Krwawe znamię/XII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Krwawe znamię
Wydawca Michał Glücksberg
Data wyd. 1885
Druk Drukarnia S. Orgelbranda Synów
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

Czas leci. W r. 1700[1], a zatem nierychło po opisanych wyżej wypadkach, Mielsztyńce, któreśmy widzieli tak troskliwie od wieków zachowane ze wszystkiemi pamiątkami dawnemi, znacznie się zmieniły. Eugeniusz Spytek z podróży swej za granicę dotąd był jeszcze nie powrócił. Różne o nim obiegały wieści; mówiono, że był chory, że nabył nałogu szukania coraz nowych miejsc i wrażeń. Niekiedy przychodził suchy i krótki list od niego do rządcy Mielsztyniec, czasem od towarzysza podróży tylko, posyłano mu pieniądze przez bankierów, które wystarczały w ogóle i nie obciążały majątku długami. Niekiedy obiecywał swój powrót do domu, potem znów pobyt się jego przeciągał. Z daty listów dowiadywano się tylko, że bawił we Włoszech, w Rzymie, w Hiszpanii, w Sycylii, Malcie, na Wschodzie. Nikt dobrze nie wiedział, jakie właściwie powody trzymały go zagranicą... a choć Mielsztyńce, rzucone tak na obce ręce, trafiały szczęściem na dosyć uczciwych ludzi, którzy nie zapominając o sobie, pamiętali i o nich trochę i o panu oddalonym, powoli jednak piękne zamczysko pustoszało. Ludzie, co go strzegli, wymierali z kolei; następowali młodsi, mniej do tych murów przywiązani, obojętniejsi na ich losy. Czasy wreszcie same z trudnością dozwalały zachować zamek w takim, w jakim wprzód był stanie. Wojna ze swą wrzawą i zniszczeniem nielitościwem prześlizgnęła się też tędy.
Ktoby teraz zamek zobaczył, z trudnością by poznał choć milczącą, ale świetną rezydencyą z dawnych wieków. Przyszła ta ruina nie nagle, nie gwałtownie, ale nie dostrzeżenie, a dla tych, co patrzyli codzień na ten upadek powolny, był on prawie niewidocznym. Skoro się duch i ręka człowieka usunie od jego dzieła, które jest zdobyczą nad siłą bezduszną materyi, innym posłusznej prawom, natychmiast rozpoczyna się jej praca około wywrócenia tego, co człowiek zbudował. Powietrze, ziemia, rośliny, żyjątka, wszystko w przymierzu z tą siłą milczącą zmaga się na pożarcie niestrzeżonego gmachu. Wiatr usłużny przynosi nasiona, muchy ją na skrzydłach dźwigają, deszcz wlewa zarody stworzeń uspione przez wieki, a mające się rozbudzić jednym słońca promieniem, nawet ożywcze ciepło, które budzi z martwych, tu rozkłada, rozprasza, wysusza, spopiela. A ptacy niebiescy weselą się, gnieżdżąc po gzymsach rozpadłych...
Teraz podwórzec już sam zapowiadał pustkę wewnętrzną. Rosły na nim bujniejsze z każdym rokiem trawy i zielska pomiędzy kamiennemi płyty, które mchy i porosty okrywały aksamitnym całunem. Gdzieniegdzie na samych murach powiewały już zielone gałązki brzózek i krzewów, których ziarna zaniósł tam ptak na dzióbie. Korzonki ich czepiały się szpar niedostrzeżonych i siłą życia maleńką a nieustanną zmieniały je w szczerby, w rysy, w rozpadliny, które wiatr ziemią i nasionami traw zasypywał. Niemi wciskały się krople wody i sączyły powoli, przejmując mury do głębi.
Przez ową arkadę wchodową już nie ogród bujny a czysty, ale jakby las zdziczały widać było, a na ścieżkach tę pleśń zieloną, wilgotną, która po pustkach się ściele. Chmiele dzikie poplątały się na gałęziach lip i klonów starych, które schły zwolna w ich uściskach. Na sadzawkach, dawniej czystych, tataraki i zielone rzęsy wodnych porostów puszczały. Gdzieniegdzie obłamana wiatrem gałęź gniła na pół w wodzie, co po niej czepiały się już drobne ziółka, które trupem tym się karmiły. Przeszłorocznych liści niezdjętych warstwa słała gniazda robactwu, które sobie podziemne w jej ciepłych puchach budowały domy. Po nad tem wszystkiem cisza grobowa, a z gniazd czapli i bocianów jakby krzyki czasem tylko odzywały się strażnicze...
Ale niczem było to opuszczenie ogrodu przy zamkowej ruinie. Tu i owdzie okna były powybijane i zasłonięte na prędce deskami, gdzieniegdzie zaklejono papierem, zatkano słomą. Przez poniszczone dachy woda dostawała się do wnętrza i długiemi smugami pomalowała ściany, których tynk oblatywał kawałami i leżał gruzem na posadzkach. Wojna pozostawiła po sobie ślady; wiele z dawnych zasobów pochowano, a wiele w zawierusze zginęło. Starano się niby utrzymać pokoje w stanie mieszkalnym, ale liczba ich coraz, dla zmniejszenia kosztów służby, uszczuplała się, sale zmieniały w składy, okiennice cały rok zostawały zamknięte, myszy i szczury odwiedzały pustkę, a nietoperze wlatywały oknami potłuczonemi i gnieździły się po ciemnych kątach. Wspaniałe niegdyś sale poznać już było trudno... ledwie rzadko gdzie sprzęt jaki w miejscu pozostał, a ten pewnie najmniej wart był zachowania. Droższe rzeczy ocalone, tuliły się w kilku jeszcze porządniejszych pokojach. Starzy ludzie, pamiętający świetniejsze czasy, z kolei poszli do grobu, młodsi nie widzieli potrzeby wielkiej pilności nad bezpańską pustką, która nikogo nie obchodziła. I tak zwolna Mielsztyńce stały się niemal tem, czem rabsztynieckie były ruiny, gdyśmy je po raz pierwszy widzieli. Widma i duchy rozgościły się w nich teraz na dobre, a powieści o upiorach i strachach, o białej niewieście z pręgą krwawą, codzień przechadzającej się po salach pustych, o rycerzu żelaznym z trupią głową w ręku, a mieczem w drugiej, powtarzały się co wieczora we dworze. Zaledwie padł mrok, nikt się już do murów zbliżać nie chciał. Pozostało tylko jedno skrzydło mieszkalne, gdzie się reszta służby coraz ubywającej mieściła, nieźle utrzymywana kaplica i pokoje pana rządcy, który pozostałościami sprzętów wspaniałych bardzo się wygodnie i wytwornie nawet umeblował. W pokoju pana Spytka starano się jak najdłużej utrzymać wszystko jak było; ale czasu wojny odbity był i przetrząśnięty, wiele rzeczy z miejsca ruszono, inne poznikały. I tu więc nieład panował. Zostawiono go umyślnie, aby świadczył, że nie brakiem dozoru, ale napaścią i wypadkiem obaliły się zabytki mielsztynieckie.
Tak wyglądało stare zamczysko, gdy jednego wieczora w październiku dano niespodzianie znać rządcy, że dwa powozy obładowane zbliżają się aleją lipową od miasteczka ku dworowi. Ponieważ Eugenek Spytek wcale o swym powrocie znać nie dawał, nikt się domyśleć nie mógł, jaki to gość przybywał. Rządca, Pan Feder, człek zamożny i skoligacony w sąsiedztwie, który się już tu niemal za dziedzica uważał, a miał familią bogatą, sądził zrazu, że ktoś z krewnych jego żony przyjeżdża mu w gościnę. Powozy zaprzężone końmi pocztowemi zatrzymały się przed gankiem zamkowym, ale tędy teraz wnijścia na górę nie było. Ponieważ różne stworzenia pasały się na dziedzińcu, zastrzegając od inwazyi wschody, zrobiono prostą z chrustu bramę zabitą na głucho, a nawet drzwi w górze w poprzek były założone kilką dylami, bo już niemi nikt nie chodził. Wysiadający więc z powozów zdumieli się, gdy zamiast u wnijścia do zamku, znaleźli się w rodzaju barykady.
Dwóch mężczyzn stało na progu niedostępnym, gdy ostrzeżony rządca, człek młody, przystojny i bardzo miły towarzysz, nadbiegł, aby bliżej zbadać, kto tak poufale do jego zamku się dobywał. Jeden z nich, w zielonej szubce aksamitnej, podbitej lekkiem futerkiem, był bardzo małego wzrostu, i zdawał się schorzały. Twarz miał woskowej bladości, oczy zagasłe, usta prawie białe, policzki wpadłe, a choć młody jeszcze, podpierał się na ręku towarzysza, mężczyzny silnej, zdrowej budowy i śmiałego, pełnego wyrazu oblicza. Tym chorym, jak się łatwo domyśleć, był Eugeniusz Spytek, kawaler złotej ostrogi, hrabia pałacu rzymskiego (świeżo przez papieża mianowany), niegdyś wesołe chłopię śmiejące się przyszłości, dziś kaszlący, dogorywający niemal cień człowieka. Większego niemal w tej chwili osłabienia przyczyną było wzruszenie i gniew, który się na jego czole pofałdowanem i w oczach zaognionych malował. Spodziewał się on zastać Mielsztyńce jak je porzucił; nie donoszono mu wcale o ich zniszczeniu. Rządca dość znaczne sumy liczył na utrzymanie zamku, a biedny wędrowiec, zdumiony, ten skarb swój, zdany na ręce płatne, znajdował okrutną ruiną. Serce mu się rozdzierało, ale gniew i oburzenie miotało nim takie, że z drżących warg wyraz się dobyć nie mógł. Towarzysz go nadaremnie usiłował uspokoić i złagodzić.
Pan Feder, który szedł w najlepszym humorze na spotkanie gości, zmieszał się widocznie jakby piorunem rażony. Ze wszech miar była to niespodzianka groźna dlań, niemiła. Eugeniusz byłby może wybuchnął natychmiast, tak go stan jego gniazda oburzył, ale towarzysz, lękając się o zdrowie jego, uprosił aby zamilkł, sam śpiesząc naprzeciw pana Federa.
— Hrabia Spytek — rzekł — jest chory. Widok zamku w takim stanie, w takiem opuszczeniu i ruinie, gdy się go spodziewał znaleźć utrzymanym starannie, może wpłynąć na jego zdrowie. Na miłość Boga, gdzie są pokoje mieszkalne, gdziebyśmy wejść mogli i zastać dawny porządek?... Mów pan prędzej.
— Ale tu była wojna... Tu stało wojsko — podchwycił rządca — jam temu nic nie winien. W całym zamku nie ma nic porządnego i mieszkalnego, oprócz tych pokojów, które my z familią zajmujemy... Dlaczegóż hrabia nie kazał nas uprzedzić?...
— Prowadź nas waćpan gdzie chcesz, bo hrabia ciężko zasłabnąć może, podlega atakom, a ten gniew...
Feder stracił głowę.
— Więc proszę do mnie — rzekł.
— Jakto do waćpana? — oburzył się Zaranek. — Tu panem jest hrabia, a waćpan gościem, który jutro zda rachunek ze swych czynności i pobytu.
Eugeniusz wstrzymywał się widocznie.
Feder, już nie witając go, poleciał przodem, aby rodzinę swą wyrugować i mieszkanie oczyścić. Przybyli pozostali przed wschodami. Wieczór nadchodził szybko. Wśród zmroku hrabia ciekawemi wodził oczyma po murach, a każda w nich szczerba nowym go napełniała gniewem.
Uczucie to naturalnie zwiększyło się jeszcze, gdy weszli po chwili do bardzo wytwornie urządzonych apartamentów rządcy, w którym łatwo poznać było na jego użytek obrócone najpiękniejsze i najdroższe sprzęty, wybrane z sal zamkowych.
Nieme te świadki przeszłej Spytków zamożności, dziś cale nowej nabierały fizjognomii, zastosowane do innego życia, przywłaszczone przez maleńkich ludzi, którzy ich ani użyć, ani ocenić nie umieli. Uderzyło to Eugeniusza, jak profanacya. Ściany pana rządcy zdobiły pomięszane wizerunki jego rodziny i Spytków; sama jejmość używała matki jego krosien i przyrządów; książki z biblioteki służyły dzieciom za zabawki i walały się po ziemi.
Eugeniusz siadł i zadumał się, prawie do łez smutny. Co tu pomódz mógł gniew próżny i zemsta na niewiernym człowieku, który położoną w nim wiarę zawiódł? Co się stało, było nieodwołalne...
Gdy po chwili pan Feder pokornie ukazał się na progu, Spytek wstał i już z zimniejszą krwią rzekł mu:
— W takim stanie zastałem moje ojczyste gniazdo, powierzone wam, że o nic więcej, po świadectwie mych oczów, pytać nie potrzebuję. Jutro zdasz waćpan rachunki panu Zarankowi i wyniesiesz mi się ztąd precz.
— Ale j. w. panie, ja mogę się wytłumaczyć.
— Nie wątpię, ale ja nie mogę słuchać tłumaczeń...
— Mój honor...
— Idź waćpan precz! — zawołał Eugeniusz — i nie pokazuj mi się więcej na oczy. Ja żadnych wymówek nie przyjmuję.
Pan Feder, który miał szlacheckie koligacye i nabrał był dumy szlacheckiej, chciał burzyć i opierać się; ale Zaranek pokazał mu drzwi rozkazująco i wyprawił go natychmiast...
Próbowano jeszcze tego wieczora instancyi pani Federowej, a nazajutrz rano teścia pana Federa podczaszego Wolnickiego, ale tych nawet Spytek do siebie nie dopuścił. Rachunki i kasę odebrać kazał, a rządcę nazajutrz oddalił.
Zrodziło to proces, jak się domyślić łatwo, ale Spytek mniej dbał o to...
Nazajutrz po nocy bezsennej, spędzonej w krześle u komina, z brzaskiem dnia wstał Spytek. Doniesiono mu, że stary burgrabia, którego był pan Feder wygnał, bo się z nim nieustannie o zamek i jego opuszczenie kłócił, żyje w miasteczku. Polecił go sprowadzić natychmiast. Przywiedziono mu nieboraka Siemiona, ale ten już ani o swej sile nie mógł chodzić, ani myśli zebrać łatwo. Od wygnania swego podupadł i gdyby nie łaskawy chleb na probostwie, z głodu by umarł, bo swoich własnych potrzeb opatrzyć nie umiał. Starca ożywiło trochę to szczęście, że dziedzica Mielsztyniec nogi mógł uścisnąć. Rozpłakał się zobaczywszy go... oprzytomniał; ale po chwilce jaśniejszej, znów mu się myśli poplątały i mówić zaczął zupełnie od rzeczy. Mięszał odległą przeszłość z teraźniejszością, wspomnienia dawne ze swojem życiem. Eugeniusz rozpłakał się sam słuchając go, tak przez usta starca mówiła miłość miejsca, rodu jego, tradycyi i losów...
Chciał się od niego czegoś prawdziwszego dowiedzieć o nieszczęsnej ruinie, myślał, że Siemion potrafi go po niej oprowadzić; ale próżno się spodziewał. Burgrabia nie miał już ani nóg, ani oczów, ani pamięci. Jedno tylko żywo utkwiło w jego umyśle i sercu, to wygnanie go przez Federa, na którego wzywał pomsty niebios, jako na świętokradzcę i rabusia.
Zaranek przewidywał, iż obejrzenie szczegółowe zamku i obliczenie strat niepowetowanych, może znacznie jeszcze pogorszyć stan Eugeniusza, i tak już zatrważający, ale nie można go było od tego żadną miarą powstrzymać. Z energią i wymuszonym uśmiechem zabrał się na przejście komnat, mówiąc do przyjaciela, który podawał mu rękę:
— Nie lękaj się, gorzej mi nie będzie jak jest, a muszę widzieć własnemi oczami skutki mojego niedbalstwa, mej winy... Niech to będzie moją karą. Zasłużyłem na nią, chodźmy...
W żywej pamięci miał jeszcze Eugeniusz stan zamku, gdy go opuszczał. Strasznie wydała mu się pustka ta, jakby całym wiekiem od przeszłości bardzo jeszcze dawnej odległa. W pokoju ojca ukląkł się pomodlić. Papiery ręką jego powiązane leżały na ziemi; pozbierał je i poskładał na stole.
— Daremnem jest staranie ludzkie — odezwał się do Zaranka, aby utrzymać to, co Bóg skazał na zniszczenie. I my i pamiątki nasze w proch pójść musimy... Walczyliśmy z przeznaczeniem długo, a ręka jego zepchnęła nas nad brzeg tej przepaści.
Co chwila pytał Eugeniusz o znikłe przedmioty. Nie umiano mu odpowiedzieć, co się z nimi stało i wojna nie tyle ich zniszczyła, co ludzka chciwość lub lekkomyślność. Resztę wizerunków rodziny młody Spytek kazał odwieźć do kościoła i w nim je umieścić.
— Tam będą bezpieczniejsze — rzekł smutnie.
Portret pięknej niewiasty z krwawą pręgą na szyi, jak mówiono, oberwał się ze ściany i leżał na posadce, bo nikt go z niej podnieść nie śmiał... Eugeniusz dźwignął go, popatrzył w twarz uśmiechającą mu się i pożegnał wzrokiem smutnym. Ze zbroi ledwie szczęty pordzewiałe zostały; z mniejszych portretów wiele wisiało u rządcy...
Kosztownego sprzętu nie doliczyć się było: wszystko składano na wojny... Naostatek wszedł pogrążony w myślach dziedzic Mielsztyniec do kaplicy zamkowej. Ta tylko ocalała jedna i nic nie zmieniło w niej nawet miejsca; ludzie bali się naruszać własność Bożą... Spytek stanął w progu z tęsknicą swoją. Na domiar nieszczęścia nie umiał się modlić; źródło modlitwy w nim wyschło, wiara zamarła, serce zobojętniało. Młody, nie miał łzy, nieszczęśliwy, nie miał nadziei, chory, nie pragnął życia; jedne wspomnienia go wzruszały.
— Teraz, przyjacielu mój — rzekł Eugeniusz do Zaranka — rozstaniemy się na czas jakiś, mnie woła święty obowiązek... Ty spełnij tu trudne posłannictwo mściciela krzywd moich... daję ci nieograniczoną władzę, nawet przebaczenia w imieniu mojem. Uczyń co zechcesz, co ci serce natchnie. Ja muszę jechać.
Zaranek się domyślał celu podróży Spytka i truchlał znowu nad jej skutkami, nie wiedząc, co się działo z matką Eugeniusza. Nie śmiał on jej oznajmywać o przybyciu syna...
Powóz stał zaprzężony od godziny. Milcząc, siadł do niego młody człowiek, który ledwie miał tyle siły, że się mógł na stopień wdrapać. Konie ruszyły ku Rabsztyńcom i myśl razem z niemi. Eugeniusz, kręcąc się po świecie, choć pisywał do matki (nie oznajmując jej wszakże o bliskiem przybyciu swojem), od niej nie miał żadnej wiadomości. W drodze już, czyniąc z siebie i rodzinnych wstrętów ofiarę, postanowił pierwszy udać się do Rabsztyniec, podać rękę Jaksie i upaść do nóg matce. Czuł biedny, że życie jego niedługo się już pociągnąć miało; skazany na śmierć przez lekarzy, chciał przed zgonem pożegnać matkę, ubłagać ją, aby przyjęła od niego ofiarę majątku i pojednać się z całym światem...
W sercu Eugeniusza śmierć wszystką żółć i gorycz przesączyła na miłość i pragnienie pokoju i zgody... Miewał chwile oburzenia i gniewu, jak wczorajszą, ale te prędko w sobie tłumił, wspomniawszy na małość życia, na drobność spraw jego, na lichotę tych namiętności muszych, które trzepią skrzydły nad kruszyną trupiego pyłu.
Z bliska poznany, Eugeniusz obudzał litość i przywiązanie.
Był to w istocie umysł niepospolity, a serce tak czyste i szlachetne, jak mało; nadewszystko zaś łagodność i dobroć, a pobłażanie miał niewyczerpane. Fałsz, krzywda, wymierzone słabszemu, oburzały go, cnota rozpłomieniała; ale z tem czuciem aż do rozdrażnienia delikatnem, był raczej świadkiem, niż uczestnikiem czynnego życia, raczej dyletantem w niem niż artystą. Nic go nie obchodziło dla niego, nie wierzył w przyszłość, czuł się dodniowym, skazanym... myślał o drugich, o sobie jak najmniej.
Ten stan duszy nie uczynił go ponurym ani przykrym, owszem, był prawie wesół, bawił się widokiem świata, zachwycał sztuką, noce trawił nad książkami. Zajmowały go spory literackie, teatr, pisma nowe, artyści, wszystko, co odrywało od rzeczywistości. Z tą ani się pogodzić, ani przeżyć umiał chwilę; tę mu przyjaciele musieli zakrywać, ułatwiać, osłaniać, tak aby go nie dotykała. Wszystko co było rachubą, interesem, niecierpliwiło go i nudziło. Z chęcią ponosił straty największe, byle się nie dotykać powszedniej kuchni żywota.
We wszystkiem wyglądał Eugeniusz na pielgrzyma, jakim był, przechodzącego tylko po ziemi, aby powrócić do jakiegoś innego, lepszego, nieznanego kraju.
Gdy powóz się zbliżył do wzgórza, na którem stała ruina rabsztynieckiego zamku, Eugeniusz kazał się zatrzymać woźnicy, wysiadł i poszedł piechotą. Z dwóch bytności w tem miejscu, pozostawało mu mgliste wspomnienie, którego ze stanem teraźniejszym jakoś pogodzić nie umiał.
U podnóżka pagórka, właśnie tam, gdzie się zatrzymał, postrzegł prosty, czarny krzyż drewniany, żałobną, białą obwiedziony pręgą. Na nim była drewniana figura Zbawiciela, a u spodu wyczytał napis:
„Za duszę Iwona proszę o westchnienie do Boga“.
Tak w progu przeznaczenie spotkało go, niosąc mu na ofiarę wieść o śmierci tego, który długo był ostatnim zaprzysięgłym nieprzyjacielem jego rodu i domu, przez którego stracił on matkę... i pozostał sierotą...
Krzyż ten oszczędzał mu bolesną chwilę pytania, zdejmował z jego bark ciężar, ale mu wydarł nadzieję przebaczenia i przejednania się na ziemi. Stanął u stóp jego i zadumany, nierychło posunął się zwolna ścieżynką wiodącą ku górze... Wszystko tu teraz inaczej, po wiejsku skromnie, ale mile i porządnie wyglądało. Z zarośli porobiono klomby, które się bujnie rozrosły...
Pośród nich widać było dom murowany, przerobiony ze skrzydła ocalonego zamku, ale wyglądający bardzo dostatnio i wdzięcznie. Znać było z powierzchowności, że nad nim troskliwe oko, serce i ręka czuwały. Ale w tem podwórzu zasianem kwiatami, które wczesny październikowy mróz powarzył, nie było żywej duszy; jeden stary, wychudły pies leżał w progu, podniósł głowę, zaszczekał i burcząc oddalił się.
Eugeniusz wszedł do sieni, i tu jeszcze nie zastając nikogo. Machinalnie, instynktem wiedziony, z bijącem sercem wstąpił na wschody; milczenie głuche panowało w całym domu. Otworzył drzwi pierwsze, nikt ich skrzypnięcia nie posłyszał, nikt przeciw niemu nie wyszedł. Z tego pokoju otworem stały drzwi drugie do owalnego salonu, w którym niegdyś długo przemieszkiwał Iwo. Widać było okna w nim przysłonięte. Eugeniusz stanął. Obawiał się iść dalej i odezwać, lękał pytać. Jak zmartwiały wrósł w posadzkę.
Z mroków sali powoli podniosła się od łoża stojącego w kącie postać wyniosła, czarna cała... Owal białej jak marmur twarzy ujrzał z daleka i domyślił się w nim raczej, niż poznał swą matkę. Długie jej, piękne, niegdyś kruczej czarności włosy spadały na ramiona zbielałe, srebrne. W tej koronie śmiertelnej wyglądała majestatyczniejszą, uroczystszą jeszcze, niż niegdyś... królową.
Co jej oznajmiło o przybyciu syna, który stał, nie śmiąc przestąpić progu?.. Serce może... Nie zdziwiona, bez okrzyku, milcząca wyszła wprost do niego i zarzuciła na jego ramiona ręce wychudłe, całując twarz jego ze łzami.
Wpatrzyła się weń długo, długo, drżąca, i strumień łez polał się z wypłakanych oczów.
— Dziecko moje! — odezwała się nareszcie, postrzegłszy znamię śmierci na jego czole — i ty!...
Nie mogła dokończyć, ucisk gorący zamknął jej usta.
— Przyszedłem zapóźno — odezwał się Eugeniusz — nic nie wiedziałem, nic! Przybyłem podać mu rękę...
— Pomódl się na mogile — smutnie odpowiedziała matka. — On wszystkim przebaczył, żałował za wszystko... a Bóg mu życia przedłużyć nie chciał... Wszystkie te mogiły sypią się na sercu mojem i coraz większym ciężarem je gniotą, aż i ono pęknie! A! ty jeszcze nie wiesz, ilem przebyła boleści... chodź!
I podała mu rękę, na palcach wracając do pokoju z którego wyszła. Z obawą niewysławioną Eugeniusz szedł z nią, nie wiedząc, dokąd go prowadzi.
Cicho stąpając, doszli tak do przyćmionego kątka. Tu stało łóżeczko małe, a na ciemnej jego obsłonie leżała uśpiona kilkoletnia dzieweczka. Tylko anioły na starych mistrzów obrazach mają ten niebiański wdzięk, pełen słodyczy i pokoju, świadczący o nieśmiertelności, wyznawający Boga... jaki miało to dziecię blade, śliczne, z którego wpół przymkniętych ustek dobywał się oddech krótki, ciężki, jakby na tym świecie powietrza czystym tym piersiom brakło.
Leżała na białej poduszce z włosami jak złote pasmo rozsypanemi po niej, niby jasnem otoczona niebem, ze złożonemi na piersiach białemi, cudownych kształtów rączkami, w sukience jasnej i lekkiej. Eugeniusz z przestrachem ujrzał na odsłonionej jej szyjce jakby koralową przepaskę. Było to znamię takie właśnie, jakie na portrecie kobiety w Mielsztyńcach się znajdowało.
— Bóg — szepnęła wdowa — naznaczył ją piętnem śmierci. On zrządził, by w ten dom wniosła przypomnienie tamtego. Iwo, gdy ją nowonarodzoną wziął na ręce i ujrzał tę pręgę złowrogą, skłonił głowę przed wyrokiem Bożym, poddał mu się... ale ten cios dlań był ostatnim... Życie jego odtąd wlekło się smętnem konaniem... Mnie jednej Bóg przeznaczył, bym przeżyła wszystkich... i jak posąg żywa stała na grobach...
Przebudzona głosem matki, Emilka podniosła główkę, otwarła oczy i uśmiechnęła się... Widok nieznajomego, stojącego z matką u jej łóżeczka nie przestraszył jej... obie rączki wyciągnęła ku niemu, wiedziona przeczuciem jakiemś cudownem i zawołała:
— Braciszek!
Eugeniusz przykląkł u łóżka, i dzieci, które się w życiu nie widziały nigdy, z których jedno nawet o istnieniu drugiego nie dowiedziało się aż teraz, radośnie padły w swoje objęcia.
— A! mamo! — zawołała Emilka... — mnie się to wszystko wyśniło. Widziałam jak braciszek leciał tu do nas, jak się u czarnego krzyża modlił, a ojciec stał tam i błogosławił go i witał... jak potem wchodził, zbliżał się... jak patrzył na mnie. Pragnęłam go coprędzej przywitać... i prosiłam aniołów, aby mi ciężkie podnieśli powieki.
Zamilkła. Dzieci długo patrzyły na siebie, a matka stała z załamanemi rękami nad tym obrazem, który jej serce już ubierało w całuny...
Niestety! na obu tych białych czołach palec Boży napisał dla niej wyraźny wyrok rozstania. Jakże chętnie byłaby im swoje uparte oddała życie, aby je tchem ostatnim wskrzesić na długie lata!...
Ten wieczór w rabsztynieckim dworze, u kolan matki, przeszedł jak sen uroczy, ale wyczerpał resztki sił Emilki i Eugeniusza. Blisko północy mieli się rozejść, gdy dziecię położyło się na swe łóżeczko i prosiło ich, podawszy im rączki obie, aby nie opuszczali ją, dopóki nie uśnie. Przymrużyła oczka uśmiechając się dziecina, pożegnała matkę i brata i powoli zdawała się usypiać. Rączki jej zwolna opadały, stygły, kostniały, oddech stawał się coraz mniej wyraźnym... pocałunek śmierci skończył jej życie wiosenne, uwiędła jak kwiatek poranny...
Od tego łóżeczka wstała niezłamana wdowa, bez łzy, bez jęku, podniosła córkę, przycisnęła ją do piersi i u stóp tej nowej ofiary uklękła modlić się Bogu.
W kilka dni potem Eugeniusz w krześle u okna, patrząc na słońce zachodzące, pożegnał matkę uśmiechem... Nie żal mu było życia. Dobył w ostatniej chwili na piersi noszoną zeschłą cyprysu włoskiego gałązkę, pamiątkę jakiejś chwili złotej, popatrzył na nią, pocałował, potem schylił się ku łonu matki i... zasnął, by się nie przebudzić...




Wdowa przeżyła wszystkich... Na pogrzebie dzieci widziano ją jak słup stojącą prosto, niezłamaną bólem, z zaciśniętemi usty, w koronie białych włosów pod czarną zasłoną... Odtąd już oczy jej ludzkie nie postrzegły więcej, aż w lat kilkanaście na śmiertelnym katafalku... Resztę życia spędziła zamknięta w Rabsztyńcach z jedną sługą, która nie wchodziła do jej pokoju, zamurowanego jak cela, i jedzenie jej tylko przez zostawiony otwór podawała. W żałobie, włosiennicy, na nagiej ziemi, bez pościeli, łamiąc się z resztkami życia, spędziła jeszcze długie lata, aż Bóg wreszcie litościwy, w rocznicę śmierci męża, i ją do siebie powołał.

KONIEC.




  1. Przypis własny Wikiźródeł Prawdopodobnie pomyłka w druku, wg wydania z 1879 roku, str. 361. powinien być rok 1790, co zgodne jest też z chronologią fabuły.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.