Kroniki 1875-1878/23 Marca 1877

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Bolesław Prus
Tytuł Kroniki 1875 — 1878
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1895
Druk Emil Skiwski
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron



23 Marca.
O zaszczepianiu nowych organów szczurom i społeczeństwom. — Gazeta Handlowa o odczytach hr. Tarnowskiego. — Biblioteki szpitalne. — Krakowiaki zebrane przez Z. Glogera.

Przed laty mieszkał sobie w Paryżu pewny ex-żołnierz algierski — a wiodło mu się nie dobrze. Apetyt miał wielki, ale potraw bardzo niewiele; pracować sposobem zwykłym widać nie potrafił, kraść lękał się, a na wojenkę wracać nie miał ochoty, bo tam bywa niezdrowo.
Słowem — kwaśniał człeczyna pośród zgryzot. Nie raz obwiesiłby się, gdyby mu — powróz darowano; ale w Paryżu, niestety! tylko na Nowy Rok dają prezenta. Wyglądał więc cierpliwie Nowego Roku i powroza, a tymczasem chudł i myślał. Myślał, myślał i wreszcie wymyślił sposób — okpiwania ludzi, nawet uczonych. Sposób był prosty: począł bowiem ów żołnierz sprzedawać szczury, które miały u nosów trąby — jak słonie!
W mieście zrobił się gwałt. Co to za takie szczury osobliwe?... każdy pytał, a jeżeli miał pieniądze, biegł co prędzej na kwaterę nieszczęsnego inwalidy i kupował po jednym szczurze — z trąbą. W końcu wszystko się wydało.
Żołnierz robił tak. Najprzód brał jednego szczura, a potem drugiego. Jednemu kaleczył koniec nosa, a drugiemu koniec ogona i skaleczony ogon „zaszczepiał“ (jak gałązkę) w skaleczonym nosie. Potem oba szczury, jeden za drugim leżały kilka dni na deszczułce dopóty, póki ogon jednego nie przyrósł do nosa drugiemu. Gdy przyrósł dobrze, żołnierz ucinał ogon drugiemu, a za to pierwszy miał trąbę. Stało się więc, że w organizmie zwierzęcym zaszczepiono kawałek organizmu innego zwierzęcia.
W podobny sposób dzisiejsza chirurgia dorabia nosy osobom, które skutkiem fatalnych przejść życiowych pozbyły się własnego. Operowani dużo cierpią, zanim nowy kawałek stanie się integralną częścią ich oblicza; zaszczepienie udaje się jednak zawsze, byle kawałek był zdrowy, byle pomiędzy nim i całością nastąpiła wymiana soków odżywczych i byle nieproszeni medycy nie drażnili świeżej a bolesnej rany.
W podobny sposób, niegdyś wyłącznie rolniczemu społeczeństwu naszemu, los zaszczepił dwie klasy z obcych złożone pierwiastków klasę handlującą — z żydów i przemysłową — z niemców. Wśród cierpień i gorączki przyrastają owe obce dodatki do organizmu głównego. Dziś już pełnią one funkcye im przynależne dość dokładnie; niektóre części ich zlały się zupełnie z całością, inne jeszcze, podobne do niezagojonej blizny, zachowują odmienny wygląd i wielką wrażliwość. Powoli jednak zarosłaby i ta rana, nienaturalna wrażliwość ustąpiłaby miejsca poczuciom normalnym, gdyby nie ekonomiczne znachory, które co chwilę podnoszą bandaż, kolą i krają miejsce zbolałe, a w najlepszym razie okładają je maściami — z żółci i octu.
Ci, którzy przez parę lat pełnili w społeczeństwie naszem rolę kumoszek, dokuczliwych jak komary i ciemnych, a mimo to wierzących w swoje wiadomości medyczne — ci panowie wiedzą o kim mówię. Zaognienie sprawy żydowskiej, jakie w ostatnich czasach miało miejsce, niczemu więcej tylko ich dobrej woli zawdzięczamy. Powiadam: dobrej i nie cofam tego.
Wszystkie przecież baby i znachorki, leczące po wsiach naszych febrę i różę, tyfus, kołtun i cholerę, wszystkie one, choć setki ludzi wyprawiły na świat lepszy — działają też w dobrej wierze.
Mamże jeszcze wspominać o tułających się przez lat parę w pismach naszych artykułach wstępnych, a właściwie występnych, o kwestyi żydowskiej i niemieckiej, przy odczytywaniu których my autochtoni, dostawaliśmy mdłości, a żydzi i niemcy konwulsyi?... Dam pokój, kwestya bowiem żydowska, jako środek drażniący społeczeństwo, została już pogrzebana, a właściwie weszła na drogę rozsądną. Gazeta Lubelska, Kuryer Codzienny i Wiek, które dawniej odznaczały się w przygotowywania anti-żydowskich mikstur i ulepków, zwinęły dziś sztandary bojowe. Nawet twórca szkoły nawołującej do czynów (o ile ziewanie godzi się czynem nazwać), oświadczył wspaniałomyślnie Europie, że: „uważa żydów za obywateli równych chrześcijanom.“ Jaka abnegacya!
Najbardziej stanowczo, lecz powściągliwie i z godnością — nowy, pojednawczy program w sprawie żydowskiej, naszkicował Wiek. Pismo to kładzie nacisk na dwa fakta: 1) Że z łona ludności żydowskiej wyszło do dziś dnia wielu obywateli użytecznych. 2) Że obywateli tych nie należy mieszać z ciemną masą ich współwyznawców i że masy tej nie godzi się szykanować, lecz, o ile można, oświecać.
W wymienionym artykule Wieku uderzyło mnie jednak nie dość ścisłe określenie żydów.
Nazwa żyd (mówi autor) nie oznacza wyznania ale narodowość — a dalej:
„Żydem jest ten, kto wychowawszy się w kraju tutejszym nie solidaryzuje się z nim, ani dążnościami, ani obyczajami, ani językiem i t. d., ten, kto myśli jeszcze o odbudowaniu Jerozolimy, choć plemię jego mieszka tu od ośmiu wieków — kto wreszcie pod wpływem fanatyzmu, uważa ludność różniącą się od niego pochodzeniem i wyznaniem za materyał do wyzyskiwania.“
Przedewszystkiem jak najuroczyściej protestuję przeciw nazywaniu żydów narodowością, ponieważ oni, a raczej ich ciemne masy, nie są żadną narodowością, lecz kastą i materyałem dla tego lub owego społeczeństwa. Cóż bo im nadaje prawo do tytułu narodowości? Czy żargon, będący zlepkiem niemieckich i polskich wyrazów? Czy własna cywilizacya, która istnieje wprawdzie i opiera się na talmudzie i chajderach, lecz jest zacofaną i martwą?
Żydzi wynarodowili się już od wieków, dziś więc pozostaje im tylko — przyjąć tę lub ową nowożytną cywilizacyę — co też robią.
Pytanie: kto jest żydem? Wiek również źle rozwiązał. Żydem według niego jest ten, kto wychowawszy się w kraju, nie solidaryzuje się z nim językiem i t. d., a więc przedewszystkiem żydami są nasi arystokraci, którzy od kolebki do grobu używają francusczyzny, a o swój język nie dbają. Żydem jest ten, kto chce odbudować Jerozolimę — takich zaś znaleźć chyba można dziś tylko u Jana Bożego. Żydem jest ten, kto bliźnich uważa za materyał do wyzyskiwania — a więc wszystkie łotry i egoiści, których i między chrześcijanami pełno.
Z tych powodów sądzę, że lepiej zrobimy nie wdając się w definicyę żydowstwa, lecz myśląc o tem raczej, aby oświecić proletaryat zarówno chrześcijańskiego jak i mojżeszowego wyznania. Gdy to nastąpi i gdy skutkiem podniesienia rolnictwa, górnictwa i rzemiosł zmniejszy się bieda w kraju — kwestya żydowska sama przez się zostanie rozwiązaną.
Dla przyśpieszenia zaś tej chwili godzi się uwierzyć w to, że pod chałatem bije serce ludzkie, że i pod jarmułką może istnieć głowa, zdolna do przyjęcia nasion cywilizacyi, że nie szykana i pogróżki, ale pobłażliwość i miłość jednoczą między sobą ludzi.


∗                              ∗

Od czasu jak jeden z moich przyjaciół usiadł na Gazecie Handlowej, pismo to zaczyna się pocić Przeglądem Tygodniowym. Poczciwa Handlówka nietylko rekrutuje oficyalistów w Przeglądzie, nie tylko przez różowe a zarazem powiększające szkiełka patrzy na publicystyczną działalność swej metropolii, ale nadto — przyswaja sobie styl, opinię i metodę postępowania z ludźmi właściwe dotychczas tylko — Przeglądowi.
Co prawda, odcinek Gazety Handlowej od chwili gdy go wziął w kuratelę mój przyjaciel, należy do najciekawszych, jakie posiadają nasze pisma; — nie mniej jednak widać jeszcze w nim dużo „zieleni“ i dogmatyzmu — właściwych osobom, które od niedawnego czasu dopiero poczęły na nieśmiertelność pracować. Mój przyjaciel spogląda jeszcze na świat ze szczytu poczucia swej własnej wielkości i dla zamanifestowania jej, usiłuje kłaść trupem wszystko to, co się dostaje w sferę jego orlego wzroku i pióra.
Najświeższą ofiarą publicystycznej niepowściągliwości mego przyjaciela jest p. Tarnowski. Felietonista z Handlówki raczył przecie zająć się bohaterem bieżącego tygodnia i oto, co między innemi mówi o nim, zaraz po pierwszej prelekcyi:
„Wczoraj też mogliśmy lepiej poznać wszystkie przyrządy elokwencyi hrabi Tarnowskiego, wszystkie właściwości jego głosu, sposób traktowania rzeczy i całą artystyczną robotę, która silnie przemówić mogła do serc pensyonarek.“
Pozwolę sobie zrobić uwagę, że wzmianka o pensyonarkach jest niewłaściwą. Odczyt p. T. niekoniecznie zasługuje na podobny traktament, a powtóre — nie każdy znowu ma możność wyskoczyć już zupełnie uformowanym geniuszem (jak Minerwa z głowy Jowisza) wprost ze szkoły elementarnej.
Żal mi jednak p. Tarnowskiego, ustęp bowiem zacytowany jest oczywistą groźbą zawieszoną nad nim jak miecz Damoklesa, na strasznie wątłej niteczce dowcipu p. Z. Pan Z. już odkrył wszystkie tajemnice niepospolitego mówcy, na przyszły więc tydzień niezawodnie doniesie, że przyczyną jego oratorskich sukcesów jest: złe wymawianie litery R i głos nieco nosowy. Po tem odkryciu gwiazda pana Tarnowskiego zgaśnie odrazu: sama bowiem Gazeta Handlowa łatwo znajdzie znaczny kontygens mężów, którzy dzięki nosowemu głosowi i złemu wymawianiu litery R z Demostonesem mogliby walczyć o lepsze.
Na boga więc, kolego Z., jeżeli możesz, nie ogłaszaj tajemnicy pana T. Zgubisz bowiem człowieka...
Wprawdzie pan T., urodziwszy się arystokratą, ciężko zgrzeszył wobec naszych demokratycznych zasad, wprawdzie nie jest on jeszcze liberałem i ateistą, ani też współpracownikiem Handlówki, lecz bądźmyż cierpliwi. Szanowny prelegent rzucając niegdyś książkami po auli (w Krakowie) i z wysokości katedry profesorskiej roniąc szczytne słówko: „Łżesz!“ dowiódł, że i w jego sercu kiełkują owe demokratyczne zasady, które my zwykle obok prenumeraty wywieszamy na naszych sztandarach. Nie zabijaj więc kolega reputacyi człowieka, który może jeszcze przejść do naszych szeregów. My, demokraci, mamy między sobą zbyt wielu ludzi niepiśmiennych; jakże więc miło nam będzie pochlubić się kiedyś nabytkiem, który nie tylko posiada sztukę dość gładkiego pisania, ale nadto: umie dobrze przeczytać to, co napisał, a co w naszem demokratycznem kółku nie jest rzeczą tak znowu zwykłą.
Z tych powodów proponuję koledze Z. kompromis. Ja zgadzam się na to, że odczyt pana T. sprawia wrażenie „przyjemnych komunałów“ — że pełno w nim „porównań pospolitych“ (p. Z. używa tylko niepospolitych), że głos mówcy „monotonnie falujący usiłuje ukołysać wyobraźnię słuchacza, przy pomocy sztucznie poustawianych efektów“ — że wreszcie poglądy jego są „znane“ (kto, albo co u nas nie jest znanem?), zgadzam się więc na wszystko, ponieważ taka jest opinia nieomylnej mamy: Gazety Handlowej, a zapewne i wujaszka: Przeglądu Tygodniowego. Ze swej zaś strony prosiłbym szanownych kolegów, aby uznali wraz ze mną, że jednak, mimo tak straszne wady, p. Tarnowski jest bardzo miłym i pożądanym prelegentem i że Warszawa nicby nie straciła, posiadając w murach swych kilku podobnych mówców.
Czuję przecież, jak niesłusznem jest ostatnie moje pragnienie. I czy podobna myśleć nawet o tem, aby mogła nam zabłysnąć jakaś gwiazda oratorska, od chwili, gdy na szarem niebie naszych literackich i artystycznych stosunków, jaśnieje takie słońce jak p. Z., który ze skromnej roli przyjaciela Gazety Handlowej stał się nagle ojcem czerstwego i gadatliwego felietonu — o jakim przecie nie mógł nigdy marzyć dotychczasowy jej redaktor.


∗                              ∗

Szpital — to instytucya bardzo smutna, nie tyle może dla tych, którzy pełnią w nim obowiązki dozorców i dostawców, ile dla chorych. Kto nie wierzy, niech spróbuje. Dadzą mu tam gruby szlafrok, pantofle z drewnianemi podeszwami i szlafmycę, podobną do głowy cukru, a nie zawsze nawet zakończoną kutasikiem. Będziesz miał prócz tego: łóżko, szafkę i miseczkę — dużo kleiku, mało mięsa i w sąsiedztwie paru chorych, nie licząc już osobistych widoków na przyszłość.
O jakże mnie głowa boli!...
Jeszcze dopóki człowiek jest w malignie — wszystko dobrze, nie ma bowiem czasu nudzić się. Jeżeli jednak odsunąwszy się nieco od prosekcyjnego stołu, przeszedł do kategoryi rekonwalescentów — biada mu! Choroba go napoczęła a nudy niezawodnie dobiją.
To też biedny naród szpitalny ratuje się jak może. Jedni grają w karty ukradkiem (przepraszam za mimowolną zdradę cudzych sekretów) inni bawią się szachami i warcabami ulepionemi z chleba, a chyba setny z pośród nich czyta książkę, którą mu z domu przyniosą. Cóż bo robić w rezultacie, skoro się już obejrzało wszystkie tabliczki nad łóżkami i napatrzyło do syta na kolegów równie znudzonych i nieszczęśliwych? Niekiedy taka człowieka napada rozpacz, że w kłótni szuka ulgi; biłby się nawet, albo recepty zapisywał, gdyby mu pozwolono.
Z tych powodów bardzo mi się podobał umieszczony w Echu projekt pana Ludwika Wolberga, stud. medycyny, aby zakładać biblioteczki szpitalne. Cóż chcecie, to ładna myśl! Książek starych każdy ma poddostatkiem, kalendarzy też, pism z lat dawniejszych także nie brak. Myślę, że gdyby kto szachy i warcaby rekonwalescentom podarował, zrobiłby również miłosierny uczynek.
W Lublinie biblioteczki szpitalne już istnieją, w Petersburgu krzątają się około ich utworzenia. Dajcie więc kto co może, choćby elementarz Promyka, któż bowiem zgadnie, czy niejednemu z prostaczków w czasie długiej rekonwalescencyi nie przyjdzie ochota zaznajomić się z abecadłem?
Radziłbym nawet niezbyt ociągać się z tą sprawą. Nam tu na świeżem powietrzu jest dobrze: mamy teatry, odczyty, katarynki, dorożki i wreszcie drugą edycyę broszury: „Niemcy, Żydzi i My,“ a tam nic i nic. To też biedni ludzie tęsknią i chorują dłużej, pogrążeni we własnych smutnych myślach, wśród jeszcze mniej wesołego towarzystwa. Trzeba przecie mieć litość nad chudziakami, których całą winą jest chyba to, że nie pomarli dość szybko.
A propos książek:
Pan Zygmunt Gloger znany jest naszej publiczności jako szczery miłośnik i uczciwy badacz rzeczy krajowych. Nie pisuje on wprawdzie artykułów wstępnych, mających na celu wskazywać nowe drogi ludzkości, lecz chodzi sobie po kraju, zbiera zabytki dawnej sztuki, grzebie w prastarych mogiłach, aby odszukać w nich śladów przeszłości i podsłuchuje ducha ludu w pieśniach, powiastkach, a choćby nawet i w pojedyńczych wyrazach.
Otóż ten p. Gloger wydał teraz nowe dziełko p. t. „573 krakowiaki.“ Przypatrzmy się, jak one wyglądają:

121.  Siedziała nad wodą,
Przy Dunaju blizko,
Składała z kamyków
Jasieńka nazwisko.

On to dostrzegł, więc mówi:

45.  O dziewczę, gdzie mieszkasz,
Wiosnę bym sprowadził.
Przed twemi oknami
Białe róże sadził.

Biedne dziewczysko radeby mu uwierzyć, lecz:

64.  Nie umiem ja śpiewać,
Nie umiem zawodzić,
Dlatego też chłopcy
Nie chcą za mną chodzić.

Ta skromność ukochanej rani chłopcu serce, dla ostatecznego więc przekonania jej, przypomina:

51.  A jużem ci ja był
Po kolana w Niebie,
Jakem cię zobaczył,
Skoczyłem do ciebie.

Na tem kończą. Dziewczyna wraca do domu, gdzie robi scenę matce:

75.  Moja pani matko,
Przedaj czarną krowę,
Wydaj mnie za chłopa,
Uspokój se głowę.

Na skutek tego, matka, w celu wynalezienia córce tak pożądanego „chłopa,“ prowadzi ją do karczmy. Tam panie ruch dopiero!

92.  Hejże chłopcy, ino śmiele!
Bo to w karczmie nie w kościele,
Bo w kościele śluby dają,
A w karczmie się zalecają.

Goście tam są rozmaici. Oto jeden:

138.  Stoi kieliszeczek,
Choć ma jedną nogę,
Moich jest dwie zdrowych,
A ustać nie mogę.

Drugi gość o wiele żwawszy:

7.  A jak ci ja urznę
Krakowiaka z nogi,
Pójdą wiechcie z butów
I drzazgi z podłogi.

Jakaś dziewczyna czuje pociąg do rzemiosł, radaby osiąść w mieście, to też śpiewa:

364.  Oj nie masz to nie masz,
Jak nasz Maciek rymarz,
Narządzi puśliska,
Wypije, wyściska!...

Wiejskiemu jej konkurentowi nie podoba się taki gust, ostrzega więc niebaczną:

365.  Nie chodź za rymarza,
Bo to złe stworzenie,
Zębami, rękami
Wyciąga rzemienie.

I zaraz samemu sobie robi reklamę:

4.  Krakowiaczek ci ja,
Na piędź podkóweczka,
U mojej koszuli
Czerwona wstążeczka.

Śpiewając to, hula jak fryga, lecz nie przekonywa dziewczyny, która ma swoje racye.

339.  Choćbyś się wywijał,
Jako karafijał,
Ja za cię nie pójdę,
Bo byś mnie ty bijał.

Matrony tymczasem prowadzą rozmowę poważną. Między innemi podtatusiała, lecz zapewne pieniężna wdówka zwierza się przed kumą:

139.  Mój trzeci nieboszczyk
Bardzo lubił karty,
Da muszę spróbować,
Jaki będzie czwarty?

Zwierzenie to usłyszał jakiś niezamożny krakowiaczek, wnet bowiem, widocznie dla zjednania sobie ciepłej wdówki, powiada:

442.  Nie było mi więcej
Jedenastu latek,
Kochałem sześć panien,
Dwanaście mężatek!

Nie ulega kwestyi, że taki zuch musiał zrobić wrażenie na wdówce. Matrona spojrzała mu w oczy, jakby zapytując: „czy zechcesz być moim?“ a on jej na to:

363.  W kalinowym lesie
Dyabeł babę niesie;
Niech da wór pieniędzy,
To i ożenię się.

Odwróćmy oczy od przesiąkłej materyalizmem sfery i zobaczmy, co teraz robią chłopiec i dziewczyna, z którymi spotkaliśmy się na początku.

358.  Przy wrotach stojała,
Na Jasia wołała:
Chodź Jasiu pod gruszę,
Gadać z tobą muszę!

A on na to:

Porachuj dziewczyno
Gwiazdeczki na Niebie,
Tylem ja wydeptał
Ścieżeczek do ciebie.

Kto chce dowiedzieć się o tem, co zakochani mówili później, niech kupi sobie „Krakowiaki.“ Znajdzie tam dużo łez, westchnień, przysiąg, a między innemi następujący epizodzik miłosny:

394.  Za Maćkowym za przełazkiem,
Zmawiała się Baśka z Jaśkiem,
Matusia to zobaczyli,
Baśkę kijem wystudzili!

A więc i tam niema róż bez cierni!
Nawiasowo wspomnę, że Krakowiaki nie tylko z przyjemnością odczytywane będą przez mieszczuchów, lecz nadto mogą stanowić bardzo ładny upominek dla czeladzi wiejskiej.







Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Aleksander Głowacki.