze i rzezi, którą w 1331 r. wyprawili w Sieradzu Krzyżacy, Kazimierz Wielki odbudował zrównane z ziemią miasto — nie było ono jednak zbyt świetne i nie mogło iść w porównanie z innymi grodami królestwa. Ale Jagienka, której życie płynęło dotychczas między Zgorzelicami a Krześnią, nie posiadała się ze zdumienia i podziwu na widok murów, wież, ratusza, a zwłaszcza kościołów, o których drewniany krześnieński nie dawał najmniejszego pojęcia. W pierwszej chwili straciła tak dalece zwykłą rezolutność, że nie śmiała mówić głośno i tylko szeptem wypytywała Maćka o te wszystkie cuda, od których olśniewały jej oczy, gdy zaś stary rycerz upewniał ją, że Sieradzowi tak do Krakowa, jako zwyczajnej głowni do słońca, uszom nie chciała wierzyć, albowiem wydawało się jej prostem niepodobieństwem, aby mógł istnieć drugi, równie wspaniały gród na świecie.
W klasztorze przyjął ich ten sam zgrzybiały przeor, który pamiętał jeszcze z dziecinnych lat rzeź krzyżacką i który poprzednio przyjmował Zbyszka. Wiadomości o opacie sprawiły im smutek i kłopot. Mieszkał on długo w klasztorze, ale przed dwoma tygodniami wyjechał do swego przyjaciela, biskupa płockiego. Chorzał ciągle. Za dnia, zrana bywał przytomny, ale wieczorami tracił głowę, zrywał się, kazał sobie nakładać pancerz i pozywał na bitwę księcia Jana z Raciborza. Klerykowie waganci musieli go siłą trzymać w łożu, co nie przychodziło bez wielkich trudności, a nawet i niebezpieczeństwa. Przed dwoma dopiero tygodniami oprzytomniał całkiem, i pomimo że osłabł jeszcze bardziej, kazał się zaraz wieźć do Płocka.
— Mówił, że nikomu tak nie ufa, jako biskupowi płockiemu (kończył przeor), i że z jego rąk chce przyjąć Sakramenta, a przytem i testament u niego zostawić. Przeciwiliśmy się tej podróży, jakeśmy mogli, bo był mdły bardzo, i baliśmy się, że i mili żyw nie ujedzie. Ale przeciwić mu się nie łatwo, więc szpylmany wymościli wóz i powieźli go, daj Boże szczęśliwie.
— Gdyby on był zmarł gdzie blizko Sieradza, to bylibyście przecie słyszeli — rzekł na to Maćko.
— Bylibyśmy słyszeli — odparł staruszek: — to też tak myślim, że nie zamarł i że przynajmniej do Łęczycy ostatniej pary nie puścił, ale co się dalej mogło przygodzić, nie wiemy. — Jeśli pojedziecie za nim, to się po drodze dowiecie.
Maćko zatroskał się temi wiadomościami i udał się na naradę do Jagienki, która już przez Czecha dowiedziała się, dokąd opat wyjechał.
— Co robić? — zapytał jej — i co z sobą uczynisz.
— Pojedziecie do Płocka, a ja z wami — odrzekła krótko.
— Do Płocka! — zawtórowała jej cienkim głosikiem Sieciechówna.
— Patrzcie, jako to się rządzą! Tak ci odrazu do Płocka, jak sierpem rzucić?
— A jakoże mi samej z Sieciechówną wracać? Miałabym z wami dalej nie jechać, to lepiej było wcale nie wyjeżdżać. Zali nie myślicie, że tamci się gorzej jeszcze rozsierdzili i zawzięli?
— Wilkowie cię przed Cztanem obronią.
— Boję ja się tak samo Wilkowej obrony, jak Cztanowej napaści, a to też widzę, że wy się przeciwicie, byle się przeciwić, ale nie szczerze.
Maćko rzeczywiście nie sprzeciwiał się szczerze. Owszem, wolał, by Jagienka z nim jechała, niż żeby miała wracać, więc usłyszawszy jej słowa, uśmiechnął się i rzekł:
— Spódnicy się wyzbyła, to jej się rozumu zachciewa.
— Rozum nie gdzieindziej, jeno tylko w głowie.
— Ale mnie z drogi przez Płock.
— Mówił Czech, że nie z drogi, a do Malborka to i bliżej.
— To jużeście z Czechem uradzali?
— A pewnie, i powiedział jeszcze tak: jeśli (powiada) młody pan popadł w jakowe złe terminy w Malborku, to przez księżnę Aleksandrę płocką siła możnaby wskórać, bo ona rodzona królewska, i prócz tego będąc osobliwszą przyjaciółką Krzyżakom, wielkie ma między nimi zachowanie.
— Prawda, jak mi Bóg miły! — zawołał Maćko. — Wszyscy o tem wiedzą i gdyby chciała dać list do mistrza, przezpieczniebyśmy jeździli po wszystkich ziemiach krzyżackich. Miłują ci oni ją, bo i ona ich miłuje... Dobra to rada i nie głupi chłop — ten Czech!
— Jeszcze i jak! — zawołała z zapałem Sieciechówna, wznosząc ku górze niebieskie oczki.
Maćko zaś zwrócił się nagle ku niej:
— A ty tu czego?
Więc dziewczyna zmieszała się okrutnie, i opuściwszy długie rzęsy, zapłoniła się jak róża.
Jednakże widział Maćko, że nie ma innej rady, tylko trzeba obie dziewczyny dalej z sobą brać, że zaś i w duszy miał na to ochotę, więc nazajutrz, pożegnawszy staruszka przeora, ruszyli w dalszą podróż. Z przyczyny tajania śniegów i wezbranych wód jechali z większym trudem, niż poprzednio. Po drodze dopytywali o opata i trafili na wiele dworów, plebanii, a gdzie ich nie było, to nawet i karczem, w których zatrzymywali się na noclegi. Łatwo było iść w jego tropy, bo rozdzielał hojne jałmużny, zakupował msze, dawał na dzwony, wspomagał podupadłe kościoły, więc niejeden dziadyga, chodzący „po pytaniu“, niejeden klecha, ba, nawet i niejeden pleban, wspominali go z wdzięcznością. Mówiono ogólnie, że „jechał jakoby anioł“ — i modlono się za jego zdrowie, chociaż tu i owdzie dały się słyszeć obawy, że bliżej mu już do wiekuistego zbawienia, niż do doczesnego zdrowia. W niektórych miejscach popasał, dla zbytnej słabości, po dwa i trzy dni. Maćkowi wydawało się też prawdopodobnem, że go dogonią.
Jednakże pomylił się w rachubie, gdyż zatrzymały ich wezbrane wody Neru i Bzury. Nie dojechawszy do Łęczycy, przez dni cztery byli zmuszeni zamieszkać w pustej karczmie, z której gospodarz wyniósł się widocznie z obawy powodzi. Droga, wiodąca od karczmy ku miastu, jakkolwiek wymoszczona pniami drzew, pogrążyła się i zaklęsła na znacznej przestrzeni w błotnistą topiel. Pachołek Maćków, Wit, rodem z tych stron, słyszał coś wprawdzie o przejściu lasami, ale nie chciał się podjąć przewodnictwa, albowiem wiedział również, że w błotach łęczyckich miały swoje pielesze siły nieczyste, a mianowicie możny Boruta, który rad naprowadzał ludzi na bezdenne mokradła, a następnie tylko za cenę duszy ratował. Sama karczma miała także złą sławę, i jakkolwiek w owych czasach podróżni wozili z sobą żywność, zaczem nie obawiali się i głodu, przecie pobyt w takiem miejscu nabawiał nawet starego Maćka niepokoju.
Nocami słyszano harce na dachu gospody, a czasem pukało coś i we drzwi. Jagienka i Sieciechówna, śpiące w alkierzu, tuż koło wielkiej izby, słyszały też w ciemnościach jakoby szelest drobnych stóp po polepie, a nawet i po ścianach. Nie przerażało to ich zbytnio, albowiem obie były przywykły w Zgorzelicach do skrzatów, które to stary Zych nakazywał swego czasu karmić i które, wedle powszechnego w tych czasach mniemania, byle im kto nie żałował okruszyn, nie bywały złośliwe. Lecz pewnej nocy rozległ się w pobliskich gąszczach głuchy i złowrogi ryk, a nazajutrz odkryto ślady ogromnych racic na błocie. Mógł to być żubr, albo tur, lecz Wit utrzymywał, że i Boruta, choć nosi postać ludzką, a nawet szlachecką, ma zamiast stóp racice, buty zaś, w których się pokazuje między ludźmi, zdejmuje dla oszczędności na błotach. Maćko, usłyszawszy, że można go sobie przejednać napitkiem, namyślał się przez cały dzień, czyby nie było grzechem uczynić sobie złego ducha przyjacielem, i radził się nawet w tym względzie Jagienki.
— Powiesiłbym na noc na płocie wołową mecherę pełną wina, albo miodu — rzekł — i jeśliby go w nocy co wypiło, tobyśmy przynajmniej wiedzieli, że krąży.
— Byle mocy niebieskich przez to nie obrazić — odrzekła dziewczyna: — bo nam błogosławieństwo potrzebne, abyśmy Zbyszkowi szczęśliwie poratowanie dać mogli.
— Toż i ja tego się boję, ale tak myślę, że co miód, to przecie nie dusza. Duszy nie dam, a co tam dla mocy niebieskich jedna mechera miodu znaczy.
Poczem zniżył głos i dodał:
— Że ślachcic ślachcica, choćby największego zawalidrogę, poczęstuje, to zwykła rzecz, a ludzie gadają, że on ci ślachcic.
— Kto? — zapytała Jagienka.
— Nie chcę nieczystego imienia wspominać.
Jednakże tegoż wieczora zawiesił Maćko na płocie własnemi rękoma duży wołowy pęcherz, w jakich pospolicie wożono napitki — i nazajutrz okazało się, że pęcherz został do dna wypity.
Wprawdzie Czech, gdy o tem opowiadano, uśmiechał się jakoś dziwnie, ale nikt na to nie uważał, Maćko zaś rad był w duszy, albowiem spodziewał się, że gdy przyjdzie przeprawiać się przez błota, nie zajdą przytem jakieś niespodziane przeszkody i wypadki:
— Chybaby nieprawdę powiadali, że zna jakowąś cześć — mówił sobie.
Przedewszystkiem należało jednakże zbadać, czy nie ma przejścia przez lasy. Mogło to być, albowiem tam, gdzie grunt utrwalon był przez korzenie drzew i zarośli, ziemia nie rozmiękała łatwo od dżdżów. Wszelako Wit, który jako miejscowy mógł najlepiej spełnić tę czynność, na samą o niej wzmiankę, począł krzyczeć: „Zabijcie panie, nie pójdę!“ Próżno mu tłómaczono, że w dzień siły nieczyste nie mają władzy. Maćko chciał sam iść, ale skończyło się na tem, że Hlawa, który był pachołek zuchwały i rad wobec ludzi, a zwłaszcza wobec dziewcząt, puszył odwagą, wziął za pas topór, w rękę kosztur i poszedł.
Poszedł do dnia i spodziewano się, że koło południa wróci, a gdy go nie było widać, poczęto się niepokoić. Próżno czeladź nasłuchiwała od strony lasu i po południu. Wit machał tylko ręką: „Nie wróci, albo jeśli wróci, to gorze nam, bo Bóg wie, czy nie z wilczą mordą, na wilkołaka przemienion!“ Słysząc to, bali się wszyscy; sam Maćko był nie swój, Jagienka czyniła, zwracając się ku borowi, znaki krzyża, Anulka zaś Sieciechówna, próżno szukała co chwila na swych ubranych w spodeńki kolanach fartucha, i nie znajdując nic, czemby mogła oczy przysłonić, przysłaniała je palcami, które wnet stawały się mokre od łez, jedna za drugą kapiących.
Jednakże w porze wieczornego udoju, właśnie gdy słońce miało zachodzić, Czech wrócił — i nie sam, jeno z jakąś ludzką postacią, którą pędził przed sobą na powrozie. Wypadli zaraz wszyscy ku niemu z okrzykami i radością, ale umilkli na widok owej postaci, która była mała, kosołapa, zarosła, czarna i przybrana w skóry wilcze.
— W Imię Ojca i Syna, cóżeś to za bezerę sprowadził? — zawołał, ochłonąwszy Maćko.
— A co mi tam — odrzekł giermek: — powiada; że człowiek i smolarz, ale czy prawda — nie wiem.
— Oj nie człowiek, to nie człowiek! — ozwał się Wit.
Lecz Maćko nakazał mu milczenie, zaczem jął bacznie przypatrywać się schwytanemu i nagle rzekł:
— Przeżegnaj się! duchem mi się tu przeżegnaj!...
— Pochwalony Jezus Chrystus! — zawołał jeniec i przeżegnawszy się co prędzej, odetchnął głęboko, spojrzał z większą ufnością na zgromadzonych i powtórzył:
— Pochwalony Jezus Chrystus! — bom ja też nie wiedział, czylim w krześciańskich, czy w djabelskich rękach. O Jezu!...
— Nie bój się. Między chrześciany jesteś, którzy radzi mszy świętej słuchają. Cożeś zacz?
— Smolarz, panie, budnik. Jest nas siedmiu w budach z babami i dziećmi.
— Jakoż daleko ztąd?
— O dziesięć stajań niespełna.
— Którędyż do miasta chadzacie?
— Mamy swoją drogę za Czarcim wądołem.
— Za czarcim? Przeżegnaj-no się jeszcze raz!
— W Imię Ojca i Syna i Ducha Świętego, amen.
To dobrze. A wóz tą drogą przejdzie?
— Teraz grzązko wszędy, chociaż tam nie tak jak na gościńcu, bo wądołem wiater dmie i błoto suszy. Jeno do Bud bieda, ale i do Bud znający bór pomału przeprowadzi.
— Za skojca przeprowadzisz? ba! niechby za dwa!
Smolarz podjął się chętnie, wyprosiwszy jeszcze pół bochenka chleba, bo w lesie, chociaż głodem nie przymierali, ale chleba zdawna nie widzieli. Ułożono, że wyjadą nazajutrz rano, gdyż pod wieczór było „niedobrze“. O Borucie mówił smolarz, że okrutnie czasem „burzy“ w boru, ale prostactwu krzywdy nie czyni, i zazdrosnym będąc o księstwo Łęczyckie, innych djabłów po chróstach gania. Źle tylko spotkać się z nim w nocy, zwłaszcza, gdy człek napiły. W dzień i po trzeźwemu, nie ma przyczyny bać się.
— A wszelakoś się bał? — rzekł Maćko.
— Bo mnie ten rycerz niespodzianie chwycili z mocą taką, że myślałem, iże nie człowiek.
Więc Jagienka poczęła się śmiać, że to oni wszyscy smolarza poczytali za coś „paskudnego“, a smolarz ich. Śmiała się z nią razem i Anula Sieciechówna, aż Maćko rzekł:
— Jeszcze ci ślepia nie obeschły po płakaniu za Hlawą, a teraz się już szczerzysz?
Więc Czech spojrzał na jej różaną twarz, i widząc, że rzęsy ma jeszcze mokre, zapytał:
— Po mnieście płakali?
— Ej, nie! — odrzekła dziewczyna: — jeno się bałam i tyla.
— Przecieście szlachcianka, a szlachciance wstyd. Pani wasza nie tak bojąca. Cóż się wam tu mogło złego przygodzić, w dzień i pomiędzy ludźmi?
— Mnie nic, ale wam.
— A powiadacie przecie, że nie po mnieście płakali?
— Bo nie po was.
— A zaś czemu?
— Ze strachu.
— A teraz się nie boicie?
— Nie.
— A zaś czemu?
— Boście wrócili.
Na to Czech spojrzał na nią z wdzięcznością, uśmiechnął się i rzekł:
— Ba, takim sposobem możnaby do jutra gadać. Okrutnieście chytrzy.
— Nie śmiejcie się ze mnie — odpowiedziała zcicha Sieciechówna.
Jakoż można ją było prędzej o wszystko inne, jak o chytrość posądzić, i Hlawa, który sam był pachołek przebiegły, rozumiał to dobrze. Rozumiał również, że dziewczyna lgnie do niego z każdym dniem więcej. Sam on miłował Jagienkę, ale tak, jako poddany miłuje córkę króla, więc z pokorą i czcią największą, a bez żadnej nadziei. Tymczasem podróż zbliżała go z Sieciechówną. W czasie pochodów, stary Maćko jechał zwykle w pierwszą parę z Jagienką, a on z Anulą, że zaś chłop był, jak tur, a krew miał, jak ukrop, więc gdy w czasie drogi spoglądał na jej jasne oczki, na płowe kosmyki włosów, które nie chciały trzymać się pod pątlikiem, na całą postać smukłą a urodziwą, a zwłaszcza na cudne, jakby utoczone nogi, obejmujące wronego podjezdka, to ciarki przechodziły go od stóp do głowy. Nie mógł też się wstrzymać od coraz częstszego i coraz bardziej łakomego spoglądania na te wszystkie doskonałości i mimowoli myślał, że gdyby djabeł zmienił się w takiego pachołka, to łatwo zdołałby go przywieść na pokuszenie. A był to przytem słodki, jak miód pacholiczek, zarazem tak posłuszny, że tylko w oczy patrzył i wesoły, jak wróbel na dachu. Czasem dziwne myśli przychodziły Czechowi do głowy, i raz, gdy przyzostali z Anulą nieco w tyle, przy jucznych koniach, zwrócił się nagle do niej i rzekł:
— Wiecie? tak tu wedle was jadę, jako wilk wedle jagnięcia.
A jej aż białe ząbki rozbłysły wraz od szczerego śmiechu.
— Chcielibyście mnie zjeść? — zapytała.
— Ba! z kosteczkami!
I spojrzał na nią takim wzrokiem, że spłonęła pod nim, poczem zapadło między nimi milczenie, i tylko serca biły im mocno, jemu z żądzy, jej z jakiejś słodkiej odurzającej bojaźni.
Lecz początkowo żądza przemagała w Czechu całkiem nad tkliwością, i mówiąc, iż patrzy na Anulkę, jak wilk na jagnię, mówił prawdę. Dopiero tego wieczora, w którym ujrzał te mokre od łez policzki i rzęsy, zmiękło w nim serce. Wydała mu się dobra i jakaś blizka i jakaś swoja, że zaś i sam miał naturę uczciwą, a zarazem rycerską, nietylko więc nie wzbił się w pychę i nie zhardział na widok tych słodkich łez, ale stał się nieśmielszy i więcej na nią uważając. Opuściła go dawna niefrasobliwość w mowie, i choć jeszcze trochę dworował przy wieczerzy z bojaźliwości dziewczyny, ale już inaczej, a przytem służył jej tak, jak rycerz i giermek obowiązany był służyć szlachciance. Stary Maćko, pomimo, iż głównie myślał o jutrzejszej przeprawie i o dalszej podróży, spostrzegł to jednak, ale pochwalił go tylko za górne obyczaje, których, jak mówił, musiał przy Zbyszku, na dworze Mazowieckim nabrać.
Poczem zwróciwszy się do Jagienki, dodał:
— Hej! Zbyszko!... Ten ci się choć i u króla znajdzie!
Ale po owej służbie przy wieczerzy, gdy przyszło rozchodzić się na noc, Hlawa, po ucałowaniu ręki Jagienki, podniósł z kolei do ust i dłoń Sieciechówny, przyczem rzekł:
— Wy się nietylko o mnie nie bójcie, ale i przy mnie niczego się nie bójcie, bo ja was nikomu nie dam.
Poczem mężczyźni pokładli się w przodowej izbie, zaś Jagienka z Anulą w alkierzu, na jednym, ale szerokim i dobrze wymoszczonym tapczanie. Obie nie mogły jakoś prędko zasnąć, a zwłaszcza Sieciechówna kręciła się co chwila na drylichowem gieźle, więc po niejakim czasie Jagienka przysunęła do niej głowę i poczęła szeptać:
— Anula?
— A co?
— Bo... mi się tak zdaje, że ty okrutnie nawidzisz tego Czecha... Jakoże?
Ale pytanie pozostało bez odpowiedzi, więc Jagienka znów poczęła szeptać:
— Przecie ja to rozumiem... Powiadaj...
Sieciechówna nie odpowiedziała i teraz, tylko przywarła ustami do policzka swej pani i poczęła ją raz po razu całować.
A biednej Jagience również raz po razu westchnienia jęły podnosić pierś dziewczęcą.
— Oj, rozumiem, rozumiem! — szepnęła tak cicho, że Anula zaledwie mogła ułowić uchem jej słowa.

IV.

Nazajutrz po nocy mglistej, miękkiej, przyszedł dzień wietrzny, chwilami jasny, chwilami z powodu chmur, które, gnane wiatrem, cwałowały stadami po niebie — posępny. Maćko kazał poruszyć tabór równo z brzaskiem. Smolarz, który podjął się przewodniczyć do Bud, twierdził, że konie wszędy przejdą, ale wozy miejscami trzeba będzie rozbierać i przenosić je częściowo, również jak i łuby z odzieżą i zapasami żywności. Nie mogło to przyjść bez wysiłku i mitręgi, ale hartowni i przywykli do trudu ludzie woleli trud największy, niż gnuśny wypoczynek w pustej karczmie, z ochotą więc ruszyli w drogę. Nawet i bojaźliwy Wit ośmielony słowy i obecnością smolarza, nie okazywał przestrachu.

Zaraz za karczmą weszli w wysokopienny, niepodszyty bór, w którym przy zręcznem prowadzeniu koni, można się było, nawet nie rozbierając wozów, między chojarami wykręcić. Wicher chwilami ustawał, chwilami zrywał się mocą niesłychaną, uderzał jakby olbrzymiemi skrzydłami konary gonnych sosen, przeginał je, wykręcał, wywijał niemi, niby śmigami wiatraka, łamał; bór giął się pod tem rozpętanem tchnieniem, i nawet w przerwach między jednem a drugiem uderzeniem nie przestawał huczeć i grzmieć, jakby z gniewu na ową napaść i przemoc. Kiedy niekiedy chmury przesłaniały całkiem blask dzienny: siekło dżdżem pomieszanym ze śnieżnemi krupami i czyniło się tak ciemno. jakby nastawała wieczorna pomroka. Wit tracił wówczas znowu ducha i wołał, iż to „złe zawzięło się i przeszkadza,“ ale nikt go nie słuchał, nawet trwożliwa Anula nie brała do serca jego słów, zwłaszcza, że Czech był tak blizko, iż mogła strzemieniem trącić o jego strzemię, patrzał zaś przed się tak zuchwale, jakby samego djabła chciał wyzwać na rękę.
Za borem wysokopiennym zaczynał się podszyty, a potem gąszcz, przez który nie można było przejechać. Tu musieli rozebrać wozy, ale uczynili to sprawnie i w mgnieniu oka. Koła, dyszle i przodki ponieśli krzepcy pachołkowie na barkach, a także toboły i żywności. Było takiej złej drogi trzy stajania, jednakże zaledwie pod wieczór stanęli w Budach, gdzie smolarze przyjęli ich gościnnie i zapewnili, że Czarcim wądołem, a ściślej biorąc wzdłuż niego, można było dostać się do miasta. Ludzie ci, zżyci z puszczą, rzadko widywali chleb i mąkę, ale nie przymierali głodem, gdyż wszelkich wędlin, a zwłaszcza wędzonych piskorzów, od których roiły się wszystkie błota, mieli w bród. Częstowali też niemi hojnie, wyciągając wzamian łakome ręce po placki. Były między nimi niewiasty i dzieci, wszystko czarne od smolistego dymu, a był także i jeden stary chłop, przeszło stuletni, który pamiętał rzeź Łęczycy, dokonaną w 1331 roku, i zupełne zburzenie miasta przez Krzyżaków. Maćko, Czech i dwie dziewczyny, jakkolwiek słyszeli takie samo niemal opowiadanie przeora w Sieradzu, słuchali ciekawie i tego dziada, który siedząc przy ognisku i grzebiąc w niem, zdawał się odgrzebywać zarazem straszne wspomnienia swej młodości. Tak! w Łęczycy równie jak w Sieradzu, nie oszczędzono nawet kościołów i księży, a krew starców, niewiast i dzieci spłynęła po nożach zdobywców. Krzyżacy, wiecznie Krzyżacy! Myśli Maćka i Jagienki ulatywały ustawicznie ku Zbyszkowi, który przebywał właśnie jakoby w paszczy wilczej, wśród wrażego plemienia, nie znającego ni litości, ni praw gościnnych. W Sieciechównie mdlało także serce, nie była bowiem pewna, czy w gonitwie za opatem nie przyjdzie im aż między tych okrutnych ludzi zjechać.
Lecz stary począł następnie opowiadać o bitwie pod Płowcami, która zakończyła najazd krzyżacki, a w której on brał udział z cepem żelaznym w ręku, jako pachołek w piechocie, wystawionej przez gminę kmiecą. W tej to bitwie wyginął przecie cały niemal ród Gradów, więc Maćko znał dobrze wszelkie jej szczegóły, a jednak słuchał i teraz, jak nowiny, opowiadania o strasznym pogromie Niemców, gdy jak łan pod wichrem położyli się pod mieczami rycerstwa polskiego i króla Łokietka potęgą.
— Ha! Jużci pamiętam, — mówił dziad. — Naszli tę ziemię, popalili grody i zamki. Ba! dzieci w kolebkach rzezali, ale im przyszło na czarny koniec. Hej godna ci była bitwa. Ano! co przymknę oczy, to ono pole widzę.
I przymknął oczy i umilkł, zlekka tylko węgle w watrze poruszył, póki Jagienka nie mogąc się dalszego opowiadania doczekać, nie spytała:
— Jakoż to było?
— Jakoż to było? — powtórzył dziad. — Pole pamiętam, jakobym tera patrzył: były chróśniaki i w prawo młaka i szmat rżyska, jakoby poletko niewielgie. Ale po bitwie nie było widać ni chróśniaków, ni młaki ni rżyska, jeno żelaziwo wszędy, miecze, topory, dzidy i zbroje piękne, jedna na drugiej, jakoby kto całą świętą ziemię niemi przykrył... Nigdy ja tyle pobitego narodu na kupie nie widział i tyla krwi ludzkiej płynącej...
Pokrzepiło się znowu tem wspomnieniem Maćkowe serce, więc rzekł:
— Prawda! Pan Jezus miłosierny! Ogarnęli oni wówczas to królestwo, jako pożoga albo zaraza. Nietylko Sieradz i Łęczycę, ale i wiele innych miast napsowali. I co? Jest nasz naród okrutnie żywięcy i moc w sobie też ma niespożytą. Choć ta i chycisz go, krzyżacki psubracie, za grzdykę, zdławić go nie podolisz, jeszcze ci zęby wybije. Bo jeno patrzcie: król Kazimierz i Sieradz i Łęczycę tak zacnie odbudował, że lepsze są, niż były, i zjazdy się w nich po staremu odprawują, a Krzyżaków jak ci sprali pod Płowcami tak tam leżą i gniją. Daj Bóg zawdy taki koniec!
Stary chłop, słysząc te słowa, począł z początku kiwać głową, na znak przytakiwania, lecz w końcu rzekł:
— Ponoś nie leżą i nie gniją. Kazał król nam piechocie po bitwie rowy kopać i chłopy też przyszli z okolicy pomagać w robocie, aże łopaty warczyły. Poukładaliśmy potem Krzyżaków w rowach i przysypali na porządek, aby się z nich jakoweś choróbska nie wylęgły, ale oni tam nie ostali.
— Jakto nie ostali? Cóż im się przygodziło?
— Ja tam tego nie widział, jeno rzekę, jako ludzie potem prawili. Nastała po bitwie wieja sroga, która trwała bez dwanaście niedziel, ale tylko nocami. W dzień słonko świeciło, jako się patrzy, a w nocy wiatr bez mała włosów ze łba nie zdzierał. To ci djabły całemi chmarami kotłowały się we wichurze, każden z widłami, i co którny nadleciał, to siup widłami w ziemię i Krzyżaka se wydobył, a potem do piekła poniósł. Słyszeli we Płowcach ludziska harmider taki, jakby psi stadami wyli, ale tego nie mogli wyrozumieć, czy to Krzyżacy wyli ze strachu a zaś żałości, czyli też djabły z wesela. Było tego, póki księża rowów nie poświęcili i póki ziemia na nowy rok nie zamarzła tak, że i widły nie brały.
Tu umilkł, a po chwili dodał:
— Ale daj Bóg, panie rycerzu, taki koniec, jakoście mówili, bo chociaż ja tego nie dożyjem, ale tacy pachołeczkowie, jako ci dwaj, dożyją i nie będą tego widzieli, — na co oczy moje patrzyły.
To rzekłszy, począł przyglądać się to Jagience, to Sieciechównie i dziwić się ich cudnym twarzom i głową kręcić.
— Nikiej mak we zbożu — rzekł; — takich ja jeszcze nie widział.
W podobny sposób przegwarzyli część nocy, potem pokładali się spać w budach na mchach miękkich jak puch, ciepłemi skórami pokrytych, a gdy sen mocny pokrzepił ich członki, ruszyli nazajutrz dobrze już za widna dalej. Droga wzdłuż wądołu nie była wprawdzie zbyt łatwa, ale też i nie trudna, tak, że jeszcze przed zachodem słońca ujrzeli zamek łęczycki. Miasto było nanowo z popiołów wzniesione, w części z czerwonej cegły, a nawet i z kamienia. Mury miało wysokie, wieżami bronne, kościoły jeszcze od sieradzkich wspanialsze. U Dominikanów łatwo zasięgnęli wieści o opacie. Był, mówił, że mu lepiej, radował się nadzieją, że całkiem ozdrowieje, i przed kilku dniami wyruszył w dalszą drogę. Maćkowi nie chodziło już zbytnio o doścignięcie go w drodze, gdyż postanowił już wieźć obie dziewki aż do Płocka, gdzie i tak byłby je opat zawiózł, ale że mu pilno było do Zbyszka, więc zakłopotał się srodze inną nowiną: że już po opatowym wyjeździe rzeki tak wezbrały, iż całkiem nie można było jechać dalej. Dominikanie, widząc rycerza ze znacznym pocztem, który, jak mówił, do księcia Ziemowita jechał, przyjęli i podejmowali ich gościnnie, a nawet opatrzyli Maćka na drogę drewnianą, oliwną tabliczką, na której wypisana była po łacinie modlitwa do anioła Rafała, patrona podróżnych.

Przez dwa tygodnie trwał przymusowy pobyt w Łęczycy, przyczem jeden z giermków zamkowego starosty odkrył, że pachołkowie przejezdnego rycerza byli dziewczynami, i z miejsca zakochał się na umór w Jagience. Czech chciał go zaraz pozywać na udeptaną ziemię, ale że stało się to w wigilią wyjazdu, więc Maćko odradził mu ten postępek.
Gdy wyruszyli w dalszą ku Płockowi drogę, wiatr osuszył nieco gościńce, bo jakkolwiek przychodziły dżdże częste, ale jak zwykle wiosną trwały krótko. Były też ciepłe i duże, albowiem wiosna nastąpiła zupełna. Na polach świeciły w brózdach jasne pasy wody, od zagonów dolatywał z powiewem mocny zapach mokrej ziemi. Bagna pokryły się kaszeńcem, w lasach zakwitły przylaszczki — i piegże podnosiły między gałęziami świegot radosny. W serca podróżnych wstąpiła też nowa ochota i nadzieja, zwłaszcza, że jechało im się dobrze, i że po szesnastu dniach podróży stanęli u bram Płocka.
Ale przyjechali w nocy, gdy bramy grodu były już zamknięte, więc musieli nocować u tkacza za murami. Dziewczyny, poszedłszy spać późno, pospały się po trudach i niewygodach długiej podróży kamiennym snem. Maćko, którego żaden trud nie mógł obalić, nie chciał ich budzić, ale sam równo z otwarciem bram poszedł do miasta, łatwo odnalazł katedrę i dom biskupi, w którym pierwszą nowiną, którą usłyszał, była wiadomość, że opat zmarł przed tygodniem.
Zmarł przed tygodniem, ale wedle ówczesnego zwyczaju odprawiano mszę przy trumnie i stypy żałobne od dni sześciu, pogrzeb zaś miał nastąpić dziś dopiero, a po nim wspominki i stypa ostatnia ku uczczeniu pamięci zmarłego.
Maćko, od wielkiego frasunku, nawet się nie rozglądał po mieście, które zresztą znał nieco z tych czasów, gdy jeździł z listem księżny Aleksandry do Mistrza — tylko wracał coprędzej do domu tkacza za morami i po drodze mówił do siebie:
— Ha, zmarło mu się i wieczny odpoczynek! Nie masz na to rady we świecie, ale co ja teraz z temi dziewkami zrobię?
I począł się nad tem zastanawiać czyby je lepiej u księżny Aleksandry zostawić, czy też u księżny Anny-Danuty, czy też może do Spychowa wieźć. Bo nieraz przychodziło mu do głowy w czasie tej podróży, że gdyby się pokazało, że Danuśka nie żyje, to nie wadziłoby, by Jagienka była blisko Zbyszka. Nie wątpił, że Zbyszko długo będzie tamtej, nad wszystkie inne umiłowanej, żałował i długo po niej płakał, ale nie wątpił też, że taka dziewczyna, tuż pod bokiem, zrobi swoje. Pamiętał, jak chłopaka, chociaż serce rwało mu się hen za bory i lasy na Mazowsze, cięgoty jednak brały przy Jagience. Z tych powodów i wierząc przytem głęboko, że Danuśka przepadła, myślał nieraz, by na wypadek śmierci opata nigdzie nie odsyłać Jagienki. Ale że był nieco łapczywy na ziemskie dobro, więc chodziło mu i o majętność po opacie. Opat gniewał się wprawdzie na nich i zapowiadał, że nic im nie zostawi, ale nuż ogarnęła go skrucha przed śmiercią? Że zapisał coś Jagience, to było pewne, bo nieraz odzywał się z tem w Zgorzelicach, więc przez Jagienkę mogłoby to i tak nie minąć Zbyszka. Chwilami brała też Maćka ochota zostać w Płocku, dowiedzieć się, jak i co, zająć się tą sprawą, ale wnet pokonywał w sobie takie myśli. „Ja tu będę — myślał — o majętność zabiegał, a mój chłop może tam do mnie z jakowego krzyżackiego podziemia ręce wyciąga i ratunku ode mnie czeka." Była wprawdzie jedna rada: zostawić Jagienkę pod opieką księżny i biskupa z prośbą, aby jej nie dali skrzywdzić, jeżeli jej opat co zostawił. Ale rada ta nie całkiem podobała się Maćkowi „Dziewczyna ma i tak — mówił sobie — wiano zacne, jeśli zaś i po opacie odziedziczy, weźmie ją który Mazur, jak Bóg na niebie, a ona też długo nie wytrzyma, bo to jeszcze nieboszczyk Zych powiedział, że już wtedy jako po węglach chodziła." I zląkł się tej myśli stary rycerz, gdyż pomyślał, że w takim razie i Danusia i Jagienka mogłyby Zbyszka ominąć, tego zaś nie chciał za nic na świecie.
— Którą mu Bóg przeznaczył, tę niech ma, ale jedną musi mieć.
Postanowił też w końcu przedewszystkiem ratować Zbyszka, a Jagienkę, jeśli trzeba będzie się z nią rozstać, albo w Spychowie, albo u księżny Danuty, nie zaś tu w Płocku, gdzie dwór był nierównie świetniejszy i pięknych rycerzy na nim niemało.
Obarczon temi myślami, szedł wartkim krokiem ku domowi tkacza, aby Jagience opatową śmierć oznajmić, w duchu zaś obiecywał sobie, że jej tego od razu nie powie, gdyż niespodziana a zła wieść łatwoby dech w dziewce zaprzeć mogła. Przybywszy do domu, zastał już obie ubrane, nawet przystrojone i wesołe, jak gajówki, więc siadłszy na zydlu, zawołał na tkackich czeladników, by mu misę grzanego piwa przynieśli, poczem nachmurzywszy surowe i bez tego oblicze, rzekł:
— Słyszysz, jako w mieście dzwonią? Zgadnijże, dlaczego dzwonią, boć przecie nie niedziela, a jutrznię przespałaś. Chciałabyś widzieć opata?
— Pewnie, żebym chciała — rzekła Jagienka.
— No, to tak go zobaczysz, jak króla Ćwieka.
— Zaśby pojechał gdzie dalej?
— Już-ci, że pojechał. A to nie słyszysz, że dzwonią?
— Pomer? — zawołała Jagienka.
— Zmów wieczny odpoczynek.
Więc natychmiast uklękły obie z Sieciechówną i poczęły mówić wieczny odpoczynek dźwięcznymi, jak dzwonek, głosami. Poczem łzy ciurkiem jęły płynąć po twarzy Jagienki, bo bardzo kochała opata, który choć zapalczywy z ludźmi, krzywdy nie wyrządzał nikomu, a dobro obu rękoma czynił, ją zaś, która była jego chrzestniczką, miłował jak córkę rodzoną.
Maćko, wspomniawszy, że to był jego i Zbyszków krewny, wzruszył się także i nieco zapłakał, a dopiero, gdy im część boleści łzami spłynęła, zabrał Czecha i obie dziewczyny na pogrzeb do kościoła.
Pogrzeb był wspaniały. — Prowadził kondukt sam biskup Jakób z Kurdwanowa, byli wszyscy księża i wszyscy mnisi, w Płocku konwenty mający, bito we wszystkie dzwony, mówiono mowy, których nikt prócz duchownych nie rozumiał, bo je mówiono po łacinie, poczem wrócili duchowni i świeccy na ucztę obfitą do biskupa.
Poszedł na nią Maćko, wziąwszy ze sobą dwóch pacholików, gdyż jako krewny zmarłego i znajomy biskupa miał wszelkie prawo. Biskup też przyjął go, jako krewnego nieboszczyka chętliwie i z odznaczeniem, lecz zaraz przy przywitaniu rzekł mu:
— Są tu jakoweś bory dla was Gradów z Bogdańca zapisane, ale co ostaje, a na klasztory i na opactwo nie idzie, oto ma być krześniaczki jego, niejakiej Jagienki ze Zgorzelic.
Maćko, który się niewiele spodziewał, rad był i z borów, biskup zaś nie zauważył, że jeden z pacholików starego rycerza podniósł na wzmiankę o Jagience ze Zgorzelic zroszone, jak chabry, oczy w górę i rzekł:
— Bóg mu zapłać, — ale wolałabym, by żył.
Więc Maćko zwrócił się i rzekł rozgniewany.
— Cichaj, bo wstydu sobie narobisz.
Lecz nagle urwał, w oczach błysnęło mu zdumienie, poczem twarz uczyniła mu się sroga i wilcza, gdyż opodal od siebie, obok drzwi, przez które wchodziła właśnie księżna Aleksandra, ujrzał zgiętego w dworskiej układnej postawie Kunona Lichtensteina, tego samego, przez którego omal nie zginął Zbyszko w Krakowie.
Jagienka w życiu nie widziała takiego Maćka: oblicze miał skurczone, jak paszcza złego psa, z pod wąsów błysnęły mu zęby, w jednej chwili okręcił na sobie pas i ruszył ku znienawidzonemu Krzyżakowi.
Lecz w pół drogi zatrzymał się i począł wodzić szeroką dłonią po włosach. Przypomniał sobie w porę, że Lichtenstein może być na dworze płockim tylko albo gościem, albo, co prawdopodobniej, posłem, i że, gdyby chciał, nie pytając o nic, bić w niego, postąpiłby właśnie tak samo jak Zbyszko na drodze z Tyńca.
Więc mając więcej rozumu i doświadczenia od Zbyszka, pohamował się, odkręcił napowrót pas, wypogodził oblicze, poczekał, a następnie, gdy księżna po przywitaniu się z Lichtensteinem poczęła rozmawiać z księdzem Jakóbem z Kurdwanowa, zbliżył się do niej i skłoniwszy się głęboko, przypomniał jej, co zacz jest i że za swą dobrodziejkę ją poczytuje z przyczyny owego listu, którym go swego czasu opatrzyła.
Księżna zaledwie pamiętała jego twarz, ale przypomniała sobie z łatwością i list i całą sprawę. Było jej także wiadomem to, co stało się na sąsiednim dworze mazowieckim: słyszała o Jurandzie, o uwięzieniu jego córki, o małżeństwie Zbyszka i o śmiertelnym jego pojedynku z Rotgierem. Wszystko to zaciekawiło ją niezmiernie, tak, jak jakaś opowieść rycerska lub jedna z takich pieśni, jakie wygłaszali u Niemców minstrele, a na Mazowszu rybałci. Krzyżacy nie byli jej wprawdzie tak nienawistni, jak żonie Janusza, Annie Danucie, zwłaszcza, że chcąc ją sobie zjednać, przesadzali się dla niej w hołdach, pochlebstwach i obsypywali ją hojnie darami; lecz w tym razie serce jej było po stronie kochanków. Gotowa była im pomódz — i przytem cieszyło ją, iż ma przed sobą człowieka, który mógł jej najdokładniej przebieg zdarzeń opowiedzieć.
Maćko zaś, który przedtem już postanowił uzyskać jakimkolwiek sposobem opiekę i protekcyę wpływowej księżny, widząc, z jakiem słucha zajęciem, chętnie prawił jej o nieszczęsnych losach Zbyszka i Danuśki i prawie do łez ją wzruszył, a to tem bardziej, że sam niedolę bratanka, lepiej niż ktokolwiek odczuwał i z całej duszy nad nią ubolewał.
— Nic rzewliwszego w życiu nie słyszałam — rzekła wreszcie księżna, a największa żałość chwyta mnie wskroś tej przyczyny, że on już tę dzieweczkę zaślubił, już ci była jego, a żadnej szczęśliwości nie zaznał. Wszelako — wiecie-li na pewno, że nie zaznał?
— Mój, mocny Boże! — odparł Maćko — żeby choć był zaznał, ale on ją zaślubił, obłożnie chorym będąc, wieczorem, a o świtaniu już ją wzięli!
— I myślicie, że Krzyżacy? Bo u nas powiadali o zbójach, którzy Krzyżaków zwiedli, inną dziewkę im oddając. Mówili też o Jurandowem pisaniu...
— To już nie ludzkie sądy rozstrzygnęły, jeno Boski. Wielki to był, prawią, rycerz ten Rotgier, który najtęższych zwyciężał, a przecie z ręki dzieciucha poległ.
— No, taki to dzieciuch — rzekła, uśmiechając się, księżna — co mu przezpieczniej w drogę nie włazić. Krzywda jest — prawda! I słusznie się krzywdujecie, a jednako z tamtych czterech trzech już nie żywie, a ten stary, który ostał, ledwie także, jako słyszałam, wydarł się śmierci.
— A Danuśka? a Jurand? — odrzekł Maćko — gdzież oni są? Bóg też wie, czy i ze Zbyszkiem co złego się nie stało, któren do Malborka pojechał.
— Wiem, ale Krzyżacy nie tak prawi psubraci, jako myślicie. W Malborku przy boku mistrza i jego brata Ulryka, który jest człowiek rycerski, nic się złego bratankowi waszemu stać nie mogło, który przecie miał pewnikiem i listy od księcia Janusza. Chyba, że tam jakiego rycerza pozwał i poległ, bo w Malborku, siła zawsze najsławniejszych rycerzy ze wszystkich stron świata przebywa.
— Ej, nie bardzo już się tam tego boję — rzekł stary rycerz. — Byle go do podziemia nie zamknęli, byle zdradą nie ubili, i byle jakoweś żelaziwo miał w garści — to nie bardzo się boję. Raz tylko znalazł się od niego tęższy, któren go w szrankach rozciągnął, a to właśnie książę mazowiecki, Henryk, ten, co był tu biskupem i co się w gładkiej Ryngalle rozmiłował. Ale Zbyszko zgoła był wówczas pacholęciem. Przytem jednego byłby on tylko, jako amen w pacierzu pozwał, tego, któremu i ja ślubowałem, a któren tu jest.
To rzekłszy, pokazał oczyma na Lichtensteina, — który z wojewodą płockim rozmawiał.
Lecz księżna zmarszczyła brwi i rzekła surowym, oschłym głosem, którym zawsze mówiła, gdy gniew poczynał ją chwytać:
— Ślubowaliście mu, czy nie ślubowali, a to pamiętajcie, że on u nas w gościnie; kto naszym gościem chce być, powinien obyczajności przestrzegać.
— Wiem miłościwa pani — odrzekł Maćko. — Toćżem już okręcił pas i do niegom szedł, alem się pohamował, pomyślawszy, że może posłuje.
— Bo i posłuje. A człek jest między swymi znaczny, na którego radach sam mistrz polega i nie byle czego mu odmówi. Bóg to może zdarzył, że go w Malborku podczas bytności waszego bratanka nie było, ile że Lichtenstein, choć z zacnego rodu idzie, powiadają zawziętym i mściwym. Poznał-że was?
— Nie bardzo mógł poznać, bo mię mało widział. Na drodze tynieckiej byliśmy w hełmach, a potem raz tylko byłem u niego w Zbyszkowej sprawie, ale wieczorem, gdyż było pilno. Uważałem też teraz, że patrzył na mnie, ale widać jeno dlatego, że przydłużej z miłościwą panią rozmawiam, gdyż potem oczy całkiem spokojnie w inną stronę obrócił. Zbyszka toby był poznał — ale mnie zabaczył, a o mojem ślubowaniu może i nie słyszał, mając o lepszych do myślenia.
— Jakto o lepszych?
— Bo jemu pono ślubowali i Zawisza z Garbowa, i Powała z Taczewa, i Marcin z Wrocimowic, i Paszko Złodziej, i Lis z Targowiska. Każdy z nich, miłościwa pani, i dziesięciu takimby poradził, a cóż dopiero, że ich kupa! Lepiej jemu się było nie rodzić, niżeli jeden takowy miecz mieć nad głową. A ja nietylko mu o ślubowaniu nie wspomnę, ale jeszcze w poufałość się wejść z nim postaram.
— Czemu zaś tak?
A twarz Maćka stała się naraz chytra, do głowy starego lisa podobna.
— Żeby mi jakowe pismo dał, za którem mógłbym przezpiecznie po krajach krzyżackich jeździć i Zbyszkowi w razie potrzeby dać poratowanie.
— Zali to godne czci rycerskiej? — zapytała z uśmiechem księżna.
— Godne — odrzekł stanowczym głosem Maćko. — Gdybym na ten przykład w bitwie z tyłu na niego natarł, a nie zawołał, by się obrócił, jużcibym hańbę na się ściągnął, ale czasu pokoju rozumem na hak nieprzyjaciela przywieźć, tego się żaden prawy rycerz nie zasroma.
— To was poznajomię — odrzekła księżna.
I skinąwszy na Lichtensteina, i poznajomiła z nim Maćka, pomyślawszy, że choćby Lichtenstein poznał go, to i tak nie stałoby się nic wielkiego.
Lecz Lichtenstein nie poznał go, albowiem istotnie na drodze tynieckiej widział go w hełmie, a potem raz tylko jeden z nim rozmawiał, i to wieczorem, gdy Maćko przychodził do niego prosić go o odpuszczenie Zbyszkowi winy.
Skłonił się jednak dość dumnie, dopiero ujrzawszy za rycerzem dwóch cudnych, bogato ubranych pacholików, pomyślał, że nie byle kto takich mieć może, i twarz rozjaśniła mu się nieco, jakkolwiek nie przestał wydymać dumnie ust, co czynił zawsze, jeśli nie z panującym miał do czynienia.
A księżna rzekła, ukazując Maćka:
— Jedzie ten rycerz do Malborka, i ja sama polecam go łasce Wielkiego Mistrza, ale on posłyszawezy o zachowaniu, jakie w Zakonie macie, pragnąłby i od was mieć pismo.
To rzekłszy, odeszła do biskupa, Lichtenstein zaś utkwił w Maćku swe zimne, stalewe oczy i zapytał:
— Jakiż powód skłania was, panie, do odwiedzenia naszej pobożnej i skromnej stolicy?
— Uczciwy powód i pobożny powód — odrzekł, wznosząc źrenice, Maćko. — Gdybyż było inaczej, nie uręczałaby za mną miłościwa księżna. — Ale prócz ślubów pobożnych, chciałbym też i Mistrza waszego poznać, któren pokój na ziemi czyni, a jest najsławniejszym na świecie rycerzem.
— Za kogo księżna miłościwa, pani wasza i dobrodziejka, uręcza, ten nie będzie narzekał na naszą ubogą gościnność; wszelako co do Mistrza, trudno będziecie go mogli obaczyć, bo przed miesiącem już do Gdańska wyjechał, a ztamtąd miał do Królewca i dalej ku granicy ruszyć, gdyż choć miłośnik pokoju, musi przecie od zdradzieckich Witoldowych zapędów dziedziny zakonnej bronić.
Usłyszawszy to, Maćko zafrasował się tak widocznie, że Lichtenstein, przed którego oczyma nie nie mogło się ukryć, rzekł:
— Widzę, że równą mieliście chęć poznać Wielkiego Mistrza, jak dopełnić ślubów zakonnych.
— Miałem ci ja, miałem! — odrzekł prędko Maćko. — Więc to już wojna z Witoldem o Żmujdź pewna?
— Sam ją rozpoczął, podając wbrew przysięgom pomoc buntownikom.
Nastała chwila milczenia.
— Ha! niech ta Bóg szczęści Zakonowi, jak na to zasługuje! — rzekł wreszcie Maćko. — Nie mogę Mistrza poznać, to choć ślubów dopełnię.
Lecz wbrew tym słowom, sam nie wiedział co ma na razie począć i z uczuciem ogromnego strapienia zadawał sobie w duszy pytanie:
— Gdzie ja mam teraz Zbyszka szukać i gdzie go odnajdę?
Łatwo było można przewidzieć, że jeśli Mistrz opuścił Malborg i udał się na wojnę, to nie ma co szukać w Malborgu i Zbyszka — a w każdym razie trzeba o nim dokładniejszych wiadomości zasięgnąć. Stary Maćko zatroskał się wielce, ale że był człek prędki do rady, postanowił czasu nie tracić i zaraz nazajutrz ruszyć w dalszą drogę. Uzyskanie listu od Lichtensteina, przy poparciu księżny Aleksandry, w której komtur miał nieograniczone zaufanie, przyszło mu łatwo. Otrzymał tedy polecenie do starosty w Brodnicy i do Wielkiego Szpitalnika w Malborgu, za które darował jednak Lichtensteinowi spory srebrny puharek, ozdobnie wykuty we Wrocławiu, taki, jaki rycerze mieli zwyczaj stawiać napełniony winem na noc przy łożu, aby w razie bezsenności mieć pod ręką i lekarstwo na sen i uciechę. Hojność ta Maćkowa zdziwiła nieco Czecha, który wiedział, iż stary rycerz nie był zbyt pochopny do obsypywania darami nikogo, a zwłaszcza Niemców — lecz ów rzekł:
— Uczyniłem tak, bom mu ślubował i potykać się z nim muszę, a nijakby mi było nastawać na gardło człeka, który mi usługę oddał. Nie nasz to obyczaj bić w dobrodzieja...
— Ala zacnego puharka szkoda! — odpowiedział trochę przekornie Czech.
Na to zaś Maćko:
— Nie czynię ja nic bez rozmysłu, nie bój się! Bo jeśli mi Pan Jezus miłosierny pozwoli Niemca powalić, to jużci i puharek odzyszczę i siła innyoh godnych rzeczy wraz z nim zdobędę.
Poczem jęli naradzać się obaj, a z nimi i Jagienka, co czynić dalej. Maćkowi przechodziło przez rozum, aby i ją i Sieciechównę zostawić w Płocku pod opieką księżny Aleksandry, a to z powodu opatowego testamentu, który był złożony u biskapa. Lecz dziewczyna sprzeciwiła się temu całą siłą swej niezłomnej woli. Prawda, że sporzejby było jechać bez nich, bo nie trzebaby na noclegach osobnych izb wyszukiwać, ani też oglądać się na obyczajność, na bezpieczeństwo i różne inne tego rodzaju przyczyny. Ale przecie nie po to wyjechały ze Zgorzelic, by siedzieć w Płocku. Testament, skoro jest u biskupa, to nie przepadnie, a co do nich, gdyby się pokazało, że muszą gdzie po drodze ostać, to lepiejby im było ostać się na opiece u księżny Anny, nie u Aleksandry, bo na tamtym dworze mniej nawidzą Krzyżaków, a więcej miłują Zbyszka. Rzekł wprawdzie na to Maćko, że rozum nie niewieścia rzecz i że nie przystoi dziewce „dowodzić" tak, jakby naprawdę ten rozum miała — nie sprzeciwił się jednak stanowczo, a wkrótce ustąpił całkiem, gdy Jagienka, odciągnąwszy go na bok, poczęła mówić ze łzami w oczach:
— Wiecie!... Bóg patrzy na moje serce, że co rana i co wieczora proszę Go za oną Danuśkę, ba i o Zbyszkową szczęśliwość! Bóg to w niebiesiech wie najlepiej! Ale i Hlawa i wy powiadacie, że już ona zginęła i że żywa z krzyżackich rąk nie wyjdzie — co jeśli tak ma być, to ja...
Tu zawahała się nieco, wezbrane łzy stoczyły się jej zwolna po jagodach i skończyła po cichu:
— To ja chcę być Zbyszka blizko...
Maćka wzruszyły te łzy i słowa, jednak odrzekł:
— Jeśli tamta zginie, Zbyszko z żałości ani na cię spojrzy.
— Ja też nie chcę, by na mnie spoglądał, jeno chcę być przy nim.
— Wiesz przecie, że ja tego samegobym chciał, co i ty, ale on w pierwszym żalu gotów cię jeszcze zwymyślać.
— Niech tam i zwymyśla — odpowiedziała ze smutnym uśmiechem. — Ale tego nie uczyni, bo nie będzie wiedział, że to ja.
— Pozna cię.
— Nie pozna. Wyście także nie poznali. Powiecie mu, że to nie ja, jeno Jaśko, a Jaśko przecie całkiem z gęby do mnie podobny. Powiecie mu, że urósł i tyla, a jemu nawet przez głowę nie przejdzie, by zaś to nie był Jaśko...
Jaśko miał istotnie twarz prawie taką samą a włosy po ostatnich postrzyżynach wyrosły mu znów długie — i nosił je w pątliku, tak, jak inne szlachetne pacholęta i sami rycerze. Z tych przyczyn ustąpił Maćko i poczęli mówić już o drodze. Mieli wyruszyć nazajutrz. Postanowił Maćko puścić się w krzyżackie kraje, dotrzeć do Brodnicy, tam zasięgnąć języka, i gdyby Mistrz był wprew przewidywaniom Lichtensteina jeszcze w Malborgu, to jechać do Malborga, w razie zaś przeciwnym pociągnąć krzyżacką granicą w stronę Spychowa, przepytując po drodze o młodego polskiego rycerza i jego poczet. Stary rycerz spodziewał się nawet, że łacniej się czegoś dowie o Zbyszku w Spychowie lub na dworze księcia Janusza warszawskiego, niż gdzieindziej.
Jakoż nazajutrz wyruszyli. Wiosna już uczyniła się zupełna, więc rozlewy wód, a mianowicie Skrwy i Drwęcy tamowały drogę, tak że dopiero dziesiątego dnia po opuszczeniu Płocka przejechali granicę i znaleźli się w Brodnicy. Miasteczko czyste było i porządne, ale zaraz na wstępie można było poznać twarde rządy niemieckie, albowiem ogromna murowana szubienica[3], wzniesiona za miastem przy drodze do Gorczenicy, ubrana była ciałami wisielców, z których jedno było kobiece. Na strażniczej wieży i na zamku powiewała chorągiew z czerwoną ręką w białem polu. Samego komtura nie zastali jednak podróżni na miejscu, albowiem pociągnął był z częścią załogi i na czele okolicznej szlachty do Malborga. Objaśnienia te dał Maćkowi stary Krzyżak, ślepy na oba oczy, który był niegdyś komturem Brodnicy, później zaś, przywiązawszy się do miejsca i zamku, przeżywał w nim ostatki żywota. Ów, gdy kapelan miejscowy przeczytał mu list Lichtensteina, przyjął Maćka gościnnie, że zaś mieszkając wśród polskiej ludności, umiał wybornie po polsku, przeto łatwo było się z nim rozmówić. Zdarzyło się też, iż przed sześciu tygodniami jeździł do Malborga, dokąd wzywano go, jako doświadczonego rycerza na radę wojenną, wiedział więc co się w stolicy działo. Zapytywany o młodego polskiego rycerza, mówił, że nazwiska nie pomni, ale że słyszał o jakowymś, który naprzód budził podziw tem, że pomimo młodych lat przybył jako rycerz już pasowany, a powtóre potykał się szczęśliwie na turnieju, który wielki Mistrz urządził wedle zwyczaju dla cudzoziemskich gości, przed wyruszeniem na wojenną wyprawę. Powoli przypomniał sobie nawet, iż owego rycerza polubił i wziął w szczególną opiekę mężny i szlachetny choć zapalczywy brat mistrzów, Ulrych von Jungingen, i że dał mu żelazne listy, z którymi młodzian później odjechał podobno w stronę wschodnią. Maćko ucieszył się z tych wiadomości ogromnie, nie miał bowiem najmniejszej wątpliwości, że tym młodym rycerzem był Zbyszko. Wobec tego nie było chwilowo po co jechać do Malborga, bo jakkolwiek Wielki Szpitalnik lub inni pozostali tam urzędnicy zakonni i rycerze mogliby może jeszcze dokładniejszych udzielić wskazówek, jednakowoż żadną miarą nie mogli powiedzieć, gdzie na razie bawi Zbyszko. Zresztą sam Maćko wiedział najlepiej, gdzie go znaleźć, nie trudno bowiem było domyślić się, że krąży koło Szczytna, albo, jeżeli tam Danusi nie znalazł, czyni poszukiwania po dalszych wschodnich zamkach i komturyach.
Nie tracąc więc czasu, ruszyli i oni krzyżackim krajem, ku wschodowi i Szczytnu. Droga szła im sporo, gdyż gęste miasta i miasteczka połączone były gościńcami, które Krzyżacy, a raczej kupcy, w miastach osiedli, w dobrym utrzymywali stanie, prawie niegorszym, niż polskie, które powstały pod opieką gospodarnej i sprężystej króla Kazimierzowej ręki. Przytem pogoda nastała cudna. Noce były gwiaździste, dni jasne, a w porze południowego udoju powiewał ciepły suchy wiatrek, który napełniał czerstwością i zdrowiem piersi ludzkie. Zazieleniły się zboża na polach, łąki pokryły się hojnie kwieciem, a lasy sosnowe poczęły ronić woń żywiczną. Przez całą drogę do Lidzbarka, a ztamtąd do Działdowa i dalej do Niedzborza podróżni nie widzieli ani chmurki na niebie. W Niedzborzu dopiero, w nocy przyszła ulewa z grzmotami, które pierwszy raz tej wiosny słyszano, ale trwała krótko, i nazajutrz rozbłysnął znów poranek przejasny, różowy, złoty i tak świetlisty, że jak okiem sięgnąć wszystko lśniło jednym bisiorem brylantów i pereł, cała zaś kraina zdawała się uśmiechać niebu i radować się z bujnego życia.
W taki to ranek wykręcili z Niedzborza ku Szczytnu. — Granica mazowiecka nie była daleko, i łatwoby im przyszło nawrócić do Spychowa. Była chwila nawet, że Maćko chciał to czynić, ale rozważywszy wszystko, wolał dotrzeć wprost do strasznego Krzyżackiego gniazda, w którym tak ponuro rozstrzygnęła się część Zbyszkowych losów.
Wziąwszy więc chłopa przewodnika, kazał mu prowadzić poczet ku Szczytnu, choć i przewodnik nie był konieczny, albowiem z Niedzborza szedł prosty gościniec, na którym niemieckie mile były białymi kamieniami znaczone.
Przewodnik jechał kilkadziesiąt kroków naprzód, za nim konno Maćko z Jagienką, następnie dość daleko za nimi Czech ze śliczną Sieciechówną, a dalej szły wozy, otoczone przez zbrojnych pachołków. Ranek był wczesny. Różana barwa nie zeszła jeszcze ze wschodniej strony nieba, choć słońce świeciło już, zmieniając na opale krople rosy na drzewach i trawach.
— Nie boisz się jechać do Szczytna? — zapytał Maćko.
— Nie boję się — odrzekła Jagienka. — Pan Bóg nademną, bom sierota.
— Bo tam nijakiej wiary nie dotrzymują. Najgorszy pies był ci wprawdzie ów Danveld, którego Jurand razem z Gotfrydem zgładził... Tak powiadał Czech. Drugi po Danveldzie był Rotgier, który legł od Zbyszkowego topora, ale i ten stary jest okrutnik, dyabłu zaprzedan... Ludzie nic dobrze nie wiedzą, wszelako ja tak myślę, że jeśli Danuśka zginęła, to z jego ręki. Gadają, że spotkała go też jakowaś przygoda — ale księżna powiedziała mi w Płocku, że się wykręcił. Z nim to będziemy mieli w Szczytnie sprawę... Dobrze, że mamy pismo od Lichtensteina, bo jego się podobno gorzej psubraty boją, niż samego mistrza... Że to, prawią, powagę ma okrutną i zachowanie wielkie, a przytem mściwy jest. Najmniejszej krzywdy nie daruje... Bez tego pisma nie jechałby ja tak spokojnie do Szczytna...
— A ów że stary, jako się zowie?
— Zygfryd de Loewe.
— Bóg da, że damy sobie i z nim rady.
— Bóg da!
Tu Maćko roześmiał się i po chwili począł mówić:
— Powiada do mnie księżna w Płocku: „Krzywdujecie się, krzywdujecie, jako baranki na wilków, a tu (powiada) z tych wilków trzech już nie żywie, bo ich niewinne baranki zdusiły." I prawdę rzekłszy, tak to i jest...
— A Danuśka? a jej rodzic?
— To samo powiedziałem księżnie. Ale w duszy rad jestem, iże się pokazuje, jako i nas krzywdzić jest niebezpieczna rzecz. Już-ci wiemy, jak toporzysko chycić w garść i godnie niem machnąć! A co do Danuśki, to prawda. Ja myślę tak samo, jak i Czech, że ich już na świecie nie ma, ale w rzeczy, to nikt dobrze nie wie... Juranda też mi żal, bo i za życia się boleści o dziewczynę najadł i jeżeli zginął, to ciężką śmiercią.
— Co go kto przy mnie wspomni, to zaraz o tatusiu myślę, którego też na świecie nie ma — odpowiedziała Jagienka.
I tak mówiąc, podniosła zwilżone oczy ku górze. Maćko zaś pokiwał głową, i rzekł:
— W Bożym on wiecu i w światłości wiekuistej napewno, bo lepszego od niego człowieka chyba w całem naszem królestwie nie było...
— Oj nie było ci, nie było — westchęła Jagienka.
Lecz dalszą rozmowę przerwał im chłop przewodnik, który powstrzymał nagle źrebca, a następnie zawrócił go, przyleciał pędem do Maćka i zawołał jakimś dziwnym, wylęknionym głosem:
— O dla Boga! Patrzcie no, panie rycerzu, kto to ku nam z pagórka idzie.
— Kto, gdzie? — zapytał Maćko.
— A owdzie! Chyba wielgolud, czy co...
Maćko z Jagienką wstrzymali stępaki, spojrzeli we wskazanym przez przewodnika kierunku i istotnie oczy ich ujrzały na wyniosłości pagórka, na pół, albo i więcej stajania jakowąś postać, której wymiary zdawały się znacznie przenosić zwykłe ludzkie kształty.
— Sprawiedliwie mówi, że chłop jest duży — mruknął Maćko.
Potem zmarszczył się, splunął nagle w bok i rzekł:
— Na psa urok.
— Czemu zaś zaklinacie? — spytała Jagienka.
— Bom wspomniał, jako w taki sam ranek obaczyliśmy ze Zbyszkiem na drodze z Tyńca do Krakowa takiego samego niby wielkoluda. Powiadali wówczas, że to Walgierz Wdały. Ba! pokazało się, że to był pan z Taczewa, ale też nic dobrego z tego nie wypadło. Na psa urok.
— To nie rycerz, bo piechotą idzie — rzekła, wytężywszy wzrok, Jagienka. — I widzę nawet, że broni nie ma, jeno kosztur w lewej ręce dzierży...
— I maca nim przed sobą, jakby była noc — dodał Maćko.
— I ledwie się rusza. Pewnie! ślepy chyba, czy co?
— Ślepy jest, ślepy! jako żywo.
Ruszyli końmi i po niejakim czasie zatrzymali się naprzeciw dziada, który schodząc z pagórka niezmiernie powoli, szukał przed sobą kosturem drogi.
Był to starzec rzeczywiście ogromny, chociaż widziany zblizka, przestał im się wydawać wielkoludem. Sprawdzili też, że był zupełnie ślepy. Zamiast oczu miał dwie czerwone jamy. Brakło mu również prawej dłoni, na miejscu której nosił węzeł uczyniony z brudnej szmaty. Białe włosy spadały mu aż na ramiona, a broda sięgała pasa.
— Nie ma chudzina ni pacholęcia, ni psa, i sam omackiem drogi szuka — ozwała się Jagienka. — Dla Boga, nie możem go przecież bez pomocy ostawić. Nie wiem, czy mnie będzie rozumiał, ale przemówię do niego po naszemu.
To rzekłszy, zeskoczyła żywo ze stąpaka i zatrzymawszy się tuż przed dziadem, poczęta szukać pieniędzy w skórzanej kalecie, wiszącej u jej pasa.
Dziad też, usłyszawszy przed sobą tupot koński i gwar, wyciągnął przed siebie kosztur i podniósł do góry głowę, jak czynią ludzie ślepi.
— Pochwalony Jezus Chrystus! — rzekła dziewczyna. — Rozumiecie, dziadku, po krześcijańsku?
Ów zaś, usłyszawszy, jej słodki, młody głos, drgnął, przez twarz przeleciał mu jakiś dziwny błysk, jakby wzruszenia i rozrzewnienia, nakrył powiekami swe puste jamy oczne i nagle, rzuciwszy kosztur, padł przed nią na kolana, z wyciągniętemi w górę ramionami.
— Wstańcie! I tak was wspomogę. Co wam jest? — spytała ze zdziwieniem Jagienka.
Lecz on nie odpowiadał nic, tylko dwie łzy spłynęły mu po policzkach, a z ust wyszedł podobny do jęku głos:
— Aa! a!
— Na miłosierdzie Boskie! Niemowaście, czy jak?...
— Aa! a!...
To wygłosiwszy, podniósł dłoń: naprzód uczynił nią znak krzyża, potem jął wodzić lewą dłonią wzdłuż ust.
Jagienka nie zrozumiawszy, spojrzała na Maćka, który rzekł:
— Chyba ci coś takiego pokazuje, jakby mu język urzęli.
— Urznęli wam język? — spytała dziewczyna.
A! a! a! — powtórzył kilkakrotnie dziad, kiwając przytem głową.
Poczem wskazał palcami na oczy, następnie wysunął prawe ramię bez dłoni, a lewą wykonał ruch do cięcia podobny.
Teraz zrozumieli go oboje.
— Kto wam to uczynił? — spytała Jagienka.
Dziad zrobił znów kilkakrotnie znak krzyża w powietrzu.

. . . . . . . . . . . . . . . .

— Krzyżacy! — zakrzyknął Maćko.
Starzec opuścił na znak potwierdzenia głowę na piersi.
Nastała chwila milczenia, tylko Maćko i Jagienka spoglądali na się z niepokojem, mieli bowiem przed sobą jawny dowód tego braku miłosierdzia i braku miary w karaniu, jakimi odznaczali się rycerze zakonni.
— Srogie rządy! — rzekł wreszcie Maćko — i ciężko go pokarali, a Bóg wie, czy słusznie. Nie dopytamy się o to. Żeby choć wiedzieć, gdzie go odwieźć, bo to musi być człek z tych okolic. Po naszemu rozumie, gdyż tu prosty naród taki jest, jako i na Mazowszu.
— Rozumiecie przecie, co mówimy? — spytała Jagienka.
Dziad potwierdził głową.
— A tutejsiście?
— Nie — odpowiedział na migi starzec.
— Zaś może z Mazowsza?
— Tak.
— Z pod księcia Janusza?
— Tak.
— A ćóżeście u Krzyżaków robili?
Starzec nie umiał odpowiedzieć, lecz twarz jego przybrała w jednej chwili wyraz tak niezmiernego bólu, że litościwe serce Jagienki zadrgało tem większem współczuciem, a nawet Maćko, chociaż nie byle co wzruszyć go mogło, rzekł:
— Pewnikiem skrzywdzili go psubraty, może i bez jego winy.
Jagienka zaś wetknęła w dłoń nędzarza kilka drobnych pieniążków.
— Słuchajcie — rzekła. — Nie opuścim was. Pojedziecie z nami na Mazowsze i w każdej wsi będziemy was pytać, czy nie wasza. Może się jako dogadamy. Wstańcie jeno teraz, boć my przecie nie święci.
Lecz on nie wstał, owszem pochylił się i objął jej nogi, jakby się w opiekę oddając i dziękując, przyczem jednak pewne zdziwienie, a nawet jakby zawód mignęły mu na obliczu. Być może, iż miarkując z głosu, sądził, iż stoi przed dziewczyną, tymczasem dłoń jego trafiła na jałowicze skórznie, jakie w podróży nosili rycerze i giermkowie.
Ona zaś rzekła:
— Tak i będzie. Przyjdą wnet nasze wozy, to sobie odpoczniecie i pożywicie się. Ale na Mazowsze nie odrazu pojedziecie, bo przedtem trzeba nam do Szczytna.
Na to słowo starzec zerwał się na równe nogi. Zgroza i zdumienie odbiły mu się na twarzy. Roztworzył ramiona, jakby chcąc zagrodzić drogę, a z ust poczęły mu się wydobywać dzikie i jak gdyby pełne przerażenia dźwięki.
— Co wam! — zawołała przelękniona Jagienka.
Lecz Czech, który już przedtem był z Sieciechówną nadjechał i od pewnego czasu wpatrywał się uporczywie w dziada, zwrócił się nagle do Maćka ze zmienioną twarzą i dziwnym jakimś głosem rzekł:
— Na rany Boskie! Pozwólcie, panie, bym do niego przemówił, bo ani wiecie, kto on może być!...
Poczem, nie pytając o pozwolenie, poskoczył do dziada, położył mu ręce na barkach i jął pytać:
— Ze Szczytna idziecie?
Starzec, jakby uderzony dźwiękiem jego głosu, uspokoił się i skinął głową.
— A nie szukaliście tam dziecka?
Głuchy jęk był jedyną odpowiedzią na to pytanie.
Wówczas Hlawa przybladł nieco, chwilę jeszcze wpatrywał się swym rysim wzrokiem w rysy starca, poczem rzekł zwolna i dobitnie:
— To wyście Jurand ze Spychowa!
— Jurand! — zakrzyknął Maćko.
Lecz Jurand zachwiał się w tej chwili i omdlał. Przebyte męki, brak pożywienia, trudy podróży obaliły go z nóg. Oto dziesiąty już dzień upływał, jak szedł tak omackiem, błądząc i szukając przed sobą kijem drogi, o głodzie, w utrudzeniu i niepewności, dokąd idzie. Nie mogąc pytać o drogę, w dzień kierował się tylko ciepłem promieni słonecznych, noce spędzał w rowach przy gościńcu. Gdy zdarzyło mu się przechodzić przez wieś, osadę, lub gdy spotkał ludzi naprzeciw idących, dłonią i głosem żebrał jałmużny, lecz rzadko kiedy wspomagała go litościwa ręka, powszechnie bowiem brano go za zbrodniarza, którego dosięgła pomsta prawa i sprawiedliwości. Od dwóch dni żywił się korą drzewną i liśćmi i już był zwątpił, czy trafi kiedykolwiek na Mazowsze — aż tu nagle otoczyły go litościwe swojackie serca i swojskie głosy, z których jeden przypomniał mu słodki głos córki — a gdy w końcu wymieniono jeszcze i jego imię, przebrała się wreszcie miara wzruszeń, serce ścisnęło mu się w piersi, myśli zakręciły się wichrem w głowie, byłby zwalił się twarzą w proch gościńca, gdyby nie powstrzymały go krzepkie ramiona Czecha.
Maćko zeskoczył z konia, poczem obaj wzięli go, ponieśli ku taborkowi, a następnie ułożyli na wymoszczonym sianem wozie. Tam Jagienka z Sieciechówną, ocuciwszy go, nakarmiły i napoiły winem, przyczem Jagienka, widząc, że nie może utrzymać kubku, sama podawała mu napój. Zaraz potem chwycił go nieprzeparty kamienny sen, z którego dopiero na trzeci dzień miał się rozbudzić.
Oni zaś złożyli tymczasem prędką i doraźną naradę.
— Krótko rzekę — ozwała się Jagienka. — Nie do Szczytna teraz jechać, ale do Spychowa, by go w przezpiecznem miejscu między swoimi, we wszelakim starunku zostawić.
— Obacz, jak się to rządzisz! — odpowiedział Maćko. — Do Spychowa trzeba go odesłać, ale niekoniecznie mamy wszyscy jechać, bo z nim może jeden wóz pójść.
— Nie rządzę ja się, jeno tak mniemam, że siła możemy się od niego i o Zbyszku i o Danuśce dowiedzieć.
— A po jakiemu będziesz z nim gadać, kiedy języka nie ma?
— A któż jak nie on pokazał wam, że nie ma? Widzicie, że i bez gadania dowiedzieliśmy się wszystkiego, czego nam było trzeba, a cóż dopiero, gdy się do jego pokazowania głową i rękoma wezwyczaim! Spytacie go na ten przykład, czy wracał Zbyszko z Malborga do Szczytna, to jużci albo skinie głową, albo zaprzeczy. I to samo o innych rzeczach.
— Prawda jest! — zawołał Czech.
— Nie sprzeczam się i ja też, że prawda — rzekł Maćko — i sam takową myśl miałem, jeno u mnie pierwsza rozwaga, a gęba potem.
To rzekłszy, kazał zawrócić taborkowi ku mazowieckiej granicy. W czasie drogi Jagienka raz po raz podjeżdżała do wozu, na którym leżał Jurand, bojąc się, aby nie zamarł we śnie.
— Nie poznałem go — mówił Maćko — ale i nie dziwota. Chłop był jak tur. Powiadali o nim Mazurowie, że on jeden między nimi mógłby się był z samym Zawiszą potykać — a teraz iście kościotrup.
— Chodziły słuchy — rzekł Czech — ze go mękami zmorzyli, ale niektóry i wierzyć nie chciał, by zaś chrześcianie tak mieli postąpić z pasowanym rycerzem, który też świętego Jerzego ma za patrona.
— Bóg dał, że go Zbyszko choć w części pomścił. No, ale patrzcie, jakowa jest między nami a nimi różnica. Prawda! z czterech psubratów trzech już legło — ale w bitwie legli i nikt żadnemu języka w niewoli nie obrzezał, ani też oczu nie wyłuskiwał.
— Bóg ich pokarze — rzekła Jagienka.
Lecz Maćko zwrócił się do Czecha:
— A tyś jak go uznał?
— Zrazum go też nie uznał, chociażem go później, panie, od was widział. Ale mi coś tam chodziło po głowie, i im więcej mu się przypatrywałem, tem więcej chodziło. Ba! brody nie miał, ni białych włosów, możny był pan a potężny: jakoże go było w takim dziadzie uznać. Ale gdy panienka rzekła, że jedziem do Szczytna, a on wyć począł, zaraz mi się oczy otwarły.
Maćko zamyślił się.
— Ze Spychowa trzebaby go księciu zawieźć, który przecie takiej krzywdy, znacznemu człowiekowi wyrządzonej, płazem puścić nie może.
— Wyprą się, panie: porwali mu zdradą dziecko i wyparli się, a o panu ze Spychowa powiedzą, że w bitwie i język i rękę i oczy utracił.
— Słusznie — rzekł. — Toć-że oni i samego księcia swego czasu porwali. Nie może on z nimi wojować, bo nie podoła, chybaby mu nasz król pomógł. Gadają ludzie i gadają o wielkiej wojnie, a tu ani małej nie ma.
— Jest z księciem Witoldem.
— Chwalić Boga, że choć ten ich za nic ma... Hej! Kniaź Witold, to mi kniaź! A chytrością go też nie zmogą, bo on jeden chytrzejszy, niż oni wszyscy razem. Bywało przycisną go psiejuchy tak, że zguba nad nim, jako miecz nad głową, a on się jako wąż wyśliznie i zaraz ich ukąsi... Strzeż go się, gdy cię bije, ale bardziej się strzeż, gdy cię głaszcze.
— Takiż on jest ze wszystkimi?
— Nie ze wszystkimi, jeno z Krzyżaki. Z innymi dobry i hojny kniaź!
Tu zamyślił się Maćko, jakby chcąc lepiej sobie Witolda przypomnieć.
— Całkiem to inny człek, niż tutejsi książęta — rzekł wreszcie. — Powinien był Zbyszko do niego się udać, bo i pod nim i przez niego najwięcej można przeciw Krzyżakom wskórać.
Po chwili zaś dodał:
— Kto wie, czy się tam jeszcze obaj nie znajdziem, gdyż tam i pomstę można mieć najsłuszniejszą.
Potem znów mówili o Jurandzie, o jego nieszczęsnym losie i niewypowiedzianych krzywdach, jakich od Krzyżaków doznał, którzy naprzód bez żadnej przyczyny zamordowali mu umiłowaną żonę, a potem zemstą płacąc za zemstę, porwali dziecko i samego umęczyli tak okrutnemi mękami, że i Tatarzy nie umieliby lepszych obmyślić. Maćko i Czech zgrzytali zębami na myśl, że nawet i w wypuszczeniu go na wolność było nowe wyrachowane okrucieństwo. Stary rycerz obiecywał też sobie w duszy, że postara się wywiedzieć dobrze jako to wszystko było, a potem zapłacić z nawiązką.
Na takich rozmowach i myślach schodziła im droga do Spychowa. Po dniu pogodnym nastała noc cicha, gwiaździsta, więc nie zatrzymywali się nigdzie na nocleg, trzykrotnie tylko popasali obficie konie, pociemku jeszcze przejechali granicę i nad ranem stanęli pod wodzą najętego przewodnika na ziemi spychowskiej. Stary Tolima trzymał widocznie tam wszystko żelazną ręką, gdyż zaledwie zapuścili się w las, wyjechało naprzód dwóch zbrojnych pachołków, którzy jednak, widząc że to nie żadne wojsko, lecz nie wielki poczet, nietylko przepuścili ich bez pytania, ale przeprowadzili przez niedostępnedla nieznających miejscowości rozlewiska i moczary.
W gródku przyjęli gości Tolima i ksiądz Kaleb. Wieść, że pan przybył przez zbożnych ludzi odwiezion, błyskawicą rozleciała się między załogą. Dopieroż gdy zobaczyli, jakim wyszedł z rąk krzyżackich — wybuchła taka burza gróźb i wściekłości, że gdyby w podziemiach spychowskich znajdował się jeszcze jaki Krzyżak, żadna moc ludzka nie zdołałaby go wybawić od strasznej śmierci.
Konni „parobje" chcieli i tak zaraz siadać na koń, skoczyć ku granicy, złapać co się da Niemców i głowy ich rzucić pod nogi panu, ale okiełznał tę ich chęć Maćko, który wiedział, że Niemcy siedzą po miasteczkach i gródkach, a wieśniacza ludność tej samej jest krwi, jeno że pod obcą przemocą żyje. Ale ani ów rozgwar, ani okrzyki, ani skrzypienie żórawi studziennych nie zdołały rozbudzić Juranda, którego z wozu przeniesiono na skórze niedźwiedziej do jego izby na łoże. Został przy nim ksiądz Kaleb, przyjaciel od młodych lat i brat mleczny, a tak jak rodzony kochający, który począł błagalną modlitwę, aby Zbawiciel świata wrócił nieszczęsnemu Jurandowi i oczy i język i rękę.
Znużeni drogą podróżni poszli też po spożyciu rannego posiłku na spoczynek. Maćko zbudził się dobrze już z południa, i kazał pachołkowi przywołać do siebie Tolimę.
I wiedząc poprzednio od Czecha, że Jurand przed wyjazdem nakazał wszystkim posłuch dla Zbyszka, i że mu dziedzinę na Spychowie przez usta księdza przekazał, rzekł do starego głosem zwierzchnika:
— Jam jest stryj waszego młodego pana i póki nie wróci, moje tu będą rządy.
Tolima schylił swą siwą głowę, nieco do głowy wilczej podobną, i otoczywszy dłonią ucho zapytał:
— To wyście, panie, szlachetny rycerz z Bogdańca?
— Tak jest — odrzekł Maćko. — Zkąd o mnie wiecie?
— Bo się tu was spodziewał i pytał o was młody pan, Zbyszko.
Usłyszawszy to, Maćko zerwał się na równe nogi i zapominając o swej powadze, zakrzyknął:
— Zbyszko w Spychowie?
— Był, panie; dwa dni temu wyjechał.
— Na miły Bóg! Zkąd przybył i dokąd pojechał?
— Przybył z Malborka, a po drodze był w Szczytnie, dokąd zaś wyjechał, nie powiadał.
— Nie powiadał?
— Może księdzu Kalebowi powiadał.
— Hej, mocny Boże! Tośmy się zminęli! — mówił, uderzając się dłońmi po udach, Maćko.
Tolima zaś otoczył dłonią i drugie ucho.
— Jako powiadacie, panie?
— Gdzie jest ksiądz Kaleb?
— U pana starszego, przy łożu.
— Przyzwijcie go! Albo nie... Sam do niego pójdę.
— Przyzwę go! — rzekł stary.
I wyszedł. Lecz nim przyprowadzi! księdza, weszła Jagienka.
— Chodź tu! Wiesz co jest? Dwa dni temu był tu Zbyszko.
A ona zmieniła się w jednej chwili na twarzy, i nogi przybrane w obcisłe pasiaste nogawiczki, zadrżały pod nią widocznie.
— Był i pojechał? — pytała z bijącem sercem. — Dokąd?
— Dwa dni temu, a dokąd, może ksiądz wie?
— Trzeba nam za nim! — rzekła stanowczym głosem.
Po chwili wszedł ksiądz Kaleb, który, sądząc, że Maćko wzywa go po to, aby zapytać o Juranda, rzekł, uprzedzając pytanie:
— Śpi jeszcze.
— Słyszałem, że Zbyszko tu był? — zawołał Maćko.
— Był. Dwa dni temu wyjechał.
— Dokąd?
— Sam nie wiedział... Szukać... Pojechał ku granicy żmujdzkiej, gdzie teraz wojna.
— Na miły Bóg, powiadajcie, ojcze, co o nim wiecie.
— Wiem tyle, ilem od niego słyszał. Był w Malborgu i możną tam opiekę pozyskał, bo brata mistrzowego, który jest pierwszym między nimi rycerzem. Z jego rozkazania wolno było szukać Zbyszkowi po wszystkich zamkach.
— Juranda i Danuśki?
— Tak, ale Juranda nie szukał, bo mu powiedzieli, że nie żyje.
— Mówcie od początku.
— Zaraz, jeno odetchnę i oprzytomnieję, bo z innego świata wracam.
— Jakto z innego świata?
— Z tego świata, do którego na koniu nie zajedzie, ale na modlitwie zajedzie... i od nóg Pana Chrystusowych, u których prosiłem o zmiłowanie nad Jurandem.
— Cuduście prosili? Macież tę moc? — zapytał z wielką ciekawością Maćko.
— Mocy nijakiej nie mam, ale ją Zbawiciel ma, który jeśli zechce, powróci Jurandowi i oczy, i język, i rękę...
— Byle chciał, to jużci, że potrafi — odrzekł Maćko — wszelako nie o byle coście prosili.
Ksiądz Kaleb nie odpowiedział nic, może nie dosłyszał, gdyż oczy miał jeszcze jakby nieprzytomne, i istotnie widać było, iż się poprzednio całkiem w modlitwie zapamiętał.
Więc zakrył teraz twarz rękoma i czas jakiś siedział w milczeniu. Wreszcie wstrząsnął się, przetarł dłońmi oczy i źrenice, poczem rzekł:
— Teraz pytajcie.
— Jakim sposobem pozyskał sobie Zbyszko wójta Sambińskiego?
— Już on nie jest wójtem Sambińskim.
— Mniejsza z tem... Wy miarkujecie, o co pytam, i prawcie, co wiecie.
— Pozyskał go sobie na turnieju. Ulryk rad się w szrankach potyka, potykał ci się i ze Zbyszkiem, bo było siła gości rycerskich w Malborgu i mistrz gonitwy wyprawił. Pękł Ulrykowi popręg w siodle, i łacno go mógł Zbyszko z konia zbić, ale on, to ujrzawszy, prasnął glewię o ziemię i jeszcze chwiejącego się podtrzymał.
— Hej! A widzisz! — zawołał Maćko, zwracając się do Jagienki. — Za to go Ulryk pokochał.
— Za to go pokochał. Nie chciał już z nim gonić na ostre, ani na tępe kopie, i pokochał go. Zbyszko też powiedział mu swoje utrapienie, a ów, że to o cześć rycerską jest dbający, okrutnym gniewem zapłonął i do brata swego, mistrza, Zbyszka na skargę zaprowadził. Bóg da mu za to zbawienie, bo nie wielu jest między nimi, którzy miłują sprawiedliwość. Mówił Zbyszko, że pan de Lorche wiele mu dopomógł, przez to, iż go tam dla wielkiego rodu i bogactw szanują, a on zasię we wszystkiem za Zbyszkiem świadczył.
— A co ze skargi i z onego świadectwa przyszło?
— Przyszło to, iż wielki mistrz surowo komturowi szczycieńskiemu przykazał, aby wszystkich jeńców i więźniów, jacy są w Szczytnie, duchem do Malborga odesłał, samego Juranda nie wyjmując. Komtur co do Juranda odpisał, iż z ran umarł i tamże przy kościele pogrzebion. Innych jeńców odesłał, między którymi była dziewka niedojda. ale naszej Danusi nie było.
— Wiem od giermka Hlawy — rzekł Maćko — iż Rotger, ten, który od Zbyszka zabit, też na dworze księcia Janusza o takiej dziewce matołce wspominał. Mówił, że ją mieli za Jurandównę, a gdy mu księżna odpowiedziała, że przecie prawą Jurandównę znali i widzieli, jako nie była matołka, rzekł: „Iście prawda, ale myślałem, że ją złe przemieniło."
— To samo napisał komtur mistrzowi: — I że ową dziewkę nie w więzieniu, jeno na opiece mieli, wpoprzód ją zbójom odjąwszy, którzy przysięgali, że to przemieniona Jurandówna.
— I mistrz uwierzył?
— Sam nie wiedział, czyli ma wierzyć, czy nie wierzyć, ale Ulryk jeszcze większym gniewem zapłonął i wymógł na bracie, aby urzędnika zakonnego ze Zbyszkiem do Szczytna posłał, co też się i stało. Przyjechawszy do Szczytna, starego komtura już nie zastali, bo na wojnę z Witoldem ku wschodnim zamkom wyruszył, jeno podwójciego, któremu urzędnik kazał wszystkie sklepy i podziemia otworzyć. Zaczem szukali i szukali, i nic nie znaleźli. Brali też ludzi na spytki. Jeden tam powiedział Zbyszkowi, że od kapelana można się siła dowiedzieć, gdyż kapelan umie kata niemowę wyrozumieć. Ale kata zabrał z sobą stary komtur, a kapelan do Królewca na jakowyś duchowny congressus był wyjechał... Oni się tam często zjeżdżają i skargi na Krzyżaków do Papieża ślą, bo i księżom chudziętom pod nimi ciężko...
— To mi jeno dziwno, że Juranda nie znaleźli! — zauważył Maćko.
— Bo go widać wprzód stary komtur wypuścił. Większa była złość w tem wypuszczeniu, niż żeby mu byli po prostu gardło wzięli. Chciało im się, żeby pocierpiał przed śmiercią tyle, ha! i więcej, niż człowiek jego stanu wytrzymać może. Ślepy, niemowa i bez prawicy — bójcie-że się Boga!.. Ni do domu trafić, ni o drogę albo-li o chleb poprosić... Myśleli, że zamrze gdzie z głodu, albo się w jakowej wodzie utopi... Co mu ostawili? Nic, jeno pamięć kim był i rozeznanie nędzy. A toć przecie męka nad męki!... Może tam gdzie pod kościołem, albo przy drodze siedział, a Zbyszko przejeżdżał i nie poznał go. Może i on słyszał głos Zbyszkowy, a zawołać na niego nie mógł... Hej!... Hej!... Nie mogę od śluz!... Cud Bóg uczynił, iżeście go spotkali, i dla tego mniemam, że i jeszcze większy uczyni, choć Go o niego niegodne i grzeszne wargi moje proszą.
— A cóż Zbyszko więcej powiadał? Dokąd jechał? — zapytał Maćko.
— Powiadał tak: „Wiem, iże była Danuśka w Szczytnie, ale oni ją porwali, i albo zamorzyli, albo wywieźli. Stary de Loewe (powiada) to uczynił, i tak mi dopomóż Bóg, jako wprzód nie spocznę, nim go dostanę."
— Tak-że powiadał? To pewno ku wschodnim komturyom wyjechał, ale tam teraz wojna.
— Wiedział, że wojna, i dla tego do kniazia Witolda pociągnął. Powiadał, iż prędzej przez niego coś przeciw Krzyżakom wskóra, niż przez samego króla.
— Do kniazia Witolda! — zawołał, zrywając się Maćko.
Poczem zwrócił się do Jagienki:
— Widzisz, co to rozum! Nie gadał-żem tego samego? Przepowiedziałem, jako żywo, że przyjdzie nam iść do Witolda...
— Zbyszko miał nadzieją — ozwał się ksiądz Kaleb, iże Witold do Prus wtargnie i tamtejszych zamków będzie dobywał.
— Jeśli mu dadzą czas, to i nie omieszka — odparł Maćko. — No! chwalić Boga, wiemy przynajmniej, gdzie Zbyszka szukać.
— To i trzeba nam zaraz ruszyć! — rzekła Jagienka.
— Cichaj! — zawołał Maćko. — Nie przystoi pachołkom z radami się odzywać.
To rzekłszy, spojrzał na nią znacząco, jakby przypominając jej, że jest pachołkiem, a ona opamiętała się i umilkła.
Zaś Maćko pomyślał chwilę i rzekł:
— Już-ci Zbyszka teraz najdziem, bo pewnie nie gdzieindziej, tylko przy boku kniazia Witolda będzie, ale trzebaby też wiedzieć, czy to on ma jeszcze czego po świecie szukać, prócz tych łbów krzyżackich, które ślubował.
— A jakoże to przeznać? — spytał ksiądz Kaleb.
— Żebym wiedział, że ten ksiądz szczytnieński wrócił już z synodu, tobym go chciał widzieć — odpowiedział Maćko. — Mam listy Lichtensteina i do Szczytna mogę przezpiecznie jechać.
— Nie był ci to żaden synod, jeno congressus — odparł ksiądz Kaleb — i kapelan dawno musiał już wrócić.
— To dobrze. Zdajcie-że resztę na moją głowę. Wezmą ze sobą Hlawę, dwóch pachołków z bojowemi końmi od wypadku — i pojadę.
— A potem ku Zbyszkowi? — zapytała Jagienka.
— A potem ku Zbyszkowi, ale tymczasem ty tu ostaniesz i będziesz czekał, dopóki ze Szczytna nie wrócę. Tak też myślę, że więcej nad trzy, albo cztery dni nie zabawię. Twarde we mnie gnaty i trud mi nie nowina. Przedtem jeno, was, ojcze Kalebie, o pismo do szczytnieńskiego kapelana poproszę. Łacniej mi zawierzy, jeśli mu list wasz pokażę... że to zawsze jest większa między księżmi podufałość.
— Ludzie dobrze o tamtym księdzu mówią — rzekł ksiądz Kaleb. — I jeżeli kto co wie, to on.
I pod wieczór wygotował list, a nazajutrz, nim słońce wzeszło, nie było już starego Maćka w Spychowie.

V.

Jurand rozbudził się z długiego snu w obecności księdza Kaleba, i zapomniawszy we śnie, co się z nim działo, a nie wiedząc, gdzie jest, począł macać łoże i ścianę, przy której łoże stało. Lecz ksiądz Kaleb chwycił go w ramiona i płacząc z rozrzewnienia, począł mówić:
— To ja! Jesteś w Spychowie!... Bracie Jurandzie! Bóg cię doświadczył... aleś między swymi... Zbożni ludzie odwieźli cię... Bracie Jurandzie! Bracie!...
I przycisnąwszy go do piersi, jął całować jego czoło, jego puste oczy i znów cisnąć do piersi i znów całować, a ów z początku był jakoby odurzony i zdawał się nic nie rozumieć, wreszcie jednak jął wodzić lewą dłonią po czole i głowie, jakby chcąc odgadnąć i rozproszyć ciężkie chmury snu i odurzenia.
— Słyszysz-że ty mnie i rozumiesz? — spytał ksiądz Kaleb.
Jurand dał znak głową, że słyszy, poczem dłonią sięgnął po srebrny krucyfiks, który swego czasu zdobył był na pewnym możnym rycerzu niemieckim, zdjął go ze ściany, przycisnął do ust, do piersi i oddał księdzu Kalebowi.
On zaś rzekł:
— Rozumiem cię, bracie! On ci zostaje i jako cię wywiódł z ziemi niewoli, tak ci i wszystko, coś stracił, wrócić może.
Jurand wskazał ręką ku górze, na znak, że wszystko dopiero tam wróconem mu będzie, przyczem załzawiły się znów jego wykapane oczy i ból niezmierny odbił się na jego umęczonej twarzy.
A ksiądz Kaleb, ujrzawszy ów ruch i ową boleść, zrozumiał, że Danuśka już nie żyje, więc klęknął przy łożu i rzekł:
— Wieczny odpoczynek racz jej dać, Panie, a światłość wiekuista niechaj jej świeci, niech odpoczywa w pokoju wiecznym. Amen!
Na to ślepy podniósł się i siadłszy na łożu, począł kręcić głową i machać dłonią, jakby chcąc zaprzeczyć, i powstrzymać księdza Kaleba, lecz nie mogli się porozumieć, gdyż w tej chwili wszedł stary Tolima, a za nim załoga gródka, karbowi — przedniejsi i starsi kmiecie spychowscy, leśnicy i rybacy, albowiem wieść o powrocie pana rozbiegła się już po całym Spychowie. Ci obejmowali mu kolana, całowali ręce i wybuchali płaczem rzewnym na widok tego kaleki i starca, który w niczem nie przypominał dawnego groźnego Juranda, pogromiciela Krzyżaków i zwycięzcy we wszystkich spotkaniach.
Lecz niektórych — tych mianowicie, co chadzali z nim na wyprawy, porywał wicher gniewu, więc oblicza im bladły i stawały się zawzięte. Po chwili poczęli się zbijać w kupy, szeptać, trącać łokciami, popychać, aż wreszcie wysunął się naprzód jeden z załogi gródkowej, a zarazem kowal spychowski, niejaki Sucharz; przystąpił do Juranda, podjął go pod nogi i rzekł:
— Jak was tu przywieźli, panie, zaraz chcieliśmy na Szczytno ruszyć, ale ów rycerz, który was przywiózł, wzbronił. Wy, panie, teraz pozwólcie, bo zaś bez pomsty nie możemy ostać. Niech tak będzie, jako dawniej bywało. Darmoć nas nie hańbili i nie będą... Chodziliśmy do nich za waszych rządów, pójdziemy teraz pod Tolimą, albo i bez niego. Już my Szczytna musimy dobyć i tę sobaczą krew z nich wytoczyć — tak nam dopomóż Bóg!
— Tak nam dopomóż Bóg! — powtórzyło kilkanaście głosów.
— Do Szczytna!
— Krwi nam trzeba!
I wraz płomień ogarnął zapalczywe serca mazurskie. Łby poczęły się marszczyć, oczy błyskać, tu i owdzie ozwało się zgrzytanie zębów. Lecz po chwili głosy i zgrzytania umilkły, a oczy wszystkich wpatrzyły się w Juranda.
Owemu zaś zrazu zakwitły policzki, jakby zagrała w nim dawna zawziętość i dawna bojowa otucha. Podniósł się i znów począł szukać dłonią po ścianie. Ludziom wydało się, że szuka miecza, ale tymczasem palce jego trafiły na krzyż, który ksiądz Kaleb zawiesił był na dawnem miejscu.
Więc zdjął go raz wtóry ze ściany, poczem twarz mu pobladła, zwrócił się ku ludziom, podniósł ku górze puste jamy oczu i wyciągnął przed się krucyfiks.
Nastało milczenie. Na dworze czynił się już wieczór. Przez otwarte okna dochodził świegot ptactwa, które układało się do snu na poddaszach gródka i w lipach, rosnących na dziedzińcu. Ostatnie czerwone promienie słońca padały, przenikając do izby, na wzniesiony w górę krzyż i włosy Juranda.
Kowal Sucharz popatrzał na Juranda, obejrzał się na towarzyszów, popatrzał raz drugi, wreszcie przeżegnał się i wyszedł na palcach z izby. Za nim wyszli równie cicho inni, i dopiero zatrzymawszy się na dziedzińcu, poczęli między sobą szeptać:
— No i cóż?
— Ale pójdziem, czy jak?
— Nie pozwolił!
— Zostawuje zemstę Bogu. Widać, że się i dusza w nim zmieniła.
I tak było rzeczywiście.
Ale tymczasem w izbie u Juranda został tylko ksiądz Kaleb, stary Tolima, a z nimi Jagienka z Sieciechówną, które, ujrzawszy poprzednio całą kupę zbrojnych ludzi, idącą przez dziedziniec, przyszły także zobaczyć, co się dzieje.
Jagienka śmielsza i pewniejsza siebie od Sieciechówny, przystąpiła teraz do Juranda.
— Bóg wam dopomóż, rycerzu Jurandzie! — rzekła. — To my — my, cośmy was tu z Prus przywieźli.
A jemu na dźwięk jej młodego głosu pojaśniała twarz. Widocznie też przypomniał sobie jeszcze dokładniej wszystko, co zaszło na szczytnieńskim gościńcu, bo począł dziękować, kiwając głową i kładąc kilkakrotnie dłoń na sercu. Ona zaś jęła mu opowiadać, jak go spotkali i jak poznał go Czech Hlawa, który jest giermkiem rycerza Zbyszka, i jak wreszcie przywieźli go do Spychowa. Powiedziała też i o sobie, że nosi wraz z towarzyszem miecz i hełm z tarczą za rycerzem Maćkiem z Bogdańca, Zbyszkowym stryjem, który z Bogdańca na poszukiwanie bratanka wyruszył, a teraz do Szczytna pojechał i za trzy, albo cztery dni powróci znów do Spychowa.
Na wzmiankę o Szczytnie Jurand nie wpadł wprawdzie w takie uniesienie, jak pierwszym razem na gościńcu, ale wielki niepokój odbił się na jego twarzy. Jagienka jednak zapewniła go, że rycerz Maćko był równie chytry jak mężny i że nikomu się nie da na hak przywieźć, a prócz tego posiada listy od Lichtensteina, z któremi wszędy bezpiecznie może jechać. Słowa te uspokoiły go znacznie; znać też było, że chciał i o wiele innych rzeczy zapytać, nie mogąc zaś tego uczynić, cierpiał w duszy, co wnet spostrzegłszy, bystra dziewczyna rzekła:
— Jak częściej będziem z sobą gwarzyć, to się wszystkiego dogadamy.
Na to on znów uśmiechnął się, wyciągnął ku niej dłoń, i złożywszy ją omackiem na jej głowie, trzymał przez długą chwilę, jakby ją błogosławiąc.
Wiele jej też istotnie zawdzięczał, ale prócz tego przypadła mu widocznie do serca ta młodość i to jej szczebiotanie, przypominające świegot ptasi.
Jakoż od tej pory, gdy się nie modlił — co prawie po całych dniach czynił — lub gdy nie pogrążon był we śnie, szukał jej koło siebie, a gdy jej nie było, tęsknił do jej głosu i wszelkiemi sposobami starał się dać poznać księdzu Kalebowi i Tolimie, że tego wdzięcznego pachołka chce mieć przy sobie blizko.
Ona zaś przychodziła, gdyż poczciwe jej serce litowało się nad nim szczerze, a prócz tego prędzej jej schodził przy nim czas oczekiwania na Maćka, którego pobyt w Szczytnie przedłużał się jakoś dziwnie.
Miał wrócić za trzy dni, tymczasem upłynął czwarty i piąty. Szóstego pod wieczór, zaniepokojona dziewczyna miała już prosić Tolimy, by wysłał ludzi na zwiady, gdy nagle ze strażniczego dębu dano znać, że jacyś jeźdźcy zbliżają się do Spychowa.
Po chwili zadudniły rzeczywiście kopyta na zwodzonym moście, i na dziedziniec wjechał giermek Hlawa z drugim pocztowym pachołkiem. Jagienka, która już poprzednio zeszła z górnej izby i czekała na podwórzu, podskoczyła ku niemu, nim zdołał zsiąść z konia.
— Gdzie Maćko? — zapytała z bijącem trwogą sercem.
— Pojechał do kniazia Witolda, a wam kazał tu ostać — odpowiedział giermek.

VI.

Jagienka, dowiedziawszy się, iż ma pozostać z rozkazu Maćka w Spychowie, przez chwilę ze zdumienia, żalu i gniewu nie mogła słowa przemówić, patrzała tylko na Czecha szeroko otwartemi oczyma, który rozumiejąc dobrze, jak niemiłą jej przynosi wiadomość, rzekł:
— Chciałbym też wam sprawę zdać z tego, cośmy w Szczytnie słyszeli, bo siła jest nowin, i ważnych.
— A o Zbyszku są?
— Nie, jeno są szczytnieńskie — wiecie......
— Rozumiem! Konie niech pacholik rozkulbaczy, a wy pójdźcie za mną.
I dawszy rozkaz pacholikowi, poprowadziła Czecha z sobą na górę.
— Czemu to nas Maćko opuścił? Dla czego mamy w Spychowie ostawać i dla czegoście wy wrócili? — zapytała jednym tchem.
— Ja wróciłem — odrzekł Hlawa — bo mi rycerz Maćko kazali. Chciało mi się na wojnę, ale rozkaz, to rozkaz. Powiedzieli mi rycerz Maćko tak: „Wrócisz, będziesz panny zgorzelickiej pilnował i odemnie na nowiny czekał. Być może (powiada), że ci przyjdzie ją do Zgorzelic odprowadzić, bo jużci sama nie wróci.
— Na miły Bóg! Cóż się stało? Znalazła się córka Jurandowa? Zali Maćko nie do Zbyszka, tylko po Zbyszka pojechał. Widziałeś ją? Gadałeś z nią? Czemużeś jej nie przywiózł i gdzie ona teraz?
Usłyszawszy ten nawał pytań, skłonił się do kolan dziewczyny i rzekł:
— Niechże to nie będzie gniewno waszej miłości, iże na wszystko razem nie odpowiem, bo nie sposób; jeno będę kolejno na jedno po drugiem odpowiadał, jeśli przeszkody nie znajdę.
— Dobrze! Znalazła się, czy nie?
— Nie, ale wżdy jest wiadomość pewna, że była w Szczytnie i że ją pono gdzieś ku wschodnim zamkom wywieźli.
— A my dla czego mamy siedzieć w Spychowie?
— Ba, a jeżeli się odnajdzie?... To jakoś, widzi wasza miłość... Bo i prawda, że nie byłoby po co...
Jagienka zamilkła, tylko policzki jej zapłonęły. Czech zaś rzekł:
— Myślałem, i jeszcze myślę, że z tych psubrackich pazurów nie wyrwiemy jej żywej, ale wszystko w Boskich rękach. Trzeba mi gadać od początku. Przyjechaliśmy do Szczytna — i dobrze. Rycerz Maćko pokazał podwójciemu pismo Lichtensteina, a podwójci, że to za młodu miecz za nim nosił, pocałował pieczęć w naszych oczach, przyjął nas gościnnie i w niczem nie podejrzewał. Żeby się tak miało co chłopa w pobliżu, możnaby i zamek wziąść, tak nam dufał.
— W widzeniu się z księdzem nie było przeszkód, gadaliśmy przez dwie noce — i dowiedzieliśmy się dziwnych rzeczy, które ksiądz od kata wiedział.
— Kat niemowa.
— Niemowa, ale księdzu umie wszystko na migi powiedzieć, a ów go tak rozumie, jakby żywem słowem do niego gadał. Dziwne to rzeczy i był w tem chyba palec Boży. Ow kat obcinał rękę Jurandowi, wyrywał mu język i wykapywał oczy. On jest taki, że gdy o męża chodzi, przed żadną męką się nie wzdrygnie, a choćby mu kazali człeka zębami rwać — i to uczyni. Ale na żadną dziewkę nie całkiem źrzałą ręki nie podniesie, i na to znów żadne męki nie pomogą. A taki ci jest wskroś z tej przyczyny, że sam niegdyś miał dziewkę jedyną, którą okrutnie miłował i którą mu Krzyżacy...
Tu zaciął się Hlawa i nie wiedział, jak dalej mówić, co widząc, Jagienka rzekła:
— Co mi tam o katówce prawicie!
— Bo jest do rzeczy — odpowiedział Czech. — Gdy nasz młody pan poćwiartował rycerza Rotgiera, tak stary komtur, Zygfryd, mało się nie wściekł. W Szczytnie gadali, że Rotgier to jego syn, ale ksiądz przeczy, chociaż to potwierdził, że nigdy ojciec syna więcej nie miłował. I przez pomstę djabłu duszę zaprzedał, co kat widział! Z zabitym tak gadał, jako ja z wami, a tamten to mu się z trumny śmiał, to zgrzytał, to się czarnym ozorem oblizywał z radości, że mu stary komtur pana Zbyszkową głowę przyobiecał. Ale że pana Zbyszka nie mógł wówczas dostać, więc tymczasem kazał umęczyć Juranda, a potem język jego i rękę do trumny Rotgierowi włożył, który je na surowo źreć począł...
— Straszno słuchać. W imię Ojca i Syna i Ducha Świętego. Amen! — rzekła Jagienka.
I podniósłszy się, dorzuciła szczepek na komin, albowiem wieczór czynił się już zupełny.
— A jakże! — mówił dalej Hlawa. — Nie wiem, jako to będzie na sądzie ostatecznym, bo jużci, co Jurandowe, to musi do Juranda wrócić. Ale to nie ludzki rozum. Kat tedy wszystko to widział. Więc napchawszy strzygę ludzkiem mięsem, poszedł stary komtur Jurandowe dziecko mu przynieść, bo mu tamten widać szepnął, że chciałby krwią niewinną strawę popić... Ale kat, który, jako mówiłem, wszystko uczyni, jeno krzywdy wyrządzonej dziewce przenieść nie może, już przedtem się na schodach zasadził... Mówił ksiądz, że on niespełna rozumu i w rzeczy bydlę, ale to jedno rozumie — i jak trzeba, to w chytrości nikt mu nie wyrówna. Siadł ci tedy na schodach i czekał, aż tu nadchodzi komtur. Usłysząwszy onego dychanie, ujrzał świecące ślepia i zląkł się, bo rozumiał, że dyabeł. A on go pięścią w kark! Myślał, że mu śpik przetrącił tak, że i znaku nie będzie, wszelako nie zabił. Ale komtur omdlał i ze strachu zachorzał, a gdy zaś ozdrowiał, bał się na Jurandównę porywać.
— Ale ją wywiózł.
— Wywiózł ją, a z nią zabrał i kata. Nie wiedział, że to on Jurandówny bronił, myślał, że jakowaś siła niepojęta, zła albo dobra. A w Szczytnie wolał kata nie ostawiać. Bał się jego świadectwa, czy co... Niemowa ci on jest, ale jeżeliby był sąd, to przez księdza mógł powiedzieć, co widział... Więc ksiądz mówił w końcu rycerzowi Maćkowi tak: "Stary Zygfryd nie zgładzi już Jurandówny, bo się boi, a choćby komu innemu kazał, to póki Diederich żyw, nie da jej; tembardziej, że już raz obronił."
— Wiedział zaś ksiądz, dokąd ją powieźli?
— Dobrze nie wiedział, ale słyszał, że coś tam gadali o Ragnecie, który zamek niedaleko litewskiej, czyli też żmujdzkiej granicy leży.
— A cóż na to Maćko?
— Pan Maćko, wysłuchawszy tego, powiedział mi nazajutrz dzień: Jeśli tak, to ją może i znajdziem, a mnie co ducha trzeba do Zbyszka, aby go przez Jurandównę na hak nie przywiedli, tak jak Juranda przywiedli. Niech rzeką mu, że ją oddadzą, byle sam po nią przyjechał, to i przyjedzie, a wówczas dopiero stary Zygfryd pomstę za Rotgiera na nim wywrze, jakiej oko ludzkie nie widziało.
— Prawda jest, prawda! — zawołała z niepokojem Jagienka. — Skoro dla tego tak się spieszył, to i dobrze.
Po chwili zaś dodała, zwracając się do Hlawy:
— W tem jeno pobłądził, że was tu odesłał. Po co nas tu w Spychowie strzedz? Ustrzeże i stary Tolima, a tam Zbyszkowi byście się przydali, boście i mocni i roztropni.
— A kto was, panienko, w razie czego do Zgorzelic odwiezie?
— W razie czego przyjdziecie tu przed nimi. Mają przez kogo innego nowinę przysłać, to prześlą przez was, i — odwieziecie nas do Zgorzelic.
Czech pocałował ją w rękę i zapytał wzruszonym głosem:
— Zaś przez ten czas tu ostaniecie?
— Bóg nad sierotą! Tu ostaniem.
— I nie będzie się wam cniło? Cóż tu będziecie czynić?
— Pana Jesusa prosić, by wrócił Zbyszkowi szczęście, a wszystkich was w zdrowiu uchował.
I to rzekłszy, rozpłakała się serdecznie.
A giermek pochylił się znów do jej kolan.
Tacyście właśnie — rzekł — jako anieli w niebiesiech.

VII.

Ale ona otarła łzy i zabrawszy giermka, poszła z nim do Juranda, aby mu nowiny oznajmić. Zastała go w wielkiej świetlicy z oswojoną wilczycą u nóg, siedzącego z księdzem Kalebem, z Sieciechówną i ze starym Tolimą. Miejscowy klecha, który był zarazem rybałtem, śpiewał im przy lutni pieśń o jakimś dawnym boju Jurandowym, ze „sprośnymi Krzyżaki“, a oni, podparłszy rękoma głowy, słuchali w zadumieniu i smutku. W świetlicy widno było od księżyca. Po dniu prawie już znojnym nastał wieczór cichy, ogromnie ciepły. Okna były otwarte i w blasku miesięcznym widać było krążące po izbie chrabąszcze, które roiły się w rosnących na dziedzińcu lipach. Na kominie tliło się jednakże kilka głowni, przy których pacholik przygrzywał miód, pomieszany z winem krzepiącem i pachniącemi ziołami.
Rybałt, a raczej klecha i sługa księdza Kaleba, zaczynał właśnie nową pieśń: „O szczęśliwem potkaniu“: „Jadzie Jurand, jadzie, koń pod nim cisawy“... gdy weszła Jagienka i rzekła:
— Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus!
— Na wieki wieków! — odpowiedział ksiądz Kaleb.
Jurand siedział na poręczastej ławie z łokciami opartemi na poręczach, usłyszawszy jednak jej głos, zwrócił się zaraz ku niej i jął ją witać swą białą jak śnieg głową.
— Przyjechał Zbyszkowy giermek ze Szczytna — ozwała się dziewczyna i nowiny przywiózł od księdza. Maćko już tu nie wróci, bo do kniazia Witolda pociągnął.
— Jakto nie wróci? — zapytał ojciec Kaleb.
Więc ona poczęła opowiadać wszystko, co od Czecha wiedziała, o Zygfrydzie, jak mścił się za śmierć Rotgera, o Danuśce, jak ją stary komtur chciał Rotgerowi zanieść, aby jej niewinną krew wypił i o tem, jak ją niespodzianie kat obronił. Nie zataiła i tego, że Maćko miał teraz nadzieję, iż we dwóch ze Zbyszkiem Danusię znajdą, odbiją ją i przywiozą do Spychowa, z której to właśnie przyczyny sam prosto do Zbyszka pojechał, a im tu zostać rozkazał.
I głos zadrżał jej w końcu, jakby smutkiem albo żalem, a gdy skończyła, w świetlicy nastała chwila ciszy. Tylko w lipach rosnących na dziedzińcu rozległy się kląskania słowików, które zdawały się zalewać przez otwarte okna całą izbę na podobieństwo dużych i gęstych kropel dżdżu. Oczy wszystkich zwróciły się na Juranda, który z zamkniętymi oczyma i przechyloną w tył głową nie dawał najmniejszego znaku życia.
— Słyszycie? — spytał go wreszcie ksiądz Kaleb.
A on przechylił jeszcze bardziej głowę, podniósł lewe ramię i palcem wskazał niebo.
Blask, księżyca padał mu wprost na twarz, na białe włosy, na wykapane oczy, i było w tej twarzy takie męczeństwo, a zarazem takie jakieś niezmierne zdanie się na wolę Bożą, że wszystkim zdało się, iż widzą tylko duszę z cielesnych pęt wyzwoloną, która rozbratana raz na zawsze z ziemskiem życiem, niczego już w niem nie czeka i nie wygląda.
Więc znów nastało milczenie, i znów słychać było tylko fale głosów słowiczych, zalewających dziedziniec i izbę.
Ale Jagienkę ogarnęła nagle litość ogromna i jakby dziecięca miłość do tego nieszczęsnego starca, zaczem idąc za pierwszym popędem, skoczyła ku niemu i chwyciwszy jego dłoń, poczęła ją całować, a zarazem polewać łzami.
— I ja sierota! — zawołała z głębi wezbranego serca. — Ja nie pachołek żaden, jeno Jagienka ze Zgorzelic. Maćko mnie wziął, by mnie od złych ludzi uchronić, ale teraz ostanę z wami, póki wam Bóg Danusi nie wróci.
— Jurand nie okazał nawet zdziwienia, jakby już wiedział poprzednio, że była dziewczyną, tylko przygarnął i przychylił ją do piersi, ona, całując wciąż jego dłoń, mówiła dalej głosem przerywanym i łkającym:
— Ostanę z wami, a Danuśka wróci... To potem do Zgorzelic pojadę. Bóg nad sierotami... Niemcy i mnie tatusia zabiły, ale wasze kochanie żywie i wróci. Dajże to, Boże Miłościwy, dajże, Matko Najświętsza, litościwa...
A ksiądz Kaleb ukląkł nagle i ozwal się uroczystym głosem:
— Kyrie elejson!
— Chryste elejson! — odpowiedzieli zaraz Czech i Tolima.
Wszyscy poklękali, bo zrozumieli, że to jest litania, jaką odmawiano nie tylko w chwili śmierci, lecz i dla wybawienia ze śmiertelnego niebezpieczeństwa osób blizkich i drogich. Klękła Jagienka, Jurand osunął się z ławy na kolana, i chorem poczęto mówić:
— Kyrie elejson! Chryste elejson!... Ojcze z nieba Boże, zmiłuj się nad nami!... Synu Odkupicielu świata Boże, zmiłuj się nad nami!...
Głosy ludzkie i wołania błagalne: „Zmiłuj się nad nami... mieszały się z kląskaniem słowików.
Lecz nagle chowana wilczyca podniosła się z niedźwiedziej skóry, leżącej przy ławie Juranda, zbliżyła się do otwartego okna, wspięła się na ramę i zadarłszy ku księżycowi swą trójkątną paszczę, poczęła wyć zcicha i żałośnie.

KONIEC CZĘŚCI SZÓSTEJ.






  1. W dawnym języku: miejsce oborane — dziedziniec.
  2. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; to zdanie powinno zaczynać się od nowej linii i akapitu.
  3. Szczątki tej szubienicy dochowały się do r. 1815.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Henryk Sienkiewicz.