Kryształowy korek/Rozdział I

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Maurice Leblanc
Tytuł Kryształowy korek
Podtytuł Powieść
Wydawca Wydawnictwo „Panteon“; Księgarnia Powszechna
Data wyd. 1929
Druk Drukarnia Polska Fr. Zemanka
Miejsce wyd. Warszawa; Kraków
Tłumacz Jan Las
Tytuł orygin. Le Bouchon de cristal
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron



ROZDZIAŁ I.
NIEUDANY ZAMACH.

Arsen Lupin wyszedł z kiosku, w którym palił cygaro i spojrzał w stronę jeziora, gdzie kołysały się u przystani dwie uwiązane łodzie.
Było to w okolicach Paryża, w ładnem miasteczku Enghien, które jest ulubionym celem niedzielnych wycieczek mieszkańców stolicy. Zapadł już mglisty, jesienny wieczór; w oknach błyszczały światła, a zwłaszcza miejscowe kasyno jaśniało zdaleka, jak w dniu iluminacji. Na ulicach natomiast skąpo oświeconych, było dość ciemno, a że w dodatku czas był mglisty, mijający się przechodnie mogli z trudem tylko wzajem się rozpoznać.
Arsen Lupin lubił takie wieczory. Lubił je zwłaszcza dawniej, gdy był niejako początkującym w swem ulubionem rzemiośle. Dziś jednak czuł się nieswój. A przecież to, czego miał dokonać, było stosunkowo drobnostką, bagatelą, nie wartą wspomnienia wobec innych przedsięwzięć. Jeśli dał się skusić na dzisiejszą wyprawę, to stało się to tylko z tego powodu, że podrażniono jego ambicję zbieracza osobliwości. Arsen był, to pamiętają zapewne czytelnicy, zapalonym kolekcjonistą, a willa, którą zamierzał dziś odwiedzić, zawierać miała mnóstwo starych bronzów, cennych sprzętów i prawdziwych arcydzieł sztuki.
Stanąwszy nad jeziorem, Lupin zagwizdał jakąś piosenkę. W tejże chwili dwóch barczystych chłopów podniosło się z głębi łodzi. Byli to wioślarze.
Lupin odesłał samochód, polecając szoferowi, by powrócił z nim za godzinę, poczem wszyscy trzej wsiedli do jednej łodzi, stojących na jeziorze.
— Bardzo powszednia awantura — rzucił przez zęby Lupin. Dopływali do willi, gdy nagle w oknach jej błysnęło światło.
— Patrzcie tylko, tam jest ktoś — zauważył Lupin.
— Nie, nie. To tylko latarnia gazowa, stojąca na ulicy. Zapalono ją przed chwilą, a światło to odbiło się w jednem z okien. — Objaśnienia tego udzielił Gilbert, który był dzisiaj niezwykle ożywiony. Vaucheray siedział nieruchomy i ponury, jak zwykle. Łodzie przybiły do brzegu w małej przystani, z której omszałe schody kamienne schodziły do wody. Dochodząc do willi, ujrzeli istotnie latarnię gazową, palącą się na ulicy.
— A widzi pan! — rzekł Gilbert.
— Tak, tak, a jednak światło, któreśmy widzieli, pochodziło skądinąd. Gdzież są te zbiory? — zagadnął jeszcze Arsen.
— Na pierwszem piętrze — odparł Gilbert.— Tam zgromadził pan poseł wszystkie swe osobliwości.
— A gdzież są schody?
— Tuż za portjerą.
Lupin skierował się ku owej portjerze, gdy wtem fałdy jej rozsunęły się i ukazała się wśród nich wystraszona twarz ludzka.
— Złodzieje! Na pomoc! — ryknął przerażony głos.
Głowa znikła znów za portjerą i słychać było szybkie kroki uciekającego.
W mgnieniu oka Arsen Lupin puścił się za nim w pogoń. Doścignął go w ostatnim pokoju, gdzie uciekający starał się otworzyć okno, zamierzając widocznie wyskoczyć na dziedziniec.
— Hola! Stój obywatelu! — krzyknął Lupin.— A to co! Tak sobie poczynasz?
Z temi słowy Lupin padł twarzą na ziemią, podczas gdy nad głową jego zagrzmiały trzy z kolei wystrzały. Chwilę potem Arsen przyskoczył do przeciwnika i podbiwszy mu nogi, obalił go na ziemię.
Gilbert i Vaucheray byli już przy nim.
— Związać mi tego dowcipnisia! — rozkazał Lupin. — O mały włos, a byłby mnie zdmuchnął z tego świata.
— To Leonard, służący Daubrecqua.
— Służący musi być tyle wart co jego pan — na trząsał się Lupin, przystawiwszy latarkę do twarzy powalonej na podłogę ofiary. — Nie masz uczciwej twarzy, Leonardzie, i musisz mieć niejeden grzech na sumieniu. No, ale nie bój się, nic ci się nie stanie, bylebyś zachował się spokojnie.
W gruncie rzeczy Lupin był wściekły. Głupia awantura, a mało co życia w niej nie postradał! Zmył porządnie głowę swym wspólnikom za mylnie podane informacje, dopiero widok cennych i pięknych przedmiotów, które znalazł na górnem piętrze, uspokoiły go cokolwiek.
— Panu posłowi nie brak jak widzę gustu — zauważył, wybierając najpiękniejsze okazy mebli i obrazów.
Gilbert i Vaucheray znosili je do łodzi, tak, że wkrótce salon był opróżniony... Jedna tylko okoliczność uderzyła Arsena: Oto Gilbert i Vaucheray, nie ograniczając się do zabierania wskazanych przez niego sprzętów, dokonywali przeglądu mieszkania Daubrecqua z drobiazgową skrupulatnością detektywów.
— Oni szukają tu czegoś... — zauważył w ducha Łupin. Zwracał też na nich z pod oka uwagę, nie dając po sobie poznać, że postępowanie ich obudziło w nim pewne podejrzenia. Naglił ich do pośpiechu i pilnował, gdy schodzili do łodzi.
— No! dość już tego — wskazał wreszcie. — Wzięliśmy co lepsze, resztą zostawić mi panu posłowi, aby miał na czem usiąść, wróciwszy z teatru.
— Jeszcze pięć minut — prosił go Gilbert. — Powrócimy raz jeszcze, bo...
— Bo co?
— Tam w jednej z szaf ukryty być ma słynny relikwjarz złoty, czy też coś innego w tym rodzaju. Przedmiot bez żadnej prawie wartości...
Chłopak nie nawykły do kłamstwa, wikłał się, ale Lupín udawał, że wierzy jego słowom.
— Szukają czegoś! — pomyślał — a w dodatku kryją się przedemną... Nawet Gilbert...
Przykro mu było, że Gilbert nie ma do niego zaufania.
— Nie pięć, lecz dziesięć minut daję wam zwłoki. Ani sekundy dłużej!
Poszli, a on czekał na nich na dole. Nie powracali jednak, choć upłynęło więcej niż 10 minut. Była to niesubordynacja, której doświadczony herszt nie mógł puścić płazem.
Wybiegł więc żywo na górę, ale nim dobiegł do jadalni, usłyszał wystrzał, potem jęk i łoskot upadających sprzętów.
— Co to jest, do pioruna? — pomyślał.
Wpadł jak bomba do pokoju, skąd dochodziły krzyki. Gilbert i Vaucheray tarzali się po podłodze, zwarci w uścisku. Z ust ich wydzierały się stłumione okrzyki wściekłości. Odzież zbryzgana była krwią. Wreszcie Gilbert odniósł nad osłabłym zwycięstwo. Lupin, ścisnąwszy żelazną ręką zaciśniętą jego pięść, zmusił go do wypuszczenia jakiegoś drobnego przedmiotu, lecz Gilbert schował go natychmiast do kieszeni. Podniósł się wreszcie, Vaucheray jednak nie mógł się ruszyć z miejsca. Ramię jego broczyło krwią.
— Ty go zraniłeś? — spytał Gilberta Arsen Lupin.
— Nie! To Leonard, służący.
— Jakże to się stać mogło, skoro był związany?
— Zdołał jakoś uwolnić się z więzów. Podczas gdyśmy byli na górze, odnalazł swój rewolwer i strzelał do Vaucheraya.
— Gdzież jest ten śmiałek?
— W przyległym pokoju — odparł Gilbert, wskazując na drzwi. Lupín poszedł tam z lampą i znalazł istotnie służącego, Leonard był już trupem. Leżał na wznak, z rękoma na krzyż złożonemi. W szyi jego tkwił sztylet. Trup ten wyglądał strasznie. Na twarzy jego zastygł wyraz nienawiści.
— Kto go zabił? — krzyknął Lupin, blady z gniewu.
— Vaucheray — wyjąkał nieśmiało Gilbert.
— Vaucheray?... A ty, będąc świadkiem, pozwoliłeś na to? A więc krew przelewacie. Tem gorzej dla was. Od dziś przestajecie być członkami bandy. Ha! zobaczycie, co znaczy narazić się na gniew Arsena Lupina.
Gilbert nie próbował się usprawiedliwiać. Widok trupa przerażał go widocznie.
— I dlaczego? — badał Lupin. — Vaucheray jest skończonym łotrem. Ale jaki miał powód, który go skłonił do popełnienia tego ohydnego morderstwa?
— Leonard miał w kieszeni klucz od szafy.
— A! Od tej, gdzie był ukryty ten cenny relikwjarz? — spytał Łupin, patrząc badawczo w oczy swego młodego wspólnika.
— Tak — odparł tamten, spuszczając powieki.
— Leonard bronił się, nie chcąc dać klucza? — Sięgnął po rewolwer i strzelił, zanim go Vaucheray przebił sztyletem.
— A potem? — badał dalej Lupin.
— Vaucheray otworzył szafę i zabrał stamtąd...
— Co? relikwjarz? Wiedziałem wybornie, że to nie był relikwjarz. Ty wydarłeś mu ten mały przedmiot. Pokaż mi go zaraz.
Milczenie było jedyną odpowiedzią. Gilbert miał w tej chwili tak zacięty wyraz twarzy, że było widocznem, iż niełatwo ustąpi.
— Co to? — zawołał nagle Lupin.
— To on! — odpowiedział Gilbert, wskazując na trupa Leonarda. — Och, panie — zawołał nagle z trwogą. — Ten trup mówi. Słyszałem już raz głos jego.
— W takim razie nie jest jeszcze trupem — zaśmiał się Lupin, pochylając się nad Leonardem.
Po chwili jednak cofnął się sam... W łosy stanęły mu na głowie pod wpływem trwogi. Leonard już nie żył. Serce jego przestało bić. Twarz była nieruchoma. A przecież z tych ust, skrzywionych w kurczu przedśmiertnym, wychodzić się zdawały jakieś krótkie, urywane wyrazy. Wymawiane były głosem cichym, stłumionym, głosem dziwnie nierównym, gwiżdżącym, a przedewszystkiem dziwnie dalekim.
Zimny pot wystąpił na czoło Lupina. Towarzysz jego zakrył twarz dłońmi — spojrzeli na siebie, obejrzeli wszystkie kąty pokoju. Nie było nikogo prócz nich i zamordowanego. Skąd więc pochodzić mógł ten dziwny, tajemniczy głos, jakby płynący z poza grobu. Po chwili Arsen opanował nadludzkim wysiłkiem swój lęk i pochylił się nad zabitym. Głos, który umilkł przez chwilę, znów się odezwał. Słyszał już teraz wyrazy, odróżniał poszczególne zdania.
— Poświeć mi tu lepiej — rzekł do Gilberta.
Ten zbliżył się z lampą, oświetlając jaśniej twarz Leonarda. Nie było żadnej wątpliwości, że słowa, które dochodziły ich uszu, wypowiadane były przez trupa, a jednak usta skrwawione nie poruszały się wcale.
— Słuchajcie! — mamrotał straszny głos. — Oni go zabili. Zabili go chyba! Śpieszmy się! Żywo! Milczenie! Nie mówi już!...
— Panie — wyjąkał Gilbert, którego zęby szczękały jak w febrze. — Boję się... to straszne...
Ale Arsen, który od pewnego czasu wpatrywał się uważnie w jeden punkt, wybuchnął nagle szczerym, rozgłośnym śmiechem. Dźwignął silną ręką trupa i przesunął go na inne miejsce.
— Wybornie! — rzekł. — Patrzno tu chłopcze! Upiór zażartował sobie z nas, ale mamy go wreszcie.
Palcem wskazywał Gilbertowi słuchawkę od telefonu, połączoną za pomocą drutu z aparatem, utkwionym w ścianie. Słuchawka ta leżała na podłodze, w miejscu właśnie, na którem spoczywał przed chwilą trup.
— Zjawisko tłomaczy się samo przez się — mówił dalej Arsen, poważniejąc nagle — ale za to grozi nam ono niebezpieczeństwem stokroć gorszem, niż gadanie umarłego. Leonard musiał telefonować przed śmiercią do policji. A padając, ściągnął ciężarem swym słuchawkę, nie przerywając mimo to drutu. Głos, któryśmy słyszeli, to była odpowiedź z biura policyjnego. Za małą chwilę będziemy mieć na karku żołnierzy i agentów. — Mówiąc to, zmierzał już ku drzwiom, ciągnąc za sobą Gilberta.
Vaucheray wtedy ryknął z rozpaczą:
— Więc zostawiacie mnie na pastwę policji?
— Zasługiwałbyś na to, urodzony bandyto! — mruknął Lupin. Pozostał jednak, bo sprzecznemby było z jego naturą zostawiać bez pomocy w biedzie kamrata, podszytego wprawdzie łotrem, ale należącego bądź co bądź do bandy. Podnieśli rannego wraz z Gilbertem, zamierzając wyprowadzić go z willi. Ale zaledwie uszli kilka kroków, Arsen zaklął z cicha.
— Zapóźno, idź do pioruna...
— Już idą...
— Nakryją nas — biadał Gilbert.
— Cicho bądź! — upomniał go Lupin. On sam miał twarz spokojną, niewzruszoną, jak ktoś, co ma dość na to czasu, by rozważyć dobrze, za i przeciw. Przechodził w tej chwili jeden z tych momentów, które zdaniem jego nadają właściwą wartość życiu. Zagrożony, przyciśnięty do muru, obmyślić musiał jakiś środek ratunku równie nagły jak skuteczny.
— Mam już! — zawołał wreszcie, uderzając się w czoło, podczas gdy słychać już było ciężkie kroki na schodach, a potem otwierane przemocą drzwi.
Podskoczył do okna, a otworzywszy je szeroko, oddał w powietrze dwa strzały, a potem zaczął wołać:
— Tędy! tędy! — Mam już tych zbójów, trzymam ich! — Ach śpieszcie się z pomocą, bo mi umkną!
Potem, nie namyślając się, skoczył do Gilberta, obalił go na ziemię i zaczął się z nim szamotać.
— Co to jest? — krzyknął chłopak, odurzony tą nagłą napaścią.
— To nic, broń się jak możesz, aby policja widziała, jak trudno mi cię pokonać. — Policja wchodziła już właśnie, a Łupin miał jeszcze czas szepnąć swemu młodemu wspólnikowi:
— Pójdziecie do więzienia, ty i Vaucheray. Niema innej rady! Ale się nie lękaj, wydostanę was z ula. Teraz za to graj dobrze komedję, udając, że mnie nie znasz.
— Rób idjoto, co ci każe! — syknął jeszcze Vaucheray, który zrozumiał już plan Arsena. — On nas wydobędzie z biedy, już nieraz tak bywało — rzekł.
Lupin przypomniał sobie nagle mały przedmiot, który Gilbert włożył do kieszeni, w tajemnicy przed nim.
— Oddajno mi wpierw ten drobiazg, który widziałem w twojem ręku — rozkazał Gilbertowi.
— Och nie! nie! — bronił się chłopak z niezwykłym uporem.
— W takim razie sam ci go wezmę — szepnął Arsen i przycisnąwszy go do ziemi, wydobył z kieszeni jakiś mały przedmiot, który wsunął szybko w rękaw.
Wchodząca policja zastała ich obu pasujących się z niezwykłą gwałtownością. Szamotanie to miało wszelkie pozory walki na śmierć i życie, toczonej przez dwóch zajadłych przeciwników.
— Na pomoc! hej pomocy! — nie przestawał wowołać Arsen. Pośpieszono mu też z pomocą, i w ciągu paru minut Gilbert został skrępowany, podczas gdy Arsen Lupín dźwignął się z podłogi, ocierając spocone czoło.
— No! przyszliście panowie w samą porę — rzekł, zwracając się do komisarza policji. — Jeszcze chwilkę, a ten młody smyk byłby mi umknął z rąk. Silny jest jak atleta cyrkowy.
— Czy to pan telefonowałeś do nas? — spytał grzecznie komisarz.
— O nie! Ja przybyłem tu razem z pańskimi agentami. Wchodziłem właśnie do biura w chwili, gdy doniesiono o napadzie na willę „Marja Teresa“ i poszedłem na ochotnika.
— W jaki sposób uprzedziłeś pan nas tutaj? — W bardzo prosty — panowie weszliście przez drzwi, ja zaś wskoczyłem przez okno, w samą porę właśnie, aby zatrzymać złoczyńców, którzy zabierali się do ucieczki.
— Czy znasz pan mieszkańców tej willi?
— Słyszałem tylko.
— Więc nie jesteś pan służącym pana Daubrecq’a?
— Ja służącym? — oburzył się Arsen. — Jestem obywatelem Paryża, szukającym tu jak inni wytchnienia na łonie przyrody. Ale skoro pan mówisz o służącym, to będzie nim zapewne ten biedak, którego ci łotrzy zamordowali.
— Zamordowali?
— Tak jest, panie komisarzu. W idziałem przez uchylone drzwi trupa człowieka, straszliwie zamordowanego. Leży tam w przyległym pokoju. Straszny doprawdy widok, nie mogę dotąd ochłonąć.
Na to wyznanie, wszyscy chcieli wejść do sąsiedniego pokoju, dla obejrzenia ofiary zbrodni. Komisarz oczywiście sprzeciwił się temu i udał się tam wraz z paru agentami, Arsen zaś udzielał pozostałym kilku jeszcze wiadomości o przebiegu swej walki z dwoma bandytami. Po niejakim czasie oświadczył, że czuje się tak wzruszonym, iż musi wyjść na chwilę do ogrodu dla odetchnienia świeżem nocnem powietrzem. Nikt się temu oczywiście nie sprzeciwiał, tembardziej, że Lupin zapowiedział, iż powróci za parę minut, gdyż komisarz będzie go zapewne potrzebował. Rzeczywiście, komisarz, dokonawszy oględzin trupa, kazał zawezwać nieznajomego pana, który się tak dzielnie przyczynił do ujęcia złoczyńców. Wołano go więc i szukano, ale nieznajomy ulotnił się gdzieś i nie ukazał się już wcale. Wreszcie policjant, stróżujący przy bramie, doniósł, że widział jakiegoś pana wsiadającego na łódkę i płynącego po jeziorze. Krótki okrzyk, który się wydarł na tę wiadomość z ust Gilberta, przekonał urzędnika, iż padł ofiarą mistyfikacji.
— Ścigajcie go, to wspólnik, a może i herszt bandy! Strzelajcie do niego...
Wszyscy pobiegli nad jezioro. O jakie sto kroków od brzegu, widać było sylwetkę nieznajomego, wiosłującego z zapałem. Kilka strzałów padło nad wodą. Komisarz sam, nie namyślając się długo, kazał sobie podać łódź, do której wskoczył wraz z dwoma agentami. Łagodny powiew letni przyniósł do uszu urzędnika zwrotkę piosenki:

„Spiesz barko moja
Pogoda sprzyja“ —

To Arsen śpiewał dźwięcznym tenorem, rozmarzony blaskiem księżyca.
— Drwi sobie z nas ten łotrzyk — oburzył się komisarz.
Pocieszała gd myśl, że ściganemu nie uda się ujść pogoni. Nad brzegiem rozstawieni byli żołnierze, którzy mieli polecenie schwytania go w razie, gdyby chciał wylądować. On jednak nie miał widocznie tego zamiaru. Łódka krążyła po jeziorze, jakby siedzący w niej chciał poprostu użyć tylko przejażdżki. W pewnej chwili w ruchach wiosłującego dało się odczuć jakby znużenie. Łódka poruszała się coraz wolniej, tak że przestrzeń oddzielająca ją od łodzi komisarza zmniejszała się z każdą chwilą.
— Poddaj się! — wołał ze swej łodzi urzędnik, widząc, że uciekający, zdjęty widocznie zniechęceniem, odrzuca wiosło i siedzi spokojnie na ławeczce, zdawszy swe czółno na wolę wiatru.
— Poddaj się, bo każę strzelać! Żadnej odpowiedzi. Nieznajomy siedział nieruchomo, a w nieruchomości tej było coś przerażającego. Przyszło na myśl komisarzowi, że złoczyńca knuje może jakiś dziwnie zdradziecki i niebezpieczny zamach.
— Strzelajcie! — rozkazał agentom. Wystrzelili też raz i drugi, ale spudłowali widocznie — bo nieznajomy nie drgnął nawet i siedział wciąż w tej samej pozycji. Z największemi więc ostrożnościami, leżąc prawie plackiem na dnie czółna, przybito wreszcie do niebezpiecznej łodzi, a wtedy dopiero zrozumiał komisarz przyczynę dziwnej obojętności zbiega.
W łodzi nie było nikogo.
Pakiet odzieży, związany naprędce i uwieńczony kapeluszem, naśladował wcale dobrze zdaleka skuloną postać ludzką. Ona to wprowadziła w błąd ścigających, podczas gdy właściwy wróg wymknął się im zapewne już dawno, rzuciwszy się do jeziora, które przebył wpław. Zaniechano dalszych bezskutecznych poszukiwań, natomiast policja miała w ręku rzeczy zostawione przez zbiega w łodzi. Przejrzano je skrupulatnie, drobiazgowo, nie znajdując jednak niczego, najmniejszej nawet poszlaki, rzucającej światło na osobistość człowieka, który potrafił tak zręcznie wprowadzić w błąd stróżów sprawiedliwości. Jasnem było dla komisarza, że musiał to być nie nowicjusz, ani też pospolity opryszek, lecz człowiek z wyższą inteligencją i sporem doświadczeniem. Dlatego to zapewne, nawet w tak naglących okolicznościach nie zapomniał o zachowaniu wszelkich ostrożności. Podszewka kapelusza była wydartą dla zatajenia firmy sklepu i fabryki. Kieszenie płaszcza były zupełnie puste.
Naraz okrzyk triumfu wybiegł z ust urzędnika. Pomiędzy wierzchem a podszewską paltota wyczuł palcami mały twardy przedmiot, a przeciąwszy scyzorykiem podszewkę, wydobył go natychmiast. Była to karta wizytowa, na której wydrukowane były dwa tylko słowa: „Arsen Lupin.“ Karty takie zostawiał niekiedy Lupin z własnej woli, gdy udało mu się w ten lub inny sposób zadrwić z policji. Ale dziś dostała się ona w jej ręce całkiem przypadkowo. Odkrycie to miało zaciążyć fatalnie na losie ujętych. Otoczono ich stokroć ściślejszą strażą, niż innych przestępców, wiedziano bowiem, że herszt ich dołoży wszelkich starań, aby ich uwolnić.
Herszt tymczasem dostał się szczęśliwie do samochodu, który oczekiwał na niego po drugiej stronie jeziora, naładowany przedmiotami zrabowanemi w willi Marji Teresy. Szofer puścił w pełny bieg ekwipaż, który po upływie pół godizny znalazł się w Neuilly, obok składnicy, uależącej do Arsena Lupin. Ludzie jego zajęli się wyładowaniem cennych zbiorów posła Daubrecqua. z których nie uroniono ani jednego okazu, sam zaś Lupin, przebrawszy się, wsiadł na pociąg i odjechał do Paryża, gdzie zajmował przy ulicy św. Filipa cały parter w małej kamieniczce.
Zaciszne mieszkanko nie było znanem nawet członkom jego bandy, prócz jednego tylko Gilberta. Kładąc się spać, przypomniał sobie Lupin mały przedmiot, który wydarł z rąk Gilberta w willi „Marji Teresy.“ Trzymał go z początku w rękawie, następnie uciekając już, wsunął go do małego woreczka, który zawsze nosił na piersiach pod koszulą. Nie miał oczywiście dotąd czasu przypatrzyć mu się należycie i ocenić jego ważności — teraz dopiero ujął go dwoma palcami i oglądał pod światło. Nie zdziwił się, bo człowiek jego pokroju nie dziwił się niczemu, ale musiał przyznać, że narazie nie wie i nie domyśla się wcale, dlaczego jego wspólnicy przywiązywali tak wielką wagę do tej drobnostki. Był to korek kryształowy, korek ze złoceniami na spojeniach, jakiego się używa do karafek z likierami. I dlatego to kawałka kryształu Gilbert і Vaucheray stoczyli z sobą tak zaciekłą walkę, dla niego jedynie zorganizowali wyprawę na willę Daubrecqua, bo Lupin nie wątpił teraz, że tylko z powodu korka kryształowego wciągnięty został w całą tę historję. Ale dlaczego ukrywali się przed nim? Gilbert zwłaszcza. Dlaczego nie objaśnili go o znaczeniu tej zagadki ze szkła? Postanowił napisać do Gilberta, pytając go w ostrożnej oczywiście formie o tajemnicę kryształowego korka. Narazie jednak nie pozostawało mu nic innego, jak ułożyć się spokojnie do snu. Upadał poprostu ze znużenia. W sunął więc znów zagadkowy korek do płóciennej torebki i usnął twardym snem.
Gdy zbudził się nazajutrz, czuł, że ma głowę tro chę ciężką. Podniósł się z trudem a nozdrza jego wyczuły charakterystyczną woń niewinnego zresztą narkotyku, którego sam używał niekiedy do uśpienia innych. Nie udało mu się zebrać myśli, ale, gdy machinalnie położył rękę na piersiach, przypomniał sobie kryształowy korek. Nie było go w jego płóciennym woreczku. Ktoś wszedł tu w czasie jego snu i to ktoś wtajemniczony, skoro znał mieszkanie jego i zdołał się tu dostać w nocy. Ktoś nie będący jego wrogiem, bo nie uczynił mu nic złego, ale uśpiwszy go lekkim narkotykiem, zabrał mu kryształowy korek.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Maurice Leblanc i tłumacza: Juliusz Feldhorn.