Krwawy generał/VIII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Ferdynand Ossendowski
Tytuł Krwawy generał
Pochodzenie Ludzie, zwierzęta, bogowie, tom III
Wydawca Wydawnictwo Polskie R. Wegner
Data wyd. 1929
Druk Drukarnia Concordia
Miejsce wyd. Poznań
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
VIII.
POTOMEK KRZYŻAKÓW I PIRATÓW.

Niech pan mi opowie o sobie i o swoich przejściach! — poprosił mię baron.
Opowiedziałem mu wszystko, co mogło go interesować, i rzeczywiście był on bardzo przejęty moją odyseją.
— A teraz ja zacznę swoją spowiedź, żeby pan wiedział, z kim ma do czynienia — zaczął Ungern, bacznie wpatrując się we mnie swemi pałającemi oczyma. — Imię moje jest otoczone taką nienawiścią i strachem, że nikt nie wie naprawdę, kim jestem, gdyż historję splątano z mitem, rzeczywistość z fantazją, prawdę z oszczerstwem. Kiedyś w swoich pamiętnikach opisze pan może tę podróż przez Mongolję i pobyt u „szalonego Ungerna“...
Spuścił powieki i, paląc papierosa, zaczął rzucać urywane zdania, śpiesząc się, nie kończąc słów, jak gdyby w obawie, że ktoś mu może przeszkodzić.
— Ród Ungern von Sternbergów jest bardzo stary. Mieszanina Niemców z Węgrami, Hunnami z czasów Atylli. Moi wojowniczy przodkowie uczestniczyli we wszystkich wyprawach krzyżowych. Jeden z Ungernów zginął w Jerozolimie, walcząc pod sztandarami Ryszarda „Lwie Serce“, a nawet tragiczna wyprawa krzyżowa dzieci miała w liczbie swych ofiar Ralfa Ungerna, jedenastoletniego krzyżaka. Gdy na kresy wschodnie imperjum niemieckiego posyłano najśmielszych i najokrutniejszych rycerzy, wśród nich był mój przodek, Artur baron Halsa-Ungern-Sternberg. Na wschodzie obszarów niemieckich rycerze ci założyli zakon Teutonów, ogniem i mieczem szerząc chrześcijańską naukę o miłości bliźniego wśród dzikich pogan: Litwinów, Estów i Słowian. Teutoński zakon rycerski zawsze miał pośród swoich „braci“ przedstawicieli mego rodu. Pod Grunwaldem zginęło dwóch Ungern von Sternbergów. Ród mój, jak już wspomniałem, był wojowniczy i religijny, więc skłonny do mistycyzmu i ascetyzmu. W XVI i XVII wieku na ziemiach Estów i Łotyszów było kilku baronów Ungernów, po których pozostały stosy kronik z legendami i powieściami o ich życiu i czynach. Henryk Ungern, przezwany „Toporem”, był „błędnym rycerzem“. Turnieje Francji, Włoch, Hiszpanji i Brytanji znały to imię, strachem przejmujące serca zapaśników. Henryk odznaczał się niezwykłą sztuką władania toporem bojowym. Został zabity w Kadyksie przez rycerza maurytańskiego, który rozwalił mu czaszkę wraz z hełmem uderzeniem topora. Ralf Ungern, baron na Sternbergu, miał swoją siedzibę około gościńca pomiędzy Rewlem a Rygą i pod groźbą śmierci zmuszał wszystkich podróżników do płacenia mu daniny. Baron Piotr Ungern był właścicielem zamku na wyspie Dagö na Bałtyku, gdzie wybudował sobie całą flotylę okrętów żaglowych, które stały się postrachem i klęską dla kupców.
— Od tego przodka, rozbójnika morskiego, rozpoczęła się cała dynastja Ungernów, piratów i marynarzy, do których należę i ja. Wreszcie legendy znają jeszcze jednego barona mego nazwiska, który żył na schyłku XVII wieku. Miał na imię Wilhelm, a przydomek „Brat Szatana“. Przydomek ten przysługiwał mu z tego powodu, iż baron był alchemikiem i dawał w swoim domu przytułek wszystkim magom i czarownikom, prześladowanym w Europie za tajemne praktyki.
— Wspomniałem już, że Piotr Ungern dał początek morskiej dynastji Ungernów. Potomkiem Piotra — pirata w prostej linji był mój dziad, który dopłynął na własnym żaglowcu aż do oceanu Indyjskiego, gdzie zajmował się rabunkiem i rozbijaniem angielskich okrętów handlowych. Do czasów bolszewickich w naszym pałacu przechowywały się wspaniałe, starożytne meble mahoniowe, zdobyte przez dziada na jednym z zatopionych przez niego okrętów. W ciągu kilku lat dziad mój operował bezkarnie na oceanie, lecz nareszcie Anglicy wzięli go do niewoli i oddali w ręce konsula rosyjskiego, który odesłał go do Petersburga. Tam go sądzono i zesłano na całe życie do Zabajkala. Taka jest moja łączność z Syberją Wschodnią. Z wykształcenia jestem marynarzem, gdyż ukończyłem szkołę kadetów morskich w Petersburgu, później zaś wstąpiłem do pułku kozaków zabajkalskich, w którym walczyłem najpierw z Japończykami, a później z Niemcami. W tej ostatniej wojnie zostałem odznaczony za waleczność oficerskim krzyżem Św. Jerzego. W czasie pokoju życie moje upływało na studjowaniu filozofji i buddyzmu. Dziad mój przywiózł z sobą z Indyj kajdany rosyjskie i indyjski buddyzm. Ojciec mój również był wyznawcą buddyzmu i mnie go przekazał. Posiadam pismo, ofiarowane memu dziadowi przez jednego świątobliwego indyjskiego mahatmę — yoga; dzięki temu pismu miałem wstęp tam, dokąd chyba tylko Dalaj-Lama lub Taszy-Lama bywają dopuszczani przez kapłanów pierwotnego kultu Sakkya-Muni. W swoim czasie chciałem założyć zakon wojskowych buddystów do walki z rozpustą rewolucji...
Baron umilkł i pił filiżankę po filiżance czarnej, jak kawa, herbaty.
— Rozpusta rewolucji... Czy myślał pan kiedy o tem? Czy ktokolwiek wogóle zastanawiał się nad tą kwestją? Może jedynie tajemniczy Swedenborg, lub najmędrszy z mędrców Taszy-Lama w Tybecie!...
Przytaczając teorje naukowe, tytuły dzieł, nazwiska uczonych i pisarzy, oraz cytaty z biblji i z literatury buddyjskiej, ten potomek pirata i „Brata Szatana“ zaczął mówić natchnionym, podniesionym głosem, mieszając język rosyjski z niemieckim i wtrącając przytem co chwila wyrazy francuskie i angielskie:
— W buddyjskich starych księgach i apokryfach z czasów pierwszych chrześcijan znaleziono wskazówki i proroctwa, głoszące nadejście chwili, gdy powstaną przeciwko sobie duchy dobre i złe. Wówczas ma przyjść nieznany „Przeklęty“, aby ogarnąć całą ziemię i wytępić ludzkość, zabijając cywilizację i moralność. Genjusze i szaleńcy, te bliźnięta tragiczne, wyraźnie odczuwają zbliżanie się okresu katastrof w historji ludzkości i przyjście „Przeklętego“, z mieczem i żagwią rewolucji w dłoni. Miejsce dawnego, bogatego w doświadczenie intelektu — twórcy zastępuje dzika wola burzyciela. Na pierwszy plan wysuwa się żądania instynktów niższych, co nadaje myśli charakter spekulacyjny we wszystkich jej przejawach, a więc w polityce, ekonomice, nauce i sztuce. Ludzkość odbiega daleko od duchowych zagadnień i dążeń. Historja ludzkości dowiodła, że powinniśmy zmienić kierunek naszej myśli i zastosować twórczość w dziedzinie kwestyj moralno-duchowych. Prądy te ujawniły się już przed wybuchem wojny światowej w 1914 roku. Lecz wówczas, jak zwykle w takich okresach, zjawił się Ten, o którym mówi apostoł Jan w Apokalipsie, Ten, który się zjawiał Chrystusowi na puszczy; Ten, z którym walczyli Buddha, Paspa, założyciel lamaizmu współczesnego, i pierwsi chrześcijanie; obecność którego ze zgrozą i trwogą odczuwali Dante, Michał Anioł, Leonardo da Vinci, Tasso, Goethe, Dostojewski. Ten „Przeklęty“ jest już pośród rzeszy ludzkiej i cofa fale kultury i duchowego postępu od Boga ku sobie. W ten sposób „Przeklęty“ rękami, zbroczonemi krwią rewolucji, wstrzymuje umysłowy i psychiczny bieg ludzkości do świetlanej mety — bóstwa. Sprawiedliwy i miłościwy „Wielki Nieznany“, antyteza i wróg „Przeklętego“ postawił przy progu naszego życia nie znającą gniewu i miłości Karmę. Czyni ona zimny porachunek naszych dzieł, odmierza i waży. Karma podsumowuje wszystko, co „Przeklęty“ zasiał wśród ludzkości, a więc: głód, choroby, ruinę, śmierć cywilizacji, sławy, honoru, ducha, śmierć państw i ludów... Widzę, widzę już tę grozę, tę ponurą, szaloną zagładę świata i ludzi...
Drzwi jurty nagle się rozwarły i w progu ukazał się sztywnie wyprostowany adjutant barona.
— Czego chcesz? — gniewnie krzyknął Ungern.
— Ekscelencjo! Nasz wysunięty na północ patrol schwytał sześciu wywiadowców bolszewickich w pobliżu granicy i przyprowadził ich do sztabu...
Baron zerwał się z posłania. Oczy jego miotały pioruny, a twarz drgała konwulsyjnie.
— Postawić jeńców przed moją jurtą! — rozkazał cichym, syczącym głosem. — Idź...
W tej chwili baron nie pamiętał o niczem: uduchowiona, natchniona mowa, przenikający do serca głos — wszystko utonęło w bezmiernym gniewie, który, jak wicher, szalał w jego sercu.
Ungern nacisnął czapkę na głowę, schwycił swój nieodstępny „taszur“ i wypadł z jurty. Wyszedłem za nim. Przed jurtą stali jeńcy, otoczeni przez uzbrojonych kozaków, zziajanych daleką i szybką jazdą.
Baron zatrzymał się przed czerwonymi żołnierzami i przez kilka minut wpatrywał się w ich oczy, nie odrywając od nich wzroku. Na jego twarzy znać było ogromny wysiłek myśli i woli. Wreszcie odszedł, usiadł na progu jurty, zdjął czapkę i, utkwiwszy oczy w ziemi, jął mocno trzeć czoło. Nagle powstał i stanowczym krokiem zbliżył się do jeńców.
— Stań więcej na lewo — a ty na prawo... — rozkazywał baron jeńcom, zlekka uderzając każdego taszurem w prawe ramię.
Dwóch przeszło na lewo, czterech na prawo.
— Zrewidować ubranie tych dwóch! — zakomenderował. — To są komisarze sowieccy!
Zwracając się zaś do czterech wylęknionych jeńców, stojących na prawo, rzekł do nich:
— A wy jesteście chłopami, zmobilizowanymi przez bolszewików.
— Wedle rozkazu, ekscelencjo! — wrzasnęli jeńcy zupełnie nie podług dyscypliny bolszewickiej. — My nie ze swojej woli...
— Idźcie do komendanta i powiedzcie mu, że przyjmuję was do oddziału tybetańskiego — rzekł spokojnie baron.
Ucieszeni „bolszewicy“ natychmiast opuścili podwórze strasznego generała. Tymczasem u dwóch pozostałych znaleziono w podszewce cholew paszport politycznych komisarzy sowieckich.
Baron nachmurzył czoło i, powoli wymawiając każde słowo, rzucił w przestrzeń rozkaz:
— Zatłuc ich kijami!
Poczem wszedł do jurty i usiadł, lecz po tem zajściu rozmowa już się nie wiązała. Pożegnałem wkrótce generała i wyszedłem. Gdyśmy po obiedzie u moich gościnnych gospodarzy, na którym było kilku ungernowskich oficerów, rozmawiali wesoło, jeden z obecnych trwożnie podniósł głowę i szepnął ze strachem:
— Gdzieś w pobliżu przejechał w tej chwili baron....
Wszyscy umilkli, lecz po chwili rozmowa potoczyła się dalej. Nagle tuż pod oknem ryknął samochód, poczem do pokoju wbiegł wystraszony służący z okrzykiem:
— Baron!...
Ledwie zdążyło przebrzmieć to słowo, Ungern stał już na progu.
Bardzo uprzejmie powitał wszystkich i, zwracając się do gospodarzy, prosił o pozwolenie zabrania mnie do siebie w nagłej sprawie. Dostrzegłem przerażenie na twarzach niektórych moich nowych znajomych, lecz ja osobiście byłem spokojny, gdyż rozumiałem już duszę „krwawego generała.“
Zacząłem się ubierać i z przyzwyczajenia włożyłem do kieszeni mego palta rewolwer.
— Niech pan zostawi tę zabawkę! — z uśmiechem zawołał baron. — Tu panu już nic nie zagraża. Zresztą hutuhtu z Narabanczi przepowiedział panu, że „szczęście zawsze z nim będzie!“
— A tak! — zaśmiałem się — lecz hutuhtu nie powiedział, co on uważa dla mnie za szczęście? Może śmierć — najlepszy odpoczynek po mojej włóczędze? Muszę się jednak przyznać, że wolę jeszcze podróżować, byle żyć!
Wsiedliśmy do samochodu, którym kierował wyprostowany i sztywny, jak posąg, oficer bez czapki.
— W stronę radjostacji — rozkazał baron.
Pomknęliśmy.
W Urdze, jak w dzień, tak i wieczorem, tętniło życie.
Tylko w nocy było ono dziwniejsze i bardziej tajemnicze. Pośród hałaśliwego tłumu przejeżdżali jeźdźcy różnych szczepów mongolskich, odróżniających się tylko formą kulbak i sposobem trzymania się na siodle. Kroczyła poważnie karawana naładowanych wielbłądów; ciągnęły ciężkie wozy — „arby“ o dwóch kołach, skleconych z sześciu kawałów grubo ciosanego drzewa, nabitego olbrzymiemi gwoździami; a wszystko to było zalane fioletowym światłem dużych latarń elektrycznych.
Po opanowaniu Urgi, baron natychmiast rozkazał naprawić zepsutą oddawna stację elektryczną, oczyścić ulice miasta, które zapewne od czasów Dżengiz-chana nie znały miotły i dezynfekcji, i zainstalować sieć telefoniczną.
Powstały różne warsztaty i fabryczki, zaczęły funkcjonować szkoły, szpitale, ambulatorja, punkty weterynaryjne, ruch autobusowy; naprawiono drogi, domy i mosty. Baron opiekował się handlem i przemysłem i nielitościwie wieszał rosyjskich i mongolskich żołnierzy za okradanie sklepów chińskich, a kupców za niesumienność.
Stolica „Żywego Buddhy“, spadkobiercy tronu wielkiego Dżengiza, zalana elektrycznością!
Doprawdy, był to nie mniejszy cud, niż wszelkie praktyki czarowników mongolskich!
Gdyśmy wjeżdżali do dzielnicy rosyjskiej, na moście, przerzuconym przez mały potok, stało kilku żołnierzy, „flirtujących“ z Mongołkami. Żołnierze skamienieli w postawie wojskowej przed generałem, dwie kobiety uciekły pod most, a reszta tubylczych piękności w przerażeniu pozostała na miejscu. Po chwili wszystkie podniosły dłonie do swoich uczesań fantastycznych, salutując po wojskowemu.
Generał uśmiechnął się i rzekł do mnie:
— Czy pan widzi, jaka u mnie panuje dyscyplina? Nawet baby salutują!
Za miastem samochód pomknął jeszcze szybciej. Zimny wiatr zrywał czapki i rozrzucał poły palt. Baron, przymknąwszy oczy, widocznie rozkoszując się szybką jazdą, szeptał chwilami:
— Prędzej!... Prędzej!...
Szofer przyśpieszał biegu, aż powietrze świstało w uszach. Milczeliśmy. Nagle baron się odezwał:
— A ja wczoraj obiłem adjutanta za to, że nie pozwolił mi dokończyć opowiadania...
— Przecież generał może to uczynić obecnie! — odparłem.
— Czyż panu to jeszcze nie zbrzydło? — zapytał, a w jego głosie odczułem radość. — No dobrze! Teraz nastąpi część najciekawsza...
Ungern siedział wyprostowany, jak świeca, nie dotykając poduszek samochodu i, paląc papierosa za papierosem, rozpoczął:
— Miałem zamiar założyć w Rosji zakon wojskowy buddystów. Poco? Dla obrony moralnej ewolucji ludzkości od zgubnych wpływów rewolucji, gdyż jestem tego zdania, że postęp ewolucyjny prowadzi do ideału, t. j. bóstwa, rewolucja zaś po gwałtownym skoku naprzód wstrzymuje rozwój i prowadzi wstecz do zezwierzęcenia. Lecz działałem w Rosji, w tym przeklętym kraju, gdzie niema dyscypliny w narodzie, gdzie chłop chodzi do cerkwi chrześcijańskiej, wierzy zaś w wiedźmy i czary, gdzie klasa inteligentna dba tylko o własne zadowolenie i dobrobyt. Lud brutalny, dziki, niepiśmienny, powiedziałbym, nie lud lecz specjalny zoologiczny rodzaj ssących; romantyczny i anarchiczny inteligent rosyjski wmawiał w siebie i w innych, że naród jest męczennikiem, krzewicielem idei bóstwa, wszechświatowej tęsknoty ku dobru, twierdził tak, nie znając swego narodu i nie kochając go wcale.
— Wobec takich właściwości charakteru moi towarzysze zaczęli się wyłamywać z pod praw mego „zakonu“. Wtedy wprowadziłem celibat, wyrzeczenie się wygód życiowych i zbytków podług ustawy klasztorów lamaickich. Żeby zaś dać ujście energji, pozwoliłem na nieograniczone używanie wódki, opjum, haszyszu... Teraz za picie wódki — wieszam, wówczas zaś upijaliśmy się do obłędu. Oczywiście, zakonu nie stworzyłem, lecz wychowałem dwie setki dzielnych, bezwzględnie odważnych oficerów, którzy położyli wielkie zasługi w wojnie z Niemcami i bolszewikami. Wszystkich, którzy pozostali przy życiu, zużytkował później hetman Siemionow, lecz, niestety, jest już ich bardzo niewielu... Wojna — zła macocha!...
— Radjo, ekscelencjo! — oznajmił szofer.
— Zatrzymaj się! — rozkazał generał.
Obejrzeliśmy dużą stację telegrafu iskrowego, dobrze urządzoną przez Amerykanów dla rządu chińskiego. Przeczytaliśmy kilka przejętych telegramów pomiędzy Moskwą, Władywostokiem i Pekinem. Pokazano nam jakąś depeszę ze szczytu wieży Eiffel w Paryżu. Baron kazał natychmiast posłać kilka telegramów do sztabu, dla umieszczenia ich w wychodzącej od czasu do czasu jednodniówce, wydawanej w drukarni, należącej do konsulatu rosyjskiego.
Gdy skończyliśmy czytanie depesz i oglądanie stacji, baron zaprosił mnie do samochodu i, zapalając papierosa, zawołał z radosnym uśmiechem:
— Teraz... w przestworze!
Szofer ruszył pędem wiatru, i wkrótce utonęliśmy w mroku nocy, w przestrzeni bezgranicznych stepów, poprzecinanych niewysokiemi, pochyłemi wzgórzami.
Nie mogłem zrozumieć, w jaki sposób nie rozbiliśmy się, nie ulegliśmy najokropniejszej katastrofie! Samochód skakał, jak piłka, po kamieniach i rowach, przebiegał przez małe potoki, z niepojętą zwinnością lawirował pośród nagromadzonych gdzie niegdzie odłamów skał. Szofer, tak umiejętnie kierujący olbrzymią maszyną, musiał chyba mieć oczy żbika.
W mroku nocy zauważyłem małe ogniki rudawe, które co chwila zapalały się lub gasły...
— To wilki! — uśmiechając się, rzekł Ungern. — Nakarmiliśmy je dosyta swojem i nieprzyjacielskiem mięsem. — Ale pozwoli pan, że będę dalej opowiadał o swoich przejściach.
Zwrócił się do mnie i, swoim zwyczajem wpatrując mi się w oczy, zaczął:
— Podczas wojny niemieckiej zaprzyjaźniłem się z Grzegorzem Siemionowem. Obaj odnieśliśmy kilka ran i otrzymaliśmy krzyże walecznych. Na froncie widzieliśmy stopniowy rozkład armji, spodlenie duszy rosyjskiego chłopa i mieszczanina, przewidywaliśmy zdradę Rosji względem sojuszników i rozumieliśmy całą głębię niebezpieczeństwa, zagrażającego ludzkości ze strony rewolucji dziczy rosyjskiej. Wówczas towarzysz mój, zwykły esauł kozacki, a obecnie hetman wszystkich kozaków syberyjskich, Siemionow, ułożył olbrzymi, porywający plan. My się z nim rozumiemy! Siemionow to napół Mongoł, ja — buddysta. Siemionow postanowił połączyć wszystkie szczepy mongolskie, związane pomiędzy sobą krwią plemienną lub jednakowym kultem religijnym, w jedno państwo azjatyckie, składające się z autonomicznych części pod moralnem kierownictwem Chin, kraju najstarszej i najwznioślejszej kultury duchowej. Państwo to powinnoby być silne moralnie i fizycznie; musiałoby się zabezpieczyć od wpływów rewolucji wysokim murem surowych, i mądrych praw, oraz bronić swojej duchowej podwaliny: kultu, wiary, filozofji i polityki. Jeżeli zdemoralizowana i szalona ludzkość nie zatrzyma się w swym biegu ku przepaści i wyda na zagładę cały dobytek ducha ludzkiego, państwo azjatyckie będzie zmuszone położyć temu kres i zabezpieczyć ludzkości długotrwały pokój. Tak myślał hetman Siemionow i, będąc jeszcze na froncie niemieckim, rozpoczął agitację pośród Burjatów i Turkmenów. Słowo hetmana padło na urodzajną glebę! Zresztą nie mogło być inaczej! Wszyscy Azjaci, z wyjątkiem Japończyków, rozumieją, że spekulacyjna kultura Zachodu prowadzi ludzkość do zguby, zatruwając ją bakcylami rewolucji. Plan zjednoczenia Mongołów był bliski urzeczywistnienia w 1918 roku, kiedy Rosja haniebnie zdradziła Francję, Amerykę i Anglję. Wtedy Siemionow oznajmił, że nie może pozostawać w szeregach zdrajców, protestował przeciwko traktatowi, zawartemu w Brześciu Litewskim, i wyjechał do Zabajkala w celu werbunku ochotników dla naszej wojny z Niemcami. Z nim razem pojechałem też i ja, oraz kilku innych oficerów. Postanowiliśmy zmobilizować Azję do wojny z Niemcami, posłaliśmy emisarjuszy do Mongolji, Tybetu, Turkiestanu i Chin. Sprawy szły dobrze. Ale wtedy właśnie bolszewicy zaczęli wytępiać oficerów i byliśmy zmuszeni rozpocząć walkę obronną, która przeszła w zaciętą wojnę domową. Na ogólną organizację azjatycką nie pozostawało już czasu! Uformowaliśmy własną armję, nie przestając marzyć o dniu, kiedy obudzimy całą Azję mongolską i z jej pomocą utrwalimy pokój i tron Boga na zalanej krwią ziemi. Ze swej strony dopomogłem temu przebudzeniu się Azji, dając niepodległość prastaremu krajowi władcy Azji, sławnego i mądrego Dżengiza... A mimo to hetman Siemionow obawia się mnie, mojej surowości i okrucieństwa... Nie może jeszcze zrozumieć, że prowadzimy walkę nie z partją polityczną, lecz z „sektą“ spiskowców wrogich całej duchowej kulturze ludzkości, oraz idei bóstwa. Proszę mi wytłumaczyć, dlaczego Włosi skazują na śmierć członków mafji „czarnej ręki“, dlaczego Amerykanie sadzają na fotelu elektrycznym anarchistów-bombistów, i dlaczego ja nie mam tępić bolszewików — morderców duszy i ciała społeczeństwa? Siemionow — pół-Rosjanin, pół-Mongoł — człowiek wrażliwy i miękki, ja zaś jestem Teutonem, potomkiem „Brata Szatana“ i piratów. Dla sekty morderców — tylko śmierć!... Wracamy do Urgi!...
Po dwóch godzinach zamajaczyły przed nami dalekie jeszcze ognie miasta.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Ferdynand Ossendowski.