Krzyżacy (Sienkiewicz, 1900)/Część piąta/całość

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Henryk Sienkiewicz
Tytuł Krzyżacy
Podtytuł Powieść historyczna
Wydawca B. Milski
Data wyd. 1900
Druk B. Milski
Miejsce wyd. Gdańsk
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
CZĘŚĆ PIĄTA.

I.

Jurand, znalazłszy się na podwórcu zamkowym, nie wiedział zrazu, dokąd iść, gdyż knecht, który go przeprowadził wprzódy przez bramę opuścił go i udał się ku stajniom. Przy blankach stali wprawdzie żołdacy, to pojedyńczo, po kilku razem, ale twarze ich były tak zuchwałe, a spojrzenia tak szydercze, iż łatwo było rycerzowi odgadnąć, że mu drogi nie wskażą, a jeśli na pytanie odpowiedzą, to chyba grubiaństwem lub zniewagą.
Niektórzy śmieli się, pokazując go sobie palcami; inni poczęli nań znów miotać śniegiem, tak samo, jak dnia wczorajszego. Lecz on, spostrzegłszy drzwi większe od innych, nad któremi wykuty był w kamieniu Chrystus na krzyżu, udał się ku nim w mniemaniu, że jeśli komtur i starszyzna znajdują się w innej części zamku lub w innych izbach to go ktoś musi przecie z błędnej drogi nawrócić.
I tak się stało. W chwili, gdy Jurand zbliżył się do owych drzwi, obie ich połowy otworzyły się nagle i stanął przed niemi młodzianek z wygoloną głową, jak klerycy, ale przybrany w suknię świecką, i zapytał:
— Wyście, panie, Jurand ze Spychowa?
— Jam jest.
— Pobożny komtur rozkazał mi prowadzić was. Pójdźcie za mną.
I począł go wieść przez sklepioną wielką sień ku schodom. Przy schodach jednak zatrzymał się, i obrzuciwszy Juranda oczyma, znów spytał:
— Broni zaś nie macie przy sobie żadnej? Kazano mi was obszukać.
Jurand podniósł do góry oba ramiona, tak, aby przewodnik mógł dobrze obejrzeć całą jego postać, i odpowiedział:
— Wczoraj oddałem wszystko.
Wówczas przewodnik zniżył głos i rzekł prawie szeptem:
— Tedy strzeżcie się gniewem wybuchnąć, boście pod mocą i przemocą.
— Aleć i pod wolą Boską — odpowiedział Jurand.
I to rzekłszy, spojrzał uważniej na przewodnika, a spostrzegłszy w jego twarzy coś w rodzaju politowania i współczucia, rzekł:
— Uczciwość patrzy ci z oczu, pachołku. Odpowieszże mi szczerze na to, o co spytam?
— Spieszcie się, panie — rzekł przewodnik.
— Oddadzą dziecko za mnie?
A młodzieniec podniósł brwi ze zdziwieniem:
— To wasze dziecko tu jest?
— Córka.
— Owa panna w wieży przy bramie?
— Tak jest. Przyrzekli ją odesłać, jeśli im się sam oddam.
Przewodnik poruszył ręką na znak, że nic nie wie, ale twarz jego wyrażała niepokój i zwątpienie.
A Jurand spytał jeszcze:
— Prawdali, że strzegą jej Szomberg i Markwardt?
— Nie ma tych braci w zamku. Odbierzcie ją jednak, panie, nim starosta Danveld ozdrowieje.
Usłyszawszy to, Jurand zadrżał, ale nie było już czasu pytać o nic więcej, gdyż doszli do sali na piętrze, w której Jurand miał stanąć przed obliczem starosty szczycieńskiego. Pachołek, otworzywszy drzwi, cofnął się napowrót ku schodom.
Rycerz ze Spychowa wszedł i znalazł się w obszernej komnacie, bardzo ciemnej, gdyż szklane, oprawne w ołów gomółki przepuszczały nie wiele światła, a przytem dzień był zimowy, chmurny. W drugim końca komnaty palił się wprawdzie na wielkim kominie ogień, ale źle wysuszone kłody mało dawały płomienia. Dopiero po niejakim czasie, gdy oczy Juranda oswoiły się ze zmrokiem, dostrzegł w głębi stół i siedzących za nim rycerzy, a dalej za ich plecami całą gromadę zbrojnych giermków i równie zbrojnych knechtów, między którymi błazen zamkowy trzymał na łańcuchu oswojonego niedźwiedzia.
Jurand potykał się niegdyś z Danveldem, poczem widział go dwukrotnie na dworze księcia mazowieckiego jako posła, ale od tych terminów upłynęło kilka lat; poznał go jednak pomimo mroku natychmiast i po otyłości i po twarzy, a wreszcie po tem, że siedział za stołem w pośrodku, w poręczastem krześle, mając rękę ujętą w drewniane łupki, opartą na poręczy. Po prawej jego stronie siedział stary Zygfryd de Loewe z Insburka, nieubłagany wróg polskiego plemienia w ogóle, a Juranda ze Spychowa w szczególności; po lewej młodsi bracia Gotfryd i Rotgier.
Danveld zaprosił ich umyślnie, aby patrzyli na jego tryumf nad groźnym wrogiem, a zarazem nacieszyli się owocami zdrady, którą na współkę uknuli i do której wykonania dopomogli. Siedzieli więc teraz wygodnie, przybrani w miękkie z ciemnego sukna szaty, z lekkimi mieczami przy boku, radośni, pewni siebie, spoglądając na Juranda z pychą i z taką niezmierną pogardą, którą mieli zawsze w sercach dla słabszych i zwyciężonych.
Długi czas trwało milczenie, albowiem pragnęli się nasycić widokiem męża, którego przedtem po prostu się bali, a który teraz stał przed nimi ze spuszczoną na piersi głową, przybrany w zgrzebny wór pokutniczy, z powrozem na szyi na którym wisiała pochwa miecza.
Chcieli też widocznie, by jak największa liczba ludzi widziała jego upokorzenie, gdyż przez boczne drzwi, prowadzące do innych izb, wchodził kto chciał, i sala zapełniła się niemal do połowy zbrojnymi mężami. Wszyscy patrzyli z niezmierną ciekawością na Juranda, rozmawiając głośno i czyniąc nad nim uwagi. On zaś, widząc ich, nabrał właśnie otuchy, albowiem myślał w duszy: „Gdyby Danveld nie chciał dotrzymać tego, co obiecywał, nie wzywałby tylu świadków.“
Tymczasem Danveld skinął ręką i uciszył rozmowy, poczem dał znak jednemu z giermków, ów zaś zbliżył się do Juranda, i chwyciwszy dłonią za powróz, otaczający jego szyję, przyciągnął go o kilka kroków bliżej do stołu.
A Danveld spojrzał z tryumfem po obecnych i rzekł:
— Patrzcie, jak moc Zakonu zwycięża złość i pychę.
— Daj tak Bóg zawsze! — odpowiedzieli obecni.
Nastała znów chwila milczenia, po której Danveld zwrócił się do jeńca:
— Kąsałeś Zakon jako pies zapieniony, przeto Bóg sprawił, że jako pies stoisz przed nami, z powrozem na szyi, wyglądając łaski i zmiłowania.
— Nie równaj mnie z psem, komturze — odrzekł Jurand — bo czci ujmujesz tym, którzy potykali się ze mną i z mojej ręki polegli.
Na te słowa szmer powstał między zbrojnymi Niemcami: nie wiadomo było, czy rozgniewała ich śmiałość odpowiedzi, czy uderzyła jej słuszność.
Lecz komtur nie był rad z takiego obrotu rozmowy, więc rzekł:
— Patrzcie, oto tu jeszcze pluje nam w oczy hardością i pychą!
A Jurand wyciągnął w górę dłonie, jak człowiek, który niebiosa wzywa na świadki, i odrzekł, kiwając głową:
— Bóg widzi, że moja hardość została za bramą tutejszą. Bóg widzi i będzie sądził, czy hańbiąc mój stan rycerski, nie pohańbiliście się i sami. Jedna jest cześć rycerska, którą każdy, kto opasan, szanować winien.
Danveld zmarszczył brwi, ale w tej chwili błazen zamkowy począł brząkać łańcuchem, na którym trzymał niedźwiadka, i wołał:
— Kazanie! kazanie! przyjechał kaznodzieja z Mazowsza! Słuchajcie! Kazanie!...
Poczem zwrócił się do Danvelda:
— Panie! — rzekł — graf Rosenheim, gdy go dzwonnik zawcześnie na kazanie dzwonieniem rozbudził, kazał mu zjeść sznur dzwonnicy od węzła do węzła: ma i ów kaznodzieja powróz na szyi — każcie mu go zjeść, nim kazania dokończy.
I to rzekłszy, począł patrzeć na komtura nieco niespokojnie, nie był bowiem pewien, czy ów roześmieje się, czy każe go za niewczesne odezwanie się wysmagać. Lecz bracia zakonni, gładcy, układni, a nawet pokorni, gdy nie poczuwali się w sile, nie znali natomiast żadnej miary wobec zwyciężonych; więc Danveld nie tylko skinął głową błaznowi na znak, że na urągowisko pozwala, lecz i sam wybuchnął grubijaństwem, tak niesłychanem, że na twarzach kilku młodszych giermków odbiło się zdumienie.
— Nie narzekaj, żeć pohańbiono — rzekł — bo choćbym cię psiarczykiem uczynił, lepszy psiarczyk zakonny, niż wasz rycerz!
A ośmielony błazen począł krzyczeć:
— Przynieś zgrzebło, wyczesz niedźwiedzia, a on ci wzajem kudły łapą wyczesze!
Na to tu i owdzie ozwały się śmiechy, jakiś głos zawołał z poza pleców braci zakonnych:
— Latem będziesz trzcinę na jeziorze kosił!
— I raki na ścierwo łowił! — zawołał inny.
Trzeci zaś dodał:
— A teraz pocznij wrony od wisielców odganiać! Nie zbraknieć tu roboty.
Tak to oni szydzili ze strasznego im niegdyś Juranda. Powoli wesołość ogarnęła zgromadzenie. Niektórzy wyszedłszy z za stołu, poczęli zbliżać się do jeńca, opatrywać go z bliska i mówić: „Toć jest ów dzik ze Spychowa, któremu nasz komtur kły powybijał: pianę pewnie ma w pysku; radby kogo ciął, ale nie może!“ Danveld i inni bracia zakonni, którzy chcieli z początku dać posłuchaniu jakiś uroczysty pozór sądu, widząc, że rzecz obróciła się inaczej, podnosili się także z ław i pomieszali się z tymi, którzy zbliżyli się ku Jurandowi.
Nie był z tego rad stary Zygfryd z Insburka, ale sam komtur mu rzekł: „Rozmarszczcie się, będzie jeszcze większa uciecha!“ I poczęli także oglądać Juranda, gdyż to była sposobność rzadka, albowiem który z rycerzy lub knechtów widział go przedtem tak blisko, ten zwykle zamykał oczy potem na wieki. Więc niektórzy mówili także: „Pleczysty jest, chociaż ma kożuch pod worem; możnaby go grochowinami owinąć i po jarmarkach prowadzać...“ Inni zaś jęli wołać o piwo, aby dzień stał im się jeszcze weselszy.
Jakoż po chwili zadzwoniły kopiaste dzbańce, a ciemna sala napełniła się zapachem spadającej z pod pokryw piany. Rozweselony komtur rzekł: „Tak właśnie dobrze, niech nie myśli, że jego pohańbienie wielka rzecz!“ Więc znowu zbliżali się do niego i trącając go pod brodę konwiami, mówili: „Radbyś pił, mazurski ryju!“ — a niektórzy, ulewając na dłonie, chlustali ma w oczy, on zaś stał między nimi, zahukany, zelżony, aż wreszcie ruszył ku staremu Zygfrydowi, i widocznie czując, że nie wytrzyma już długo, począł krzyczeć tak głośno, aby zagłuszyć gwar, panujący w sali:
— Na mękę Zbawiciela i duszne zbawienie, oddajcie mi dziecko, jakoście obiecali!
I chciał chwycić prawą dłoń starego komtura, ale ów odsunął się szybko i rzekł:
— Zdala, niewolniku, czego chcesz?
— Wypuściłem z jeństwa Bergowa i przyszedłem sam, boście obiecali, że za to oddacie mi dziecko, które się tu znajduje.
— Kto ci obiecywał? — spytał Danveld.
— W sumieniu i wierze, ty komturze!
— Świadków nie znajdziesz, ale za nic świadkowie, gdy chodzi o cześć i słowo.
— Na twoją cześć! Na cześć Zakonu! — zawołał Jurand.
— Tedy córka będzie ci oddana! — odpowiedział Danveld.
Poczem zwrócił się do obcych i rzekł:
— Wszystko, co go tu spotkało — niewinna to igraszka, nie w miarę jego występków i zbrodni. Ale żeśmy przyrzekli wrócić mu córkę, jeśli się stawi i upokorzy przed nami, tedy wiedzcie, że słowo Krzyżaka ma być, jako słowo Boże niewzruszonem i że ową dziewkę, którąśmy rozbójnikom odjęli, darujem teraz wolnością, a po przykładnej pokucie za grzechy przeciw Zakonowi i jemu do dom wrócić dozwolimy.
Zdziwiła niektórych taka mowa, gdyż znając Danvelda i jego dawne do Juranda urazy, nie spodziewali się po nim tej uczciwości. Więc stary Zygfryd, a z nim razem Rotgier i brat Gotfryd, spoglądali na niego, podnosząc ze zdumienia brwi i marszcząc czoła, ów jednakże udał, że tych pytających spojrzeń nie widzi, i rzekł:
— Córkę ci pod strażą odeślem, ty zaś tu ostaniesz, póki straż nasza bezpiecznie nie wróci i póki okupu nie zapłacisz.
Jurand sam był nieco zdumiony, albowiem już był stracił nadzieję, by nawet dla Danusi ofiara jego mogła się na coś przydać, więc spojrzał na Danvelda prawie z wdzięcznością i odpowiedział:
— Bóg ci zapłać, komturze!
— Poznaj rycerzy Chrystusa — rzekł Danveld.
A na to Jurand:
— Jużci z Niego wielkie miłosierdzie! Ale żem też dziecka kęs czasu nie oglądał, pozwólcie mi dziewkę obaczyć i pobłogosławić.
— Ba, i nie inaczej, jak wobec nas wszystkich, aby zaś byli świadkowie naszej wiary i łaski.
To rzekłszy, kazał przybocznemu giermkowi sprowadzić Danusię, sam zaś zbliżył się do von Loewego, Rotgiera i Gotfryda, którzy, otoczywszy go, poczęli szybką i żywą rozmowę.
— Nie przeciwię się, lubo nie takiś miał zamiar — mówił stary Zygfryd.
A gorący, słynny z męstwa i okrucieństwa Rotgier mówił:
— Jakto? nie tylko dziewkę, ale i tego djabelskiego psa wypuścisz, aby znów kąsał?
— Nie tak ci jeszcze będzie kąsał! — zawołał Gotfryd.
— Ba!... zapłaci okup! — odparł niedbale Danveld.
— Choćby wszystko oddał, w rok dwa razy tyle złupi...
— Nie przeciwię się co do dziewki, — powtórzył Zygfryd — ale na tego wilka nieraz jeszcze owieczki zakonu zapłaczą.
— A nasze słowo? — spytał, uśmiechając się Danveld.
— Inaczej mówiłeś...
Danveld wzruszył ramionami.
— Mało wam było uciechy? — spytał. — Chcecie więcej?
Inni zaś otoczyli znów Juranda i w poczuciu chwały, która z uczciwego postępku Danvelda spadła na wszystkich ludzi zakonnych, poczęli mu się chełpić do oczu.
— A co, łamignacie! — mówił kapitan zamkowych łuczników: — nie takby postąpili twoi pogańscy bracia z chrześciańskim naszym rycerzem!
— Krew zaś naszą toś pijał?
— A my ci za kamień chlebem...
Ale Jurand nie uważał już ni na pychę, ni na pogardę, która była w ich słowach: serce miał wezbrane, a rzęsy wilgotne. Myślał, że oto za chwilę zobaczy Danusię, i że zobaczy ją istotnie z ich łaski, więc spoglądał na mówiących prawie ze skruchą i wreszcie odrzekł:
— Prawda! prawda! bywałem wam ciężki, ale... nie zdradliwy.
Wtem w drugim końcu sali jakiś głos krzyknął nagle: „Wiodę dziewkę!“ — i naraz w całej sali uczyniło się milczenie. Żołnierze rozstąpili się na obie strony, gdyż jakkolwiek żaden z nich nie widział dotąd Jurandówny, a większa ich część, z powodu tajemniczości, którą Danveld otaczał swe uczynki, nie wiedziała nawet nic o jej pobycie w zamku, jednakże ci, którzy wiedzieli, zdążyli już teraz szepnąć innym o przecudnej jej urodzie. Wszystkie więc oczy skierowały się z nadzwyczajną ciekawością na drzwi, przez które miała się ukazać.
Tymczasem naprzód okazał się giermek, za nim znana wszystkim służka zakonna, ta sama, która jeździła do leśnego dworca, za nią zaś weszła przybrana biało dziewczyna, z rozpuszczonemi włosami, przewiązanemi wstążką na czole.
I nagle w całej sali rozległ się na kształt grzmotu jeden ogromny wybuch śmiechu. Jurand, który w pierwszej chwili skoczył był ku córce, cofnął się nagle i stał blady jak płótno, spoglądając ze zdumieniem na śpiczastą głowę, na sine usta i na nieprzytomne oczy niedojdy, którą mu oddawano jako Danusię.
— To nie moja córka! — rzekł trwożnym głosem.
— Nie twoja córka! — zawołał Danveld. — Na świętego Liboryusza z Paderbornu! To albośmy nie twoją zbójom odbili, albo ci ją jakiś czarownik zmienił, bo innej nie masz w Szczytnie.
Stary Zygfryd, Rotgier i Gotfryd zamienili z sobą szybkie spojrzenia, pełne największego podziwu nad przebiegłością Danvelda, ale żaden z nich nie miał czasu odezwać się, gdyż Jurand począł wołać okropnym głosem:
— Jest! jest w Szczytnie! Słyszałem, jako śpiewała, słyszałem głos Danuśki!
Na to Danveld obrócił się do zebranych i rzekł spokojnie a dobitnie:
— Biorę was tu obecnych na świadków, a szczególnie ciebie, Zygfrydzie z lnsburka, i was, pobożni bracia, Rotgierze i Gotfrydzie, że wedle słowa i uczynionej obietnicy oddaję tę dziewkę, o której pobici przez nas zbójcy powiadali, jako jest córka Juranda ze Spychowa. Jeśli zaś nią nie jest — nie nasza w tem wina, ale raczej wola Pana naszego, który w ten sposób chciał wydać Juranda w nasze ręce.
Zygfryd i dwaj młodsi bracia skłonili głowy na znak, że słyszą i będą w potrzebie świadczyli. Potem znów zamienili szybkie spojrzenia — gdyż było to więcej niż się mogli spodziewać: schwytać Juranda, nie oddać mu córki, a jednak pozornie dotrzymać obietnicy, któż inny by to potrafił!
Lecz Jurand rzucił się na kolana i począł zaklinać Danvelda na wszystkie relikwie w Malborgu, a potem na prochy i głowy rodziców, by oddał mu prawdziwe jego dziecko i nie postępował jako oszust i zdrajca, łamiący przysięgi i obietnice. W głosie jego tyle było rozpaczy i prawdy, że niektórzy poczęli się domyślać podstępu, innym zaś przychodziło na myśl, że może naprawdę jaki czarownik odmienił postać dziewczyny.
— Bóg patrzy na twoją zdradę! — wołał Jurand. — Na rany Zbawiciela! na godzinę śmierci twojej, oddaj mi dziecko!
I wstawszy z klęczek, szedł zgięty we dwoje ku Danveldowi, jakby chciał mu objąć kolana, i oczy błyszczały mu prawie szaleństwem, a głos łamał mu się naprzemian bólem, trwogą, rozpaczą i groźbą. Danveld zaś, słysząc wobec wszystkich zarzuty oszustwa, począł parskać nozdrzami, wreszcie gniew buchnął mu na twarz, jak płomień, więc chcąc do reszty zdeptać nieszczęśnika, posunął się również ku niemu, i pochyliwszy się do jego ucha, szepnął przez zaciśnięte zęby:
— Jeślić ją oddam — to z moim bękartem...
Lecz w tej samej chwili Jurand ryknął jak buhaj: obie jego dłonie chwyciły Danvelda i podniosły go w górę. W sali rozległ się jeszcze przeraźliwy krzyk: „Oszczędź!!“ — poczem ciało komtura uderzyło z tak straszną siłą o kamienną podłogę, że mózg z roztrzaskanej czaszki obryzgał bliżej stojących Zygfryda i Rotgiera.
Jurand skoczył ku bocznej ścianie, przy której stały zbroje, i porwawszy wielki dwuręczny miecz, runął jak burza na skamieniałych z przerażenia Niemców.
Ludzie przywykli do bitew, rzezi i krwi, a jednak upadły w nich serca tak dalece, że nawet gdy odrętwienie minęło, poczęli się cofać i pierzchać, jak stado owiec pierzcha przed wilkiem, który jednem uderzeniem kłów zabija. Sala zabrzmiała okrzykami przerażenia, tupotem nóg ludzkich, brzękiem przewracanych naczyń, wyciem pachołków, rykiem niedźwiedzia, który, wyrwawszy się z rąk błazna, począł wdrapywać się na wysokie okno, i rozpaczliwem wołaniem o zbroje, o tarcze, o miecze i kusze. Zabłysła wreszcie broń, i kilkadziesiąt ostrzy skierowało się ku Jurandowi, lecz on niebaczny na nie, nawpół obłąkany, sam skoczył ku nim, i rozpoczęła się walka dzika, niesłychana, podobniejsza do rzezi, niż do orężnej rozprawy. Młody i zapalczywy brat Gotfryd pierwszy zastąpił drogę Jurandowi, lecz ów odwalił mu błyskawicą miecza głowę wraz z ręką i łopatką; za nim padł z jego ręki kapitan łuczników i ekonom zamkowy, von Bracht i Anglik Hugues, który choć nie bardzo rozumiał o co chodzi, litował się jednak nad Jurandem i jego męką, a wydobył oręż dopiero po zabiciu Danvelda. Inni, widząc straszliwą siłę i rozpętanie męża, zbili się w kupę, by razem stawić opór, ale sposób ten gorszą jeszcze sprowadził klęskę, gdyż on z włosem zjeżonym na głowie, z obłąkanemi oczyma, cały oblany krwią i krwią dyszący, rozhukany, zapamiętały, łamał, rozrywał i rozcinał strasznemi cięciami miecza tę zbitą ciżbę, waląc ludzi na podłogę spluskaną posoką, jak burza wali krze i drzewa. I przyszła znów chwila okropnej trwogi, w której zdawało się, że ten straszliwy Mazur sam jeden wytnie i wymorduje tych wszystkich ludzi, i że równie jak wrzaskliwa psiarnia nie może bez pomocy strzelców pokonać srogiego odyńca, tak i ci zbrojni Niemcy do tego stopnia nie mogą się zrównać z jego potęgą i wściekłością, że walka z nim jest tylko dla nich śmiercią i zagubą.
— Rozproszyć się! otoczyć go! — krzyknął stary Zygfryd de Loewe.
Więc rozbiegli się po sali, jak rozprasza się stado szpaków na polu, na które runie z góry jastrząb krzywodzioby, lecz nie mogli go otoczyć, albowiem w szale bojowym, zamiast szukać miejsca do obrony, począł ich gonić wokół ścian i kogo dognał — ten marł, jakby rażony gromem. Upokorzenia, rozpacz, zawiedziona nadzieja, zmienione w jedną żądzę krwi, zdawały się mnożyć w dziesięcioro jego okrutną przyrodzoną siłę. Mieczem, do którego najtężsi między Krzyżaki mocarze potrzebowali obu rąk, władał jak piórem jedną. Nie szukał życia, nie szukał ocalenia, nie szukał nawet zwycięstwa, szukał pomsty, i jako ogień, albo jako rzeka, która zerwawszy tamy, niszczy ślepo wszystko, co jej prądowi opór stawi, tak i on, straszliwy, zaślepiony niszczyciel — porywał, łamał, deptał i gasił żywoty ludzkie.
Nie mogli go razić przez plecy, gdyż z początku nie mogli go dognać, a przytem pospolici żołdacy bali się zbliżać nawet z tyłu, rozumiejąc, że gdyby się obrócił, żadna moc ludzka nie wyrwie ich śmierci. Innych chwyciło zupełne przerażenie na myśl, że zwykły mąż nie mógłby sprawić tylu klęsk, i że mają do czynienia z człowiekiem, któremu jakieś nadludzkie siły w pomoc przychodzą.
Lecz stary Zygfryd, a z nim brat Rotgier wpadli na galeryę, która biegła po nad wielkiemi oknami sali, i poczęli nawoływać innych, chronili się za nimi, ci zaś czynili to skwapliwie tak, że na wązkich schodkach przepychali się wzajem, pragnąc jak najprędzej dostać się na górę i ztamtąd razić mocarza.
Wreszcie ostatni zatrzasnął drzwi, prowadzące na chór, i Jurand pozostał sam na dole. Z galeryi ozwały się okrzyki radości, tryumfu, i wnet poczęły lecieć na rycerza dębowe ciężkie zydle, ławy i żelazne kuny od pochodni. Jeden z pocisków trafił go w czoło nad brwiami i zalał mu krwią twarz. Jednocześnie rozwarły się wielkie drzwi wchodowe, i przywołani przez górne okna knechci wpadli hurmem do sali, zbrojni w dzidy, halabardy, topory, kusze, w ostrokoły, drągi, powrozy i we wszelką broń, jaką każdy mógł naprędce pochwycić.
A szalony Jurand otarł lewą ręką krew z twarzy, aby nie ćmiła mu wzroku, zebrał się w sobie i rzucił się na cały tłum. W sali rozległy się znów jęki, szczęk żelaza, zgrzyt zębów i przeraźliwe głosy mordowanych mężczyzn.

II.

W tej samej sali wieczorem, siedział za stołem stary Zygfryd de Loewe, który po wójcie Danveldzie objął tymczasem zarząd Szczytna, a obok niego brat Rotgier, rycerz de Bergow, dawny jeniec Juranda, i dwaj szlachetni młodzieńcy, nowicyusze, którzy wkrótce przywdziać mieli białe płaszcze. Wicher zimowy wył za oknami, wstrząsał ołowiane osady okien, chwiał płomieniem pochodni, palących się w żelaznych kunach, a kiedy niekiedy wypychał z komina kłęby dymu na salę. Między braćmi, chociaż zebrali się na naradę, panowała cisza, albowiem czekali na słowo Zygfryda, ów zaś, wsparłszy łokcie na stole i splótłszy dłonie na siwej pochylonej głowie, siedział posępny, z twarzą w cieniu i z ponuremi myślami w duszy.
— Nad czem mamy radzić? — spytał brat Rotgier.
Zygfryd podniósł głowę, popatrzał na mówiącego, i zbudziwszy się z zamyślenia, rzekł:
— Nad klęską, nad tem, co powie mistrz i kapituła, i nad tem, by z naszych uczynków nie wynikła szkoda dla Zakonu.
Poczem umilkł znów, lecz po chwili rozejrzał się naokół i poruszył nozdrzami:
— Tu czuć jeszcze krew.
— Nie, komturze — odpowiedział Rotgier — kazałem zmyć podłogę i wykadzić siarką. Tu czuć siarkę.
A Zygfryd spojrzał dziwnym wzrokiem po obecnych i rzekł:
— Zmiłuj się, Boże, nad duszą brata Danvelda i brata Gotfryda!
Oni zaś zrozumieli, że wzywał miłosierdzia Boskiego nad temi duszami dla tego, iż po wzmiance o siarce przyszło mu na myśl piekło, więc dreszcz przebiegł im przez kości, i odrzekli wszyscy naraz:
— Amen! amen! amen!
Przez chwilę znów było słychać wycie wiatru i drganie osad okiennych.
— Gdzie ciało komtura i brata Gotfryda? — spytał starzec.
— W kaplicy; księża śpiewają nad nimi litanie.
— W trumnach już?
— W trumnach, jeno komtur głowę ma zakrytą, bo i czaszka i twarz zmiażdżone.
— Gdzie inne trupy i ranni?
— Trupy na śniegu, aby zesztywniały, nim porobią trumny, a ranni opatrzeni już w szpitalu. Zygfryd splótł powtórnie dłonie nad głową.[1]
— I to jeden człowiek uczynił!... Boże, miej w swojej pieczy zakon, gdy przyjdzie do wielkiej wojny z tem wilczem plemieniem.
Na to Rotgier podniósł wzrok w górę, jakby coś sobie przypominając i rzekł;
— Słyszałem pod Wilnem, jako wójt sambijski mówił bratu swemu, mistrzowi: „Jeśli nie uczynisz wielkiej wojny i nie wytracisz ich tak, aby i imię nie zostało, tedy biada nam i naszemu narodowi“.
— Daj Boże takową wojnę i spotkanie się z nimi! — rzekł jeden z szlachetnych nowicyuszów.
Zygfryd spojrzał na niego przeciągle, jak gdyby miał ochotę powiedzieć: „Mogłeś dziś spotkać się z jednym z nich“ — lecz widząc drobną i młodą postać nowicyusza, a może wspomniawszy, że i sam, choć sławion z odwagi, nie chciał iść na pewną zgubę, zaniechał wymówki i zapytał:
— Który z was widział Juranda?
— Ja — odrzekł de Bergow.
— Żyje?
— Żyje, leży w tej samej sieci, w którąśmy go zaplątali. Gdy się ocknął, chcieli go knechci dobić, ale kapelan nie pozwolił.
— Dobić nie można. Człek to znaczny między swymi i byłby krzyk okrutny — odparł Zygfryd.
— Jako więc mamy mówić i co czynić? — spytał Rotgier.
Zygfryd zamyślił się i wreszcie tak rzekł:
— Wy szlachetny grafie de Bergow, jedźcie do Malborga do mistrza. Jęczeliście w niewoli u Juranda i jesteście gościem Zakonu, więc jako gościowi, który nie koniecznie potrzebuje mówić na stronę zakonników, tem snadniej wam uwierzą. Mówcie przeto, coście widzieli, że Danveld, odbiwszy pogranicznym łotrzykom jakowąś dziewczynę i myśląc, że to dziewka Jurandowa, dał znać o tem Jurandowi, który też przybył do Szczytna i... co się dalej stało — sami wiecie...
— Wybaczcie, pobożny komturze — rzekł de Bergow. — Ciężką niewolę znosiłem w Spychowie, i jako gość wasz, radbym zawsze świadczył za wami, ale dla spokoju sumienia mego powiedzcie mi: zali nie było prawdziwej Jurandówny w Szczytnie, i zali nie zdrada Danvelda doprowadziła do szału strasznego jej rodzica?
Zygfryd de Loewe zawahał się przez chwilę z odpowiedzią; w naturze jego leżała głęboka nienawiść do polskiego plemienia, leżało okrucieństwo, którem nawet Danvelda przewyższał, i drapieżność, gdy chodziło o zakon, i pycha, i chciwość, ale nie było w niej kłamstwa. Największą też goryczą i zgryzotą życia jego było, że w ostatnich czasach sprawy zakonne przez niekarność, rozpustę i swawolę ułożyły się w ten sposób, że kłamstwo stało się jednym z najwalniejszych i nieodzownych już środków zakonnego życia. Przeto pytanie de Bergowa poruszyło w nim tę najboleśniejszą stronę duszy i dopiero po długiej chwili milczenia rzekł:
— Danveld stoi przed Bogiem i Bóg go sądzi, a wy, grafie, jeśli was zapytają o domysły, tedy mówcie co chcecie; jeśli zasię o to, co widziały oczy wasze, tedy powiedzcie, iż nim splątaliśmy siecią wściekłego męża, widzieliście dziewięciu trupów, prócz rannych, na tej podłodze, a między nimi trupy Danvelda, brata Gotfryda, von Brachta i Huga, i dwóch szlachetnych młodzieńców... Boże, daj im wieczny odpoczynek. Amen!
— Amen! Amen! — powtórzyli znów nowicyusze.
— I mówcie także, — dodał Zygfryd — że jakkolwiek Danveld chciał przyciszyć nieprzyjaciela zakonu, nikt tu jednak pierwszy miecza na Juranda nie wydobył.
— Będę mówił jeno to, co widziały oczy moje — odrzekł de Bergow.
— Przed północą zaś bądźcie w kaplicy, gdzie i my przyjdziemy modlić się za dusze zmarłych — odpowiedział Zygfryd.
I wyciągnął do niego rękę, zarazem na znak podzięki i pożegnania, albowiem pragnął do dalszej narady pozostać tylko z bratem Rotgierem, którego miłował i któremu ufał bardzo. Jakoż po odejściu Bergowa, wyprawił również i dwóch nowicyuszów, pod pozorem, aby dopilnowali roboty trumien dla pobitych przez Juranda prostych knechtów, a gdy drzwi zamknęły się za nimi, zwrócił się szybko do Rotgiera i rzekł:
— Słuchaj, coć powiem: jedna jest tylko rada, aby żadna żywa dusza nie dowiedziała się nigdy, że prawdziwa Jurandówna była u nas.
— Nie będzie to trudno, — odrzekł Rotgier — gdyż o tem, że ona tu jest, nie wiedział nikt prócz Danvelda, Godfryda, nas dwóch i tej służki zakonnej, która jej dozoruje. Ludzi, którzy ją przywieźli z leśnego dworca, kazał Danveld popoić i powiesić. Byli tacy w załodze, którzy się czegoś domyślali, ale tym pomieszała w głowie ona niedojda, i sami nie wiedzą teraz, czy stała się pomyłka z naszej strony, czy też jakiś czarownik naprawdę przemienił Jurandównę.
— To dobrze — rzekł Zygfryd.
— Ja zaś myślałem, szlachetny komturze, czyby, ponieważ Danveld nie żyje, nie zwalić na niego całej winy...
— I przyznać się przed całym światem, żeśmy w czasie pokoju i układów z księciem mazowieckim porwali z jego dworu wychowankę księżny i ulubioną jej dworkę? Nie, na Boga! to nie może być! Na dworze widziano nas razem z Danveldem, i wielki Szpitalnik, jego krewny, wie, iżeśmy przedsiębrali zawsze wszystko razem... Gdy oskarżym Danvelda, zechce się mścić za jego pamięć...
— Radźmy nad tem — rzekł Rotgier.
— Radźmy i znajdźmy dobrą radę, bo inaczej biada nam! Gdyby Jurandównę oddać, to ona sama powie, żeśmy nie od zbójów ją odebrali, jeno, że ludzie, którzy ją pochwycili, zawiedli ją wprost do Szczytna.
— Tak jest.
— I Bóg świadek, że nie tylko o odpowiedzialność mi chodzi. Będzie się książę skarżył królowi polskiemu, i wysłańcy ich nie omieszkają krzyczeć na wszystkich dworach na nasze gwałty, na naszą zdradę, na naszą zbrodnię. Bóg jeden wie, ile może być z tego szkody dla Zakonu. Sam mistrz, gdyby wiedział prawdę, powinien rozkazać ukryć tę dziewkę.
— A czy i tak, gdy ona przepadnie, nie będą oskarżali nas? — zapytał Rotgier.
— Nie! Brat Danveld był człowiekiem przebiegłym. Czy pamiętasz, że postawił warunek Jurandowi, aby nietylko sam stawił się w Szczytnie, ale by przedtem ogłosił i do księcia napisał, iż jedzie córkę od zbójów wykupować, i wie, że nie ma jej u nas.
— Prawda, ale jakże usprawiedliwim w takim razie to, co stało się w Szczytnie?
— Powiemy, iż wiedząc, że Jurand szukał dziecka, a odjąwszy zbójom jakąś dziewkę, która nie umiała powiedzieć, kto jest, daliśmy znać Jurandowi, myśląc, że to być może jego córka, ów przybywszy, wpadł na widok tej dziewki w szaleństwo, i opętan przez złego ducha, rozlał tyle krwi niewinnej, że i niejedna potyczka więcej jej nie kosztuje.
— Zaprawdę — odrzekł Rotgier — mówi przez was rozum i doświadczenie wieku. Złe uczynki Danvelda, choćbyśmy na niego tylko winę zwalili, zawszeby poszły na karb Zakonu, zatem na karb nas wszystkich, kapituły i samego mistrza; tak zaś wykaże się naszą niewinność, wszystko zaś spadnie na Juranda, na złość polską i związki ich z piekielnemi mocami.
— I niech nas sądzi wówczas kto chce: papież, czy cesarz rzymski!
— Tak!
Nastała chwila milczenia, poczem brat Rotgier spytał:
— Więc co uczynim z Jurandówną?
— Radźmy.
— Dajcie ją mnie.
— A Zygfryd popatrzał na niego i odpowiedział:
— Nie! Słuchaj, młody bracie! Gdy chodzi o Zakon, nie folgujcie mężowi, ni niewieście, ale nie folgujcie i sobie. Danvelda dosięgła ręka Boża, bo nietylko chciał pomścić krzywdy Zakonu, ale i własnym chuciom dogodzić.
— Źle mnie sądzicie! — rzekł Rotgier.
— Nie folgujcie sobie, — przerwał mu Zygfryd — bo zniewieścieją w was ciała i dusze, i kolano tamtego twardego plemienia przyciśnie kiedyś pierś waszą tak, iż nie powstaniecie więcej.
I po raz trzeci wsparł posępną głowę na ręku, ale widocznie rozmawiał tylko z własnem sumieniem i o sobie tylko myślał, gdyż po chwili rzekł:
— I na mnie dużo ciąży krwi ludzkiej, dużo bólu, dużo łez... I ja, gdy chodziło o Zakon i gdym widział, że samą siłą nie wskóram, nie wahałem się szukać innych dróg, ale gdy stanę przed Panem, rzeknę mu: „To czyniłem dla Zakonu, a dla siebie — ot co wybrałem!“
I to rzekłszy, rozchylił rękoma na pierniach ciemną sukienną szatę, pod którą okazała się włosiennica.
Poczem chwycił rękoma skronie, a głowę i oczy podniósł w górę i zawołał:
— Wyrzeczcie się rozkoszy i rozpusty, zatwardzijcie wasze ciała i serca, gdyż oto widzę białość orłowych piór na powietrzu i szpony orła, czerwone od krwi krzyżackiej...
Dalsze słowa przerwało mu uderzenie wichru tak straszne, że jedno okno w górze nad galeryą otworzyło się z trzaskiem, a cała sala napełniła się wyciem i poświstem zawiei, oraz płatkami śniegu.
— W imię Ojca i Syna i Ducha! Zła to noc — rzekł stary Krzyżak.
— Noc mocy nieczystych — odrzekł Rotgier.
— A przy ciele Danvelda są księża?
— Są.
— Zeszedł bez rozgrzeszenia... Boże, bądź mu miłościw...
I umilkli obaj, poczem Rotgier przywołał pachołków, którym rozkazał zamknąć okno i objaśnić pochodnie, a gdy poszli precz, znów zapytał:
— Co uczynicie z Jurandówną? Weźmiecie ją ztąd do Insburka?
— Wezmę ją do Insburka i uczynię z nią to, czego dobro Zakonu wymagać będzie.
— Ja zasie co mam czynić?
— Maszli w duszy odwagę?
— Cóżem takiego uczynił, abyście mieli o tem wątpić?
— Nie wątpię, bo cię znam, a za twoje męstwo miłuję cię jak syna. Tedy jedź na dwór księcia mazowieckiego i opowiedz mu wszystko, co się tu stało, tak, jakeśmy między sobą ułożyli.
— Mogęż się na pewną zgubę narażać?
— Jeśli twa zguba wyjdzie na chwałę Krzyża i Zakonu, to powinieneś. Ale nie! Nie czeka cię zguba. Oni gościowi krzywdy nie czynią; chybaby cię kto chciał pozwać, jako uczynił młody rycerz, który nas wszystkich pozwał... On, lub kto inny, lecz to przecie nie straszne...
— Daj to Bóg! mogą mnie jednak chwycić i do podziemi wtrącić.
— Nie uczynią tego. Pamiętaj, że jest list Jurandowy do księcia, a ty pojedziesz prócz tego skarżyć na Juranda. Opowiesz wiernie, co uczynił w Szczytnie, i muszą ci uwierzyć... Oto pierwsi daliśmy mu znać, że jest jakaś dziewka, pierwsi zaprosiliśmy go, by przybył i obaczył ją, a on przyjechał, oszalał, komtura zabił, ludzi nam powytracał. Tak będziesz mówił, a oni cóż ci na to powiedzą? Jużci śmierć Danvelda rozgłosi się po całem Mazowszu. Wobec tego zaniechają skarg. Jurandówny będą oczywiście szukali, ale skoro sam Jurand pisał, że nie u nas jest, więc nie na nas spadnie posąd. Trzeba nadrobić odwagą i pozamykać im paszczęki, bo i co także pomyślą, że gdybyśmy byli winni, nikt z nas nie odważyłby się przyjechać.
— Prawda. Po pogrzebie Danvelda wyruszę zaraz w drogę.
— Niech cię Bóg błogosławi, synaczku! Gdy wszystko uczynim jak należy, tedy nietylko nie zatrzymają cię, ale się muszą wyprzeć Juranda, abyśmy zaś nie mogli rzec: Oto jak oni z nami postępują!
— I tak trzeba się skarżyć na wszystkich dworach.
— Wielki Szpitalnik dopilnuje tego i dla dobra Zakonu i jako krewny Danvelda.
— Ba, ale gdyby ten djabeł spychowski wyżył i odzyskał wolność...
A Zygfryd począł patrzeć posępnie przed siebie, następnie zaś odpowiedział zwolna i dobitnie:
— Choćby odzyskał wolność, nigdy on nie wypowie jednego słowa skargi na Zakon.

Poczem jął jeszcze nauczać Rotgiera, co ma mówić i czego żądać na mazowieckim dworze.
III.

Wieść o zajściu w Szczytnie przybyła jednak do Warszawy przed bratem Rotgierem i wzbudziła tam zdumienie i niepokój. Ani sam książę, ani nikt z dworu nie mógł zrozumieć co zaszło. Przed niedawnym czasem, właśnie gdy Mikołaj z Długolasu miał jechać do Malborga z listem księcia, w którym tenże skarżył się gorzko na porwanie przez niesfornych pogranicznych komturów Danusi i niemal groźnie upominał się o niezwłoczne jej oddanie, przyszedł list od dziedzica ze Spychowa, oznajmiający, że córka jego pochwyconą była nie przez Krzyżaków, ale przez zwyczajnych zbójów nadgranicznych, i że wkrótce będzie za okup uwolniona. W skutek tego poseł nie pojechał, nikomu bowiem ani przez głowę nie przeszło, żeby Krzyżacy wymogli takie pismo na Jurandzie pod groźbą śmierci dziecka. Trudno było i tak zrozumieć co zaszło, gdyż warchołowie pograniczni, tak poddani księcia, jak i Zakonu, czynili wzajemne na się napady latem, nie zaś zimą, gdy śniegi zdradzały ich ślady. Napadali też zwykle kupców, albo dopuszczali się grabieży, po wioskach chwytając ludzi i zagarniając ich stada, by jednak ośmielili się zahaczyć samego księcia, i porwać jego wychowankę, a przytem córkę potężnego i wzbudzającego powszechną obawę rycerza, to zdawało się przechodzić wprost wiarę ludzką. Na to jednak, jak również inne wątpliwości był odpowiedzią list Juranda z jego własną pieczęcią i przywieziony tym razem przez człowieka, o którym wiedziano, że pochodzi ze Spychowa. Wobec tego wszelkie podejrzenia stały się niemożliwe, książę tylko wpadł w gniew, w którym go dawno nie widziano i nakazał pościg opryszków na całej granicy swego księstwa, wezwawszy zarazem księcia płockiego, aby uczynił również to samo i również nie szczędził kar na zuchwalców.
A wówczas właśnie przyszła wieść o tem, co zdarzyło się w Szczytnie.
I przechodząc z ust do ust, przyszła powiększona dziesięciokrotnie.
Opowiadano, iż Jurand, przybywszy samosześć do zamku, wpadł przez otwarte bramy i uczynił w nim rzeź taką, iż z załogi mało kto pozostał, że musiano posyłać po ratunek do pobliskich zamków, zwoływać lepsze rycerstwo i zbrojne zastępy ludu pieszego, które dopiero po dwóch dniach oblężenia zdołały wedrzeć się na powrót do zamku i tam zgładzić Juranda, zarówno jak jego towarzyszów. Mówiono też, że wojska owe wejdą prawdopodobnie teraz w granice i że wielka wojna niechybnie się rozpocznie. Książę, który wiedział, jako wiele zależy wielkiemu mistrzowi na tem, by na wypadek wojny z królem polskim siły obu księstw mazowieckich pozostały na stronie, nie wierzył tym wieściom, albowiem nie tajnem mu było, że gdyby Krzyżacy rozpoczęli wojnę z nim, lub z Ziemiowitem płockim, żadna siła ludzka nie powstrzyma Polaków, mistrz zaś obawiał się tej wojny. Wiedział, że musi przyjść, ale pragnął ją odwlec, raz dla tego, że był pokojowego ducha, a powtóre dla tego, że, aby zmierzyć się z potęgą Jagiełły, trzeba było przygotować siłę, jakiej nigdy dotychczas Zakon nie wystawił, i zarazem zapewnić sobie pomoc książąt i rycerstwa nie tylko w Niemczech, ale na całym Zachodzie.
Nie obawiał się więc książę wojny, chciał jednak wiedzieć co się stało, co ma naprawdę myśleć o zajściu w Szczytnie, o zniknięciu Danusi, i o tych wszystkich wieściach, które przychodziły z nad granicy; więc też, jakkolwiek nie cierpiał Krzyżaków, rad był, gdy pewnego wieczoru kapitan łuczników doniósł mu, że przyjechał rycerz zakonny i prosi o posłuchanie.
Przyjął go jednak wyniośle, i jakkolwiek natychmiast poznał, że to jest jeden z braci, którzy byli w leśnym dworcu, udał, że go sobie nie przypomina, i zapytał, kto jest, zkąd przybywa i co go do Warszawy sprowadza.
— Jestem brat Rotgier — odpowiedział Krzyżak — i przed niedawnym czasem miałem zaszczyt pochylić się do kolan Waszej Książęcej Mości.
— Czemu zaś, bratem będąc, nie masz na sobie zakonnych znamion?
Rycerz począł tłomaczyć się, że białego płaszcza nie przywdział tylko dla tego, iż gdyby to był uczynił, niechybnie byłby pojman lub zabit przez mazowieckie rycerstwo: wszędzie, na całym świecie, we wszystkich królestwach i księstwach, znak krzyża na płaszczu ochrania, zjednywa życzliwość i gościnność ludzką, i tylko w jednem księstwie Mazowieckiem krzyż na pewną zgubę naraża człowieka, który go nosi.
Lecz książę przerwał mu gniewnie:
— Nie krzyż — rzekł — bo krzyż i my całujem, jeno wasza niecnota... A jeśli was gdzieindziej lepiej przyjmują, to dla tego, że was mniej znają.
Poczem widząc, że rycerz stropił się bardzo temi słowy, zapytał:
— Byłeś w Szczytnie, albo-li wiesz, co się tam stało?
— Byłem w Szczytnie i wiem, co się tam stało, — odrzekł Rotgier — a przybywam tu nie jako czyjś wysłannik, ale z tej jeno przyczyny, że doświadczony i świątobliwy komtur z Insbruka rzekł mi: Nasz mistrz miłuje pobożnego księcia i ufa w jego sprawiedliwość, więc gdy ja pospieszę do Malborga, ty jedź na Mazowsze i przedstaw naszą krzywdę, nasze pohańbienie, naszą niedolę. Jużci nie pochwali sprawiedliwy Pan gwałciciela pokoju i srogiego napastnika, który rozlał tyle krwi chrześciańskiej, jakby nie Chrystusa, ale szatana był sługą.
I tu począł opowiadać wszystko, co stało się w Szczytnie: jako Jurand, przez nich samych wezwany, aby zobaczył, czy dziewczyna, którą zbójom odjęli, nie jest jego córką, zamiast wdzięcznością się wypłacić, wpadł w szał: jak zabił Danvelda, brata Godfryda, Anglika Huga, von Brachta i dwóch szlachetnych giermków, nie licząc knechtów; jak oni, pomni na przykazania Boskie, nie chcąc zabijać, musieli w końcu splątać siecią strasznego męża, który wówczas przeciw sobie samemu zwrócił broń i poranił się okrutnie; jak wreszcie, nietylko w zamku, ale i w mieście byli ludzie, którzy wśród wichury zimowej słyszeli podczas nocy, po walce, straszliwe jakieś śmiechy i głosy, wołające w powietrzu: „Nasz Jurand! krzywdziciel Krzyża! rozlewca krwi niewinnej! Nasz Jurand!“
I całe opowiadanie, a zwłaszcza ostatnie słowa Krzyżaka wielkie uczyniły wrażenie na wszystkich obecnych.
Zdjął ich poprostu strach, czy istotnie Jurand nie wezwał w pomoc sił nieczystych — i zapadło głuche milczenie. Lecz księżna, która była obecna przy posłuchaniu, i która, kochając Danusię, nosiła w sercu nieutulony żal po niej, zwróciła się z niespodzianem pytaniem do Rotgiera:
— Mówicie, rycerzu, — rzekła — że odbiwszy dziewczynę niedojdę, myśleliście, iż to Jurandowa córka, i dla tego wezwaliście go Szczytna?
— Tak, Miłościwa Pani — odrzekł Rotgier.
— A jakożeście mogli to myśleć, skorożeście w leśnym dworze widzieli przy mnie prawdziwą Jurandównę?
Na to brat Rotgier zmieszał się, gdyż nie był przygotowany na pytanie. Książę powstał i utkwił surowy wzrok w Krzyżaku, zaś Mikołaj z Długolasu, Mrokota z Mocarzewa, Jaśko z Jagielnicy i inni rycerze mazowieccy przyskoczyli zaraz do mnicha, pytając naprzemian groźnymi głosami:
— Jakożeście mogli to myśleć? Mów Niemcze! Jako to być mogło?
A brat Rotgier ochłonął i rzekł:
— My, zakonnicy, nie podnosim oczu na niewiasty. Było w leśnym dworze przy Miłościwej Księżnie dworek niemało, ale która była między niemi Jurandówna, nikt z nas nie wiedział.
— Danveld wiedział — ozwał się Mikołaj z Długolasu. — Gadał ci z nią nawet na łowach.
— Danveld stoi przed Bogiem, — odparł Rotgier — i powiem o nim jeno to, że nazajutrz znaleziono rozkwitłe róże na jego trumnie, których, jako w czasie zimowym, nie mogła położyć ręka ludzka.
Znów nastało milczenie.
— Zkąd wiedzieliście o porwaniu Jurandówny? — zapytał książę.
— Sama bezbożność i zuchwalstwo uczynku zrobiły go rozgłośnym tu i u nas. Więc dowiedziawszy się o tem, daliśmy na msze dziękczynne, że jeno zwykła dwórka, a nie które z rodzonych dzieci Waszych Miłości było porwane z leśnego dworca.
— Ale to mi zawsze dziwno, żeście mogli niedojdę poczytać za córkę Juranda.
Na to brat Rotgier:
— Danveld mówił tak: „Często szatan zdradza swych sług, więc może odmienił Jurandównę.“
— Zbóje wszelako nie mogli, jako prostacy, podrobić pisma Kalebowego i pieczęci Juranda. Któż mógł to uczynić?
— Zły duch.
I znów nikt nie umiał znaleźć odpowiedzi.
Rotgier zaś począł patrzyć pilnie w oczy księciu i rzekł:
— Zaiste, są mi jako miecze w piersi te pytania, albowiem posąd w nich tkwi i podejrzenie. Ale ja ufny w sprawiedliwość Bożą i w moc prawdy, pytam Waszą Książęcą Mość: zali sam Jurand posądzał nas o ten uczynek, a jeśli posądzał, to czemu, nim wezwaliśmy go do Szczytna szukał na całem pograniczu zbójów, aby od nich córkę wykupić?
— Już-ci... prawda! — rzekł książę. — Choćbyś co ukrył przed ludźmi, nie ukryjesz przed Bogiem. Posądzał was w pierwszej chwili, ale potem... potem myślał co innego.
— Oto jak blask prawdy zwycięża ciemności! — rzekł Rotgier.
I potoczył zwycięskim wzrokiem po sali, pomyślał bowiem, że w głowach krzyżackich więcej jest obrotności i rozumu, niż w polskich, i że to plemię zawsze będzie łupem i karmią Zakonu, równie jak mucha bywa łupem i karmią pająka.
Więc, porzuciwszy poprzednią układność, przystąpił ku księciu i począł mówić głosem podniesionym i natarczywym:
— Nagródź nam, Panie, nasze straty, nasze krzywdy, nasze łzy i naszą krew! Twoim był ten piekielnik poddanym, więc w imię Boga, z którego władza królów i książąt wypływa, w imię Sprawiedliwości i Krzyża, nagródź nam nasze krzywdy i krew!
A książę popatrzał na niego w zdumieniu.
— Na miły Bóg! — rzekł: — Czegóż ty chcesz? Jeśli Jurand wytoczył w szaleństwie waszą krew, zali ja mam za jego szaleństwo odpowiadać?
— Twoim był, panie, poddanym, — rzekł Krzyżak — w twojem księstwie leżą jego ziemie, jego wsie i jego gród, w którym więził sługi Zakonu: niechaj więc chociaż ta majętność, niech chociaż te ziemie i ów bezbożny kasztel, staną się odtąd własnością Zakonu. Zaprawdę nie będzie to godna zapłata za tę szlachetną krew przelaną! Zaprawdę nie wskrzesi ona umarłych, ale może choć w części uspokoi gniew Boży i zetrze niesławę, która inaczej na całe to księstwo spadnie. — O, Panie! Wszędzie posiada Zakon ziemie i zamki, które łaska i pobożność chrześcijańskich książąt mu nadała, jeno tu nie masz ni piędzi ziemi w jego władaniu. Niechże nasza krzywda, która o pomstę do Boga woła, choć tak nam się nagrodzi, abyśmy mogli powiedzieć, że i tu żywią ludzie, mający w sercach bojaźń Bożą!
Usłyszawszy to, książę zdumiał się jeszcze więcej i dopiero po długiej chwili milczenia odrzekł:
— Rany Boskie!... A wżdy, jeśli ten wasz Zakon tu siedzi, z czyjejże łaski, jeżeli nie z łaski przodków moich? Małoż wam jeszcze tych krajów, ziem i miast, które do nas i do naszego narodu niegdyś należały, a które dzisiaj są wasze? Żyje przecie jeszcze dziewka Jurandowa, gdyż nikt wam o jej śmierci nie doniósł, wy zaś już chcecie sieroce wiano zagarnąć i sierocym chlebem wasze krzywdy sobie nagrodzić?
— Panie, przyznajesz krzywdę — rzekł Rotgier — więc tak ją nagródź, jako ci twoje książęce sumienie i twoja sprawiedliwa dusza nakazuje.
I znowu rad był w sercu, gdyż myślał sobie: „Teraz nie tylko nie będą skarżyli, ale będą jeszcze uradzać, jakby samym ręce umyć i z tej sprawy się wykręcić. Nikt już nic nam nie zarzuci i sława nasza będzie, jako biały płaszcz zakonny — bez skazy.“
A wtem ozwał się niespodzianie głos starego Mikołaja z Długolasu:
— Pomawiają was o chciwość, i Bóg wie, czyli nie słusznie, bo to i w tej sprawie więcej wam o zysk niż o cześć Zakonu chodzi.
— Prawda! — odrzekli chórem rycerze mazowieccy.
A Krzyżak postąpił kilka kroków, podniósł dumnie głowę i mierząc ich wyniosłym wzrokiem, rzekł:
— Nie przybywam tu jako poseł, jeno świadek sprawy i rycerz zakonny, gotów czci Zakonu krwią własną do ostatniego tchnienia bronić!... Ktoby tedy, wbrew temu, co mówił sam Jurand, śmiał Zakon o uczestnictwo w porwaniu onego córki posądzać — niechaj podniesie ten rycerski zakład i niechaj zda się na sąd Boży!
To rzekłszy, rzucił przed nich rycerską rękawicę, która upadła na podłogę, oni zaś stali w głuchem milczeniu, bo choć niejeden z nich radby był wyszczerbić miecz na krzyżackim karku, jednakże bali się sądu Bożego. Nikomu nie było tajno, że Jurand wyraźnie oświadczył, iż nie rycerze zakonni porwali mu dziecko, każdy przeto w duszy myślał, że jest słuszność, a zatem będzie i zwycięstwo po stronie Rotgiera.
Ow zaś uzuchwalił się tem bardziej i wsparłszy się w boki, zapytał:
— Jest li taki, któryby podniósł tę rękawicę?
A wtem jakiś rycerz, którego wejścia poprzednio nikt nie zauważył i który od niejakiego czasu słuchał przy drzwiach rozmowy, wystąpił na środek, podniósł rękawicę i rzekł:
— Jam jest!
I powiedziawszy to, rzucił swoją prosto w twarz Rotgiera, poczem jął mówić głosem, który wśród powszechnego milczenia rozlegał się jak grzmot po sali:
— Wobec Boga, wobec dostojnego księcia i wszystkiego zacnego rycerstwa tej ziemi, mówię ci Krzyżaku, że szczekasz jako pies przeciw sprawiedliwości a prawdzie — i pozywam cię w szranki na walkę pieszą, alibo konną, na kopie, topory, na krótkie, alibo długie miecze — i nie na niewolę, jeno do ostatniego tchnienia, na śmierć!
W sali możnaby było usłyszeć przelatującą muchę. Wszystkie oczy zwróciły się na Rotgiera i na wyzywającego rycerza, którego nikt nie poznał, albowiem na głowie miał hełm, wprawdzie bez przyłbicy, ale z kolistym okapem, schodzącym niżej oczu, który zakrywał zupełnie górną część twarzy, na dolną zaś rzucał cień głęboki. Krzyżak nie mniej był zdumiony od wszystkich. Pomieszanie, bladość i wściekły gniew mignęły mu tak po twarzy, jak błyskawica miga po nocnem niebie. Schwycił dłonią rękawicę, która, obsunąwszy mu się z oblicza, zahaczyła się na kolcu naramiennika, i zapytał:
— Ktoś jest, który wyzywasz sprawiedliwość Boską?
A ów odpiął sprzążkę pod brodą, zdjął hełm, z pod którego ukazała się jasna młoda głowa, i rzekł:
— Zbyszko z Bogdańca, mąż Jurandowej córki!
Zdziwili się wszyscy i Rotgier wraz z innymi, gdyż nikt z nich, prócz obojga księstwa, Ojca Wyszońka i de Lorchego nie wiedział o ślubie Danusi, Krzyżacy zaś byli pewni, że prócz ojca nie ma Jurandówna innego przyrodzonego obrońcy, lecz w tej chwili wystąpił pan de Lorche i rzekł:
— Na swoją rycerską cześć poświadczam prawdę słów jego; ktoby zaś śmiał wątpić, oto moja rękojmia.
Rotgier, który nie znał, co to trwoga i w którym serce burzyło się w tej chwili gniewem, byłby może podniósł i tę rękawicę, ale wspomniawszy, że ten, który ją rzucił, był sam przez się możnym panem, a w dodatku krewnym hrabiego Goldryi, powstrzymał się, uczynił zaś tak tem bardziej, że sam książę wstał i zmarszczywszy brwi, rzekł:
— Nie wolno tej rękojmi podnosić, albowiem i ja poświadczam, jako prawdę powiedział ów rycerz.
Krzyżak, usłyszawszy to, skłonił się, poczem rzekł do Zbyszka:
— Jeślić wola, to pieszo, w zamkniętych szrankach na topory.
— Jam cię już i tak wprzód pozwał — odpowiedział Zbyszko.
— Boże daj zwycięstwo sprawiedliwości! — zawołali mazowieccy rycerze.

IV.

O Zbyszka niepokój był na całym dworze, tak między rycerstwem, jak między niewiastami, gdyż lubiono go powszechnie, wobec zaś listu Juranda, nikt nie wątpił, że słuszność jest po stronie Krzyżaka. Z drugiej strony wiedziano, że Rotgier jest jednym ze sławniejszych braci w Zakonie. Giermek van Krist rozpowiadał, może umyślnie, między mazowiecką szlachtą, że pan jego, nim został zbrojnym mnichem, zasiadał raz u stołu honorowego Krzyżaków, do którego to stołu dopuszczano tylko słynnych w świecie rycerzy, takich, którzy odbyli wyprawę do Ziemi Świętej, albo też walczyli zwycięsko przeciw olbrzymom, smokom, lub mocnym czarnoksiężnikom. Słysząc takie opowiadania van Krista, a zarazem i chełpliwe zapewnienia, że pan jego nieraz potykał się sam jeden z mizerykordyą w jednej, a toporem lub mieczem w drugiej ręce, z pięciu naraz przeciwnikami, niepokoili się Mazurowie i poniektóry mówił: „Hej! gdyby tu był Jurand, ten dałby i dwom rady: jemu nigdy się żaden Niemiec nie odjął, ale młodziankowi gorze! gdyż tamten siłą, laty i ćwiczeniem góruje.“ Więc inni żałowali, że nie podnieśli rękawicy, twierdząc, że gdyby nie owa wiadomość od Juranda, niechybnie byliby to uczynili... „Ale wyroku Boskiego strach...“ Wymieniano też przy sposobności i dla wzajemnej pociechy nazwiska mazowieckich i w ogóle polskich rycerzy, którzy bądź na dworskich igrzyskach, bądź goniąc na ostre, liczne nad zachodnimi rycerzami odnosili zwycięstwa, przedewszystkiem zaś Zawiszę z Garbowa, z którym żaden rycerz w chrześcijaństwie mierzyć się nie mógł. Lecz byli tacy, którzy co do Zbyszka mieli także dobrą nadzieję; „Nie ułomek ci to jest — mówili — i jakośwa słyszeli, godnie już raz Niemcom porozwalał łby na udeptanej ziemi.“ Lecz szczególnie skrzepiły się serca z powodu uczynku giermka Zbyszkowego, Czecha Hlawy, który w wigilią spotkania, słysząc van Krista, opowiadającego o niesłychanych zwycięstwach Rotgiera, a będąc młodzianem porywczym, chwycił tegoż van Krista za brodę, zadarł mu głowę i rzekł: „Jeślić nie wstyd łgać wobec ludzi, spójrz w górę, że to i Bóg cię słyszy!“ I trzymał go tak przez tyle czasu, ile trzeba na zmówienie: „Ojcze nasz“, zaś ów, wreszcie uwolnion, zaraz jął go wypytywać o ród, i dowiedziawszy się, że pochodzi z władyków, pozwał go także na topory.
Ucieszyli się tedy tym postępkiem Mazurowie i znów niejeden mówił: „Juże tacy nie będą chramać na boisku i byle po ich stronie była prawda a Bóg, nie wyniosą zdrowych gnatów te krzyżackie macie.“ Lecz właśnie Rotgier tak potrafił zasypać piaskiem oczy wszystkim, że wielu niepokoiło się o to, po której stronie prawda — i sam książę podzielał ten niepokój.
Więc wieczorem przed bitką wezwał Zbyszka na rozmowę, przy której obecną była tylko księżna, i zapytał:
— Pewnyżeś, że Bóg będzie z tobą? Zkąd wiesz, że oni chcieli Danuśkę? Żali Jurand mówił ci co? Bo, ot, widzisz — tu jest list Jurandowy — pismo księdza Kaleba, a jego pieczęć, i w tym liście Jurand powiada, iż wie, że to nie Krzyżacy. Co on ci mówił?
— Mówił, że to nie Krzyżacy.
— Jakoże tedy możesz życie ważyć i na sąd Boski stawać?
A Zbyszko umilkł, tylko przez czas jakiś drgały mu szczęki i łzy zbierały się w oczach.
— Ja nie nie wiem, Miłościwy Panie — rzekł. — Wyjechaliśmy ztąd razem z Jurandem i po drodze przyznałem mu się do ślubu. Począł wówczas narzekać, iże to może być krzywda Boża, ale gdym mu rzekł, że to wola Boża, uspokoił się — i przebaczył. Przez całą drogę mówił, że nikt inny nie porwał Danusi, jeno Krzyżacy, a potem już ja sam nie wiem, co się stało... Do Spychowa przyjechała ta niewiasta, która przywiozła dla mnie jakoweś leki do leśnego dworu, a z nią jeszcze jeden wysłannik. Zamknęli się z Jurandem i uradzali. Co mówili, też nie wiem, jeno po onej rozmowie właśni słudzy nie mogli poznać Juranda, bo taki był, jakby go z trumny wyjęto. Powiedział nam: „Nie Krzyżacy,“ ale Bergowa i co miał jeńców z podziemia puścił, Bóg wie dla czego, sam zaś pojechał bez żadnego giermka ni sługi... Mówił, że jedzie do zbójów, Danuśkę wykupić, a mnie przykazał czekać. A no! — czekałem! Aż tu przychodzi wiadomość ze Szczytna, że Jurand namordował Niemców i sam legł. O, Miłościwy Panie! Już mnie parzyła spychowska ziemia, i małom nie oszalał. Ludzi wsadziłem na koń, by pomścić śmierć Jurandową, a tu ksiądz Kaleb powiada: „Kasztelu nie weźmiesz, a wojny nie wszczynaj. Jedź do księcia, może tam co o Danuśce wiedzą.“ Tom i przyjechał, i właśnie trafiłem, jako ów pies szczekał o krzyżackiej krzywdzie i Jurandowem szaleństwie... Jam, Panie, podniósł jego rękawicę, bom go już przedtem pozwał, a chociaż nie wiem nic, to jedno wiem tyle, że to łgarze są piekielni — bez wstydu, bez czci i wiary! Patrzcie, Miłościwi Państwo! to i oni zażgali Fourcego, a na mojego giermka chcieli zwalić ten uczynek. Na Boga! zadźgali go jako wołu, a potem do Cię, Panie, przyszli po pomstę i po zapłatę! Kto tedy przysięgnie, że nie nałgali i przedtem przed Jurandem, i teraz przed Tobą, Panie?... Nie wiem, nie wiem, gdzie Danuśka! alem go pozwał, bo choćby mi też i żywota stradać przyszło, wolej mi śmierć, niż żywot bez mojego kochania, bez mojej najmilszej na kwiecie całym.
To rzekłszy, zerwał w uniesieniu pątlik z głowy, aż włosy rozsypały mu się po ramionach, i chwyciwszy je, począł szlochać ciężko, aż księżna Anna Danuta, sama do głębi duszy strapiona stratą Danusi, i litując się nad jego bólem, położyła mu ręce na głowie i rzekła:
— Boże cię wspomagaj, pociesz i błogosław!

[2]V.

Książę nie sprzeciwił się pojedynkowi, gdyż, wedle ówczesnych obyczajów, nie był w możności tego uczynić. Wymógł tylko, by Rotgier napisał list do Mistrza i do Zygfryda de Loewe, że sam pierwszy rzucił rękawicę rycerzom mazowieckim, wskutek czego staje do walki z mężem Jurandówny, który zresztą już pierwej go był pozwał. Tłómaczył się też Krzyżak Wielkiemu Mistrzowi, że jeśli staje bez przyzwolenia, to dla tego, że chodzi o cześć Zakonu i odwrócenie szpetnych podejrzeń, któreby hańbę przynieść mogły, a które on, Rotgier, gotów jest zawsze własną krwią okupić. List ten wysłany był natychmiast do granicy, dalej zaś miał iść do Malborga pocztą, którą Krzyżacy, na wiele lat przed innymi, wynaleźli i zaprowadzili w swoich ziemiach.
Tymczasem na podwórcu zamkowym ubito śnieg i posypano go popiołem, aby nogi walczących nie grzęzły lub nie ślizgały się po gładkiej powierzchni. W całym zamku panował ruch nadzwyczajny. Wzruszenie tak opanowało rycerzy i dwórki, że w nocy, poprzedzającej bitwę, nikt nie spał. Mówiono sobie, że walka konna na kopie a nawet na miecze, często kończy się na ranach, natomiast piesza, a zwłaszcza na straszliwe topory, zawsze bywa śmiertelna. Wszystkie serca były po stronie Zbyszka, ale właśnie, im kto więcej miał przyjaźni dla niego lub dla Danusi, z tem większym niepokojem przypominał, co rozpowiadano o sławie i sprawności Krzyżaka. Wiele niewiast spędziło noc w kościele, gdzie też po odbytej przed księdzem Wyszońkiem spowiedzi kajał się i Zbyszko. Mówiły więc jedna do drugiej, patrząc na jego prawie chłopięcą twarz: „Toć to jeszcze dzieciuch!... jakże mu młodą głowę pod niemiecki topór oddawać?“ I tem gorliwiej modliły się dla niego o wspomożenie. Ale gdy świtaniem podniósł się i szedł przez kaplicę, aby przywdziać w izbie zbroję, znowu przybyło im nieco serca, gdyż głowa i twarz Zbyszka były wprawdzie chłopięce, natomiast ciało nad miarę rosłe i silne, tak, iż wydawał im się chłopem na schwał, który poradzi sobie choćby z najtęższym mężem.
Bitka miała się odbyć na podwórzu zamkowem, które w koło otaczał krużganek.
Gdy dzień uczynił się już zupełny, przybyli książę i księżna razem z dziećmi i zasiedli w środku między słupami, skąd najlepiej widać było cały podwórzec. Obok nich zajęli miejsca co przedniejsi dworzanie, szlachetne niewiasty i rycerstwo. Zapełniły się wszystkie kąty krużganku: czeladź usadowiła się za wałem, który utworzon był z wymiecionego śniegu, niektórzy poprzyczepiali się na wykuszach, a nawet na dachu. Tam prostactwo gwarzyło między sobą: „Daj Bóg, aby się nasz nie dał!“
Dzień był zimny, wilgotny, ale jasny; powietrze roiło się od kawek, które zamieszkiwały dachy i szczyty baszt, a które spłoszone niezwykłym ruchem, kołowały z wielkiem łopotaniem skrzydeł nad zamkiem. Mimo chłodu, ludzie potnieli za wzruszenia, a gdy ozwała się pierwsza trąba, oznajmująca wejście zapaśników, wszystkie serca poczęły bić, jak młoty.
Oni zaś weszli z przeciwnych stron szranków i zatrzymali się na krańcach. Każdy z patrzących utaił wówczas dech w piersiach, każdy pomyślał, że oto niezadługo dwie dusze ulecą ku sądowym progom Boskim, a dwa trupy zostaną na śniegu — i usta oraz jagody niewiast pobladły i posiniały na tę myśl, oczy zaś mężów wpatrzone były jak w tęczę w przeciwników, każdy bowiem pragnął z samej postawy i z uzbrojenia ich wywróżyć sobie, na czyją stronę padnie zwycięstwo.
Krzyżak przybrany był w szmelcowany błękitny pancerz, w takież nadbiodrza i w takiż hełm, z podniesioną przyłbicą i ze wspaniałym pawim pióropuszem na grzebieniu. Zbyszkowi piersi, boki i grzbiet opinała pyszna medyolańska zbroja, którą był swego czasu zdobył na Fryzach. Na głowie miał hełm z okapem, nie zamknięty i bez piór, na nogach bycze skórznie. Na lewych ramionach dźwigali tarcze z herbami: na krzyżackiej u góry była szachownica, u dołu trzy lwy, stojące na zadnich łapach, na Zbyszkowej „tępa podkowa“. W prawicach dźwigali szerokie straszne topory, osadzone na dębowych, poczerniałych toporzyskach, dłuższych niż ramię rosłego męża. Towarzyszyli im giermkowie: Hlawa, zwany przez Zbyszka Głowaczem — i van Krist, obaj przybrani w ciemne żelazne blachy, obaj również z toporami i tarczami: van Krist miał w herbie krzak jałowca, herb Czecha podobny był do Pomiana, z tą różnicą, że zamiast topora tkwił w byczej głowie krótki miecz, do połowy w oku pogrążon.
Trąba ozwała się po raz drugi, a za trzecim mieli przeciwnicy, wedle umowy, na się nastąpić. Dzieliła ich już teraz tylko nie wielka, posypana szarym popiołem przestrzeń, nad tą zaś przestrzenią unosiła się jako złowrogi ptak — śmierć. Zanim jednak dano trzeci znak, Rotgier zbliżył się ku słupom, między którymi siedzieli księstwo, podniósł swą zakutą w stal głowę i ozwał się głosem tek donośnym, że usłyszano go we wszystkich zakątkach krużganku:
— Biorę na świadka Boga, Ciebie, Dostojny Panie i całe rycerstwo tej ziemi, jakom nie winien tej krwi, która będzie przelana.
Na te słowa ścisnęły się znów serca, że Krzyżak tak był pewien siebie i swego zwycięstwa. Lecz Zbyszko, mając duszę prostą, zwrócił się do swego Czecha i rzekł:
— Śmierdzi mi ta krzyżacka chwalba, gdyż byłaby do rzeczy po mojej śmierci, nie zaś pókim żyw. Ma też ów samochwał pawi czub na hełmie, a ja nasamprzód takich trzy ślubował, a potom, ile paliców u rąk. Bóg zdarzył!
— Panie... — zapytał Hlawa, pochylając się i nabierając w ręce nieco popiołu ze śniegiem, aby toporzysko nie ślizgało mu się w dłoniach: — może da Chrystus, że prędko uwinę się z tym Pruskim chmyzem, zali wolno będzie wówczas, jeśli nie sięgnąć Krzyżaka, to przynajmniej wsadzić mu toporzysko między kolana i zwalić go na ziemię?
— Boże cię uchowaj! — zawołał żywo Zbyszko — hańbąbyś okrył mnie i siebie.
A wtem zabrzmiał po raz trzeci głos trąby. Usłyszawszy to, giermkowie skoczyli jeden ku drugiemu żywo i zapalczywie, rycerze zaś posunęli się ku sobie wolniej i rozważniej, jako, aż do pierwszego starcia, nakazywała ich dostojność i powaga.
Mało kto zważał na giermków, ale ci z doświadczonych mężów i z czeladzi, którzy na nich patrzyli, zrozumieli od razu, jak okrutna przewaga jest po stronie Hlawy. Topór chodził ciężej w ręku Niemca, a również i ruchy jego tarczy były wolniejsze. Z pod puklerza widać było jego nogi dłuższe, ale wątłe i mniej sprężyste od potężnych, pokrytych obcisłem ubraniem nóg Czecha. Hlawa natarł też tak zapalczywie, że van Krist prawie od pierwszej chwili musiał się cofać. Zrozumiano od razu, że jeden z tych przeciwników zwalił się na drugiego, jak burza, że prze, naciska, razi jak piorun, drugi zaś, w poczuciu, że śmierć nad nim, broni się tylko, aby jak najbardziej opóźnić okropną chwilę. Jakoż tak było istotnie. Ów samochwał, który w ogóle stawał do bitwy tylko wówczas, gdy inaczej nie mógł uczynić, poznał, że zuchwałe a niebaczne słowa przywiodły go do walki ze strasznym usiłkiem, którego powinien był jak zguby unikać; więc gdy poczuł teraz, że każde z tych uderzeń mogłoby zwalić wołu, upadło w nim zupełnie serce. Zapomniał prawie, że nie dość chwytać ciosy tarczą, ale że trzeba je także zadawać. Widział nad sobą błyski toporu i myślał, że każdy z nich jest ostatni. Nadstawiając puklerz, mrużył mimowoli oczy z poczuciem trwogi i zwątpienia, czy je jeszcze otworzy. Zrzadka sam zadał cios, bez nadziei, że przeciwnika dosięże, puklerz tylko podnosił coraz wyżej na głowę, aby ją jeszcze i jeszcze uchronić.
Wreszcie począł się męczyć, a Czech bił w niego coraz potężniej. Równie, jak z rosłego chojara odszczepiają się pod toporem chłopa wióry ogromne, tak i pod razami Czecha poczęły się kruszyć i odpadać blachy ze zbroi niemieckiego giermka.
Górny brzeg tarczy wygiął się i spękał, naramiennik z prawego barku stoczył się wraz z przeciętym i pokrwawionym już rzemieniem na ziemię. Van Kristowi włosy stanęły dębem na głowie i chwyciła go trwoga śmiertelna. Uderzył jeszcze raz i drugi całą siłą ramienia w puklerz Czecha, wreszcie widząc, że wobec okrutnej siły przeciwnika nie ma dla niego ratunku i że ocalić go tylko może jakiś nadzwyczajny wysiłek, rzucił się nagle całym ciężarem zbroi i ciała pod nogi Hlawy.
Padli obaj na ziemię i zmagali się wzajem, tocząc i przewracając się po śniegu. Lecz Czech wnet wydostał się na wierzch, przez chwilę tłumił jeszcze rozpaczliwe ruchy przeciwnika, wreszcie przycisnął kolanem żelazną siatkę pokrywającą jego brzuch i wydobył z za pasa krótką, trójgranną mizerykordyę.
— Oszczędź! — wyszeptał cicho van Krist, wznosząc oczy ku oczom Czecha.
Lecz ów, zamiast odpowiedzieć, rozciągnął się na nim, by łatwiej rękoma dostać jego szyi, i przeciąwszy rzemienną zapinkę hełmu pod brodą pchnął nieszczęśnika dwukrotnie w gardło, kierując ostrze w dół, ku środkowi piersi.
Wówczas źrenice van Krista uciekły w głąb czaszki, ręce i nogi poczęły trzepać w śnieg, jakby chciały oczyścić go z popiołu, po chwili jednak wyprężył się — i pozostał nieruchomy, wydymając tylko jeszcze pokryte czerwoną pianą wargi i krwawiąc nadzwyczaj obficie.
A Czech wstał, obtarł o suknię Niemca mizerykordyę, następnie podniósł topór, i wsparłszy się na nim, począł spoglądać na cięższą i upartszą bitkę swego rycerza z bratem Rotgierem.
Rycerze zachodni przywykli już byli do wygód i zbytków, podczas gdy „dziedzice“ w Małopolsce i Wielkopolsce oraz na Mazowszu wiedli jeszcze życie surowe i twarde, w skutek czego nawet w obcych i niechętnych budzili podziw krzepkością ciała i wytrzymałością na wszelki trud, bądź ciągły, bądź doraźny. Pokazało się też i teraz, że Zbyszko góruje nad Krzyżakiem siłą rąk i nóg, nie mniej niż jego giermek górował nad van Kristem, ale pokazało się także, że jako młody, ustępuje mu w ćwiczeniu rycerskiem.
Było to dla Zbyszka rzeczą poniekąd pomyślną, iż wybrał walkę na topory, albowiem fechtunek tego rodzaju bronią był niemożliwy. Na krótkie lub długie miecze, przy których trzeba było znać cięcia, sztychy i umieć ciosy odbijać, miałby Niemiec znaczną przewagę. Lecz i tak, zarówno sam Zbyszko, jak widzowie, po ruchach, i władaniu tarczą poznali, iż mają przed sobą męża doświadczonego i groźnego, który widocznie nie pierwszy raz staje do tego rodzaju walki. Za każdym ciosem Zbyszka, Rotgier podstawiał tarczę i w chwili uderzenia cofał ją nieco, przez co zamach, choćby największy, tracił na sile i nie mógł przeciąć, ani też pokruszyć gładkiej powierzchni. Chwilami cofał się, chwilami nacierał, czyniąc to spokojnie, lubo tak szybko, że ledwie można było pochwycić oczyma jego ruchy. Zląkł się książę o Zbyszka, a twarze mężów zasępiły się, wydało im się bowiem, że Niemiec igra jakby umyślnie z przeciwnikiem. Nieraz nie podstawiał nawet tarczy, ale w chwili, gdy Zbyszko uderzał, czynił pół obrotu w bok w ten sposób, że ostrze topora przecinało puste powietrze. Było to najstraszniejsze, gdyż Zbyszko mógł przy tem stracić równowagę i upaść, a wówczas zguba jego stałaby się nieuchronną. Widząc to Czech, stojący nad zarżniętym Kristem, trwożył się także i mówił sobie w duszy: „Boga mi! jeśli pan padnie, huknę Niemca obuchem między łopatki, aby się też wykopyrtnął.“
Zbyszko jednak nie padał, gdyż mając w nogach siłę ogromną i rozstawiając je szeroko, mógł utrzymać na każdej cały ciężar ciała i rozmachu.
Rotgier zauważył to natychmiast, i widzowie mylili się, przypuszczając, że lekceważy przeciwnika. Owszem, po pierwszych uderzeniach, gdy pomimo całej umiejętności cofania tarczy, ręka prawie zdrętwiała mu pod nią, zrozumiał, że go czeka z tym młodziankiem trud ciężki i że jeśli go nie zwali dobrym pomysłem, to walka może być długą i niebezpieczną. Liczył, że po cięciu w próżnię Zbyszko runie na śnieg, a gdy to się nie stało, począł się wprost niepokoić. Z pod stalowego okapu widział zaciśnięte nozdrza i usta przeciwnika, a chwilami błyszczące oczy, i mówił sobie, że zapalczywość powinna go unieść; że się zapamięta, straci głowę i w zaślepieniu więcej będzie myślał o zadawania razów niż obronie. Ale pomylił się i w tem. Zbyszko nie umiał się uchylać od ciosów półobrotem, ale nie zapomniał o tarczy, i wznosząc topór, nie odsłaniał się więcej niż należało. Widocznie uwaga jego zdwoiła się, a poznawszy doświadczenie i sprawność przeciwnika, nie tylko się nie zapamiętał, ale skupił się w sobie, stał się ostrożniejszym i w uderzeniach jego był jakiś rozmysł, na który nie gorąca, ale zimna zawziętość zdobyć się może.
Rotgier, który nie mało wojen odbył i nie mało staczał bitew bądź kupą, bądź w pojedynkę, wiedział z doświadczenia, że bywają ludzie, jako ptaki drapieżne, stworzeni do walki i szczególnie obdarowani przez naturę, którzy jakoby odgadują to wszystko, do czego inni dochodzą przez całe lata ćwiczeń, i wraz pomiarkował, że ma z jednym z takich do czynienia. Od pierwszych uderzeń zrozumiał, że w tym młodziku jest coś takiego, co jest w jastrzębiu, który w przeciwniku widzi jedynie łup swój i nie myśli o niczem więcej, tylko aby go dosięgnąć szponami. Pomimo swej siły spostrzegł się również, że nie dorównywa w niej Zbyszkowi i że jeśli wyczerpie się przedtem, niż zdoła mu zadać cios stanowczy, to walka z tym strasznym, choć mniej doświadczonym wyrostkiem może się stać dla niego zgubną. Pomyślawszy to, postanowił walczyć z najmniejszym możliwie wysiłkiem, przyciągnął ku sobie tarczę, ni zbyt następował, ni zbyt się cofał, ograniczył ruchy, zebrał całą moc duszy i ramienia na jeden cios stanowczy i czekał pory.
Okrutna walka przeciągała się dłużej nad zwykłą miarę. Na krużgankach zaległa cisza śmiertelna. Słychać było tylko czasem dźwiękliwe, a czasem głuche uderzenia ostrzy i obuchów o tarcze. I księstwu i rycerzom i dwórkom nie obce były podobne widowiska, a jednakże jakieś uczucie podobne do przerażenia ścisnęło jakby kleszczami wszystkie serca. Rozumiano, że tu nie chodzi o wykazanie siły, sprawności, męztwa, i że większa jest w tej walce zaciekłość, większa rozpacz, większa i bardziej nieubłagana zawziętość, głębsza zemsta. Z jednej strony: straszne krzywdy, miłość i żal bez dna, z drugiej: cześć całego Zakonu i głęboka nienawiść, szły na tem pobojowisku na sąd Boży.
Tymczasem pojaśniał jeszcze zimowy, blady ranek, przetarła się szara opona mgły, i promień słońca rozświecił błękitny pancerz Krzyżaka i srebrnawą medyolańską zbroję Zbyszka. W kaplicy zadzwoniono na tercyą, a razem z odgłosem dzwonu znów stada kawek zerwały się z dachów zamkowych, łopocąc skrzydłami i kracząc zgiełkliwie, jakby z radości na widok krwi i tego trupa, który leżał już nieruchomo na śniegu. Rotgier rzucił na niego w czasie walki raz i drugi oczyma, i nagle uczuł się ogromnie samotnym. Wszystkie oczy, które na niego patrzyły, były to oczy wrogów. Wszystkie modły, życzenia i ciche wota, które czyniły niewiasty, były po stronie Zbyszka. Prócz tego, jakkolwiek Krzyżak był zupełnie pewien, że giermek nie rzuci się na niego z tyłu i nie sięgnie go zdradliwie, jednakże obecność i blizkość tej groźnej postaci przejmowała go takim mimowolnym niepokojem, jakim przejmuje ludzi widok wilka, niedźwiedzia lub bawołu, od którego nie przedziela ich krata. I nie mógł się temu uczuciu obronić tem bardziej, że Czech, chcąc śledzić przebieg walki, poruszał się i zmieniał miejsce, zachodząc walczącym to z boku, to z tyłu, to od czoła, pochylając przytem głowę i przypatrując mu się złowrogo przez szpary w żelaznej przyłbicy hełmu, a czasem podnosząc nieco, jakby mimowoli zakrwawione ostrze.
Zmęczenie poczęło wreszcie Krzyżaka ogarniać. Raz po razie, zadał dwa ciosy krótkie, ale straszne, kierując je na prawe ramię Zbyszka — ten jednakże odepchnął je tarczą z taką siłą, że toporzysko zachwiało się w dłoni Rotgiera, sam zaś musiał się cofnąć nagle, aby nie upaść. I od tej pory cofał się ciągle. Wyczerpywały się zresztą nie tylko jego siły, ale zimna krew i cierpliwość. Z piersi widzów, na widok jego cofania się, wyrwało się kilka okrzyków jakby tryumfu, które wzbudziły w nim złość i rozpacz. Uderzenia toporów stały się coraz gęstsze. Pot zlewał czoła obu walczących, a przez zwarte zęby dobywał im się z piersi chrapliwy oddech. Patrzący na walkę przestali zachowywać się spokojnie i co chwila teraz odzywały się wołania to męzkie, to niewieście: „Bij! W niego!... Sąd Boży! Kara Boża! Bóg ci pomagaj!“ Książę skinął kilka razy dłonią, by je uciszyć, ale nie mógł ich powstrzymać. Czyniło się coraz głośniej, gdyż dzieci poczęły tu i ówdzie płakać na krużgankach, a wreszcie przy samym boku księżny jakiś młody, łkający głos niewieści zawołał:
— Za Danuśkę, Zbyszku! za Danuśkę!
Zbyszko wiedział przecie, iż idzie o Danusię. Był pewny, że ten Krzyżak przyłożył ręki do jej porwania, i walcząc z nim, walczył za jej krzywdy. Ale jako młody i chciwy bitew, w chwili walki, myślał o samej walce. Nagle ów okrzyk uprzytomnił mu jej stratę i jej niedolę. Miłość, żal i zemsta nalały mu ognia do żył. Serce zaskowyczało w nim z rozbudzonego nagle bolu i chwycił go po prostu szał bojowy. Strasznych, podobnych do uderzeń burzy jego ciosów nie mógł już Krzyżak pochwycić, ni im wydążyć. Zbyszko uderzył tarczą w jego tarczę z tak nadludzką, siłą, że ramię Niemca zdrętwiało nagle i opadło bezwładnie. Ów zaś cofnął się w trwodze i przerażeniu i przechylił się w tył, a wtem w oczach mignął mu błysk topora i ostrze upadło mu jak piorun na prawy bark.
Do uszu widzów doszedł tylko rozdzierający krzyk: „Jezus!...“ — poczem Rotgier odstąpił jeszcze krok i runął na wznak na ziemię.
Wnet zagrzmiało i zaroiło się na krużgankach jak w pasiece, w której pszczoły, przygrzane słońcem, poczynają ruszać się i szumieć. Rycerze zbiegali całymi tłumami po schodach, czeladź przeskakiwała wał śnieżny, by się trupom przypatrzeć. Wszędy rozległy się okrzyki: „Ot, sąd Boży!... Ma Jurand dziedzica!... Chwała mu i podzięka! To ci chłop do topora!“ lnni zaś wołali: „Patrzcie a dziwujcie się! Jużby sam Jurand godniej nie ciął.“ Jakoż utworzyła się cała gromada ciekawych naokół trupa Rotgiera, a on leżał na grzbiecie z twarzą bladą jak śnieg, z szeroko otwartemi ustami i z krwawem ramieniem, odwalonem tak strasznie od szyi aż do pachy, że ledwie się na kilku włóknach trzymało. Więc mówili znów niektórzy: „Ot żyw był i w hardości po ziemi chodził, a teraz i palcem ci nie ruszy!“ A tak mówiąc jedni podziwiali jego wzrost, gdyż wielką przestrzeń na pobojowisku zajmował i po śmierci wydawał się jeszcze ogromniejszy, drudzy zaś pawi pióropusz, mieniący się cudnie na śniegu, a trzeci zbroję, którą na dobrą wieś oceniano. Lecz Czech, Hlawa, zbliżył się właśnie z dwoma Zbyszkowymi pachołkami, by ją zdjąć z nieboszczyka, więc ciekawi otoczyli Zbyszka, wychwalając go i wynosząc pod niebiosa, bo im się słusznie zdało, że sława jego spadnie na całe mazowieckie i polskie rycerstwo. Tymczasem odjęto mu tarczę i topór, by mu ulżyć, a Mrokota z Mocarzewa odpiął mu i hełm, spotniałe zaś włosy przykrył czapką ze szkarłatnego sukna. Zbyszko stał jakby w osłupieniu, oddychając ciężko, z ogniem jeszcze nie zgasłym w oczach, z twarzą pobladłą z wysiłku i zawziętą, drżąc nieco ze wzruszenia i trudu. Ale chwycono go pod ręce i poprowadzono do księstwa, którzy czekali nań w ogrzanej komnacie, przy kominie. Tam Zbyszko klęknął przed nimi, a gdy ojciec Wyszoniek przeżegnał go i odmówił wieczny odpoczynek za dusze zmarłe, książę uścisnął młodego rycerza i rzekł:
— Bóg Najwyższy rozsądził między wami i prowadził rękę twoją, za co niech będzie błogosławione imię Jego — amen!
Poczem zwróciwszy się do rycerza de Lorche i do innych, dodał:
— Ciebie, obcy rycerzu, i was wszystkich obecnych biorę na świadków tego, o czem i sam świadczę, jako się potykali wedle prawa i obyczaju, a jako się sądy Boże wszędy odprawują, tak się też i ten odprawił po rycersku i po bożemu.
Okrzyknęli się na to zgodnym chórem miejscowi wojownicy, gdy zaś panu de Lorche przetłómaczono słowa książęce, wstał i oznajmił, że nie tylko świadczy, jako wszystko odbyło się po rycersku i po bożemu, ale gdyby nawet ktokolwiek w Malborgu lub na innym dworze książęcym śmiał o tem wątpić — on, de Lorche, pozwie go natychmiast w szranki na walkę pieszą lub konną, choćby to był nie tylko zwyczajny rycerz, ale olbrzym lub czarnoksiężnik, samego Merlina magiczną siłą przewyższający.
A tymczasem księżna Anna Danuta, w chwili, gdy Zbyszko z kolei objął jej nogi, mówiła, pochylając się ku niemu:
— Czemu się zaś nie radujesz? Raduj się i dziękuj Bogu, bo jeśli cię Bóg w miłosierdziu swem wyzuł z tej obierży, to cię i dalej nie opuści i do szczęśliwości doprowadzi.
A Zbyszko odrzekł:
— Jakoże mam się radować, Miłościwa Pani? Dał ci mi Bóg zwycięstwo i pomstę nad onym Krzyżakiem, ale Danuśki jako nie było, tak i nie ma — i nie bliżej mi do niej teraz niż przedtem.
— Najzawziętsi nieprzyjaciele, Danveld, Godfryd i Rotgier nie żyją — odpowiedziała księżna — a o Zygfrydzie mówią, iż sprawiedliwszy od nich, choć okrutny. Chwalże miłosierdzie Boskie i za to. A mówił mi także pan de Lorche, że jeśli Krzyżak legnie, to on ciało jego odwiezie, a potem wraz do Malborga pojedzie i u samego Wielkiego Mistrza o Danuśkę się upomni. Jużci nie ośmielą się Wielkiego Mistrza nie posłuchać.
— Daj Bóg zdrowie panu de Lorche — rzekł Zbyszko — i ja z nim pojadę do Malborga.
A księżna przestraszyła się tych słów, jak gdyby Zbyszko rzekł, że bezbronny pójdzie między wilki, które zbierały się zimą w stada w głębokich borach Mazowsza.
— Po co? — zawołała. — Na zgubę pewną? Zaraz po spotkaniu nie pomoże ci ni de Lorche, ni te listy, które Rotgier pisał przed walką. Nie zratujesz nikogo, a zgubisz siebie.
Lecz on wstał, złożył w krzyż dłonie i rzekł:
— Tak mi dopomóż Bóg, że pojadę do Malborga i choćby za morza. Tak mi błogosław, Chryste, jako jej będę szukał do ostatniego tchu w nozdrzach, i jako nie ustanę póki nie zginę. Łacniej mi bić Niemców i potykać się we zbroi, niż sierocie jęczeć w podziemiu. Oj łacniej! łacniej!
I mówił to, jak zresztą zawsze, gdy wspominał Danusię, w takiem uniesieniu, w takim bolu, że aż chwilami słowa mu się urywały tak, jakby go kto chwytał za gardło. Księżna poznała, że próżnoby go odwodzić, i że ktoby go chciał powstrzymać, ten musiałby go chyba skuć i wtrącić do podziemia.
Zbyszko nie mógł jednak wyjechać natychmiast. Wolno było ówczesnemu rycerzowi nie zważać na żadne przeszkody, ale nie wolno było łamać obyczaju rycerskiego, który nakazywał, by zwycięzca w pojedynku spędził na miejscu walki cały dzień aż do następnej północy, a to dla okazania, iż został panem pobojowiska, jak i dla okazania gotowości do nowej walki, gdyby ktokolwiek z krewnych lub przyjaciół zwyciężonego chciał go ponownie do niej wyzwać. Obyczaj ten zachowywały nawet całe wojska, tracąc nieraz korzyści, jakieby pospiech po zwycięstwie mógł przynieść. Zbyszko nie próbował nawet wyłamać się z pod nieubłaganego prawa, i posiliwszy się nieco, a następnie przywdziawszy zbroję, tkwił aż do północy na dziedzińcu zamkowym, pod zasępionem niebem zimowem, czekając na nieprzyjaciela, który znikąd przybyć nie mógł.
O północy dopiero, gdy heroldowie obwieścili ostatecznie przy dźwięku trąb jego zwycięstwo, Mikołaj z Długolasu wezwał go na wieczerzę, a zarazem na naradę do księcia.

[3]VI.

Książę pierwszy zabrał głos na naradzie i tak mówił:
— To bieda, że nie mamy nijakiego pisma, ani świadectwa przeciw komturom. Bo choć posąd nasz zdaje się słuszny, i ja sam myślę, że Jurandównę oni chwycili, nie kto inny, ale co z tego? Wyprą się. A jak wielki mistrz spyta o jakowyś dowód, co mu pokażem? Ba! jeszcze list Jurandowy świadczy za nimi.
Tu zwrócił się do Zbyszka:
— Powiadasz, że ten list na nim wymusili. Może być i pewnie tak jest, bo gdyby po ich stronie była sprawiedliwość, toby ci Bóg, przeciw Rotgierowi nie pomógł. Ale skoro wymusili jeden, to mogli wymusić i dwa. Może i oni mają od Juranda świadectwo, że niewinni porwania nieszczęsnej dziewki. A w takim razie pokażą je mistrzowi — i co będzie?
— Sami przecie przyznali, Miłościwy Panie, że Danuśkę, niby zbójom odbili i że ją mają.
— To wiem. Ale teraz powiadają, że się mylili, że to inna dziewka, a najlepszy dowód, że sam Jurand jej się zaparł.
— Zaparł się, bo mu pokazali inną, przez co go właśnie rozjuszyli.
— Pewnie tak było, ale mogą powiedzieć, że to jeno nasze domysły.
— Ich łgarstwa — rzekł Mikołaj z Długolasu — są jakoby bór. Z brzega jeszcze coś widać, ale im głębiej, tem większa gęstwa, że się człek zabłąka i całkiem drogę straci.
Poczem powtórzył swoje słowa po niemiecku panu de Lorche, który rzekł:
— Sam wielki mistrz lepszy od nich, a i brat jego choć duszę ma zuchwałą, ale na cześć rycerską czułą.
— Tak jest — odpowiedział Mikołaj. — Mistrz człowiek ludzki. Nie umie ci on hamować komturów ni kapituły i nie poradzi na to, że wszystko w Zakonie na ludzkich krzywdach stoi, ale im nie rad. Jedźcie, jedźcie rycerzu de Lorche, i opowiedzcie mu co tu się działo. Obcych więcej się oni wstydzą niż nas; by zaś nie opowiadali na obcych dworach o ich zdradach i nieuczciwych postępkach. A gdy mistrz spyta was o dowody, tedy rzeknijcie mu tak: „Znać prawdę boska rzecz, a ludzka jej szukać, wiec jeśli chcesz, panie, dowodów, to ich szukaj: każ przetrząść zamki, wybadaj ludzi, pozwól nam szukać, boć to głupstwo i bajka, że oną sierotę chwycili zbóje leśni.“
— Głupstwo i bajka — powtórzył de Lorche.
— Bo zbóje nie podnieśliby ręki na książęcy dworzec, ni na Jurandowe dziecko. A gdyby wreszcie nawet ją chwycili, to dla okupu, i samiby dali znać, że ją mają.
— Wszystko to powiem — rzekł Lotaryńczyk — i de Bergowa też odszukam. My z jednego kraju, a choć go nie znam, mówią, że i on jakowyś krewniak hrabiego Geldryi. Był w Szczytnie, niech mistrzowi opowie co widział.
Zbyszko zrozumiał cośkolwiek z tych słów, a czego nie zrozumiał, to wytłomaczył mu Mikołaj, więc chwycił przez pół pana de Lorche i przycisnął go do piersi, tak, że aż rycerz jęknął.
Książę zaś rzekł do Zbyszka:
— A ty koniecznie chcesz też jechać?
— Koniecznie, Miłościwy Panie. Coże mi innego czynić? Chciałem Szczytna dobywać, choćby zębami przyszło mur gryźć, ale jakoże mi bez pozwoleństwa wojnę wszczynać?
— Ktoby wojnę bez pozwoleństwa wszczął, pod katowskimby się mieczem kajał — rzekł książę.
— Juści prawo prawem — odpowiedział Zbyszko. — Ba! chciałem potem pozywać wszystkich, którzy byli w Szczytnie, ale powiadali ludzie, że Jurand narżnął ich tam jak wołów i nie wiedziałem, który żyw, a który zabit... Bo, tak mi dopomóż Bóg i święty Krzyż, jako ja Juranda do ostatniego tchu nie opuszczę!
— To zacnie mówisz i udałeś mi się — rzekł Mikołaj z Długolasu. — A żeś do Szczytna sam nie leciał, to też widać, że rozum masz, bo i głupiby się domyślił, że oni tam ni Juranda, ni jego córki nie trzymają, jeno musieli ich do innych zamków wywieźć. Bóg cię Rotgierem nagrodził za to, żeś tu przyjechał.
— A no! — rzekł książę — jako się od Rotgiera słyszało, to z tych czterech jeden tylko stary Zygfryd żywie, a innych Bóg już pokarał albo twoją, albo Jurandową ręką. Co do Zygfryda, mniejszy od tamtych szelma, ale okrutnik może największy. Źle, że Jurand i Danuśka w jego ręku i trzeba ich prędko ratować. Aby zaś i ciebie zła przygoda nie spotkała, dam ci do mistrza list. Słuchaj jeno dobrze i rozumiej, że nie jedziesz jako poseł, jeno jako wysłannik, a ja mistrzowi piszę tak: Skoro się swego czasu na naszą osobę, potomka ich dobrodziejów, targali, to rzecz podobna jest, że i Jurandównę chwycili, zwłaszcza mając złość do Juranda. Proszę tedy mistrza, aby pilnie jej szukać nakazał i jeśli chce przyjaźni mojej, zaraz ci ją w ręce oddał.
Zbyszko, usłyszawszy to, rzucił się do nóg księcia i objąwszy jego kolana, począł mówić:
— A Jurand, Miłościwy Panie! a Jurand? Wstawcie się też i za nim! Jeśli śmiertelne ma rany, niech choć u siebie na dziedzinie i przy dzieciach zamrze.
— Jest i o Jurandzie — rzekł łaskawie książę. — Ma wysłać mistrz dwóch sędziów i ja dwóch, którzy uczynki komturów i Jurandowe wedle praw czci rycerskiej rozpatrzą. A ci zaś, wybiorą jeszcze jednego, by był im głową, i jako wszyscy uradzą, tak będzie.
Na tem skończyła się narada, po której Zbyszko pożegnał księcia, gdyż wnet mieli wyruszyć w drogę. Lecz przed rozejściem się, doświadczony i znający Krzyżaków Mikołaj z Długolasu wziął Zbyszka na bok i zapytał:
— A onego pachołka Czecha weźmiesz z sobą do Niemców?
— Pewnie, że mnie nie odstąpi. Albo co?
— Bo mi go żal. Chłop ci jest na schwał, a zaś miarkuj, co ci rzeknę: ty z Malborga zdrową głowę wyniesiesz, chyba że potykając się tam, trafisz na lepszego, ale jego zguba pewna.
— A dla czego?
— Bo go psubraty oskarżali, że on de Fourcego zadżgał. Musieli też do mistrza o jego śmierci pisać, i też pewnikiem napisali, że Czech onę krew rozlał. Tego mu w Malborgu nie darują. Czeka go sąd i pomsta, bo jakże o jego niewinności mistrza przekonasz? A przecie on także i Danveldowi ramię pokruszył, który Wielkiego Szpitalnika był krewnym. Szkoda mi go, a powtarzam ci, że jeśli tam pojedzie, to po śmierć.
— Nie pojedzie po śmierć, bo go w Spychowie ostawię.
Lecz stało się inaczej, gdyż zaszły powody, dla których Czech nie został w Spychowie. Zbyszko i de Lorche ruszyli wraz ze swymi pocztami nazajutrz. De Lorche, którego ksiądz Wyszoniek rozwiązał ze ślubów względem Ulryki de Elner, jechał szczęśliwy i cały oddany rozpamiętywaniu urody Jagienki z Długolasu, więc milczący; Zbyszko zaś nie mogąc z nim rozmawiać o Danuśce także i z tej przyczyny, że nie bardzo się z sobą rozumieli, rozmawiał z Hlawą, który dotąd nic o zamierzonej w dzierżawy krzyżackie wyprawie nie wiedział.
— Jedziem do Malborga — rzekł — a kiedy ja wrócę, to w mocy Boskiej... Może prędko, może na wiosnę, może za rok, a może i wcale, rozumiesz?
— Rozumiem. Wasza Miłość jedzie też także pewnie i dla tego, aby tamtejszych rycerzy pozywać. I chwała Bogu, boć przy każdym rycerzu jest przecie giermek.
— Nie — odrzekł Zbyszko. — Nie po to ja tam jadę, by ich pozywać, chybaby się samo zdarzyło, a ty wcale nie pojedziesz, jeno w domu, w Spychowie zostaniesz.
Usłyszawszy to, Czech naprzód zmartwił się okrutnie i począł żałośnie narzekać, a potem nuż prosić młodego pana, by go nie ostawiał:
— Ja poprzysiągł, że waszej miłości nie opuszczę, poprzysiągł na Krzyż i na cześć. A gdyby waszą miłość jakowa przygoda spotkała, jakoże pokazałbym się na oczy mojej pani w Zgorzelicach! Więc zmiłujcie się nademną, bym się nie pohańbił przed nią.
— A nie przysięgałeś jej, że mi będziesz posłuszny? — zapytał Zbyszko.
— Jakże nie! We wszystkiem jeno nie w tem, bym poszedł precz. Jeśli mnie wasza Miłość odpędzi, pojadę opodal, abym w razie potrzeby był pod ręką.
— Ja cię nie odpędzam i nie odpędzę, — odpowiedział na to Zbyszko — ale niewolaby mi to była, gdybym cię nie mógł nigdzie wysłać choćby w najdalszą drogę, ni też odczepić się od ciebie bogdaj na jeden dzień. Nie będziesz że stał bez przestanku nademną, jak kat nad dobrą duszą! A co do bitwy, — jakże mi pomożesz? Nie mówię na wojnie, bo na wojnie ludzie się kupą biją, a w spotkaniu samowtór jużci się nie będziesz za mnie bił. Gdyby Rotgier był tęższy odemnie, nie na naszym wozie byłaby jego zbroja, jeno moja na jego. A przytem wiedz, że mi tam z tobą będzie gorzej, i że mnie na niebezpieczeństwo podać możesz.
— Jak to, Wasza Miłość?
Więc Zbyszko począł mu opowiadać to, co słyszał od Mikołaja z Długolasu, że komturowie, nie mogąc się przyznać do zamordowania de Fourcego, jego oskarżyli i będą go zemstą ścigać.
— A jeśli cię chwycą, — rzekł w końcu — przecie cię im jako psom w gardle nie ostawię, przez co i sam mogę głowę nałożyć.
Zasępił się, usłyszawszy te słowa, Czech, albowiem czuł w nich prawdę; jednakże usiłował jeszcze rzecz wedle swojej chęci wykręcić.
— Toć już nie ma na świecie tych, którzy mię widzieli, bo jednych, jako mówią, stary pan ze Spychowa pobił, a Rotgiera Wasza Miłość.
— Widzieli cię pachołcy, którzy się opodal za nimi wlekli, i żywie ów stary Krzyżak, który pewnie w Malborgu teraz siedzi, a jeśli nie siedzi, to przyjedzie, gdyż go, da Bóg, Mistrz wezwie.
Na to nie było już co odpowiedzieć, więc jechali w milczeniu aż do Spychowa. Zastali tam zupełną gotowość wojenną, gdyż stary Tulima spodziewał się, że albo Krzyżacy na gródek uderzą, albo też Zbyszko wróciwszy, poprowadzi ich na ratunek staremu panu. Straże czuwały wszędy, na przejściach przez bagniska i w samym gródku. Chłopi byli zbrojni, że zaś nie nowina im była wojna, więc czekali na Niemców z ochotą, obiecując sobie łup znamienity. W kasztelu przyjął Zbyszka i de Lorchego ksiądz Kaleb i zaraz po wieczerzy pokazał mu pergamin z pieczęcią Juranda, w którym własnoręcznie spisał ostatnią wolę rycerza ze Spychowa.
— Dyktował ci mi ją — rzekł — tej nocy, której do Szczytna ruszył. No — i nie spodziewał się wrócić.
— A czemuście nie mówili nic?
— Nie mówiłem nic, bo mi pod tajemnicą spowiedzi wyznał, co chce czynić. Wieczny odpoczynek racz mu dać, Panie, a światłość wiekuista niech mu świeci...
— Nie mówcie za niego pacierza. Żyw jeszcze. Wiem to ze słów Krzyżaka Rotgiera, z którym potykałem się na dworze księcia. Był między nami sąd Boży, i zabiłem go.
— Tembardziej Jurand nie wróci... Chybaby moc Boża!...
— Jadę z tym oto rycerzem, aby go z ich rąk wyrwać.
— To nie znasz widać krzyżackich rąk; jać je znam, gdyż nim mnie Jurand w Spychowie przygarnął, byłem piętnaście roków księdzem w ich kraju. Jeden Bóg może Juranda ratować.
— I może też nam pomódz.
— Amen.
Poczem rozwinął dokument i jął go czytać.
Jurand zapisywał wszystkie swe ziemie i całą majętność Danusi i jej potomstwu, w razie zaś bezpotomnej śmierci tejże, jej mężowi Zbyszkowi z Bogdańca. W końcu polecał tę swoją wolę opiece książęcej: „by zaś, jeśliby co nie było wedle prawa, łaska książęca w prawo zmieniła.“ Koniec ów dodany był dla tego, że ksiądz Kaleb znał się tylko na prawie kanonicznem, a sam Jurand, zajęty wyłącznie wojną, tylko na rycerskim. Po odczytaniu dokumentu Zbyszkowi, ksiądz odczytał go starszym ludziom załogi spychowskiej, którzy uznali zaraz młodego rycerza jako dziedzica i przyrzekli mu posłuszeństwo.
Myśleli też, że Zbyszko wnet ich poprowadzi na ratunek staremu panu, i radowali się, albowiem w piersiach ich biły serca srogie i łakome na wojnę, a do Juranda przywiązane. To też smutek ogarnął ich wielki, gdy dowiedzieli się, że zostaną w domu, i że pan z małym jeno pocztem uda się do Malborga, i nie na wojnę, lecz na skargę. Dzielił ten ich smutek Czech Głowacz, choć z drugiej strony, rad był z tak znacznego pomnożenia Zbyszkowego dobra.
— Hej! komuby była uciecha, — rzekł — to staremu panu z Bogdańca! I umiałby też on tu rządzić! Co tam Bogdaniec w porównaniu z taką dziedziną!
A Zbyszka zdjęła w tej chwili nagła tęsknota do stryjca, taka, jaka zdejmowała go często, zwłaszcza zaś w trudnych i ciężkich wypadkach życia, więc zwróciwszy się do giermka, rzekł bez namysłu:
— Co masz tu po próżnicy siedzieć! Jedź do Bogdańca, list powieziesz.
— Jeśli nie mam z waszą miłością iść, to już wolałbym tam jechać! — odrzekł uradowany pacholik.
— Wołaj mi księdza Kaleba, niech wypisze, jako się patrzy, wszystko, co tu było, a stryjcowi odczyta list proboszcz z Krześni, albo li też opat, jeśli jest w Zgorzelicach.
Lecz powiedziawszy to, uderzył się dłonią po młodych wąsiętach i dodał, mówiąc jakby sam do siebie:
— Ba!... opat!...
I zaraz przed oczyma przesunęła mu się Jagienka — modrooka, ciemnowłosa, hoża jak łania, a ze łzami na rzęsach! Uczyniło mu się kłopotliwie, i przez czas jakiś tarł ręką czoło, lecz wreszcie rzekł:
— Jużci będzie ci smutno, dziewczyno, ale nie gorzej, niźli mnie.
Tymczasem nadszedł ksiądz Kaleb i zaraz zasiadł do pisania. Zbyszko dyktował mu obszernie wszystko, co się zdarzyło od chwili, gdy przybył do leśnego dworca. Nic nie zataił, gdyż wiedział, że stary Maćko, gdy się dobrze w tych sprawach rozpatrzy, to w końcu będzie rad. Bogdańca istotnie ani porównać ze Spychowem, który był włością obszerną i bogatą, a Zbyszko wiedział, że Maćkowi okrutnie zawsze o takie rzeczy chodziło.
Lecz gdy po długich mozołach list był napisany i pieczęcią zamknięty, zawołał znów Zbyszko giermka i wręczył mu go, mówiąc:
— A może ze stryjcem tu wrócisz, z czego wielcebym był rad.
Lecz Czech miał także twarz jakby zakłopotaną; marudził, z nogi na nogę przestępował i nie odchodził, póki młody rycerz nie ozwał się:
— Masz-li co jeszcze powiedzieć, to mów.
— Chciałbym, wasza miłość... — odrzekł Czech — chciałbym ot! jeszcze zapytać, jako tam mam ludziom rozpowiadać?
— Jakim ludziom?
— Niby nie w Bogdańcu, ale w okolicy... Bo się też z pewnością będą chcieli dowiedzieć.
Na to Zbyszko, który postanowił już nic nie ukrywać, spojrzał na niego bystro i rzekł:
— Tobie nie o ludzi chodzi, jeno o Jagienkę ze Zgorzelic.
A Czech spłonął, poczem przybladł nieco i odpowiedział:
— O nią, panie.
— A zkąd wiesz, czy się tam nie wydała za Cztana z Rogowa albo za Wilka z Brzozowej?
— Panienka nie wydała się za nikogo — odrzekł stanowczo giermek.
— Mógł jej opat rozkazać.
— Opat panienki słucha, a nie ona jago.
— To czegoż chcesz? Powiadaj prawdę tak jej, jak wszystkim.
Czech skłonił się i odszedł nieco zły.
— Daj Bóg, — mówił sobie, myśląc o Zbyszku — by cię zapomniała. Daj jej Bóg jeszcze lepszego niż ty. Ale jeślić nie zapomniała, to też jej rzekę, żeś żeniaty, ale bez niewiasty i że bogdaj owdowiejesz rychło.
Giermek przywiązał się był jednak do Zbyszka, litował się i nad Danusią, ale Jagienkę miłował nad wszystko w świecie, i od czasu, jak się przed ostatnią bitką w Ciechanowie dowiedział o małżeństwie Zbyszkowem, nosił ból i gorycz w sercu.
— Bogdaj, że wprzód owdowiejesz! — powtórzył.
Lecz następnie inne, widocznie słodsze myśli poczęły mu przychodzić do głowy, gdyż schodząc ku koniom, mówił:
— Chwała Bogu, że jej choć nogi obejmę.
Tymczasem Zbyszko rwał się do drogi gdyż trawiła go gorączka — i o ile z konieczności nie musiał zajmować się innemi sprawami, o tyle znosił po prostu męki, myśląc bez ustanku o Danusi i Jurandzie. Trzeba było jednak zostać w Spychowie chociaż na jeden nocleg, choćby dla pana de Lorche i dla przygotowań, których tak długa podróż wymagała. Sam był wreszcie utrudzon nad wszelką miarę, walką, czuwaniem, drogą, bezsennością, zmartwieniem. Gdy więc noc uczyniła się bardzo późna, rzucił się na twarde Jurandowe łoże w nadziei, że choć krótki sen go nawiedzi. Lecz nim zasnął, zapukał do niego Sanderus, i skłoniwszy się, rzekł:
— Panie, ocaliliście mnie od śmierci i dobrze mi było przy was, jako dawno przedtem nie bywało. Bóg wam dał włość wielką, żeście bogatsi niż wprzódy, a i skarbiec spychowski nie pusty. Dajcie mi, panie, trzos jako taki, a pójdę do Prus, od zamku do zamku, i choć mi tam nie bardzo bezpieczno, może wam usłużę.
Zbyszko, który chciał go w pierwszej chwili wyrzucić z izby, zastanowił się nad temi słowami i po chwili, wydobywszy ze stojącej wedle łoża podróżnej kalety spory worek, rzucił mu go i rzekł:
— Masz, idź! Jeśliś szelma — odrwisz, jeśliś uczciwy — usłużysz.
— Odrwię jako szelma, panie, — rzekł Sanderus — ale nie was, a usłużę poczciwie — wam.

VII.

Zygfryd de Loewe miał właśnie wyjeżdżać do Malborga, gdy niespodziewanie pocztowy pachołek przyniósł mu list od Rotgiera z wiadomościami z mazowieckiego dworu.
Wiadomości te poruszyły do żywego starego Krzyżaka. Przedewszystkiem widać było z listu, iż Rotgier wybornie przedstawił i poprowadził wobec księcia Janusza sprawę Juranda. Zygfryd uśmiechnął się, czytając, że Rotgier zażądał jeszcze, by książę za krzywdy Zakonu oddał nadto Spychów na własność Krzyżakom. Natomiast druga część listu zawierała nowiny niespodziane i mniej korzystne. Oto donosił także Rotgier, że dla tem lepszego okazania niewinności Zakonu w porwaniu Jurandówny, rzucił był rękawicę rycerzom mazowieckim, pozywając każdego, ktoby o tem wątpił, na sąd Boży, to jest na walkę wobec całego dworu. „Żaden jej nie podniósł — pisał dalej Rotgier — wszyscy bowiem wiedzieli, iż świadczył za nami list samego Juranda, więc bali się sprawiedliwości Bożej, gdy wtem znalazł się młodzik, któregośmy w leśnym dworcu widzieli, i ów zakład podjął. Z której przyczyny nie dziwujcie się, pobożny i mądry bracie, że się z powrotem opóźnię, gdyż — sam pozwawszy, stanąć muszę. A iżem to dla chwały Zakonu uczynił, mam nadzieję, że nie poczyta mi tego za złe ani Wielki Mistrz, ani też wy, którego czczę i synowskiem sercem miłuję. Przeciwnik — prawy dzieciuch, a mnie walka, jako wiecie, nie nowina, więc łatwie tę krew na chwałę Zakonu rozleję, a zwłaszcza przy pomocy Pana Chrystusowej, któremu pewnie więcej chodzi o tych, którzy Krzyż Jego noszą, niż o jakowegoś Juranda, albo o krzywdy jednej mizernej dziewki z mazurskiego narodu!“
Zygfryda zdziwiła przedewszystkiem wiadomość, że Jurandówna była zamężna. Na myśl, że w Spychowie osiąść może nowy groźny i mściwy nieprzyjaciel, objął nawet starego komtura pewien niepokój: „Oczywiście — mówił sobie — zemsty nie poniecha, a tem bardziej, gdyby niewiastę odzyskał i gdyby mu powiedziała, że to myśmy ją porwali z leśnego dworca. Ba, wydałoby się też zaraz, żeśmy Juranda sprowadzili jeno dla tego, by go zgubić, i że córki nikt nie myślał mu oddawać.“ Tu przyszło Zygfrydowi na myśl, że jednak na skutek listów księcia, Wielki Mistrz prawdopodobnie każe czynić poszukiwania w Szczytnie choćby dla tego, by się przed tymże księciem oczyścić. Przecież mistrzowi i kapitule tak chodziło o to, by na wypadek wojny z potężnym królem polskim książęta mazowieccy pozostali na stronie. Pominąwszy siły książąt, wobec rojności mazowieckiej szlachty, niepoślednie, a wobec jej bitności — godne, by ich nie lekceważyć, pokój z nimi zabezpieczał granicę krzyżacką na ogromnej, rozciągłej przestrzeni i pozwalał im skupić lepiej swe siły. Nieraz mówiono o tem przy Zygfrydzie w Malborgu, nieraz cieszono się nadzieją, że po zwycięstwie nad królem, znajdzie się później byle pozór przeciw Mazowszu, a wówczas żadna siła nie wyrwie tej krainy z rąk krzyżackich. Był to rachunek i wielki i pewny, dla tego było rzeczą równie pewną, że mistrz uczyni tymczasem wszystko, by nie rozdrażniać księcia Janusza, albowiem pan ów, żonaty z córką Kiejstuta, trudniejszym był do zjednania niż Ziemowit Płocki, którego małżonka była, nie wiadomo dla czego, całkiem Zakonowi oddana.
I wobec tych myśli stary Zygfryd, który przy całej swej gotowości do wszelkich zbrodni, zdrad i okrucieństw, miłował jednak Zakon i chwałę jego, począł się rachować z sumieniem: „Zali nie lepiej będzie wypuścić Juranda i jego córkę? Zdrada i ohyda obciąży imię Danvelda, ten zaś nie żyje.“ A choćby też — myślał — mistrz pokarał srodze mnie i Rotgiera, którzyśmy byli jednak wspólnikami Danveldowych uczynków, to czy nie lepiej tak będzie dla Zakonu? Lecz tu jego mściwe i okrutne serce poczęło burzyć się na myśl o Jurandzie.
Wypuścić go, tego ciemiężcę i kata zakonnych ludzi, zwycięzcę w tylu spotkaniach, przyczynę tylu klęsk i hańby, pogromcę, a potem zabójcę Danvelda, pogromcę de Bergowa, zabójcę Mejnegera, zabójcę Godfryda i Huga, tego, który w samem Szczytnie wytoczył więcej krwi niemieckiej, niż jej wytacza niejedna tęga utarczka czasu wojny: „Nie mogę! nie mogę!“ — powtarzał w duszy Zygfryd, i na samą tę myśl drapieżne palce zaciskały mu się kurczowo, a stara, wyschła pierś z trudnością łowiła oddech.
A jednak, gdyby to było z większym pożytkiem i chwałą Zakonu? Gdyby kara, któraby spadła w takim razie na jeszcze żyjących sprawców zbrodni, miała przejednać wrogiego dotychczas księcia Janusza i ułatwić z nim układ, albo nawet i przymierze?... Zapalczywi są oni — myślał dalej stary komtur — lecz byle im trochę dobroci okazać, łatwo krzywd zapominają. Ot i książę sam był we własnym kraju pochwycon, a przecie czynnie się nie mścił...
Tu począł chodzić po sali w wielkiej rozterce wewnętrznej, a wreszcie zatrzymał się przed krucyfiksem, który naprzeciw drzwi wchodowych całą niemal wysokość ściany między dwoma oknami zajmował, i przykląkłszy u jego stóp, począł mówić: „Ty mnie, Panie, oświeć, Ty mnie naucz, bo nie wiem! Oddam Juranda i jego córkę, to się nasze postępki w całej prawdzie ukażą i ludzie nie powiedzą: Danveld-ci to uczynił, albo Zygfryd — jeno powiedzą: Krzyżacy! — i hańba na cały Zakon spaść może, a nienawiść w sercu onego księcia stanie się jeszcze większa niż dotychczas. Nie wydam, pochowam ich albo uśmiercę, to posąd na Zakonie zostanie i przed mistrzem kłamstwem wargi pokalać muszę. Jakoż jest lepiej, Panie, naucz mnie, oświeć! Jeślić zemsta mnie trawi, to ją osądź wedle sprawiedliwości Swojej, ale teraz naucz mnie, oświeć, boć o Twój Zakon chodzi, a co przykażesz, to uczynię, choćby mi w podziemiu a zaś w łańcuchach przyszło czekać śmierci i wyzwolenia.“
I wsparłszy czoło na drzewie Krzyża, modlił się jeszcze długo, gdyż ani na chwilę nie przeleciało mu przez głowę, że to jest modlitwa krzywa i bluźniercza. Wstał potem spokojniejszy, w mniemaniu, że łaska krzyżowego drzewa zesłała mu myśl prostszą i jaśniejszą, i że mu coś z góry rzekło: „Wstań i czekaj na powrót Rotgiera.“ Tak! należało czekać. Rotgier zabije niechybnie onego młodzianka, i potem albo trzeba ukryć Juranda i jego córkę, albo ich oddać. W pierwszym razie książę wprawdzie o nich nie zapomni, ale nie mając pewności, kto porwał dziewkę, będzie jej szukał, będzie słał listy do mistrza nie z oskarżeniem, ale rozpytujące — i rzecz pójdzie w niezmierną odwłokę. W drugim razie radość z powrotu Jurandówny większa będzie niż chęć zemsty za jej porwanie. A wszak-ci zawsze możemy powiedzieć, żeśmy ją naleźli już po Jurandowej napaści! Ta ostatnia myśl uspokoiła całkiem Zygfryda. Co do samego Juranda, dawno już na współkę z Rotgierem wymyślili sposób, żeby, jeśli go przyjdzie wypuścić, nie mógł ni się mścić, ni skarżyć. Zygfryd radował się w srogiej duszy, myśląc teraz o tym sposobie. Radował się również na myśl o sądzie Bożym, który miał odbyć się w Ciechanowskim zamku. Co do wyniku śmiertelnej walki, nie nurtował go żaden niepokój. Przypomniał sobie pewien turniej w Królewcu, gdy Rotgier pokonał dwóch słynnych rycerzy, którzy w ojczystej swej andegaweńskiej krainie uchodzili za niezwalczonych zapaśników. Wspomniał i walkę pod Wilnem z pewnym polskim rycerzem, dworzaninem Spytka z Melsztyna, którego Rotgier zabił. I rozjaśniała mu się twarz, a serce wezbrało dumą, gdyż Rotgiera, jakkolwiek już słynnego rycerza, on pierwszy na wyprawy do Litwy wodził i najlepszych sposobów wojny z tem plemieniem go uczył, zaczem i pokochał go jak syna taką głęboką miłością, do której zdolni są tylko ludzie, którzy przez długi czas musieli zamykać w sercu siłę i chęć kochania. A teraz ów synaczek rozleje raz jeszcze krew polską i wróci okryty chwałą. Wszak-ci to sąd Boży, więc i Zakon będzie zarazem z podejrzeń oczyszczon.... „Sąd Boży!...“ Na jedno mgnienie oka stare serce ścisnęło się uczuciem podobnem do trwogi. Oto Rotgier stanąć ma do walki śmiertelnej w obronie niewinności krzyżackiej, a przecie oni winni, będzie zatem walczył za kłamstwo... Nużby stało się nieszczęście? Lecz po chwili Zygfrydowi wydało się to znów niemożliwem. Tak! Słusznie Rotgier pisze: „Chrystusowi pewnie więcej będzie chodziło o tych, którzy Krzyż Jego noszą, niż o Juranda i o krzywdy jednej dziewki mazurskiej.“ Tak, za trzy dni Rotgier wróci — i wróci zwycięzcą.
Uspokoiwszy się w ten sposób, stary Krzyżak zamyślił się jeszcze nad tem, czyby nie lepiej wysłać Danusi do którego odleglejszego zamku, któryby w żadnym razie nie mógł uledz zamachowi Mazurów. Lecz po chwili zastanowienia zaniechał i tej myśli. Obmyślić zamach i stanąć na czele mógłby jeno mąż Jurandówny, a on przecie zginie pod ręką Rotgiera... Potem będą tylko ze strony księcia i księżny dochodzenia, przepytywania, pisania, skargi, ale przez to właśnie sprawa zatrze się i zaciemni, nie mówiąc o odwłoce niemal bez końca. „Wpierw nim do czego dojdą — rzekł sobie Zygfryd — ja umrę, a może i Jurandówna postarzeje się w krzyżackiem zamknięciu.“
Kazał jednakże, by wszystko było gotowe w zamku do obrony, a również i do drogi, nie wiedział bowiem dokładnie, co może z narady z Rotgierem wypaść, i czekał.
Tymczasem upłynęły od terminu, na który obiecywał pierwotnie Rotgier wrócić, dni dwa, poczem trzy i cztery, a żaden orszak nie ukazywał się przed Szczytnieńską bramą. Dopiero piątego, prawie już o zmroku, rozległ się odgłos rogu przed basztą odźwiernego. Zygfryd, który ukończył był właśnie przedwieczorne pacierze, wysłał natychmiast pachołka, aby się dowiedział, kto przybył.
Pachołek wrócił po chwili z twarzą zmieszaną, ale zmiany tej nie mógł Zygfryd dostrzedz, gdyż w izbie ogień palił się w głębokim kominie i mało rozświecał mrok.
— Przyjechali? — spytał stary rycerz.
— Tak! — odpowiedziało pacholę.
Lecz w głosie jego było coś takiego, co nagle zaniepokoiło Krzyżaka, więc rzekł:
— A brat Rotgier?
— Przywieźli brata Rotgiera.
Na to Zygfryd podniósł się z krzesła. Przez długą chwilę trzymał dłonią za poręcz, jakby się obawiał upaść, poczem ozwał się przytłumionym głosem:
— Daj mi płaszcz.
Pachołek zarzucił mu płaszcz na ramiona, on zaś widocznie odzyskał już siły, gdyż sam nasunął kaptur na głowę i wyszedł z izby.
Po chwili znalazł się na dziedzińcu zamkowym, na którym mrok uczynił się już zupełny, i szedł przez skrzypiący śnieg powolnym krokiem ku orszakowi, który przejechawszy bramę, zatrzymał się w jej pobliżu. Stała tam już gęsta gromada ludzi i świeciło kilka pochodni, które żołnierze z załogi zdążyli przynieść. Na widok starego rycerza knechtowie rozstąpili się. Przy blasku pochodni widać było jednak trwożne oblicza, i ciche głosy szeptały w pomroce:
— Brat Rotgier...
— Brat Rotgier zabit...
Zygfryd przysunął się do sani, na których leżało na słomie pokryte płaszczem ciało, i podniósł koniec płaszcza.
— Zbliżcie światło! — rzekł, odchylając kaptur.
Jeden z knechtów pochylił pochodnię, przy której blasku stary Krzyżak dojrzał głowę Rotgiera i twarz białą jak śnieg, zmarzniętą, otoczoną ciemną chustą, którą zawiązano mu pod brodą widocznie w tym celu, aby usta nie pozostały otwarte. Jakoż cała twarz była jakby ściągnięta, a przez to zmieniona tak, że możnaby rzec, iż to kto inny. Oczy były zakryte powiekami, naokoło oczu i przy skroniach plamy błękitne. Na policzkach szklił się zamróz.
Komtur patrzył przez długą chwilę wśród ogólnego milczenia. Inni patrzyli na niego, wiedziano bowiem, że był jako ojciec dla zmarłego i że go miłował. Lecz jemu ani jedna łza nie wypłynęła z oczu, oblicze tylko miał jeszcze surowsze niż zwykle, a w niem jakiś skrzepły spokój.
— Tak go odesłali! — rzekł wreszcie.
Lecz zaraz potem zwrócił się do ekonoma zamku:
— Niech do północy zbiją trumnę i ustawią ciało w kaplicy.
— Została jedna trumna z tych, które robiono dla pobitych przez Juranda — odrzekł ekonom. — Każę ją tylko suknem obić.
— I przykryć go płaszczem — rzekł Zygfryd, zakrywąjąc twarz Rotgiera — nie takim jak ten, jeno zakonnym.
Po chwili zaś dodał:
— A wieka nie przymykać.
Ludzie zbliżyli się do wozu, Zygfryd nasunął znów kaptur na głowę, lecz przypomniał sobie jeszcze coś przed odejściem, gdyż spytał:
— Gdzie jest van Krist?
— Zabit także — odpowiedział jeden z pachołków, ale musieli go pochować w Cieohanowie, bo zaczął gnić.
— To dobrze.
I to rzekłszy, odszedł powolnym krokiem, a wróciwszy do izby, siadł na tem samem krześle, na którem go wiadomość zastała — i siedział z twarzą kamienną, nieruchomy, tak długo, że pacholik począł się niepokoić i wsuwać coraz częściej głowę przeze drzwi. Godzina płynęła za godziną, w zamku ustawał zwykły ruch, tylko od strony kaplicy dochodziło głuche, niewyraźne stukanie młotka, a potem nic nie mąciło ciszy, prócz nawoływań wartowników.
Była też już blizko północ, gdy stary rycerz rozbudził się jakby ze snu i zawołał pachołka.
— Gdzie jest brat Rotgier? — zapytał.
Lecz chłopak, rozstrojony ciszą, wypadkami i bezsennością, widocznie nie zrozumiał go, gdyż spojrzał nań z trwogą i odrzekł ze drżeniem w głosie:
— Nie wiem, panie!...
A starzec uśmiechnął się rozdzierającym uśmiechem i rzekł łagodnie:
— Jać, dziecko, pytam; zali już w kaplicy?
— Tak jest, panie.
— To dobrze. Powiedz-że Diderichowi, by tu przyszedł z latarnią i by czekał, póki nie wrócę. Niech ma także i kociołek z węglami. Czy w kaplicy już jest światło?
— Goreją świece wedle trumny.
Zygfryd zawdział płaszcz i wyszedł.
Przyszedłszy do kaplicy, rozejrzał się od drzwi, czy nie ma nikogo, potem zamknął je starannie, zbliżył się do, trumny, odstawił dwie świece z sześciu, które przy niej gorzały w wielkich miedzianych lichtarzach, i kląkł przy niej.
Wargi nie poruszały mu się wcale, więc się nie modlił. Przez czas jakiś patrzył tylko w skrzepłą, ale piękną jeszcze twarz Rotgiera, jakby chciał śladów życia w niej dopatrzyć.
Poczem wśród ciszy kaplicznej począł wołać przyciszanym głosem:
— Synaczku! Synaczku!
I umilkł. Zdawało się, że czeka odpowiedzi.
Następnie, wyciągnąwszy ręce, wsunął wychudłe, podobne do szponów palce pod płaszcz, okrywający piersi Rotgiera, i począł ich nimi dotykać; szukał wszędzie, w pośrodku i z boków, poniżej żeber i wedle obojczyków, zmacał nakoniec przez sukno szczelinę, ciągnącą się od wierzchu prawego barku aż pod pachę, zagłębił palce, przesunął je przez całą długość rany i znów jął mówić głosem, w którym drgała jakby skarga:
— Oo!... jakiż to niemiłosierny cios!.. A mówiłaś, że tamten — prawy dzieciuch!... Całe ramię! całe ramię! Tyle razy wznosiłeś je na pogan w obronie Zakonu. A teraz odrąbał ci je polski topór... I ot ci koniec! Ot ci kres! Nie błogosławił ci Chrystus, bo widać więcej mu o jedną krzywdę ludzką chodzi, niż o cały nasz zakon... W imię Ojca i Syna i Ducha: nieprawdyś bronił, dla nieprawdy poległeś, bez rozgrzeszenia — i może dusza twoja...
Słowa urwały mu się na ustach, wargi drżeć poczęły, i w kaplicy znów uczyniło się głuche milczenie.
— Synaczku! Synaczku!
W głosie Zygfryda była teraz prośba, a zarazem wołał jeszcze ciszej, jak ludzie, którzy dopytują się o jakąś ważną i straszną tajemnicę:
— Chrystus miłosierny!... Jeśliś nie potępion, daj znak: porusz ręką, albo otwórz na jedno mgnienie oczy — bo mi skowyczy serce w starych piersiach... Daj znak, jam cię miłował — przemów!...
I wsparłszy dłonie na krawędziach trumny, utkwił swe sępie oczy w zamkniętych powiekach Rotgiera i czekał.
— Ba! jako-że masz przemówić — rzekł wreszcie — bije od ciebie mróz i zaduch. Ale skoro ty milczysz, to ja ci coś powiem, a dusza twoja niech tu przyleci między gorejące świece i słucha.
To rzekłszy, pochylił się do twarzy trupa:
— Pamiętasz, jako kapelan nie dał dobić Juranda i jakośmy mu przysięgli. I dobrze: dotrzymam przysięgi, ale ciebie uraduję, gdzieśkolwiek jest, choćbym sam miał być potępion...
To rzekłszy, cofnął się od trumny, przystawił napowrót lichtarze, które był poprzednio odsunął, nakrył trupa płaszczem wraz z twarzą i wyszedł z kaplicy.
Przy drzwiach komnaty spał zmorzony głębokim snem pachołek, wewnątrz zaś czekał wedle rozkazu na Zygfryda Diederich.
Był to nizki, krępy człowiek, o kabłączastych nogach i z kwadratową twarzą, którą w części zasłaniał ciemny ząbkowany kaptur, spadający na ramiona. Na sobie miał bawoli niewyprawny kaftan, na biodrach również bawoli pas, za który zatknięty był pęk kluczów i krótki nóż. W prawej ręce trzymał żelazną, pozasłanianą błonami latarnię, w drugiej miedziany kotlik i pochodnię.
— Gotów jesteś? — zapytał Zygfryd.
Diederich skłonił się w milczeniu.
— Kazałem, byś miał węgle w kotliku.
Krępy człowiek znów nic nie odpowiedział, wskazał tylko płonące w kominie bierwiona, wziął stojącą wedle komina żelazną łopatkę i począł wygarniać z pod nich węgle do kociełka, poczem zapalił latarnię i czekał.
— A teraz słuchaj, psie — rzekł Zygfryd. — Niegdyś wygadałeś, co kazał ci czynić komtur Danveld, i komtur kazał ci wyciąć język. Ale że możesz kapelanowi pokazać wszystko co chcesz na palcach, więc ci zapowiadam, iż jeśli jednym ruchem pokażesz mu to, co z mego rozkazu uczynisz — każę cię powiesić.
Diederich znów skłonił się w milczeniu, tylko twarz ściągnęła mu się złowrogo strasznem wspomnieniem, albowiem wyrwano mu język z zupełnie innego powodu, niż mówił Zygfryd.
— Ruszaj teraz naprzód i prowadź do Jurandowego podziemia.
Kat chwycił swą olbrzymią dłonią pałąk kotlika, podniósł latarnię, i wyszli. Za drzwiami minęli uśpionego pachołka, i zszedłszy ze schodów, udali się nie ku drzwiom głównym, lecz w tył schodów, za którymi ciągnął się wązki korytarz, idący przez całą szerokość gmachu, a zakończony ciężką furtą, ukrytą we framudze muru. Diederich otworzył ją, i znaleźli się znów pod gołem niebem, na małem podwórku, otoczonem ze czterech stron murowanymi spichrzami, w których chowano zapasy zboża na wypadek oblężenia zamku. Pod jednym z tych spichrzów, od prawej strony, były podziemia dla więźniów. Nie stała tam żadna straż, albowiem więzień, choćby zdołał wyłamać się z podziemia, znalazłby się w dziedzińcu, z którego jedyne wyjście było właśnie przez ową furtę.
— Czekaj! — rzekł Zygfryd.
I wsparłszy się ręką o mur, zatrzymał się, albowiem uczuł, że dzieje się z nim coś niedobrego i że brak mu tchu, jak gdyby piersi jego były zakute w zbyt ciasny pancerz. Po prostu to, przez co przeszedł, było nad jego stare siły. Uczuł też, że czoło pokrywa mu się pod kapturem kroplami potu — i postanowił chwilę odetchnąć.
Noc po posępnym dniu uczyniła się nadzwyczaj pogodna. Na niebie świecił księżyc i cały dziedzińczyk zalany był jasnem światłem, przy którem śnieg połyskiwał zielono. Zygfryd z chciwością wciągał w płuca rzeźwe i nieco mroźne powietrze. Ale przypomniało mu się zarazem, że w taką samą świetlistą noc wyjeżdżał Rotgier do Ciechanowa, zkąd wrócił trupem.
— A teraz leżysz w kaplicy — mruknął zcicha.
Diederich zaś, sądząc, że komtur do niego mówi, podniósł latarnię i oświecił jego twarz, bladą strasznie, niemal trupią, ale zarazem podobną do głowy starego sępa.
— Prowadź! — rzekł Zygfryd.
Żółte koło światła od latarni zachybotało znów na śniegu, i poszli dalej. W grubym murze śpichlerza było wgłębienie, przy którem kilka schodów wiodło do wielkich żelaznych drzwi. Diederich otworzył je i począł schodzić po schodach w głąb czarnej czeluści, podnosząc mocno latarnię, by oświecić komturowi drogę. Na końcu schodów był korytarz, a w nim na prawo i na lewo nadzwyczaj nizkie furty od cel więziennych.
— Do Juranda! — rzekł Zygfryd.
Po chwili zaskrzypiały rygle, i weszli. Ale w jamie było zupełnie ciemno, więc Zygfryd, nie widząc dobrze przy mdłem świetle latarni, rozkazał zapalić pochodnię i wkrótce w mocnym blasku jej płomienia ujrzał leżącego na słomie Juranda. Jeniec miał kajdany na nogach, na ręku zaś łańcuch nieco dłuższy, taki, aby mu pozwalał podawać sobie pokarm do ust. Ubrany był w ten sam wór zgrzebny, w którym stanął przed komturami, lecz pokryty teraz ciemnemi śladami krwi, albowiem w dniu owym, w którym położono kres walce dopiero wówczas, gdy oszalałego z bolu i wściekłości rycerza splątano siecią, knechtowie chcieli go dobić i halabardami zadali mu kilkanaście ran. Dobiciu przeszkodził miejscowy, szczycieński kapelan, ciosy zaś nie okazały się śmiertelne, natomiast uszło z Juranda tyle krwi, że go odniesiono do więzienia nawpół żywego. W zamku mniemano powszechnie, że lada godzina skończy, lecz jego ogromna siła zmogła śmierć, i żył, chociaż nie opatrzono mu ran, a wtrącono go do strasznego podziemia, w którem w dniach odwilży kapało ze sklepień, w czasie zaś mrozów ściany pokrywały się grubą sadzią śnieżną i kryształkami lodu.
Leżał więc na słomie, w łańcuchach, niemocen, ale ogromny tak, iż zwłaszcza leżąc, czynił wrażenie jakiegoś odłamu skały, który wykuto w kształt człowieczy. Zygfryd kazał mu świecić prosto w twarz i przez czas jakiś wpatrywał się w nią w milczeniu, poczem zwrócił się do Diedericha i rzekł:
— Widzisz, iże ma jedną tylko źrenicę: wykap mu ją.
W głosie jego była jakaś niemoc i zgrzybiałość, ale właśnie dla tego straszny rozkaz wydawał się mu jeszcze straszniejszy. To też pochodnia zadrzała nieco w ręku kata, jednakże pochylił ją, i wkrótce na oko Juranda poczęły spadać wielkie, płonące krople smoły, a wreszcie pokryły je zupełnie od brwi aż do wystającej kości policzka.
Twarz Juranda skurczyła się, płowe wąsy jego podniosły się ku górze i odkryły zaciśnięte zęby, ale nie wyrzekł ani słowa, i czy to z wyczerpania, czy przez zawziętość przyrodzoną strasznej jego naturze, nie wydał nawet jęku.
A Zygfryd rzekł:
— Przyrzeczono ci, iż wyjdziesz wolny, i wyjdziesz, ale nie będziesz mógł oskarżać Zakonu, gdyż język, którym przeciw niemu bluźniłeś, będzie ci odjęty.
I znów dał znak Diederichowi, lecz ów wydał dziwny, gardlany głos i pokazał zarazem na migi, że potrzebuje obu rąk, a nadto, że chce, by komtur mu poświecił.
Wówczas starzec wziął pochodnię i trzymał ją wyciągniętą drżącą ręką; jednakże gdy Diederich przycisnął kolanami piersi Juranda, odwrócił głowę i patrzał na pokrytą szronem ścianę.
Na chwilę rozległ się dźwięk łańcuchów, poczem dały się słyszeć zdyszane oddechy piersi ludzkich, coś jakby jedno głuche, głębokie stęknięcie, i nastąpiła cisza.
Wreszcie ozwał się znów głos Zygfryda:
— Jurandzie, kara, którą poniosłeś, i tak cię spotkać miała, ale prócz tego bratu Rotgierowi, którego mąż twej córki zabił, obiecałem włożyć prawą twoją dłoń do trumny.
Diederich, który już był podniósł się, usłyszawszy te słowa, przychylił się znów nad Jurandem.
Po niejakim czasie stary komtur i Diederich znaleźli się znów w owym dziedzińcu, zalanym światłem miesięcznem. Przeszedłszy korytarz, Zygfryd wziął z rąk kata latarnię i jakiś ciemny przedmiot owinięty w szmatę i rzekł do siebie głośno:
— Teraz do kaplicy z powrotom, a potem do wieży.
Diederich spojrzał na niego bystro, lecz komtur kazał mu iść spać, sam zaś powlókł się, kołysząc latarnią, w stronę oświeconych kaplicznych okien. Po drodze rozmyślał o tem, co się stało. Czuł jakąś pewność, że i na niego przychodzi już kres, i że to są jego ostatnie uczynki na ziemi, za które tylko przed Bogiem przyjdzie mu odpowiadać, a jednak jego dusza krzyżacka, chociaż z natury więcej okrutna niż kłamliwa, tak już pod wpływem nieubłaganej konieczności wzwyczaiła się do wykrętów, matactw i osłaniania krwawych zakonnych postępków, że i teraz mimowoli myślał, iż mógłby zrzucić hańbę i odpowiedzialność za Jurandową mękę, zarówno z siebie, jak i Zakonu. Diederich przecie niemowa, nic nie wyzna, a chociaż umie porozumieć się z kapelanem, nie porozumie się z samego strachu. Więc co? Więc któż dowiedzie, że Jurand nie otrzymał tych wszystkich ran w bitwie? Łatwo mógł stracić język od pchnięcia włócznią między zęby, łatwo miecz albo topór mógł mu odrąbać prawicę, a oko miał tylko jedno, więc cóż dziwnego, że mu je wybito, gdy sam rzucił się w szaleństwie na całą załogę szczycieńską? Ach, Jurand! Ostatnia w życiu radość wstrząsnęła na chwilę sercem starego Krzyżaka. Tak, Jurand, jeśli wyżyje, powinien być wypuszczon wolno! Tu Zygfryd przypomniał sobie, jak niegdyś radzili o tem z Rotgierem, i jak młody brat, śmiejąc się, mówił: „Niech wówczas pójdzie, gdzie go oczy poniosą, a jeśli nie będzie mógł trafić do Spychowa, to niech się rozpyta o drogę.“ Bo to, co się stało, było już w części postanowione między nimi. Ale teraz, gdy Zygfryd znów wszedł do kaplicy, i klęknąwszy przy trumnie, złożył u nóg Rotgiera dłoń Jurandową, ta ostatnia radość, która przed chwilą w nim zadrgała, odbiła się również po raz ostatni na jego twarzy.
— Widzisz: — rzekł — uczyniłem więcej, niżeśmy uradzili, bo król Jan Luksemburski, chociaż był ślepy, stanął jeszcze do walki i zginął z chwałą, a Jurand nie stanie już i zginie jak pies pod płotem.
Tu znów uczuł brak oddechu, taki jak poprzednio, gdy szedł do Juranda, a na głowie ciężar, jakby żelaznego hełmu, lecz trwało to jedno mgnienie oka. Odetchnął głęboko i rzekł:
— Hej, czas i na mnie. Miałem cię jednego, teraz nie mam nikogo. Ale jeśli mi przeznaczono żyć jeszcze, to ci ślubuję, synaczku, że ci i tamtą rękę, która cię zabiła, na grobie położę, albo sam zginę. Żyw jeszcze twój zabójca...
Tu zęby ścisnęły mu się, chwycił go kurcz tak silny, iż słowa urwały mu się w ustach, i dopiero po niejakim czasie począł znów mówić przerywanym głosem:
— Tak... żyw jeszcze twój zabójca, ale ja go dosięgnę... a nim dosięgnę, inną, gorszą od samej śmierci mękę mu zadam...
I umilkł.
Po chwili wstał, i zbliżywszy się do trumny, jął mówić spokojnym głosem:
— Ot, pożegnam cię... Spojrzę ci w twarz raz ostatni, może poznam, czyś rad z obietnicy. Ostatni raz!
I odkrył oblicze Rotgiera; lecz nagle cofnął się.
— Śmiejesz się... — rzekł, — ale się strasznie śmiejesz...
Jakoż ciało odtajało pod płaszczem, a może od ciepła świec, skutkiem czego poczęło się rozkładać z nadzwyczajną szybkością — i twarz młodego komtura stała się rzeczywiście straszną. Spuchłe ogromnie i poczerniałe uszy miały w sobie coś potwornego, sine zaś, wzdęte wargi wykrzywione były jakby uśmiechem.
Zygfryd zakrył co prędzej tę okropną maskę ludzką.
Poczem wziął latarnię i wyszedł. W drodze po raz trzeci brakło mu oddechu, wróciwszy więc do izby, rzucił się na swe twarde łoże zakonne i przez pewien czas leżał bez ruchu. Myślał, że zaśnie, gdy nagle ogarnęło go dziwne uczucie. Oto wydało mu się, że sen nie przyjdzie do niego już nigdy, a natomiast, jeśli zostanie w tej izbie, to przyjdzie zaraz śmierć.
Zygfryd nie bał się jej. W niezmiernem zmęczeniu i bez nadziei snu, widział w niej jakiś ogromny wypoczynek, ale nie chciał się jej poddać jeszcze tej nocy, więc siadłszy na łożu, począł mówić:
— Daj mi czas do jutra.
A wtem usłyszał wyraźnie jakiś głos, szepcący mu do ucha:
— Wychodź z tej izby. Jutro będzie zapóźno, i nie spełnisz tego, coś przyrzekł: wychodź z tej izby!
Komtur podniósłszy się z trudem, wyszedł. Na blankach obwoływały się z narożników straże. Przy kaplicy padał na śnieg żółty blask z okien. W pośrodku, przy kamiennej studni dwa czarne psy bawiły się, ciągnąc jakąś szmatę; zresztą na dziedzińcu było pusto i cicho.
— Więc koniecznie, jeszcze tej nocy? — mówił Zygfryd. — Otom utrudzon bez miary, ale idę... Wszyscy śpią, tylko ja nie zasnę. Idę, idę, bo w izbie śmierć, a jam ci przyrzekł... Ale potem niechże już przyjdzie śmierć, skoro nie ma przyjść sen. Ty się tam śmiejesz, a mnie sił brak. Śmiejesz się, toś widać rad. Jeno widzisz, palce mi podrętwiały, moc opuściła dłonie, i sam już tego nie dokonam... Dokona służka, która z nią śpi...
Tak mówiąc, szedł ociężałym krokiem ku wieży, leżącej przy bramie. Tymczasem psy, które bawiły się przy kamiennej studni, przybiegły ku niemu i poczęły się łasić. W jednym z nich Zygfryd rozpoznał brytana, który tak nieodstępnym towarzyszem Diedericha, iż w zamku mówiono, że służy mu w nocy za poduszkę.
Pies, powitawszy komtura, zaszczekał zcicha raz i drugi, poczem zwrócił się ku bramie i począł iść ku niej, jak gdyby odgadywał myśl człowieka.
Zygfryd znalazł się po chwili przed wązkiemi drzwiczkami wieży, które na noc zaryglowywano z zewnątrz. Odsunąwszy rygle, zmacał poręcz schodów, które zaczynały się tuż za drzwiami, i począł iść w górę. Zapomniawszy z powodu rozbicia myśli latarni, szedł omackiem, stąpając ostrożnie i szukając nogami stopni.
Nagle, po kilku krokach, zatrzymał się, gdyż wyżej, ale tuż nad sobą, usłyszał coś jakby sapanie człowieka albo zwierzęcia.
— Kto tam?
Nie było odpowiedzi, tylko sapanie stało się szybsze.
Zygfryd był człowiekiem nieustraszonym: nie bał się śmierci, ale i jego odwaga i panowanie nad sobą wyczerpały się już do dna tej strasznej nocy. Przez głowę przeleciała mu myśl, że drogę zastępuje mu Rotgier, albo może zły duch, i włosy zjeżyły mu się na głowie, a czoło okryło się zimnym potem.
I cofnął się prawie do samego wyjścia.
— Kto tam? — zapytał zdławionym głosem/
Lecz w tej chwili coś pchnęło go w piersi z siłą tak straszliwą, że starzec padł zemdlony na wznak przez otworzone drzwi, nie wydawszy ni jęku.
Uczyniła się cisza. Potem z wieży wysunęła się jakaś ciemna postać i chyłkiem poczęła umykać ku stajniom, leżącym obok cekhauzu po lewej stronie dziedzińca. Wielki brytan Diedericha popędził za nią w milczeniu. Drugi pies skoczył za nimi również i zniknął w cieniu muru, ale wkrótce zjawił się znowu ze łbem spuszczonym ku ziemi, biegnąc zwolna z powrotem i jakby wietrząc pod ślad tamtych. W ten sposób zbliżył się do leżącego bez ruchu Zygfryda, obwąchał go uważnie, i wreszcie siadłszy przy jego głowie, podniósł paszczę w górę i począł wyć.
Wycie rozlegało się przez długi czas, napełniając jakby nową żałością i zgrozą tę posępną noc. Nakoniec zaskrzypiały drzwi ukryte we wnęku wielkiej bramy i na dziedzińcu zjawił się odźwierny z halabardą.
— Mór na tego psa! — rzekł. — Nauczę ja cię wyć po nocy.
I nastawiwszy ostrze, chciał pchnąć niem zwierzę, lecz w tej samej chwili ujrzał, iż ktoś leży w pobliżu otwartych drzwiczek baszty.
— Herr Jesus! co to jest?
Pochyliwszy głowę, spojrzał w twarz leżącego człowieka i począł krzyczeć:
— Bywaj! bywaj! ratunku!
Poczem skoczył do bramy i jął targać z całych sił za sznur dzwonu..

KONIEC CZĘŚCI V.






  1. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; to zdanie powinno zaczynać się od nowej linii i akapitu.
  2. Przypis własny Wikiźródeł Brak części tekstu. Treść (zaznaczoną kolorem szarym) uzupełniono na podstawie wydania serwisu Wolne Lektury.
  3. Przypis własny Wikiźródeł Brak części tekstu. Treść (zaznaczoną kolorem szarym) uzupełniono na podstawie wydania serwisu Wolne Lektury.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Henryk Sienkiewicz.