Kroniki 1875-1878/8 Lutego 1877

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Bolesław Prus
Tytuł Kroniki 1875 — 1878
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1895
Druk Emil Skiwski
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron



8 Lutego.
Komedya. — Emerytura dla urzędników i regularna wyplata pensyi nauczycielkom prywatnym. — Częstochowa i Janów. — Szkolne kasy oszczędności.
Wyjątek z komedyi p. t.: „WIELE HAŁASU O NIC.“
Osoby jak niżej, rzecz się dzieje w lokalu
Opinii publicznej.

OPINIA.

Woźni! otwórzcie drzwi, okna, piece i zawołajcie interesantów.

(Woźni krzyczą i po chwili wprowadzają trzy damy, z których trzecia do dwu pierwszych odwraca się tyłem).
P. WARSZAWSKA (do Opinii).

Uważasz!... Ci Japończycy to dzielny lud!...

P. OLSKA.

Muszę też państwu opowiedzieć ciekawą wiadomość.

OPINIA.

Słuchamy!...

P. OLSKA.

Ani się domyślicie!... Prusacy znowu zaczynają napadać Francuzów, naturalnie w gazetach tymczasem. Sądzę, że może przyjść do wojny.

OPINIA.

A słowo stało się ciałem!... Jeszcze się jedna nie rozpoczęła i jużby myśleli o drugiej?!...

P. WARSZAWSKA.

Ja to przewidywałam i, jeżeli pamiętacie, napisałam nawet zeszłego roku artykuł wstępny o tym przedmiocie.

OPINIA.

Czy to ten: o niemożliwości wojny między Prusami i Francyą?...

P. LETNICKA (z godnością).

Sprawiedliwość wyznać mi nakazuje, że jeden z moich ludzi, którym płacę europejskie honorarya, jeszcze w latach 1870 i 1871 przewidywał możliwość wojny między Prusami i Francyą.

OPINIA.

A gdzie masz dowód?

P. LETNICKA.

Moje wewnętrzne przekonanie, jest najlepszym dowodem.

(Odwraca się jeszcze bardziej tyłem do dwu swoich koleżanek).
GŁOS I (za sceną).

Zwraca się powszechną uwagę, że wyjdzie wkrótce z druku broszura pod tytułem: „Żydzi, Niemcy i My.“

FRANUŚ (wbiegając).

Zawiadamiam szanowną publiczność, że wszyscy nowi prenumeratorowie otrzymają bezpłatnie początek interesującej powieści pod tytułem: „Dybki złodzieja...“

(Ucieka).
P. ECHOWICZ (wchodzi).

Jak się macie!... Przepraszam żem się spóźniła, ale to tak zawsze w początkach.

GŁOS (w pokoju).

...ątkach!...

P. ECHOWICZ.

A teraz posłuchajcie!... Raz już musimy skończyć ze sprawą garbatych nosów po obywatelsku. Istotnie kwestyi tej poświęcono już za dużo miejsca, ja więc zabiorę głos ostatnia.

GŁOS (w pokoju).

...atnia!...

OPINIA.

Dlaczego ostatnia?

P. ECHOWICZ.

Dlatego, że jestem bezstronna, do żadnej koteryi nie należę i dokładnie rozumiem potrzeby kraju...

GŁOS (w pokoju).

...aju!...

OPINIA.

Może masz jeszcze inne wiadomości?

P. ECHOWICZ.

Mam poglądy. Jeden z nich dotyczy sprawy opery włoskiej; wypowiem go z tekstem, nie rzucając się na osobistości i z poszanowaniem dla sztuki... Panna X. nie ma zębów, a panna Y. ma nienaturalne łydki...

GŁOS (w pokoju).

...ydki...

L’ENFANT TERRIBLE (wpadając).

Co wy tu robicie, kontrabandziści plotek, kuglarze, fałszerze opinii publicznej?... (Do opinii): Jak śmiesz ich słuchać zidyociała ze starości czarownico, kiedy wiesz, że to tylko jest dobre, piękne i prawdziwe, co przez moje przechodzi usta?...

OPINIA.

Czy umyłeś się już?...

L’FNFANT TERRIBLE.

Ja się nie myję, bo ja jestem pozytywista!... Powtóre zaś zwracam twoją uwagę na fakt niegodziwości, spełniony przez tych oto... (wskazuje na obecnych), którzy o moich zasługach...

OPINIA.

Umyj się, a później przyjdź z raportem (wyrzuca go za okno).

L’ENFANT TERRIBLE (za oknem).

Zdrajcy!... kuglarze!... Ludu!... słuchaj mnie... Wszyscy ci, których tam widzisz, są albo idyoci, albo przedajni i tylko ja jestem...

GŁOS I (za sceną).

Zwraca się powszechną uwagę na to, że broszura pod tytułem: „Niemcy, Żydzi i My“ — już wyszła z druku!

P. WARSZAWSKA (do Opinii).
Uważasz!... Ten tyfus, który panował w roku zeszłym, który się u nas powtarza co roku... Nie wiem zresztą z jakiego powodu nazywają go: durzycą...
P. LETNICKA (do Echowiczowej).

Pisałam już o tem!

P. ECHOWICZ.

Pamiętam!... jeszcze przed dwoma laty!

P. OLSKA.

Nawiasowo tylko nadmieniam, że komedya: „Przed urodzeniem“ wydaje mi się być bardzo słabą...

P. LETNICKA (głośno).

Upraszam Opinię, ażeby odtąd ci tylko mieli prawo pisać o komedyach, którzy zdadzą egzamin z 13 typów zasadniczych i ażeby wszyscy ci, którzy go zdawać przede mną nie zechcą, nazywali się: „warszawskimi chlastaczami“ i „nieudolnymi pismakami.“

P. OLSKA (z oburzeniem).

Pragnąc uwolnić się od zarzutów obelżywych i osobistych zaczepek, o nowej komedyi pod tytułem: „Chybione żniwo“ — nic nie powiem!...

P. LETNICKA.
Intryga!... Jak Boga kocham intryga!... No, słyszeliście ją przecie, co powiedziała... no, i mówić tutaj, że w prasie naszej niema koteryi!... (Do p. Echowicz). Chodź pani — opuśćmy to miejsce!...
P. ECHOWICZ.

Zaraz!... zaraz!... mam tylko jeszcze parę słów do zakomunikowania...

GŁOS (w pokoju).

...ania...

OPINIA
(do p. Echowicz).

Co cię tak przedrzeźnia, moja przyjaciółko?..

P. ECHOWICZ.

Eh! nic... To moje echo.

OPINIA.

A co to masz w kobiałce, czy młode raki, że się tak kręcą i szeleszczą?...

P. ECHOWICZ.

Nie — to drobne echa!

P. LETNICKA(do p. Echowicz).

No, chodźże pani! Opuśćmy tę klikę...

P. ECHOWICZ.

Zaraz! zaraz!... (n. s.) Zawsze jednak wolałabym się kupy trzymać!

FRANUŚ (wbiegając).
Oświadczam państwu, że „Dybki złodzieja“ już wyczerpane, nowi więc prenumeratorowie nie dostaną ich! (Wychodzi).
L’ENFANT TERRIBLE (wpada).

Ludzie ciemni jak tabaka w rogu — słuchajcie mnie!...

OPINIA (przerywa mu).

Umyłeś się?...

L’ENFANT TERRIBLE.

Powiedziałem ci, że się nie myję, tylko nowe drogi wskazuję... Ty więc, której cała przeszłość zbrukana, która przyszłości nie masz...

OPINIA.

Umyj się naprzód, a później będziesz gadał. (Wyrzuca go za okno).

GŁOS I (za sceną).

Broszura „Niemcy, Żydzi i My“ już rozprzedana!... zostało tylko 17 egzemplarzy!...

GŁOS II.

W Zduńskiej Woli objawił się tyfus.

GŁOS III.

Ma być otworzona resursa na Pradze!

GŁOS IV.
Turcya posłała Serbii ultimatum, papiery spadają!
GŁOS V.

Należy obawiać się w Ameryce walki między republikanami i demokratami!

GŁOS VI.

Co się dzieje z zapisem Staszyca i Konarskiego?

GŁOS VII.

Felietonista nasz po powrocie z Patagonii wywichnął sobie wielki palec i pisać nie może!...

OSOBA (wbiega).

Gwałtu!... gwałtu!... ratujcie!... o dla Boga!

(Wielki popłoch).
P. WARSZAWSKA.

Czy już wojna wypowiedziana?

P. OLSKA.

Może morowe powietrze w Europie wybuchło?

OSOBA.

Gwałtu! gwałtu!... Bywaj!... kto w Boga wierzy!...

OPINIA (strwożona).

Woźni!... biegnijcie po straż ogniową... po doktorów... Wysyłajcie telegramy...

OSOBA.
Ratunku!...
OPINIA.

Co ci jest moje dziecko?

OSOBA (szlochając).

Ten Tygodnik Illustrowany aż trzy razy pochwalił Kuryera Warszawskiego, a mnie i Codziennego ani razu... Gwałtu!...

(Wielka pantomina).
OPINIA (do obecnych).

Kto to jest?

P. ECHOWICZ.

Nic!... To mój odcinek!... (Do osoby). Wracaj do domu, urwisie, skompromitowałeś mnie tym krzykiem!...

GŁOS (za sceną).

Zwraca się powszechną uwagę na artykuł...

(Zasłona spada).

Sens moralny. Kiedy dwaj lekarze kłócą się o diagnozę i receptę, — kiedy adwokat zarzuca adwokatowi przy kratkach nieznajomość prawa, — kiedy przewoźnik woła na przewoźnika: „Nędzarzu! twoje czółno jest dziurawe...“ — kiedy wreszcie aktor przeklina a nawet zabija innego aktora... w dramacie — wówczas publiczność zaciekawia się, przyjmuje moralny udział w tych walkach i korzyść z nich odnosi. Walki te bowiem dotyczą jej uczuć i jej interesów.
Lecz jeżeli lekarz złorzeczy swemu koledze za to, że mu pacyentów odciąga, — kiedy adwokat wymyśla adwokatowi za to, że mu się tamten nie ukłonił, — kiedy w końcu aktor, zamiast pokazywać dramat lub komedyę, wciąga widza gwałtem za kulisy i pragnie obeznać go z tamtejszemi swarami i intrygami — publiczność czuje niesmak i nudy, bo rzeczy dotyczące osób nie obchodzą jej wcale.
Dla literatów wniosek stąd jasny: kłóćmy się o fakta i wymyślajmy sobie w imię zasad, a walka ta stanie się dla ogółu nauką i słuchać nas będą.
Tylko nie wyprowadzajmy na scenę naszej polityki zaściankowej, nie czepiajmy się słówek, ale myśli, zwalczajmy rzeczywiste błędy, ale nie urojenia własne i omyłki drukarskie.
Nadewszystko zaś nie gniewajmy się za to, że ktoś komuś pochwały oddaje, bo to jest po prostu śmieszne. Mnie przecież samego Echo pochwaliło, a jednak się nie rozgniewałem. Jeszcze owszem!...


∗                              ∗

Pewien, miłujący dobro ogólne obywatel, nadesłał nam uwagi następne:
„Proszę ja pana, przecież wiadomo całemu światu, że człowiek nie po to żyje aby za młodu pracował, a na starość z głodu zdychał. Póki lata służą i zdrowie, to sobie kujesz, kujesz — no, i w końcu wykujesz chleb choćby z kamienia. Przytem zaś łatwiej ci jest jednemu z drugim, boś sam jak palec. A na starość to nie tylko że sam nie zdurzasz, ale jeszcze i żona twoja (którą ci Pan Bóg dał) nie zdurza, a dzieci tymczasem rosną i wołają: a to jeść! a to ubranie daj stary, a to potrzeba mi do szkoły!...
Taka jest kolej rzeczy ludzkich, to przecież panu wiadomo; ale u nas ludzie o to nic a nic nie dbają. Młody myśli, że zawsze będzie młody i że żonę, z przeproszeniem, będzie miał młodą i bębna, któremu majteczek nawet nie potrzeba. Nie troszczy się więc o jutro, a jeżeli spotka jakiego szpakowatego i łysego w nędzy, mówi: eh! to nic!... i znowu żyje z dnia na dzień — Maciek zarobił, Maciek zjadł.
Że się tam ci nie frasują o jutro, którzy kamienice mają, to mi wcale nie jest dziwnem, bo oni są od tego, żeby się za nich kamienice frasowały. Ale z naszym bratem, który żyje z dziesięciu palców i trochy głowy, to bywa wcale źle i na starość choć rękę wyciągaj. A przecie pan wiesz kto jest naszym bratem?... Rozumie się, że każdy urzędnik prywatny, oficyalista, a choćby nawet i prosty robotnik.
Otóż, chciałbym ja dla dobra właśnie tego charłactwa, wymyślić jedną rzecz: kasę emerytalną, do którejby każdy z nich, póki młody, odkładał jakiś procencik od swej pensyjki, a na starość — wychuchał sobie jakiś kapitaliczek, choćby na założenie sklepiku ze śledziami. Zawszeć to lepsze, aniżeli żebrać lub grać na katarynce.
Wiem ja, że każdy z nich chętnieby na ten cel odkładał coś ze swego dochodziku, tego jednak nie dosyć. Trzeba jeszcze, ażeby panowie pracodawcy dali temu początek, choćby tylko przez wyjednanie przystojnej ustawy. Mogliby też przelać do tej kasy fundusz z kar, jakąś cząstkę tantiem i gratyfikacyi, lub też coś podobnego.
Moi panowie chlebodawcy! Prawda to jest, że płacąc pensyę, wynagradzacie pracę swoich podwładnych; nie zapominajcie jednak, że praca ta, oprócz teraźniejszego utrzymania, powinna im jeszcze przyszły byt zapewnić. Wyjednajcie więc ustawę kasy emerytalnej dla urzędników i oficyalistów prywatnych, a przekonacie się, że pilność ich i przychylność w dwójnasób wzrosną, powiększą wasze dochody i niemałą uciechę uczynią sercom. Początek pod tym względem zrobićby mogły cukrownie: liczba ich bowiem jest u nas ogromna, a zyski wcale nieszpetne.“
Do słów powyższego listu z naszej strony nie potrzebujemy nic dodawać. Treść jego jasna, uczciwa i praktyczna, wprost trafićby powinna do sumienia i przekonania wszystkich naszych zacnych przemysłowców, szczególniej zaś tych, którym los ocukrował życie.
Porzućmy teraz urzędników, a przejdźmy do urzędniczek prywatnych.
Wyobraź sobie, droga pani, ot tak tylko dla żartu, że jesteś nauczycielką i że masz w pewnych domach lekcye, które ci przynoszą 15 rs. na miesiąc. Pomyśl też, że jutro jest pierwszy.
O dacie tej nie zapomnisz, choćbyś chciała, nie bój się! Zaraz bowiem z rana, przyjdzie do ciebie praczka, której winna jesteś 2 rs. i służąca, której dłużna jesteś rs. 1. Kobieciny te o pieniądzach nie wspominają, całują cię tylko bardzo czule po rękach, ty zaś odgadujesz co to znaczy i rumienisz się.
Wychodzisz na lekcyę. W sieni spotyka cię „przypadkiem“ twój gospodarz i mówi:
— Dzień dobry pani!... Jak też ten śnieg topnieje, niedługo będziem mieli wiosnę!
Znaczy to: oddasz mi dziś, moja pani, 3 rs. za mieszkanie.
Wybiegasz na ulicę i wstępujesz do sklepiku, nie z wizytą, broń Boże! ale po bułkę. Przecież i nauczycielki jeść muszą. Sklepikarka daje ci znowu towar na kredyt, jak zwykle, lecz z niezwykle przyjemnym uśmiechem nadmienia:
— Jak też ten czas leci, już jutro pierwszy!...
Krew cię zalewa, więc uciekasz i biegniesz na lekcyę. Ręka ci drży gdy dzwonka dotykasz, pytając w duszy: oddadzą czy nie oddadzą?...
Lekcya trwa długo, tak długo, że się panienki niecierpliwią. Ty jednak przeciągasz ją aż do przybycia mamy, która się... nie ukazuje!...
Odchodzisz smutna, twój obiad przepadł, dama bowiem, u której się stołujesz, dziś musi odebrać swoje 7 rs., których ci nie oddano. Nie śmiesz się jej więc nawet pokazać na oczy!...
Na drugi dzień jest znacznie gorzej: praczka bowiem, służąca, gospodarz i sklepikarka mają miny ponure. Znowu idziesz na lekcyę z gorączkowym niepokojem, znowu przeciągasz ją o pół godziny i, o cudo!... widzisz mamę, która ci mówi:
— Ładnie dziś na dworze, nie prawda?... Dla czego pani taka mizerna w oczach?...
A o pieniądzach ani dudu!...
Nareszcie, na trzeci dzień, gdy już struny twoich stosunków domowych wytężyły się do dziesiątej dodanej górnej, gdyś lekcyę przeciągnęła o całe trzy kwadranse, dama prosi cię na konferencyę, mówiąc z bladym uśmiechem:
— Mamy, zdaje mi się, rachuneczek załatwić?...
Chcesz jej upaść na szyję, a ona tymczasem ciągnie dalej:
— Należy się pani 15 rs. Że zaś Manię jednego dnia bolał paluszek, drugiego brzuszek, trzeciego dnia goście przyszli, a czwartego i piątego była na spacerze, więc odchodzi 3 rs.
Po chwili zaś milczenia, dość kłopotliwego, dodaje:
— Niech pani będzie łaskawa przyjmie tym czasem na rachunek 6 rs., bo... bo... męża niema w domu.
Bierzesz tedy do drżących rąk 6 rs. i myślisz:
— W domu winna jestem 6 rs., za obiady 5 rs., to razem 11 rs.... Chciałam kupić płótna — to 4 rs., razem 15 rs. Mam zaś na to wszystko 6 rs.
W tej chwili stają ci przed oczami: służąca i praczka, takie biedne jak i ty, pochmurny gospodarz... Pytasz: z jakiej racyi wytrącono ci 3 rs.?... a potem: gdzie będziesz jadała obiady przez następny miesiąc?...
Twarz pała ci jak ogień i czujesz, żeby niezawodnie spaliłaby się na węgiel, gdyby żaru nie zgasiły te łzy, które ci w tej chwili z oczu płyną.
O piękna czytelniczko, zostań lepiej tym, kim jesteś! Jeżeli zaś masz w domu jaką nauczycielkę lub inną robotnicę, nie ociągaj się z zapłatą i nie wytrącaj za lekcye opuszczone z winy twego dziecka...
Są jednak i tacy, którzy z góry wypłacają nauczycielom, ba! nawet na kilka miesięcy naprzód. Pamiętam Was i zasyłam pozdrowienie.

∗                              ∗

Utworzyć straż ogniową — nie sztuka; nierównie większa sztuka — utrzymać ją. Obywatele, którzy posiadają kamienice i okrągłe formy cielesne, z natury rzeczy muszą być wrogami straży ogniowej z dwu powodów: naprzód dlatego, że mają kamienice, a powtóre dlatego, że mają formy okrągłe.
Kamienica w naszych czasach nie jest niczem więcej, jak tylko pozorem do zdzierstwa. Ledwie żeś do niej doszedł, aliści zaraz krzyczą:
— Panie gospodarzu, płać za wywózkę śmieci!...
— Panie gospodarzu, daj na sikawkę!...
— Daj na kask, daj na topór, daj wreszcie — na drzewo dla ubogich!...
— A mnie co po tem! — wykrzykuje gospodarz i, choć płaci za wszystko, prosi jednak Boga, aby z rejestru wydatków jakieś tam parę rubryk licho wzięło: albo straż ogniową, albo ubogich.
Widzimy więc, że kwestya finansowa przemawia przeciw straży. Prócz tej jednak jest jeszcze i inna: oto spokój domowy.
Zwykłemu śmiertelnikowi wydaje się, że byle tylko utył — wnet będzie szczęśliwym. Zapewne, ale nie w tem mieście, gdzie jest straż ogniowa, do której wybierają chłopaków jak sosny.
Jeszcze — póki panowie ci w domu siedzą, jest pół biedy. Lecz niech wyjdą „na czynność“ — gasić ogień!... Wówczas to niejedna z obywatelek, parząc na uwijającego się wśród płomieni strażaka, mówi do męża:
— Aj, Franiu!... Franiu!... żebyś ty tak łaził po dachach, jakabym ja była szczęśliwa!...
A Franio tymczasem nic, tylko chrząka i patrzy ze smutkiem na swoje krótkie nożęta i na brzuszek podobny do dyni, która otrzymała złoty medal za wzrost olbrzymi. Śmielszy tylko z Franusiów, co najwyżej odpowiada półgłosem:
— Moja Basiu, łaziłem i ja tak, pókim był młody...
A ona na to:
— Jak też ten czas przeleciał, o Boże!...
Ogień tymczasem robi swoje, strażacy ratują, ludzie tną gapia, a w domowem życiu Franusia kwasy i swary mnożą się z każdym dniem. Ileż on razy w podobnych wypadkach wzdychał biedaczek:
— A bodaj też kiedy ogień spalił... tę naszą straż ogniową!
W niewielu rysach starałem się przedstawić ci, czytelniku, stosunek straży ochotniczej do spokojnych obywateli szlafrokowiczów. Nie dziw się więc, że pewnego poranku ogół częstochowskich posiadaczów kamienic wykrzyknął:
— Basta! dość już nam tej straży!... Niepotrzebna!... Szerzy tylko zamęt w domach!...
I odmówili płacenia składki i tym sposobem zabili częstochowską straż ogniową.
Motywów nie brakło. Mieszkańcy Częstochowy wiedzieli dobrze, że Bóg opiekuje się ludem „czystego serca“ i „nieszperającego umysłu.“ Wiedzieli też, że deszcz ognisty ominąłby Sodomę, gdyby w niej choć dziesięciu sprawiedliwych mieszkało. No, a w Częstochowie sprawiedliwych jest dosyć, a jeżeli niesprawiedliwych, to przynajmniej takich, którzy nie posiadali „szperającego“ umysłu. Wiek także nie posiada „szperającego umysłu,“ nie bawi się w poszukiwania i rżnie wprost to, co mu ślina do ust przyniesie. To też obecnie został wiekiem... tej trumny, w której takt dziennikarski pogrzebano.
Wracając do obywateli częstochowskich, nie wiele już mam o nich do powiedzenia. Sami nie wiedząc dlaczego założyli ochotniczą straż ogniową, sami nie wiedząc dlaczego znieśli ją i znowu — sami nie wiedząc dlaczego, przywrócili ją powtórnie. Może ją jeszcze zraz zniosą, idąc za zdaniem owego żydka, który powiedział:
— Na co nam straż?... U nas i bez straży pali się miasto co roku.

∗                              ∗

Karnawał, jak wiadomo, już się skończył, przynajmniej w Warszawie. Bawiono się znakomicie, szczególniej w dniach ostatnich, a szczególniej ci, którym z powodu natłoku przy ratuszowej kontramarkarni, nie pozwolono nudzić się na maska radzie z tombolą. Widać, że Towarzystwo Dobroczynności troszczy się nie tylko o swoich ubogich, ale i o tych, którzy je wspierają. Nie puszcza też ich do wielkiej sali, gdzie w pogoni za rozrywką można było spotkać się z zapaleniem płuc, a przynajmniej z katarem.
NB. Masce (nie pamiętam koloru), która mnie uszczęśliwiła milczącą konwersacyą w bufecie:

Nie poznawszy twoich lic,
Nie uniosłem w sercu nic!

W jaki sposób bawiono się na prowincyi, nie umiemy powiedzieć: dokładniejsze bowiem sprawozdanie z maskarad znaleźliśmy tylko w Gazecie Kieleckiej.
„Wogóle (mówi Gazeta) tegoroczna maskarada przyjęła charakter przyzwoitej zabawy...“
— Aha! przyzwoitej?... — powtarzasz w duchu. — Bardzo też jestem ciekawy, jakie pojęcie o przyzwoitości mają w Kielcach?
Dosyć wyrobione!... Wyobraźcie sobie, że w tym roku jednego tylko pijaka wyrzucono za drzwi i to raz!... Przed dwoma laty było gorzej; nie jedną bowiem, ale kilka osób wyprowadzono z galeryi; pewną zaś maskę charakterystyczną musiano aż pięć razy eksmitować.
Widocznie w Kielcach nie przestrzegają zasady: „jeden bilet służy tylko na jedno wejście.“
W upłynionym karnawale także na maskaradzie w Kielcach, zauważono i dowcipne intrygi. Organ miejscowych potrzeb ekonomicznych, tudzież intelektualnego rozwoju, cytuje jednę z tych intryg. Oto próbka:
On. Maseczko, która masz szpicrózgę w ręku, dlaczego konia nie przyprowadziłaś ze sobą?...
W Tivoli odpowiedzianoby:
— Dlatego, że miałam nadzieję ciebie spotkać.
W Kielcach jednak istnieje poszanowanie osobistości i dlatego znajdujemy następną odpowiedź:
Ona. Dlatego, że spodziewałam się tu znaleźć niejednego osła!
Ponieważ apostolskie wierzchowce głównie przebywają w klimacie cieplejszym, wnosićby można, że na maskaradzie kieleckiej pomimo: „wszelkich cech zabawy przyzwoitej,“ panować musiała wysoka temperatura.
W Janowie (jedź w górę Wisły aż do Zawichosta, potem na prawo, przez Zaklików), otóż w Janowie, okolicy dzikiej, piaszczystej, lesistej, w której na jednę milę kwadratową przypada jeden egzemplarz Wieku i trzy wilki tuczone na burmistrzach — maskarad nie znają.
Damy noszą tam jeszcze krynoliny, a mężczyźni do dziś dnia zakładają się o to, że Bazain Metzu nie odda. Choroby panujące: księgosusz w bibliotekach, odra — między żydkami i szlachtą; ospa nie znana, a osypkę psy jedzą — gotowaną na smaku z baranich nóżek.
Otóż w Janowie demokracya bawi się w cenzorowanego (rozrywka ta praktykuje się i w warszawskim świecie literackim), warstwom zaś światlejszym znane są tańce. Jedni tańczą z natchnienia, inni — pomagają sobie wiadomościami teoretycznemi, zaciągniętemi od biłgorajskich sitarzy, którzy chodząc po całym świecie, stanowią dla swej okolicy ogniwo, łączące ją z duchem czasu i wiedzą już, ze Wolter wymyślił emancypacyę, która pochodzi od małpy.
Na nieszczęście, sitarze progresiści, w udzielaniu choreograficznych wiadomości są nadzwyczaj oszczędni. Że zaś z powodu gruntu jałowego, miejscowa młodzież nie odznacza się „bystrem objęciem,“ rozważniejsi z nich zatem, wszelkie zasłyszane gdzieś szczegóły taneczne, starannie zapisują.
Oto wyjątek z dziennika jednego z tych panów, który przepisujemy dość dokładnie z Kuryera Lubelskiego.
„5. Skoczyć na prawo w zmianie aby w tym stanęła, a lewa szybko naprzód i odwrotnie czyli tak zwany podbask.
„6. Prawą unieść, gołupiec krzesany i lewą unieść i znowu gołupiec w powietrzu krze.

· · · · · · · · · · · · · · · · · · · ·

„14. Dwa razy tupnąć i rozszerzony, gołupiec kozak...“
Widać z tego, że pomiędzy Janowiakami i Japończykami istnieje pewne pokrewieństwo duchowe: ci i tamci bowiem wszystko na karteczkach zapisują. Cała różnica między obu plemionami zdaje się polegać na tem, że Japończycy już okazali się zdolnymi do przyjęcia cywilizacyi europejskiej, o Janowiakach zaś jeszcze tego powiedzieć nie można.


∗                              ∗
Ponieważ mam prawo sądzić, że popielec zrobił już swoje, posłuchajcie zatem następującego, wielkopostnego kazania:

Oszczędność jest to taki stan gospodarstwa, przy którym wydaje się mniej, aniżeli zarabia i skutkiem którego w kieszeni coś pozostaje na przyszłość.
Oszczędność jest warunkiem dobrobytu i jedną z dźwigni postępu. Wyobraźcie sobie, jakby świat wyglądał wówczas, gdyby ludzie zjadali wszystko zboże i mięso, spalili wszystek węgiel, wypijali wszystko wino, zużywali wszystko ubranie, drzewo, żelazo, które wyprodukują w ciągu roku, a wreszcie — gdyby od razu wydawali wszystkie zarobione pieniądze?
W domach, mostach, kolejach, surdutach i t. d., które wybudujemy i uszyjemy na rok przyszły, będzie dużo cegieł, żelaza, wełny, pieniędzy, które zaoszczędzimy w roku bieżącym.
Oszczędność jest także jednym z czynników moralności i wiedzy. Ubogi (niestety!) ma nierównie więcej szans zostania przestępcą aniżeli zamożny. Zamożny też ma nierównie więcej czasu do wykształcenia umysłu i nabycia dobrych nałogów.
Oszczędność wreszcie jest sztuką, tak trudną jak n. p. taniec, mówienie obcemi językami, jazda konna i t. d.
Ponieważ ten, kto chce, aby dzieci jego dobrze tańczyły, uczy je wcześnie tańca; ten więc, kto pragnie, aby dzieci jego oszczędzały, niech je również wcześnie do tego przyzwyczaja.
Jakie to proste! nie prawdaż?... A jednak... dopiero od lat 10-ciu ludzie pomyśleli o tem, aby uczyć dzieci oszczędności. W tym też celu zaprowadzili kasy odpowiednie przy gimnazyach i szkołach niższych.
Wynalazek ten pierwszy raz zastosowany został w Belgii w r. 1867, podczas którego rozdano uczniom 4,809 książeczek na sumę 28,241 fr. We Francyi w r. 1872 wydano już 12,420 podobnych książeczek na sumę 430,000 oszczędzających uczniów szkół, którzy z funduszów swoich posłali, dotkniętym klęską powodzi Szwajcarom 10,000 franków.
W naszych szkołach nie zaprowadzono jeszcze „wykładu“ oszczędności; tym większy zatem spada obowiązek na rodziców. Któż broni zamiast dawania dzieciom „na ciastka“ dawać im pieniądze „na książeczkę z kasy oszczędności?“
Między trapiącemi nas klęskami, bodaj czy nie najważniejszą jest: nieopatrzność w wydatkach. My, starzy, z wadą tą wstąpimy już ponoć do grobu, lecz — nie przekazujmy jej młodemu pokoleniu, ale raczej zaszczepmy w niem wprost przeciwną cnotę: „oszczędność.“ Jeżeli zaś lękamy się, aby dziecko nie nabyło na drodze tej szkodliwego zamiłowania do pieniędzy, wskazujmy mu jednocześnie cele wyższe, dla których godzi się poświęcić grosz nawet krwawą pracą zdobyty.
Znam ojców, którzy synom swoim, jako kamień węgielny przyszłego niezależnego bytu, złożyli po 50 rs. do kasy przemysłowców; ojcowie ci, co prawda, nie czytali mego kazania. Szczęśliwym będę, jeżeli który z nich zrobi to samo po przeczytaniu. Lecz najszczęśliwszym będzie podobno, on sam, gdy na tej drodze wykształci z czasem jakiego pożytecznego obywatela dla kraju.
Długi czas wierzono, że słońce obraca się dokoła ziemi i później dopiero przekonano się, że jest przeciwnie. O bodajby i dla nas nadeszła epoka, w której powiemy sobie:
„Cnotą — jest oszczędność; hańbą — rozrzutność i życie nad stan.“
Mówiono wprawdzie i u nas kiedyś:
„Pamiętaj przychodzie, żyć z rozchodem w zgodzie.“
Albo: „Ziarnko do ziarnka, zbierze się miarka.“
Lecz było to kiedyś tam, kiedyś!...






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Aleksander Głowacki.