Kroniki 1875-1878/31 Marca 1875

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Bolesław Prus
Tytuł Kroniki 1875 — 1878
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1895
Druk Emil Skiwski
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron



31 Marca.
Bernardyn o kwestach i Darwinizmie. — Rzut oka na zabawy ludowe na Ujazdowie. — Prace miejscowej archeologii. — Cudowna czekolada.

Pozwólcie, czytelnicy, abym sprawozdanie ze świątecznego tygodnia rozpoczął listem, który w tej chwili odebrałem.

Laudetur Jesus Christus!
Mnie Wielce Mościwy Panie Bolesławie Dobrodzieju!

„Iż cię znam od małego berbecia, który jeszcze w pikowej sukience z pelerynką i w lakierowanym pasiku (że już trzewiki i pończochy pominę), chadzał, opacznem tedy wydaje mi się tytułowanie Aszmości „Wielce Mościwym i Dobrodziejem.“ Ale trudno! Zasłyszawszy bowiem, że w pismach pisujesz i sam miawszy też chętkę do pióra (za com nawet w miejscowości Łysą Górą zwanej, spory czas przebył), odwołać mi się do jego względów przychodzi, co też z należytem uszanowaniem wykonywam.
§ 1. Tedy, abyś mnie Aszmość za jakowego intruza nie poczytał, przypomnę Panu mojemu okoliczność, która o tożsamości osoby mojej radykalne wyda świadectwo. Otóż w wyżej opisanej białej pikowej sukni i takichże majtkach, z zębami na najgrubszy palec u dołu, poznałem Aszmości Pana mego, w dzień Zielonych Świątek. Ś. p. nieodżałowana Babka jego ubrała go po raz pierwszy w tym dniu w wyż wymienione ubranie z surowem poleceniem, byś Aszmość z psami się nie wdawał, na konie oklep nie siadał i w trawie się nie tarzał. Bogiem a prawdą, Aszmość rozkazy nieboszczki wykonałeś jak najskrupulatniej. Że jednak drzewa w regulaminie objęte nie były, wdrapałeś się tedy Pan mój na mokry świerk i prosto z igły zdjęte ubranie zazieleniłeś na nic.
„Pamiętasz Aszmość, kto cię wtedy od plag uwolnił? Powiesz: Aha! pamiętam! To Bernardyn Kleofas! Otóż ten sam niniejszy list do Pana mego pisze, w kwestyach i powodach w następnych paragrafach przedstawionych.
§ 2. Już Ś-ty Paweł Apostoł Narodów powiedział: „Kobiety niech milczą w kościele.“ Postępki wszelako dni naszych powiedzeniu temu wpoprzek nieustannie stawają. Bo primo, po kościołach Warszawskich a także inszych gubernialnych i powiatowych, z chóru najczęściej głos białogłowski rozlega się, sprawując roztargnienie pobożnym, a wabiąc tylko płochą młodzież ze szkiełkami i dobrze wykrochmalonymi kołnierzami.

To też dziś w Domu Bożym, zamiast cobyś miał słyszeć:

Trzy Maryje poszły,
Drogie maście niosły

ty słyszysz: Tra! la! la! la! tra! la! la! la! i jakieś spazmowanie i wyciąganie wcale nieprzystojne. Dobre owieczki gorszą się, chłopaki gapią się, a dyabłu i niedowiarkom uciecha, bo to woda na ich młyn właśnie.
„Zrób mi zatem łaskę, panie Bolesławie, i rozpuść między ludźmi, że dość już mamy obrazy Boskiej. Czas zacząć służbę prawdziwą: niewiasty zatem z chóru sprowadzić, po prawej ręce na kościele ustawić, a śpiewanie oddać organiście i chłopcom dyszkantom, których przecie Warszawskie Konserwatoryum przygotować by mogło.
Pro secundo z temi kwestami po kościołach w Wielki Tydzień to już całkiem fe!... Po co jabym tam miał (z przeproszeniem) baby dopuszczać i ich śmiechów, chichów, romansów i oczyma przewracań, i po dywanach rozpierań się być niewinnym, a jednak w przyszłem życiu surowo karanym świadkiem? Za moich czasów w kościele przy grobie Pańskim słyszałeś tylko westchnienia pobożne, albo łzy wyciskające wyświstowanie dziada, który świergot ptasząt udawał za ołtarzem. A dziś?... O Rany Boskie!... Z tej oto świątyni zrobiono istne targowisko, na którem zaślepieni grzesznicy duszę czartu do reszty zaprzedają!
„W konkluzyi zatem, przedstaw, Panie Bolesławie, aby owe stoły, dywany, płoche gadki, nieprzystojne śmieszki i drwinki wraz z podwikami z kościoła precz wyrzucono. Niech zamiast panny wyfiokowanej i wywatowanej chodzi dziad ślepy, niech zamiast dukatów nieczystych idą chrześcijańskie miedziaki, na wszystko pozwalam, byle się już takie farmazoństwa pod dachem świętym nie praktykowały.
§ 3. Abyś jednak w duszy nie pomyślał: „At! barłoży sobie Bernadynisko stary tabaczarz.“ powiem ci co trzymam o Darwinie, którego kacerstwo już i do moich uszu dobiegło.
„Otóż Panie mój, człek ten, (zapewne na wiek wieków zgubiony), nic nowego nie powie dział, donosząc wam o nieustannej przemianie zwierząt i roślin, a nawet podobno i kamieni. Cała więc jego herezya mieści się nie w samej rzeczy, ale w opacznem i niechrześcijańskiem jej tłomaczeniu.
„Bo zastanów się. Alboż to Darwinowski wynalazek, że już od Adama i Ewy kapusta robi się kapuśniakiem, a burak barszczem? Alboż to i ojcowie nasi już nie wiedzieli, że z cielęcia powstaje wół, a z wołu pieczeń? Przypatrz się też ptakom. Oto jest jajo martwe, z którego wykluwa się pisklę, z pisklęcia kurczę, z kurczęcia kogucik, z kogucika kogut, a z koguta pochodzi kapłon?
„Uczy podobno tenże Darwin, że ludzie z małp się rodzą? Albożeśmy to już i gorszych przykładów nie świadomi?...
„Był, powiadam ci, w mojej parafii stolarz, wierutny pijak, a więc człowiek z formy, ale gorszy od plugawego wieprzka z obyczajów. Pił, hulał, tracił, żonę dręczył całe trzy lata. Na rok czwarty, (jakoś w Wielkim Poście), zjechali szwagrowie, a gdy onym breweryę zrobił, jak ci go nie wytuzują, raz, drugi i trzeci, a coraz lepiej, tak z mego stolarz-wieprzka zrobił się stolarz-człowiek, do dziś dnia najuczciwszy i najprzykładniejszy w trzech gminach.
„Widzisz zatem Aszmość, jakiemi sposoby biedny grzesznik przy łasce Bożej i szczerej pomocy bliźnich, powstać może ze stanu bydlęcości do aktualnego człowieczeństwa, o czem już czytamy i w kantyczkach:

By człek sianu przyrównany,
Grzesznik bydlęciem nazwany.

„Ileż to, o Chryste! bydląt podobnych z ludzką twarzą błąka się między ludźmi! Tu człek małpa, tam papuga, owdzie lis, indziej niedźwiedź, którzy gdyby mieli dbałych szwagrów (jak ten stolarz) i ugruntowaną pobożność w sercu, mogliby i żyć przystojnie i w nagrodę żywot wieczny, już po opuszczeniu doczesnego świata tego, otrzymać.
„Błagając Aszmości, abyś z punktów moich nie tylko sam pożytek odniósł, ale jeszcze i bliźnim swoim takowego udzielić nie zaniedbał, donoszę Ci, serdeczny Panie Bolesławie, że już mam piętnaście pni pszczół, i że tak Ciebie, jak i ś. p. Babki twojej w rannych i wieczornych pacierzach wymieniać nie zaniedbuję.

Kleofas, Bernardyn.“

∗                              ∗
Dnie świąteczne, przez progresistów zwane „dniami pobożnego obżarstwa,“ przeżyliśmy bez nadzwyczajnych wstrząśnień. Jedni chodzili i winszowali, drudzy siedzieli i przyjmowali powinszowania, jak zwykle, z tą chyba różnicą, że ruch był znacznie mniejszy niż zwykle.

Pochodziło to z dwu powodów: naprzód z tego, że aura nie sprzyjała wałęsaniu się po mieście, powtóre, że duch czasu ostudza ludzi i wypiera dawne obyczaje.
W Wypisach Polskich ś. p. M. Łyszkowskiego znaleźć możecie wzmiankę o Święconem według dawnego autoramentu. Stoły trzeszczały pod mnóstwem dzików, sarn, monumentalnych szynek, kiełbas dłuższych, niż rękawy parowych sikawek i bab, które mogłyby walczyć o lepsze z kominami dzisiejszych fabryk. A dziś!
Dziś (Warszawiacy przynajmniej) dzielą się na dwie klasy: takich, którzy przez święta nie przyjmują, i takich, którzy przyjmują. Nie można powiedzieć, aby ci ostatni robili lepiej.
Bo pomyślcie tylko.
Wchodzisz wyfraczony i wyperfumowany, bąkasz parę słów o pogodzie. Następnie mruczysz powinszowanie w sposób tak zrozumiały, jak węglarz, obwołujący swój towar. Następnie przystępujesz z ukłonem do płytkiego talerza, na którym gospodyni podaje jaja. Trafiasz widelcem w białko i widelec się poślizguje, trafiasz w żółtko i żółtko się kruszy, — zdesperowany rzucasz się już na całą ćwiartkę, nadziewasz ją na widły, połykasz i przekonywasz się, żeś oprócz białka i żółtka połknął spory kawałek skorupy.
Jeżeli Bóg nie skarał cię urzędem felietonisty, wówczas, zbryzgany błotem, zziajany, struty węgrzynem z za Żelaznej Bramy, cierpko traktowany przez lokai, — dopadasz wreszcie własnego kąta i tu już sam przyjmujesz powinszowania. Lecz jeżeli jesteś felietonistą!...
Na honor! niektórzy redaktorowie zamiast serc muszą nosić brukowce — gdyż nietylko zmuszają swoich współpracowników do wycieczki na Ujazdów, ale i spacer podobny pozwalają im odbywać piechotą.
Ujazdów jest to plac piękny, ani słowa. Idąc tam, można na początku Alei zobaczyć biednego paralityka, który z Olimpijskim spokojem wygrywa na suchotniczej katarynce: „Wszystkie nasze dzienne sprawy“ — w południe. Przypatrujesz się wirtuozowi, — kaleka, aż litość bierze. Idziesz dalej, rozmyślasz o nędzy ludzkiej i otóż naprzeciw placu Ujazdowskiego spotykasz oko w oko tegoż samego paralityka, który tym razem wygrywa ci już „Kiedy ranne wstają zorze.“
Co za dyabeł — dziwisz się, — że w czasie świąt Wielkanocnych paralitycy prędzej chodzą od ludzi młodych i zdrowych?...
Ale na rozmyślania niema czasu, bo otóż i plac Ujazdowski.
Jakkolwiek świeżość mego umysłu i zwinność mego pióra, należą naprzód do Boga, a później do piśmiennictwa, z tem wszystkiem jednak kalosze, które mam na nogach, stanowią już moją osobistą własność. Że zaś utalentowany nasz przyjaciel p. M. Glücksberg powiedział (jak mi mówiono), że własność literacką szanować należy, sądzę więc, że nikt nie ma prawa przymuszać mnie, abym z narażeniem garderoby, zdrowia i poczucia osobistej godności, lazł na środek szranków, dostępnych tylko dla ludzi, którzy albo mają juchtowe buty, albo też ze względu na obuwie postawili się poza obrębem cywilizacyi.
Błoto, po którem brodzę, ma dużo podobieństwa do śmietany, z tem wszystkiem osoby, otaczające mnie, nie stanowią bynajmniej śmietanki towarzystwa. Mam wszelkie prawo przypuszczać, że ten silny młodzieniec w mocno zawiniętych spodniach jest młodszym parobkiem od rzeźnika, i że dama, tak poufale opierająca się na jego grubem ramieniu, wczoraj jeszcze szorowała rondel.
Znowu dwie damy. Suknie ich w zwykłych warunkach posiadają długie ogony, lecz tu okazują się być krótszemi od spódniczek baletnic. Odwracam oczy...
Pulchna kupcowa, siedząca na ławie obok stosu przedmiotów, łechcących podniebienia, radzi mi, abym zagrał w cetno i licho. Mąż jej odgarnia błoto, lecz usłyszawszy propozycyę żony, składa łopatę i obie ręce zanurza w koszu Landrinowskich karmelków. Już mnie niema!
Oto karuzela. Oprócz ławek i koni jest tu koza i wilk. Na kozie siedzi gimnazista, na wilku wojskowy niższego stopnia; obaj mają takie miny, jakby chcieli powiedzieć: kiep świat i ja na nim!”
A błoto tymczasem skwierczy pod nogami przechodniów, nabrzmiewa, zapada się, rozlewa, włazi w literackie kalosze i przez niewłaściwie pomieszczone otwory wciska się do wnętrza bardzo długich butów pewnego bardzo małego chłopca.
— Auu! tatusiu!... nalało mi się!...
— A to wylej!...
— A kiedy nie mam gdzie siąść...
— Niech tam pani kupcowa pozwoli przyczepić się do stołka chłopcu!... — błaga ojciec.
— Panie! — pytam jakiegoś szewca, który udawał dependenta, — czy wlazł kto na słup?
— Wlazł wczoraj jeden, ale go wzięli w czaść.
— A za co?
— A bo...
Tu nastąpiło wyjaśnienie mniej przyzwoitych gestów, jakich dopuścił się bohater dnia i Ujazdowa, a które dozwalają się i nawet są wymagane, ale tylko od uczniów klas niższych przy bardzo wyjątkowych ćwiczeniach pedagogicznych.
A błoto wciąż mięsza się z szelestem, chwyta za nogi, wskakuje za kołnierze lub z pluskiem przerażenia ustępuje tym, którzy, straciwszy równowagę na kładce, pędzą całą długością swej osoby ku środkowi ziemi, z szybkością dziesięciu metrów w pierwszej sekundzie.
— Do panoramy, panowie! Pięć kopiejek!... Zobaczyć można wnętrze Grobu Pańskiego w Palestynie! Zniszczenie Sodomy! bitwy francuskie, pruskie, wiedeńskie!...
— Na gumnastykę panowie! Oto moja żona!... Pięć kopiejek na wszystkie miesca!...
— Ha! ho!... — dziwi się garstka straszliwych obdartusów.
— To wypchane! to nie żona!...
— To pewnie trup!...
— Z trupem by nie tańcował przecie!...
— A bodajeś się zapadł kiełbaśniku!... bodaj ci psy wątrobę zjadły!... i t. d. i t. d.
Mimo surowy nakaz p. Żulickiego, abym podziwiany w Londynie i Amsterdamie teatr maryonetek obejrzał i takowego nie ważył się w złem świetle przedstawiać, ani go widziałem, ani pisać o nim nie mogę. Błoto, panie Żulicki, błoto zgubiło nas obu, a mnie najwięcej, bom nie mógł widzieć tego, co stanowi chlubę miasta, a kraj nasz po szerokim świecie rozsławia.


∗                              ∗

W ostatnich czasach zdarzył się w Warszawie fakt, mogący mieć nieobliczone dla archeologii amatorskiej następstwa. Oto przy rozbieraniu starej kamienicy znaleziono kości 12 ludzi i monetę z r. 1662.
Gdyby przy rozbieraniu starej kamienicy znaleziono tylko jedną kość lub jedną sztukę monety, siły archeologii miejscowej wystarczałyby do zbadania i opisania wypadku. Lecz w obecnym stanie rzeczy, siły archeologii miejscowej wystarczą zaledwie do zwołania powszechnego archeologicznego kongresu, który nieodwołalnie ma się zebrać w Warszawie pierwej jeszcze, nim znalezione kości ostatecznie zbutwieją.
Zadanie bowiem jest powikłane.
Trzeba naprzód pojedyncze kości ułożyć i dopasować tak, aby żaden ze znalezionych szkieletów nie czuł się pokrzywdzonym i nie potrzebował jedenastu pozostałym kolegom wytaczać procesu o plagiat. Trzeba powtóre zbadać, czy monety z roku 1662 nie są umyślnie sfałszowane, dla wprowadzenia w błąd miejscowych sił archeologicznych.
Prócz tego należy ze stanu znalezionych kości poznać stopień cywilizacyi nieboszczyków, geologiczną epokę, do której należą, a nadewszystko zaś, za pomocą bardzo mozolnych rozumowań, zbadać, czy rozebrana kamienica nie dałaby się zaliczyć do mieszkań nawodnych.
Mamyż jeszcze dodawać, ile trudności przedstawia poznanie n. p. tego, co leżało w ziemi dawniej: kości czy monety? Dalej: czy znalezione monety były prawną własnością szkieletów, lub na odwrót. Dalej: na skutek jakiej katastrofy dwanaście tyle razy wymienionych szkieletów, stanowiących zapewne jedną rodzinę lub kółko przyjacielskie, znalazło się obok siebie w tej właśnie a nie innej kamienicy i obok tych właśnie a nie innych monet?
Może za wiele poświęciliśmy miejsca drobnemu na pozór wypadkowi; ale niech nas usprawiedliwią intencye. Chcieliśmy bowiem przedstawić publiczności całą trudność badań archeologicznych, a zarazem wykazać, jak szanownem jest powołanie archeologa-amatora; źle mówimy powołanie, archeologowie bowiem amatorzy nie tyle stanowią klasę, ile raczej rasę ludzi. Geniusz ich budzi się już na ławie szkolnej, i manifestuje wielkim wstrętem do wszystkich nauk nie wyłączając matematyki i kaligrafii, a wielkiem zamiłowaniem do zbierania wytartych trzygroszniaków, kawałków szkła i starych pudełek.
Gdy archeolog amator kompletnie dojrzeje i poczyna robić studya na własną rękę, wówczas dopiero uwydatnia się bystrość jego obserwacyi i płodna fantazya. Gdziekolwiek stąpi, z pod nóg wyrastają mu kurhany. Zmurszałe szczątki mostów pod jego okiem zamieniają się w mieszkania nawodne. Głowa konia, zjedzonego przez wilki, staje się czaszką jaskiniowego jelenia. Chłopska piwnica na kartofle wyrasta do godności przedpotopowej mogiły. Kawałek krzemienia lub skorupa z rozbitej donicy, stają się wyrobami z epoki krzemiennej, a przydrożne pozostałości po pieszym wędrowcu drogocennemi koprolitami z tej epoki, w której jeszcze ziemia stanowiła rozpaloną kulę, a księżyc był zamieszkałym.
I dziwna rzecz! kiedy we wszystkich innych zawodach wielostronne ukształcenie naukowe przemaga, w jednym tylko zawodzie archeologa-amatora ukształcenie to staje się balastem, krępującym polot geniuszu. Im mniej balastu, tem więcej odkryć i większa wiara w ich doniosłość.
Precz z wołami! precz z krowami!... biada rzeźnikom i hodującym bydło na rzeź lub nabiał. Godzina taniości i ogólnego dobrobytu wybiła!
Wy, dla których wygranie krowy stanowi szczyt marzeń podczas loteryi w Saskim ogrodzie, ochłońcie z zapału! Bo i na cóż wam krowa? Powiecie, że na mleko. Alboż nie mamy w handlach ekstraktu mlecznego? Może na masło? Alboż masło sztuczne nie jest o połowę tańsze i lepsze od zwykłego? A może na mięso?... O naiwni! Funt mięsa w Warszawie kosztuje 13 kop., a filiżanka czekolady Retablière Dra Simsona et Comp. z Londynu, kosztuje tylko 6 kop. Że zaś Dr Simson z Londynu i p. Stummer jego agent jednomyślnie upewniają, że filiżanka Retablière jest posilniejszą od funta mięsa — jakiż więc barbarzyńca zechce odtąd bogacić rzeźników i połykać zwłoki swoich przodków w Darwinie?
Czy w czekoladzie Retablière jest kakao i cukier, o tem ani Dr Simson, ani spółka, ani p. Stummer agent nie wspominają. Pewnem jest przecież, że cudowny ten środek przygotowuje się wyłącznie z substancyi roślinnych, a zatem może być nawet w Wielki Piątek jadany przez największych skrupulatów.
Czekolada Retablière stanowi pokarm przyjemny, wzmacniający, pożywny i zapobiegający złemu trawieniu. Kto nie wierzy, niech przeczyta Dr Simsona i p. Stummera jego agenta. Komu zaś ich świadectwa nie wystarczą, niech przeczyta podziękowania pacyentów, których próbki przytaczamy:
Nr 2507. M. Taraszcza (Gub. Kijowska) listopada 15 r. 1874.

Wielceszanowny Panie A. L.
Sztummer!

„Bardzo proszę WPana, po odebraniu tego listu, przysłać mnie Czekolady Retabliers. Już trzecij raz ja wypisu tą czekoladę od W. Pana, bo czuję wielką ulgę w mojem cierpieniu; dziękuję jak W. Pana, tak równie i Pana doktora Simsona i K. Pokorny sługa W. Pana Arży Kołtun.”

Albo:
Nr 2528. Carskoje Seło Grudnia 22 r. 1874.
„Jestem szczerże wdzięczną wynalazcie Czekolady Retabliere Doktorowi Simson. Jego Czekolada jest rzeczywisty regenerator utraconych sił człowieka, mając nutritiwne cząstki, ona rozwija apetit i restouruje digestivność. Używają tą czekoladę z pul rocze, ja znacznie podniosłam swoje zwątlione po długiej i ciężkiej chorobie siły, w skutek czego liczę za obowiązek zaświadczyć moją wdzięczność jak wynalazcie tej czekolady, tak równie i jego kommissionerowi.N.N.

Albo:
Nr 2523. Tałałajewska (Gub. Czernig.) Listopad 15 r. 187c.[1]
„Po użyciu pańskiej czekolady Retabliere, ja otrzymałem niemałą ulgę w mojej kachexii i w cierpieniu pektoralnym; w skutek czego posyłając W. Panu 6 roubli proszę prżysląc mnie jeszcze Czekolady Retabliere etc.N. N.

Zdaje się, że w obec tak wymownych świadectw, nasza wiara w możność powrotu Złotego Wieku na ziemię, nie powinna już dziwić nikogo.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Aleksander Głowacki.
  1. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; w miejscu ostatniej cyfry w dacie błędnie umieszczona litera c.