Kryształowy korek/Rozdział V

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Maurice Leblanc
Tytuł Kryształowy korek
Podtytuł Powieść
Wydawca Wydawnictwo „Panteon“; Księgarnia Powszechna
Data wyd. 1929
Druk Drukarnia Polska Fr. Zemanka
Miejsce wyd. Warszawa; Kraków
Tłumacz Jan Las
Tytuł orygin. Le Bouchon de cristal
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ V.
LISTA DWUDZIESTU SIEDMIU.

Dziecko spało spokojnie i słychać było zdaleka równy jego oddech. Klarysa sięgnęła po złoty medaljon, który nosiła na szyi a otworzywszy go, pokazała Arsenowi dwie miniatury. Jedna z nich była portretem starszego mężczyzny, o szlachetnych rysach i oczach, które przypominały uderzająco spojrzenie Kłarysy, po drugiej rozpoznał Arsen ze zdziwieniem portret Gilberta, przybranego w mundur kateda marynarki.
— Zatem Gilbert? — spytał Lupin z lekkim odcieniem zazdrości.
— Jest moim bratem i starszych bratem Armanda.
— A drugi portret?
— To portret mego ojca, który zginął przed trzema laty. Ojcem moim był Wiktor hrabia de Mergy.
Nastało długie milczenie. Arsen pamiętał dobrze, ile rozgłosu miała w swoim czasie śmierć hrabiego de Mergy, który był posłem i członkiem izby. Odebrał on sobie życie przed trzema laty, w gmachu parlamentu, nie zostawiając żadnego listu, żadnego, świstka, ani jednego słowa, wyjaśniającego powody tego rozpaczliwego kroku.
Wreszcie Lupin spytał.
— A czy zna pani przyczyny tego samobójstwa?
— Znam je — odparła Klarysa.
— Może z powodu Gilberta?
— O nie, to co innego.
Arsen Lupin nie potrzebował już zadawać dalszych pytań. Złamała się nagle pieczęć milczenia i tajemnicy. Klarysa de Mergy mówić zaczęła szybko, nieprzerwanie. Opowiadała stare, a zawsze nowe dzieje miłości i nienawiści. Była to, jak się już wpierw domyślał Arsen, historja zadawniona, splątane pasmo uraz i niechęci, gniotące jarzmo zemsty za czyny dawno już popełnione.
— Słuchaj pan — mówiła hrabianka de Mergy. — Żyło niegdyś trzech młodych ludzi, złączonych węzłem ścisłej przyjaźni. Jednym z nich był ojciec mój, Wiktor de Mergy, drugim Maurycy Prasville, dzisiejszy dyrektor policji, trzecim zaś ten, który jest obecnie posłem Daubrecq’em. Wszyscy trzej w czasie pobytu swego w Nicei poznali moją matkę, która była wtedy młodą, piękną dziewczyną, skromnego pochodzenia, ale pełną szlachetności i wdzięku.
Nie będę zresztą nudzić pana drobiazgami, wspomnę tylko pokrótce ważniejsze fakta.
Od pierwszej chwili poznania ojciec mój pokochał matkę i pozyskał jej wzajemność. Na nieszczęście pokochał ją także Daubrecq. W dniu, w którym dowiedział się, że jest odrzuconym, wpadł w wściekłość.
Wtedy dopiero wystąpiła na jaw prawdziwa jego natura. Wpadł do małego saloniku, gdzie narzeczeni wymieniali pierścionki w obecności kilku bliższych przyjaciół, obrzucił ich obelgami, groził, zachowywał się tak brutalnie, że ojciec mój zmuszony był wyrzucić go za drzwi. Nazajutrz przysłał list pełen pogróżek, ziejący nienawiścią.
„Zemszczę się — pisał w nim — choćbym miał czekać lata całe. Posłyszycie jeszcze o mnie. Przyjdzie czas, że włóczyć się będziecie u nóg moich, błagając o łaskę, ale ja będę nieubłagany“.
Tu hrabianka de Mergy umilkła na chwilę.
— Cóż potem? — pytał Arsen Lupín.
— Daubrecq znikł gdzieś — i rodzice moi nie słyszeli o nim przez całe lata, a tylko...
— Tylko co?
— Maurycy Prasville potępiał oczywiście dzikie uroszczenie Daubrecq’a i zachował przyjaźń memu ojcu. Był nawet świadkiem jego w czasie ślubu. Otrzymał wówczas także list z pogróżkami. W kilka lat potem pokochał pewną śpiewaczkę i chciał ją poślubić. W dniu jednak, w którym ogłoszono ich zaręczyny, znaleziono młodą kobietę zaduszoną we własnem jej mieszkaniu. Ślady wszelkie były zatarte, niepodobna było dojść, kto ją zamordował, ale zarówno rodzice nasi, jak Prasvílle, byli przekonani, że jest w tem ręka Daubrecq’a.
Ja oczywiście nie wiedziałam o tem wszystkiem. Rosłam szczęśliwie w domu rodzicielskim, aż dopiero przed pięcioma laty...
— Na dwa lata przed samobójstwem pana de Mergy?
— Tak jest. Na dwa lata przed samobójstwem mego ojca wypłynął na powierzchnię Daubrecq.
— Czy zgłosił się do państwa?
— Nie, przynajmniej nic o tem nie wiem. Matka m oja na szczęście już nie żyła. Za to ojciec mój...
— Czy groził ojcu pani ten dawny przyjaciel? Czy mu w czem zaszkodził? Klarysa milczała przez chwilę, zdawała się ważyć coś w umyśle.
— Niema innego sposobu — rzekła wreszcie — muszę panu wszystko powiedzieć. Jestem istotnie tak samotna, nie mam nikogo, na kim mogłabym polegać — zwłaszcza, odkąd Gilbert jest w więzieniu.
On nie nazywa się Gilbertem. Imię jego jest JuIjan hrabia de Mergy. Na szczęście udało mu się utaić je przed władzą. Nikt prócz mnie i Daubrecq’a nie zna prawdziwego jego nazwiska. Pomyśl pan tylko, co to znaczy dzielić taką tajemnicę z Daubrecq’em.
— Znaczy to być zdanym na jego łaskę. Ale nie skończyła pani jeszcze bolesnego swego opowiadania — zatem ojciec pani?
— W dwóch słowach panu rzecz wyjaśnię. Słyszałeś pan z pewnością o słynnej liście dwudziestu siedmiu.
— Lista dwudziestu siedmiu! — powtórzył jak echo Arsen Lupin. — Lista dwudziestu siedmiu. Rzecz prosta, że słyszał o niej. Sam nawet chciał zdobyć ją dla siebie. Nie, raczej dla Francji, Lista dwudziestu siedmiu była to zmora, która ciężyła nad krajem, fatalny dokument hańby, który należało zniszczyć, by nie zniesławiał dalej imienia francuskiego.
— Otóż słuchaj pan, na tej fatalnej liście znajduje się nazwisko mego ojca. Ale — dodała po chwili z mocą — przysięgam panu, że stało się to bez winy mego ojca. Został haniebnie oszukany i w błąd wprowadzony.
— Przez kogo?
— Przez Daubrecq’a oczywiście. Pamięta pan nieszczęsną sprawę kanału Panamskiego. Zna pan zapewne historję tego olbrzymiego skandalu, który zrujnował byt tylu uczciwych rodzin. Ojciec mój należał do zarządu tego przedsiębiorstwa — w najlepszej wierze oczywiście. Chciał tylko dobra Francji i pracował dla tej sprawy zupełnie bezinteresownie. Rozumiesz pan, mój ojciec nie wziął ani grosza za swój trud.
— Jakimże więc sposobem dostał się na listę dwudziestu siedmiu?
Arsen czuł, że pytanie to jest prawie okrutne, ale chciał zgłębić sprawę do gruntu, chciał wiedzieć wszystko.
— Daubrecq zgłosił się wówczas do mego ojca. Udawał skruszonego, przejednanego. Prosił o jakąś zaliczkę, ofiarując swoje usługi w robotach przy kanale. Wszystko to było komedją. Daubrecq wiedział już wtedy, jaki obrót bierze sprawa kanału. Był sekretarzem kasjera. Znał nazwiska tych, którzy dali się przekupić. Fatalna lista tworzyła się właśnie wtedy. Kasjer komisji, przeczuwając co się święci, zapisywał nazwiska wszystkich tych, którzy się dali przekupić i kwoty, które brali. Mój ojciec nie wiedział o niczem. Ale gdy poprosił o zaliczkę dla swego protegowanego, dano mu chętnie 15.000 franków, z warunkiem, by je wziął pod swojem imieniem.
— 15.000 franków — przerwał jej Arsen — ależ to farsa. Tamci brali miljony. Ta cyfra jest najlepszem świadectwem na korzyść ojca pani. Nikt przecie nie uwierzy, aby się dał przekupić za 15.000 franków.
— Cóż stąd! — odparła Klarysa — cóż stąd.
Nazwisko nasze jest bądź co bądź na liście, a lista jest w ręku Daubrecq’a.
— Rozumiem teraz wszystko — rzekł Arsen. — Zatem margrabia Albufex musi być także na tej liście. Na tej liście znajdować się mają nazwiska ludzi wysoko położonych. To też, gdy dowiedziano się, że lista jest w ręku Daubrecq’a, próbowano układać się z nim.
— Układać? Cóż znowu. Należało go poprostu aresztować.
— Na cóżby się to zdało. Ukrył on przecież listę w bezpiecznem miejscu i grozi otwarcie, że w razie jego śmierci, depozyt ten przejdzie w ręce ludzi opozycji, którzy potrafią już zrobić z niej użytek.
Byłby to skandal, olbrzymi skandal, a kto wie, jak znaczące osobistości pogrążyłby w ruinę.
To też zostawiono Daubrecq’a na wolności, ale każdy krok jego jest śledzony. Dotąd jednak nie udało się nikomu wpaść na najlżejszy nawet trop i nikt nie wie, gdzie się znajduje fatalna lista. Szuka jej rząd, policja, najsłynniejsi detektywi. Każdy zakątek mieszkania Daubrecq’a ulega perjodycznej rewizji. Otacza go gromada szpiegów, służba jego jest przekupiona.
— A on drwi sobie ze wszystkich — zauważył Arsen — który nie mógł się oprzeć uczuciu podziwu dla tego człowieka. Tak, to był godny niego przeciwnik, a przytem lista dwudziestu siedmiu, o której posiadaniu marzył już dawno.
— Szukają więc wszyscy — mówiła dalej Klarysa.
W ostatnich czasach pan także rozpocząłeś poszukiwania, ale prowadziłeś je na oślep i daruj pan, ale przeszkadzałeś tylko innym, a zwłaszcza mnie.
— Pani? A więc działa pani na własną rękę?
Nie jesteś w porozumieniu z policją?
— Tak i nie — odpowiedziała Klarysa. — Policja nie obchodzi mnie sama przez się — ale dyrektor policji, Maurycy Prasville jest dawnym przyjacielem moich rodziców i zaciekłym wrogiem Daubrecq’a. A czy pan wie, że jeśli mianowano go dyrektorem policji, to zrobiono to jedynie z powodu tej jego nienawiści? Prasville i ja mamy jednakie pobudki. On pomścić chce śmierć ukochanej kobiety, ja śmierć ojca. Bo domyślasz się pan zapewne, że jeśli ojciec mój odebrał sobie życie...
— Tak, tak, rozumiem — odpowiedział Arsen — Daubrecq groził zapewne, szantażem, obiecywał skandal.
— Przyszedł pewnego dnia do Izby posłów, wywołał mego ojca, zażądał od niego znacznej kwoty. Ojciec mój uległ, oddał mu wszystko prawie, co posiadał. Ale za drugim razem stracił cierpliwość i zastrzelił się.
— Ależ to niedorzeczne! — zawołał Arsen, — Wszak dla ogłoszenia bodaj jednego nazwiska musiałby Daubrecq okazać komu należy całą listę. Wywołałoby to wprawdzie olbrzymi skandal, ale pozbawiłoby go za jednym zamachem olbrzymich zysków, jakie ciągnie z tego papieru.
— To prawda, ale on ma inne jeszcze dowody.
— Skądże pani wie o tem?
— Od niego samego, od Daubrecq’a. W kilka dni po śmierci mego ojca przyszedł do mnie.
— I pani go przyjęła?
— Musiałam. Ojciec mój zginął, ale dobra sława jego była niedotknięta. Nikt nie znał powodów jego śmierci. W obronie honoru ojca mego, zgodziłam się na pierwszą schadzkę z Daubrecq’em.
— Pierwszą? ale potem nastąpiły inne.
— Och bardzo wiele. Widywaliśmy się w mojem i jego mieszkaniu, w teatrze, w jego willi Marja Teresa. Bo nie wie pan zapewne, że ten człowiek...
— Wiem, wiem — przerwał Lupin — on panią kocha...
— Tak, tak — powtórzyła Klarysa zmienionym głosem — on kocha mnie i to jest dla mnie narzędzie zemsty. Oświecił mnie o tem przedśmiertny list mego ojca. Żądał od niego mojej ręki — a biedny mój ojciec wolał targnąć się na własne życie, niż zrobić mi tak haniebną propozycję. Ale po śmierci jego zrozumiałam, że ta jego nieszczęsna miłość daje mi w rękę broń. Dlatego zezwoliłam na odwiedziny jego i bywam niekiedy w jego domu. O! szczególne są te nasze schadzki. Nie gram przed nim komedji, nie taję mojej nienawiści, ale to właśnie cieszy go najbardziej. Cieszy go to, że mimo wstrętu i odrazy zmuszona jestem obcować z nim — i obiecuje sobie, że prędzej czy później zgodzę się na jawne z nim małżeństwo.
— Zapłacisz mi za swoją matkę — mówił do mnie. — Piękniejsza jesteś od niej i nie żal mi doprawdy, żem czekał 25 lat na swoją godzinę.
— Cóż pani na to?
— Nie taję wcale przed nim, że się nim brzydzę, że nim pogardzam, i że nie zostanę nigdy jego żoną. On zaś twierdzi, że nie ma zamiaru mnie zmuszać, lecz że przyjdzie czas, gdy sama błagać go będę, by raczył mi dać swoje nazwisko. Takie są nasze miłosne rozmowy.
— I pani to znosi? — i naraża się ciągle na obcowanie z tym podłym człowiekiem? Czy nie lepiej byłoby uciec od niego?
— O nie, ja mam w tem swój cel — zemstę! Mówiłam już panu, że się chcę mścić — za ojca mego, za siebie, za brata mego, bo i on także... Mój plan jest prosty.
Muszę mu wydrzeć jego tajemnicę. Muszę odebrać mu tę przeklętą listę, która zrobiła go tak potężnym. Muszę widzieć upokorzenie jego, rozpacz, łzy.
— Jego śmierć? — dokończył za nią Arsen.
— O nie, to byłaby za łagodna kara dla takiego jak on potwora.
— Ależ on domyślać się musi pani zamiarów.
— Oczywiście, wie dobrze, że pragnę odszukać listę, że śledzę każdy krok jego, każde słowo.
— Musi być jednak bardzo pewny siebie — zauważył Lupin.
— A jednak — rzekła Klarysa z nagłem ożywieniem — zdaje mi się, że wpadłam już na ślad.
— Kryształowy korek? — zapytał Arsen.
— Tak jest — a przynajmniej kryształowy jakiś przedmiot. Pewnego dnia wpadł mi w ręce w jego willi, urywek listu od jednej z, hutniczych firm angielskich. W liście tym donoszono mu co następuje:
„Stosownie do życzenia pana kryształ wydmuchanym zostanie w ten sposób, że powstanie w nim próżnia niewidzialna dla oka“.
— Kryształ? Ależ to nie znaczy jeszcze, aby to miał być korek. Wszak byłaby to za szczupła kryjówką dla pomieszczenia papieru.
— Kryjówka to najzupełniej wystarczająca — rzekła z całą stanowczością Klarysa.
— Skąd pani o tem wie? Skoro nie widziałaś pani nigdy oryginału listy.
— Mówił mi o niej Maurycy Prasville, dyrektor policji.
— A czy Prasville wie także, kim jest Gilbert? czy zna go jako brata pani?
— Nie, nie, na nieszczęście nie. Nikt prócz mnie nie może o tem wiedzieć. Gilbert dzieckiem prawie, wstąpił do marynarki i od lat całych nie był w kraju.
— A czy dotąd służy jeszcze w marynarce?
— O tak, tam przypuszczają, że jest na dłuższym urlopie. Powinien jednak powrócić jak najrychlej, co też uczyni, skoro go tylko wypuszczą z więzienia.
Arsen spojrzał na Klarysę z odcieniem politowania. Zdawała się przypuszczać, że oswobodzenie Gilberta będzie rzeczą łatwą. Tymczasem po tem, co usłyszał z jej ust, Arsen drżał więcej niż pierwej o życie Gilberta.
Bo jeśli Daubrecq domyśla się tajemnicy lub odkryje ją w przyszłości, to nie omieszka skorzystać z niej dla zdobycia kobiety, która zawładnęła widocznie jego zmysłami. Klarysa będzie musiała zostać jego żoną, lub patrzyć będzie na długie więzienie, a może nawet na śmierć ukochanego brata.
Nie chciał jednak dzielić z nią swych przypuszczeń, aby jej zbytecznie nie przerażać.
— Wróćmy do listy — rzekł. — Opisz mi pani proszę ten dokument, jak będziesz mogła najdokładniej.
— Jest ona spisana na wąskim pasku papieru niezmiernie cienkiego, ale też i bardzo trwałego, jaki wyrabiają umyślnie dla ministerjum. Taki pasek papierowy, zwinięty w rulon, zmieścić się może w bardzo szczupłej przestrzeni. A zresztą mamy bliższe dowody, Prasville i ja. Jeździłam do fabryki angielskiej, w której Daubrecq zamówił cały szereg flakonów mniejszych i większych, których korki są puste w środku. Obmyślił sam model bardzo zresztą dowcipnie. Korki te stanowią jakby małe flaszeczki, których górna część wchodzi w dolną, przystając do niej szczelnie, ale może też być wyjęta. Tam właśnie ukrytą być musi lista.
Ale sam pan rozumiesz, że skoro liczba flakonów zaopatrzonych w takie korki jest dość znaczna, skoro jest ich kilka, kilkanaście, a może kilkadziesiąt, trudno jest niezmiernie odnaleźć ten mianowicie, o który nam chodzi.
— Tak, tak — powtórzył Arsen — Daubrecq może mnożyć w nieskończoność swoje korki. Jest to istotnie bardzo dowcipny pomysł.
Noc upłynęła, zanim Klarysa ukończyła swoje zwierzenia. Arsen pierwszy zwrócił jej uwagę, że powinna powrócić do domu.
— Jesteśmy od dziś sprzymierzeńcami, nieprawdaż? Ale nikt nie powinien o tem wiedzieć, nawet Prasville.
— Oczywiście. Mógłby się wówczas dowiedzieć, kim jest Gilbert.
— Ale, ale! Czy to pani nakłoniłaś Gilberta, by wstąpił do mojej bandy?
— O nie! — zaprzeczyła żywo hrabianka de Mergy — on sam wpadł na ten szalony pomysł. Rozumiesz pan przecie, że nie mogłam go nakłaniać do... — Tu urwała, a twarz jej pokryła się rumieńcem.
— O niech się pani nie krępuje, niech pani powie wszystko. Rozumiem przecie sam, że nie mogła pani pragnąć, by brat jej został bandytą. Ja sam zresztą powtarzałem mu zawsze, że nie jest stworzonym do tego rzemiosła.
— Ach, panie! — rzekła na to hrabianka. — Mój brat pokochał pana szczerze. Z początku byłam na niego oburzona, odradzałam mu, groziłam, — on jednak powtarzał mi wciąż, że nie widzi innego sposobu odnalezienia listy, której wszystkie organa policyjne szukają nadaremno. Że tylko przy panu przejść może prawdziwą szkołę odwagi i roztropności.
— A jednak nie zwierzył mi się z prawdziwych swych zamiarów.
— Ja mu to usilnie odradzałam.
— I dlaczego? — pytał Arsen — dlaczego? Skoro raz chciał działać pod moją firmą, powinien mi był całkowicie zaufać.
— Wybacz pan — odrzekła Klarysa, dobierając ostrożnie wyrazów, by nie urazić drażliwości Arsena. — Jesteś pan człowiekiem ambitnym. Posiadanie listy dwudziestu siedmiu dać może temu, który ją potrafi wyzyskać, tak wielki, tak wszechwładny wpływ, że lękałem się, iż pan ulegnie pokusie.
— Fatalny błąd, który się na pani pomścił. Źle mnie oceniłaś, hrabianko de Mergy. Nie jestem takim nikczemnikiem, jak Daubrecq. Nie wyzyskałbym tego dokumentu dla wyłudzenia pieniędzy od ludzi, wyciskania z nich ostatniego grosza. Co najwyżej usunąłbym kilku ludzi stojących u steru rządu. Pani przecie rozumie, że ci, co umaczali ręce w brudnej sprawie kanału Panamskiego, nie powinni rządzić Francją. Chodzi tu o honor naszego kraju.
— Co do mnie — odrzekła Klarysa — zniszczyłabym tylko fatalną listę, nie robiąc z niej innego użytku. Dość już chyba sprawiła nieszczęść, dość krwi przelało się z jej przyczyny. A zresztą, chodzi mi głównie o oczyszczenie naszego nazwiska. Chcę, aby Gilbert mógł żyć swobodnie i patrzył ludziom śmiało w oczy, A i ten mały — dodała, wskazując na śpiącego Armanda — on także dorośnie wkrótce. Już dziś ambitny jest i nad wiek drażliwy. Nie potrafiłby żyć pod brzemieniem hańby. Ale dość już tego, muszę pożegnać pana. Muszę powrócić do siebie, zebrać myśli. Pan odwiedzisz mnie dziś wieczorem i naradzimy się wspólnie. — Mówiąc to wyjęła z eleganckiej torebki swą kartę wizytową, zaopatrzoną w hrabiowską koronę.
— Oto mój adres — rzekła, podając ją Arsenowi.
„Klarysa hrabianka de Mergy, ulica St. Germain, pałacyk Mergy.“ — Przeczytawszy ten arystokratyczny adres, Arsen zadzwonił na służącego.
— Weźmiesz to dziecko — rzekł do wchodzącego Achillesa — i zaniesiesz je do samochodu. Powiedz wpierw szoferowi Le Balu, aby był gotów. — Usłyszawszy to nazwisko, Klarysa uśmiechnęła się.
— Le Balu? — rzekła. — Czy kontent pan jesteś z jego usług?
— Wyborny z niego szofer. Przekonany jestem, że żaden z mieszkańców arystokratycznej dzielnicy St. Germain nie posiada lepszego.
— Zawdzięczasz go pan Gilbertowi. On wraz z kilku jeszcze dawnymi służącymi mego ojca przeszedł do pańskiej bandy dla wspierania mego brata.
— Wszystko to są dzielni ludzie. Teraz rozumiem, dlaczego pani mówiła przed chwilą, że nie czujesz się samotną. Szkoda jednak tyle czasu napróżno straconego.
Z temi słowami rozstali się. Klarysa de Mergy, otulona swą koronkową chusteczką, opuściła mieszkanie Arsena, który długo jeszcze nie mógł ochłonąć z wrażenia, jakie wywarła na nim ta szczególna wizyta. Majaczyła mu przed oczyma wytworna sylwetka smukłej, czarnowłosej dziewczyny, która wałczyła z taką odwagą o honor swego imienia.
— Trzymaj się, Arsenie Lupin — upominał się w duchu. — Ta śliczna hrabianka zajmuje cię nietylko z powodu swych nieszczęść i szlachetnej dumy. A więc ona jest siostrą Gilberta. Jakże dziwnie układają się nasze losy. i ten potwór Daubrecq śmie sięgać po jej rękę! Hola panie pośle, nie dostaniesz jej, nie! dopóki Arsen Lupin włada temi oto pięściami i dokąd mózg genjalnego włamywacza zdoła knuć nowe fortele. A przytem lista ta słynna, lista dwudziestu siedmiu. Muszę ją odkryć wraz z kryształowym korkiem czy bez niego.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Maurice Leblanc i tłumacza: Juliusz Feldhorn.