Kroniki 1875-1878/6 Lipca 1875

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Bolesław Prus
Tytuł Kroniki 1875 — 1878
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1895
Druk Emil Skiwski
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron



6 Lipca.
Nadzwyczajne wypadki w redakcyi i w Łomży. — Asekuracya przeciw gradowi i spadaniu z dachów. — Potrzeba opieki nad Saskim ogrodem i zdrowiem miasta. — Kursa pani Ćwierczakiewiczowej i zmiana poglądów na powaby naszych dziewic.

Zamykajcie drzwi i okna, albowiem dzisiejszy felieton mój odznaczy się burzliwością!
Słowa będą huczące jak gromy.
Wiersze krótkie jak błyskawice.
Całość zaś jak trąba powietrzna. Rozpocznie się w moim pokoju, przejdzie nad Saskim ogrodem i spadnie na kasę redakcyi, aby z niej wciągnąć w siebie wielką moc rubli.
Trzeba bowiem wiedzieć, że w biurze naszem sprawiono nowe stołki. Nie twierdzę, ażeby amplet ten miał bezpośredni związek z burzą, ani też pragnę zachęcać czytelników moich do zastanawiania się nad przedmiotami, mającemi bezpośredni związek z powyżej wymienionym sprawunkiem; chcę tylko zaznaczyć, że owe stołki znakomicie ułatwiają grę w szachy, przy której na pożytek ogółu ćwiczymy nasze literackie zdolności.
Otóż właśnie owe stołki wyginane, wyplatane i wypoliturowane, owe stołki uprzyjemniające grę w szachy, które, obok należących do nich partnerów, zwierciadła w złoconych ramach i wielu innych osobliwości, każdodziennie i bezpłatnie, za wrzuceniem do puszki co łaska, oglądane być mogą — stanowią pierwszy bodziec, który ducha mego na piorunującą nutę nastroił.
— Panie!... a sprawy publiczne?...
— Proszę nie przeszkadzać, bo mi natchnienie ucieknie!...
Drugą okolicznością, która twórczy (acz skromny) umysł mój podekscytowała, że nie powiem: na nowo zapłodniła...
— Ależ panie! co nam dyabli po pańskim umyśle? My Kuryera nie dla pańskiego umysłu czytamy.
— Mówiłem, żeby mi nie przeszkadzać!...
...Otóż powtarzam: na nowo zapłodniła, jest podwyższenie mi honoraryum. Ten fakt postępowości redakcyjnej z ukontentowaniem zaznaczam, wynurzając przy tem nadzieję, że taż (t. j. redakcya) w szlachetnych dążeniach swych ku lepszemu nie ustanie, lecz nadto, jak najczęściej na pochwały podobne zasługiwać będzie u-s-i-ł-o-w-a-ł-a.
— Skończże pan nareszcie!...
— Już tyle razy mówiłem, żeby mi głowy nie zawracać!
Tą ekscytującą i na nowo zapładniającą okoliczność ogół...
— Jaki ogół?...
— Ja i ogół jedno jesteśmy.
Otóż ogół zawdzięczyć powinien niejakiemu p. E. L., autorowi gruntownego i wyczerpującego kwestyę artykułu: O honoraryach literackich, który miał się kończyć w sposób następujący:
„Chociaż więc Calderon i Klonowicz umarli w szpitalu, Walter-Scott jednak za honorarya pałac sobie wystawił, ja zaś za artykuł niniejszy dostałem tyle, ile Mickiewicz za Konrada Walenroda.“
Tak się miał skończyć, ale nie skończył; według jednej wersyi dlatego, że autor wyjechał do wód, według zaś innej dlatego, że redakcya nie chciała dopuścić, aby w jej piśmie uwłaczono w podobny sposób największemu z poetów naszych.
To, co napisałem dotychczas, niech myślącemu czytelnikowi wystarczy za lekki deszczyk, zwykle poprzedzający burzę, do której przystępuję obecnie.
Dnia 22 czerwca, przy akompaniamencie piorunów, spadł na Łomżę grad, według niektórych dochodzący wielkości „kurzego owocu.“ Razem z gradem spadły tamże rozmaite kamyki z powierzchnią opaloną, a co najważniejsza, kawałek skorupy garnka z cyfrą 2.
Kamyki te są dla nas rzeczą najważniejszą. Skądże bowiem spadły na Łomżę?
Naturalnie z góry, czyli, — jak lud powiada, z nieba — czyli jak uczeni (i ja z nimi) twierdzą, z przestrzeni międzyplanetarnych.
Panowie! stoimy wobec poważnego faktu.
Przed pojawieniem się, a właściwie przed zbadaniem pierwszych aerolitów, świat ucywilizowany nie wiedział nic o naturze ciał niebieskich; po zbadaniu zaś pierwszych aerolitów dowiedział się, że pierwiastki, wchodzące w skład owych ciał, są podobne do ziemskich.
Panowie! przed upadkiem z przestrzeni międzyplanetarnych kawałka skorupy od garnka, oznaczonej cyfrą 2, świat ucywilizowany tworzył tylko domysły o naturze istot, zamieszkujących tyle razy wymienione przestrzenie, — po upadku ich zaś domysły te przechodzą w pewność.
Panowie! stoimy wobec pewności, wzruszającej każdego myśliciela.
Czyż bowiem ta skorupa od garnka, jest sobie tylko zwykłą skorupą od garnka?... Nie! stokroć nie!... Ta skorupa jest depeszą przysłaną nam od ucywilizowanej, a o miliony mil odległej od nas ludzkości; ta skorupa jest opoką, na której kiedyś wzniesie się gmach międzyplanetarnej archeologii; ta skorupa jest pierwszym szczeblem idealno-realnej drabiny, która ziemię naszą połączy być może z błyszczącą i uroczą Wenerą, być może ze srebrnym i melancholijnym księżycem!...
Cóż bowiem znaczy ta skorupa garnka, oznaczona cyfrą 2?
Znaczy naprzód to, że istoty, które zrobiły domyślny garnczek, mają co najmniej dwie ręce.
Znaczy powtóre to, że istoty, posługujące się garnkiem, znają ogień i mają przynajmniej po jednej gębie i jednym żołądku.
Znaczy po trzecie, że istoty, które wypisały na powierzchni garnka cyfrę 2, umieją arytmetykę przynajmniej elementarną, są piśmienne, i że co idzie za tem, są zdolne do piastowania przynajmniej urzędów wójtów gmin.
Gmina — to społeczeństwo, wójt — to władza, istoty więc, o których mówimy, prowadzą żywot społeczny i mają władzę, są zatem istotami ucywilizowanemi, a więc tem samem zdolnemi do przyjęcia cywilizacyi i korzystania z jej dobrodziejstw.
W tej chwili słyszę, że ktoś puka.
— Kto tam?
— Depesza!
— Skąd?
— Z Łomży.
Ach! już rozumiem! To mój specyalny agent donosi mi o dalszych odkryciach na polu międzyplanetarno-łomżyńskiej archeologii.
Otwieram... czytam...
„Między aerolitami, spadłymi z nieba na Łomżę w dniu 22 czerwca; znaleziono skórzaną portmonetkę z listem zaadresowanym:

Do Wielmorżny
Icyk Zwajnos
w Kockie bez
grżecznoszcz...“

Wielki Boże!... mieliżby zatem istnieć i starozakonni międzyplanetarni?...


∗                              ∗

Myli się ten, kto sądzi, że od burzy nie można przejść do kwestyi społecznych, — straty bowiem, jakie w wielu miejscowościach spowodował grad, są także kwestyami społecznemi.
Myli się i ten, kto sądzi, że damy mu dokładny a malowniczy opis burzy gradowej, jak również i ten, kto przypuszcza, że wezwiemy ogół do składek dla dotkniętych klęską biedaków. Nie o składki nam bowiem chodzi, ale o środki zabezpieczające przeciw podobnym nieszczęściom.
Od najdawniejszych czasów ludzie asekurowali się od gradobicia.
Pobożni ojcowie nasi, wierząc w to, że wszystko od Boga pochodzi, na granicach majątków swoich zakopywali sól Ś-ej Agaty, a w czasie burzy obnosili po domu obrazy i dzwonki loretańskie.
My, ukształceni następcy ich, w pierwszych latach naszego gospodarstwa radziliśmy sobie inaczej. Wierząc w to, że grad od elektryczności pochodzi, zakopywaliśmy na polach wysokie drągi, celem ściągnięcia fluidu elektrycznego z chmur na ziemię. W domach zaś zamykaliśmy drzwi, kominy i okna, dla usunięcia cugów, sprowadzających pioruny.
Środki te jednak okazały się niepraktycznymi. Bez względu na nasze wiadomości z zakresu fizyki i nasze anti-elektryczne drągi, grad nas bił, jak i naszych ojców, a skutki zostawiał po sobie nierównie gorsze. Gdy bowiem tamtym w razie nieszczęścia pomagali sąsiedzi, nam, którzyśmy wszystkiego zapomnieli i niczego się nie nauczyli, nie pomoże nikt i będzie miał racyę.
Dziś każdy przedewszystkiem dba o siebie, ponieważ sam ma niewiele; dawniejsza jednostkowa a jednak skuteczna ofiarność niemożliwa jest z powodu ubóstwa jednostek, do ofiarności ogólnej nie przywykliśmy — musimy więc cierpieć.
Cóż bowiem znaczy ofiarność w tym wypadku?... Czy może generalne składki, kwesty, deklamacye po pismach? Nie, jest to poprostu zabezpieczenie się od gradobicia w któremkolwiek z odpowiednich towarzystw.
Podobne zabezpieczenie jest korzystne, ponieważ w razie klęski powraca nam straty; wymaga jednak poczucia potrzeby ofiarności ogólnej, ponieważ każdy płaci, choć tylko jeden zyskuje.
Reasumując to, co powiedzieliśmy dotychczas, wypada, że nawet przeciw gradom istnieją lekarstwa. Wiemy o nich oddawna, nie zabezpieczaliśmy się jednak, nie zabezpieczamy i zabezpieczać nie będziemy, ponieważ dla kogoś tam pracować nam się nie chce, a o siebie znowu jesteśmy spokojni, pamiętając o przysłowiu, że Bóg opiekuje się...
Ostatni ten frazes przywodzi nam na myśl często powtarzające się obecnie zlatywanie z dachów i drabin, wykonywane przez różnych członków cechu blacharskiego i murarskiego. O kwestyi tej pisaliśmy już nieraz, obecnie wrócimy do niej, zapewne nie po raz ostatni.
Zlatywanie v. spadanie, o którem mowa, jest dwojakie: Warszawskie i prowincyonalne. Te ostatnie kończą się zwykle szczęśliwie, prawdopodobnie dlatego, że prowincyonaliści w ogóle celują twardością czaszek.
I tak:
Pewien w Uniejowie zleciał z dachu kościelnego i... stłukł sobie nogę. Inny znowu, tym razem w Miechowie, wlazł na dzwonnicę do gniazda kawek. Dolazłszy do gniazda, wyjął stamtąd dwie małoletnie kawki i jedną wsadził pod prawą pachę, drugą zaś pod lewą.
Dla kawek historya prawie się już skończyła, ale dla chłopca niezupełnie. W chwili bowiem, gdy zamierzał zejść na ziemię w sposób legalny, noga poślizgnęła mu się i... zleciał.
Patrzącym, którzy ze strachu zapomnieli, że urwipołeć był rodowitym miechowiakiem, zdawało się, że na okalającym dzwonnicę trawniku, zobaczą parę garncy bigosu z kawek, chłopca i jego przynależytości.
Stało się jednak inaczej; chłopiec bowiem spadł na równe nogi, a co pocieszniejsze, zamiast przekonać się o zdrowiu i całości swoich lokomocyjnych organów, sprawdził przedewszystkiem to, czy kawki są na właściwych miejscach, jedna pod lewą pachą, druga pod prawą!
Tacy to są miechowscy ptasznicy, ale nie tacy warszawscy murarze, którzy, ile razy spadną, tyle razy dzieje się to z dobrym skutkiem, naturalnie dla postępów chirurgii.
W tem miejscu niech nam wolno będzie postawić następujący wykrzyknik:
Sławetna municypalności! Do tej pory w kwestyi rusztowań zwracaliśmy się do gospodarzy, przedsiębiorców i majstrów, lecz wołania nasze nie uratowały ani jednego z tych, którzy rok rocznie skazani są na łamanie karków. Obecnie zwracamy się do ciebie, o pani nasza, wejrzyjże na nas łaskawem okiem miłosierdzia twojego i wpłyń na to, aby rusztowania murarskie i malarskie stanowczo zreformowane zostały.
Nie wątpię, że tak głęboka jak i obszerna inteligencya twoja, o matko i pocieszycielko nasza! łatwo znalazłaby w swych, nie dla każdego zresztą dostępnych tajnikach, środki zaradcze. Znana jednak lojalność moja, pragnie ci oszczędzić nawet tej odrobinki pracy i ośmieli się podsunąć następującą uwagę.
W Wiedniu i innych miastach europejskich, nie używają na rusztowania spróchniałych desek, wiszących na przegniłych powrozach, ale zrobią tak. Są dwie pionowe drabiny, o parę łokci od siebie odległe. Na szczeblach tych drabin, w żądanej wysokości, leżą deski, a na nich stoją murarze ze swymi kubełkami, pendzlami i t. p. dodatkami.
Przerywam, licząc na to, że błyskawica twej domyślności rozjaśni do reszty kwestyę nowych rusztowań, które spraw, ażebyśmy posiadali jak najprędzej, a zarazem racz przyjąć wyrazy najgłębszego szacunku, jaki kiedykolwiek pielęgnowało serce człowiecze.
A propos kręcenia karków, donosimy wszem wobec i każdemu zosobna, że odpowiedzialnym redaktorem humorystycznego czasopisma Kolców został powszechnie znany autor jednego z dzieł treści hygieny społecznej, którego drugą edycyę niebawem w handlu księgarskim ujrzymy.
Nowy redaktor oprócz dobrze zasłużonego i na kilku tysiącach prenumeratorów opartego pisma, po poprzedniku swoim bierze w spuściźnie sławę, kilkanaście pojedynków i parę miesięcy honorowej kozy in spe. Mamy nadzieję, że publiczność tłumnie poprze nowego bojownika, o którym my ze swej strony nie zapomnimy w naszych modlitwach.


∗                              ∗

W tych dniach jeden z naszych mecenasów namówił mnie, abym utworzył z nim współkę, mającą na celu zreformować i zeuropejszczyć ogród Saski, który, Bogiem a prawdą powiedziawszy, podobniejszy bywa niekiedy do placu postojowego dla wołów, aniżeli do miejsca zebrań indywiduów mających pretensyę do ludzkości, cywilizacyi, elegancyi i wszystkich innych ości, acyi i ancyi, z dobrym tonem mających związek.
Spółka wymieniona zawiązała się na wolnem powietrzu, wobec jednego ze znanych naszych literatów i prelegentów, zdrowego na ciele i umyśle i do działań prawnych zdolnego. Układ zaś jest następujący:
Mecenas zobowiązał się, na rzecz oczyszczenia, odnowienia, upiększenia i w ogóle podniesienia uszlachetnienia ogrodu Saskiego złożyć jednorazowo lub częściowo rs. pięć.
Piszący to, wspólnik numer drugi, zobowiązał się, na ten sam cel co i powyżej, poświęcić pewną część swoich wszechstronnych wiadomości, rzadkiego dowcipu i innych przymiotów, stanowiących jego niepospolity talent pisarski, usuwając jednak na drugi plan swoje dochody literackie, niezbędnie potrzebne do utrzymania w dobrem zdrowiu jego doczesnej powłoki.
Nakoniec świadek umowy obiecał udzielić spółce swego moralnego poparcia, z tym dodatkiem, że jeżeli otrzyma posadę obrońcy w Kaliszu, wówczas zobowiąże się i nadal nie cofać... także moralnego poparcia.
A teraz, łaskawi czytelnicy, zapomnijcie o tem cośmy mówili na początku niniejszego rozdziału, a natomiast z uwagą posłuchajcie tego, co się powie obecnie.
Melioracye, jakie należałoby zaprowadzić w Saskim ogrodzie, podzielić się dadzą na niższe i wyższe.
Do niższych należą:
1) Regularne polewanie, naturalnie wodą, wszystkich ulic, bez faworyzowania głównych i traktowania przez nogę pobocznych.
Jest to jeden z najdzielniejszych środków, jakie światła i nieustannie nad ogólnem dobrem czuwająca municypalność nasza przeciwstawiłaby okropnym skutkom płochości dam i nadmiernej długości ich ogonów.
2) Zasadzenie, gdzie się da, świerków, jodeł, a nawet cyprysów, cedrów i baobabów, ażeby melancholicy mieli gdzie dumać o goryczach, wypływających z miłości i braku pieniędzy, ludzie zaś dojrzali i taktowni o słodyczach, płynących z zieloności i cienia.
3) Ponieważ na dwustu ulicach miasta Warszawy już zaprowadzono aż dwa (!) bezpłatne korytka z wodą dla wygody psów, należałoby więc w Saskim ogrodzie zaprowadzić choć z jedno bezpłatne korytko dla wygody dzieci, które (wówczas gdy nie krzyczą) są nader miłemi i niewinnemi istotami, lecz w stosunku do ogrodowych gazonów zachowują się tak, jak najdojrzalsi i najbardziej grzechami przesiąknięci barbarzyńcy.
4) Należałoby powiększyć liczbę miejsc siedzących.
Do melioracyi wyższych zaś zaliczamy.
1) Stawianie posągów nie koniecznie muz i bogiń starożytnych, ale i prawdziwych ludzi, którzy się ogółowi zasłużyli. Nowość ta nie powinnaby nas zastraszać, rzeźbiarzy bowiem mamy, znakomitości nam nie brak, a pieniądze znajdą się, jeżeli zarząd ogrodu ogłosi, że każdy, kto własnym kosztem wystawi 10 posągów, będzie mógł i swój wizerunek między innemi pomieścić.
2) Wartoby wystawić choć z jeden czynny wodotrysk, woda bowiem płynąca ma dużo podobieństwa z życiem ludzkiem, nasuwa często filozoficzne i budujące myśli i ochładza do pewnego stopnia powietrze.
3) Możnaby także wybudować sztuczną a posępną grotę z pięknym widokiem. Instytucya podobna posiada własność budzenia w sercach słodkich uczuć, a tem samem wpływa na zwiększenie się liczby małżeństw.
Co do groty jednak zrobilibyśmy dwa zastrzeżenia.
Pierwsze byłoby to, aby w jej wnętrzu nie nocowali stróże, drugie zaś to, aby na wszystkich jej wydatniejszych punktach przylepiono tabliczki z ogłoszeniem:
„Pod karą policyjną zabrania się i t. d.“
Taki jest program naszej prywatnej spółki.
Mamy nadzieję, że wszyscy ludzie szlachetni i miłujący roślinność połączą się z nami w celu urzeczywistnienia śmiałego i godnego najżywszej sympatyi jej programu.
A propos ulepszeń.
Przypominamy tym, kogo to obchodzi, że klawiszowy system mostków na rogu ulicy Królewskiej i Marszałkowskiej wprost bramy ogrodu, pomimo całej niepraktyczności jego, dotychczas zmienionym nie został.


∗                              ∗

Ze wszystkich produktów, jakie ku pociesze obywateli ziemskich, ich pachciarzy i ich inwentarzy na tutejszokrajowym gruncie wyrastają, najbardziej tutejszokrajowem jest przysłowie: „cudze widzisz pod lasem, a swojego nie — pod nosem.“
Zdanie to w dziwnie trafny sposób charakteryzuje stan i naturę naszych wiadomości.
I tak.
Czy chcecie wiedzieć, jaki program przygotował i w swej kasie ogniotrwałej pod 26 zamkami przechowuje Gambetta, na wypadek, jeżeli obiorą go prezydentem rzeczypospolitej Francuskiej? Otóż ogłoście tylko, że chcecie wiedzieć, a wnet znajdzie się jakiś rodowity warszawiak, specyalnie zajmujący się gambeciarstwem, który wam wszystkie tajemnice byłego dyktatora zakomunikuje i wytłomaczy.
Tego rodzaju specyalistów między publicznością znajdują się całe legiony. Jedni z nich są dobrze poinformowani o kolorze thiersowego szlafroka, inni o wielkości pantofli Ojca Ś-go, inni o chorobie hr. Arnima, jeszcze inni o długach Turcyi, jeszcze inni o liberalizmie japońskiego Mikady, i t. d. Słowem każdy z nas wie o tem, co się dzieje na drugim końcu świata, nie zajmując się tem, co mamy u siebie i co najbliżej obchodzićby nas powinno.
Twierdzą moraliści, że najdroższym skarbem człowieka jest czyste sumienie; finansiści, że dobrze procentujące akcye; lekarze, aptekarze i babki, że zdrowie i życie. Ci ostatni podobno najbliżsi są prawdy, nie znam bowiem filozofa, któryby poważył się utrzymywać, że bez posiadania życia możliwym jest spokój sumienia, lub pobieranie choćby najwyższych procentów.
Kombinując to, co powiedziałem trochę wyżej z tem, co zaznaczyłem trochę niżej, wypadnie: że rodowici warszawiacy niesłychanie mało dbają o swe zdrowie, jeszcze mniej wiedzą o niefortunnych warunkach hygienicznych, w jakich znajduje się ich miasto, a najmniej podobno zajmują się zbadaniem tych warunków i usunięciem tego, co może być dla zdrowia i życia szkodliwe.
Otóż i dotarliśmy do kulminacyjnego punktu kwestyi.
Czy wiesz, ciemny narodzie, jaki jest stosunek śmiertelności w Warszawie? Oto jeden zmarły przypada u nas na 18,5 żyjących, podczas gdy w Pradze Czeskiej 1 na 24,5, w Neapolu 1 na 29, w Paryżu 1 na 31, w Moskwie 1 na 33, a w Londynie 1 na 46 (nie zaś na 36, jak twierdzi G. P.)
Jest to dopiero jedna strona kwestyi; czyż bowiem wiecie, dlaczego u nas panuje największa śmiertelność? Nie wiecie, a raczej nie wiemy: ani ja, ani pan dobrodziej, ani pani dobrodziejka, ani wysoki urząd lekarski, ani światła Municypalność, ani „Medycyna,“ ani „Gazeta Lekarska“ — krótko mówiąc nikt.
Oto illustracya do przysłowia: „cudze widzisz pod lasem i t. d.“ każda bowiem z wymienionych potęg posiada w swym duchowym patrontaszu bardzo wiele wiadomości zagranicznych.
Ten rodzaj ciemnoty, upodabniającej miasto nasze do rogu, a jego wszelkiej płci i wieku mieszkańców do tabaki w rogu, wyradza trzecie pytanie, a mianowicie: czy jest sposób dowiedzenia się o przyczynach opłakanego sanitarnego stanu Warszawy?...
Municypalność nasza bez namysłu (co jej zresztą dość łatwo przychodzi), gotowaby w te pędy odpowiedzieć że niema, choć municypalność Piotrkowska twierdzi inaczej, tam bowiem istnieje komisya sanitarna.
Gdybym był pewny, że kroniki moje czytują tylko zwykli śmiertelnicy, na tem bym skończył, co tu bowiem płochemu gminowi prawić o jakiejś komisyi sanitarnej. Szczęściem jednak wiadomo mi, że na najpokorniejszą bazgraninę moją zwracają się niekiedy oczy bystre, osadzone w głowach myślących, z tego więc powodu dodam jeszcze parę wyrazów.
Piotrkowska komisya sanitarna penetruje miasto we wszelkich możliwych kierunkach, wzdłuż i wszerz, od piwnic do dachów. Bada przytem studnie, zbyt przeludnione lokale, zbyt stare szpitale, niezdrowe domy, rynsztoki i tysiące innych szczegółów i z tego wszystkiego wyciąga bardzo pożyteczne wnioski, a co ważniejsze ogłasza je i zwolna przystępuje do wykorzenienia złego.
W tej chwili przyszła mi myśl szczególna: gdyby też to w naszej kochanej Warszawie utworzyć podobną komisyę?...
Przebóg! cóżem powiedział?... A tożbyśmy sobie dopiero bigosu nagotowali!
Komisya taka mogłaby wykryć, że wszystkie piwo jakie jest, kwalifikuje się do wylania w rynsztoki, a wszystkie studnie do zasypania. Na domiar nędzy okazać by się mogło, że z kilku tysięcy domów naszych, przynoszących tak piękne procenta ich właścicielom, zaledwie kilkadziesiąt ma prawo służyć na mieszkanie ludziom...
Aaa!... dajcież pokój, nie twórzcie komisyi sanitarnej!...
Ponieważ ustęp niniejszy mógł komu ponure myśli napędzić do głowy, zakończę go więc czemś weselszem.
(Rzecz się dzieje w Alhambrze, na przedstawieniu komedyi p. t. Dziedzictwo czyli Kamień probierczy).
Baron de Berghausen (na scenie). Na honor! margrabino Rosenfeld, pani masz najpiękniejsze rączki w Bawaryi.
Autor Marcowego kawalera (w krzesłach). Tak, ale tylko w tej bawaryi...


∗                              ∗

Epoka obecna nazywa się wakacyjną, w tych czasach bowiem przerywają się wszelkie wyższe intelektualne zajęcia, a kapłani i laicy ich wyjeżdżają na wieś, aby tam podziwiać zieloną trawkę, świegot ptasząt i podprawiony kwaśnem mlekiem szmer strumyków.
Wyjechał tedy potężny i zamożny książę Bismark do Warcyna, wyjeżdżają mniej potężni i mniej zamożni literaci do Włocławka, pożegnali wonne mury Warszawy promowani i niepromowani uczniowie gimnazyów i progimnazyów, genialni i mniej genialni wychowańcy instytutu muzycznego, mówiący i widzący pupile instytutu głuchoniemych i ociemniałych, a wreszcie wykwalifikowane i gruntownie ze sztuką kulinarną obeznane uczennice pani Ćwierczakiewiczowej, kierowniczki prywatnej szkoły kucharek.
Zawsze utrzymywaliśmy, że ze wszystkich autorów i autorek, którzy kiedykolwiek zawracali głowę światu kwestyami kobiecemi, popularna autorka 365 obiadów wybrała cząstkę najlepszą i opracowała ją najsumienniej. Nie poprzestając bowiem na obznajmianiu nas z kunsztem gotowania całych obiadów, wydała w dalszym ciągu rzecz o pieczeniu ciast i przygotowywaniu konserwów, odkryła czytelniczkom pism kobiecych tajemnice marynowania grzybów i robienia naleśników i wreszcie uwieńczyła gmach teoretycznej działalności swojej założeniem — szkoły kucharek.
O praktycznym rezultacie akademickich wykładów najgłośniejszej w kraju naszym gospodyni, nie wiemy nic, popisu bowiem nie było.
W każdym razie jednak ośmielamy się przypuszczać, że najmniej pojętne jej wychowanki nauczyły się już chyba odróżniać kaszę od mąki, prosię od kurczęcia, ba! i nawet pasternak od chrzanu.
Dobre i to na początek; od czasu bowiem jak wyższy ton i emancypacya podstawiły nogę gospodarności, eleganckie damy nasze nie tylko że wyparły się kuchennych tradycyi swoich prababek, ale nawet zapomniały nazwiska klusków, tych poczciwych zwyczajnych klusków, którymi przecież pasą się u nas wszyscy, kto żyje, począwszy od arystokratów czystej krwi, a skończywszy na indykach, które Berek z Pińczowa sprzedaje za Żelazną Bramą.
Po upływie kanikularnej pory roku, kursa pani Ćwierczakiewiczowej rozpoczną się na nowo; pamiętajcież więc o nich panny, wdowy, mężatki i rozwódki, o pamiętajcie, bo przydać się wam mogą!...
Utrzymujesz panno Zofio, że ogólnie panujący dziś pociąg do strawnego obiadu jest wynikiem nurtującego społeczeństwo nasze pozytywizmu i uczuciem, a raczej karykaturą uczucia, które najstaranniej wypleniać należy?
A ja ci powiadam, że się mylisz!
Was, moje panie, poeci udarowali tytułem kapłanek miłości, a filozofowie tytułem kapłanek domowego ogniska. Otóż w gruncie rzeczy wychodzi to na jedno; tak miłość bowiem jak i ognisko dyabła są warte, jeżeli nie posiadają w asekuracyi dobrej, soczystej pieczeni z dobrze omaszczoną jarzyną (i kufelkiem piwa).
Posłuchajcie mnie zatem niewinne i niedoświadczone dziewice!
Do tej pory wszystkie wasze marsze i kontrmarsze, wymierzone przeciw sercom adamowego potomstwa, kierowały się na uszy lub oczy; ja zaś zaprawdę powiadam wam, żeście o dwu innych traktach zapomniały, to jest: kieszeni i żołądku!
Składanie rąk w pierożek, srebrne uśmiechy, szelesty jedwabnych sukienek, korale ust, połysk i misterne obroty źrenic, łabędzie szyjki, złote warkocze, niedaleko zawiodą was, jeżeli nie poprze ich jakieś parę tysięcy rocznego dochodu i fundamentalna kolacya. O nich to i o niej pamiętajcie nie doświadczone dziewice, najpiękniejszą bowiem jest ta rączka, która największy kielich nalewa i najlepiej urządzone zrazy podaje!
O śpij, śpij pod szmaragdową murawą, obok przeczystego źródła, Chloe, piękna pasterko, któraś Dafnisowi swojemu kładła na głowę wieniec z róż i tuczyła go jagodami w szumiącej zebranemi dąbrowie! O śpij, Chloe, i nie budź się, albowiem choć rumieniec twój zawstydza blaski wschodzącego słońca, choć twoja pierś przypomina śniegiem pokryte wulkany, choć gęste sploty twych włosów wystarczyłyby ci za najpiękniejsze odzienie, bogatsze od królewskiego płaszcza, mimo to jednak na wiek wieków pozostałabyś starą panną. W rzeczach miłości bowiem, o Chloe! cały kosz najdojrzalszych jagódek nie wytrzyma konkurencyi z porcyjką lada niedosmażonego befsztyku, popartą przez ćwierć buteleczki prawdziwego angielskiego porteru!...
Śpij zatem, Chloe, a jeżeli kiedy się ockniesz, niech pierwsza myśl twoja pobiegnie nie ku błękitowi niebieskiemu, nie ku skrzydlatym ptaszkom, nie ku polnym kwiatkom, zdobnym w brylanty rosy, ale raczej ku owej szkole kucharek, w której anioły ziemi uczą się dobrze jeść gotować!...

Miłości! takieś rozmarzyła mnie,
Takieś rozkołysała duszę,
Że aż... do Semadynie-
Go na czarną kawę iść muszę!...






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Aleksander Głowacki.