Kroniki 1875-1878/1 i 3 Czerwca 1875

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Bolesław Prus
Tytuł Kroniki 1875 — 1878
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1895
Druk Emil Skiwski
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron



1 i 3 Czerwca.
Różne objawy pobożności. — Zrzucanie żydom czapek. — Weseli goście teatrzyków. — Zamknięcie strzelnicy w Saskim ogrodzie i biografia p. Wojciecha. — Głuchoniemi na prowincyi. — Kantory nauczycielek. — Powiastka dla nudzących się w podróży.

„Każdy jak umie, Pana Boga chwali,“ innemi słowy: u rozmaitych nacyi w przerozmaity sposób demonstrują się uczucia pobożności.
Historya poucza nas, że Phoenicyanie tudzież Kartagińczykowie starożytni posługiwali się, w celu powyżej wymienionym, metodą pyrotechniczną; u nich bowiem ten rok pod względem służby bożej mianował się lepszym, w ciągu którego większą ilość czystych dziewic i niewinnych młodzieniaszków wrzucono w piec ognisty.
Dla rzeczywistego członka średniowiecznych wypraw krzyżowych, ucięcie jak największej liczby głów bisurmańskich, stanowiło najpewniejszy środek dostąpienia zupełnego odpustu; była to więc metoda rycerska seu jateczna.
Między fakirami Indyjskimi ten poczytuje się za lepszego od innych, który chyżej wykręcać się umie na pięcie; jest to więc metoda gimnastyczna. W końcu, pogańscy Litwini, tem pewniej liczyli na opiekę tamtejszokrajowego Olimpu, im więcej gotowanych pierogów złożyli pod poświęconym dębem; ci zatem praktykowali metodę gospodarską.
Cały ten mitologiczno-metodologiczno-archeologiczny traktacik napisany został nie tyle w celu otrzymania jednej z wakujących posad w „Bibliotece Warszawskiej,“ ile raczej w celu wynalezienia odpowiedniej nazwy dla metody, za pomocą której uczciwi Warszawiacy manifestują swoją pobożność. Nie palą bowiem nikogo, głów nie ucinają nikomu, pierogów gotowanych nie składają ani pod dębem, ani pod żadnem innem drzewem, lecz kontentują się prostem zrzucaniem czapek żydkom w czasie procesyi Bożego Ciała.
Wprawdzie czapka nie należy do tych części organizmu, które szczególniejszą pieczołowitością otaczać należy; w każdym razie jednak zrzucanie takowej w biały dzień i na środku ulicy, jest do pewnego stopnia gwałtownem i nieprzyzwoitem wkraczaniem w granice indywidualności osób trzecich. Z tego to powodu, do czasu wynalezienia jakiegoś milej brzmiącego wyrazu, ten rodzaj praktykowania bogobojności, ośmielimy się nazwać ulicznikowstem, chociażby nawet termin podobny ściągnął na nas niechęć pewnej nader gustownie ubranej damy, która na placu Grzybowskim dopuściła się aktu zrzucenia żydowi czapki, motywując energiczny czyn swój potrzebą uszanowania prawideł przyzwoitości towarzyskiej.
Same jednak wynalezienie właściwego terminu nie rozstrzyga jednak kwestyi i z tego to powodu czujemy się obowiązanymi wypowiedzieć o niej parę ogólnych uwag.
W jakim celu, zarówno gustownie ubrana dama, jak i kilku obdartych gamoniów uprawiali metodę ulicznikowską? Czy może z pobudek religijnych?
Nie! Naprzód bowiem żadna w świecie religia nie wymaga ofiar z żydowskich czapek. Powtóre, ponieważ żydzi okrywają głowy w czasie modlitwy, z żydowskiego zatem stanowiska, niezdjęcie czapki w czasie procesyi, aktu nieuszanowania nie stanowi. Potrzecie wreszcie, zamachy anty-czapkowe wywołują zazwyczaj skandal uliczny, a więc tem samem nie mogą przyczynić się do uświetnienia nabożeństwa.
Widzimy więc, że bliższe rozpatrzenie kwestyi nie usprawiedliwia bynajmniej ani metody ulicznikowskiej, ani niechęci do żydów. Dobry obywatel miasta Warszawy, może wprawdzie wierzyć, że żydzi zasługują na potępienie wieczne i że od pięt do jarmułek napełnieni są dyabłem, — lecz powinien też i tolerować ich choć trochę.
Tolerancya tem bardziej zgadza się z duchem czasu, że ów dyabeł, który wygląda czasem z oczu niektórych żydóweczek między siedmnastym i dwudziestym rokiem ich życia, nie jest znowu taki straszny, jakby się wydawać mogło niektórym 60-cio letnim dewotkom.
Mówiąc o przyzwoitości publicznej pozwolimy sobie zrobić w tem miejscu krótką lecz strzelistą odezwę do pewnej kategoryi młodzieńców zapełniających teatrzyki ogródkowe.
Panowie! nie jestem Kamedułą. Wiem, że człowiek, który sześć dni pracował, ma prawo siódmego dnia zobaczyć dno kufla i nie jednego nawet; wiem, że przyjemnie jest w homerycznym śmiechu okazywać sąsiadom ładne zęby i upewnić ich o pożądanym stanie zdrowia swoich głosowo oddechowych organów. Wiem, że niepodobna jest zrobić swej głowy przezroczystą, że można, a nawet potrzeba potrącać łokciami i kolanami siedzących obok i że wreszcie, pożytecznie jest opierać się niekiedy na cudzym karku, — ale nie o to tu chodzi.
Panowie! ogłuszani, potrącani, ugniatani i udeptywani współtowarzysze wasi, miewają naganny zresztą zwyczaj wprowadzać do ogródków swoje żony, siostry i córki i otóż dla tych to istot błagam was o szczyptę względności i tego, co gminny język nazywa smakiem w gębie. Anatomiczne i fizyologiczne wady aktorek stanowią zapewne nader ponętny przedmiot rozmowy dla panów i ich szanownych przyjaciół, lecz nic nie stracą na tem, jeżeli opisywane będą głosem choćby tylko o jedną oktawę niższym. Niektóre ustępy sztuk granych w ogródkach są niewątpliwie pieprzne i mogą rozweselić nawet tak poważnych jak wy panowie mężów; nie idzie jednak zatem aby ta, skąd inąd zresztą bardzo usprawiedliwiona radość, musiała się koniecznie objawiać tupaniem i ryczeniem przypominającem oborę. Pojmujemy nareszcie, że w waszych, pełnych młodzieńczego ognia sercach, mogą się rozniecić stosowne uczucia dla dam nawet bardzo zakwestyowanej konduity, lecz błagamy was, abyście uczucia te przyoblekali w mniej wyraziste szaty!
Panowie! my literaci znamy miłość i upewniamy was, że oczy ludzkie szkodliwie wpływają na ten cudowny kwiat, któremu zresztą nic nie przeszkadza rozwijać się nawet w ogródkach. Panowie! wierzcie mi, że jedno spojrzenie i jedno westchnienie miewa niekiedy więcej poezyi, niż najgłośniejsze całusy, chociażby zakończone mniej przyjemnem zetknięciem waszych fizyonomii z tłustą rączką uwielbianej piękności, lub co smutniejsza, noclegiem w najbliższym cyrkule.
Skończyłem panowie i żegnam was, jeszcze raz powtarzając, abyście, o ile można we wszystkich miejscach publicznych, rozhukany wasz liberalizm hamowali wędzidłem tej rycerskości, która każe mieć wzgląd na damy i ostrogą tego przysłowia, które opiewa: że „dopóty dzban wodę nosi, dopóki się ucho nie urwie“...

∗                              ∗

Pójdź za mną o młodzieńcze, który lubisz skalpel ducha zatapiać w pomroce minionych dziejów, pójdź za mną w ten kąt Saskiego ogrodu, gdzie niegdyś mieściła się strzelnica, a dziś smutne tylko pozostały ruiny.
Pójdź za mną, abym pokazał ci, czem są rzeczy tego świata i przypomniał to, co wkrótce w otchłań niepamięci zapadnie.
Oto drzwi nad któremi przed dwoma laty sterczały głowy dzików, jeleni i wilków, rozsądniejsze niewątpliwie od wielu z tych jakie dziś sterczą na kadłubach niektórych elegantów snujących się po głównej alei ogrodu.
Oto sień, w której nabywałeś 10 pistoletowych strzałów za 25 kopiejek, lub za kopiejek 8 sztucerowy jeden.
Oto wreszcie alkowa, w której, czekając kolei, przypatrywałeś się upomadowanej czuprynie pana Wojciecha i przysłuchiwałeś się jak flobery laiki wrzeszczą: pik! pik! pistolety tarczowe mniejsze pek! pek! większe puk! puk! lub jak sztucer prowincyał huczy: rum jamajka!
Wszystko minęło! Zamiast tych serce rozweselających głosów, grobowe tu zalega milczenie, a zamiast woni prochu czujesz woń piżma bijącą od jakiejś starej damy, która widocznie boi się, ażeby jej móle nie zjadły.
Lecz... utulcie się. Prawdziwa strzelnica bardzo być może, że będzie, wprawdzie na Pradze, ale za to pod dyrekcyą pana Wojciecha!
Któż jest ów pan Wojciech?
Pan Wojciech Chudzicki jest naprzód moim moim osobistym i wszystkich moich osobistych przyjaciół przyjacielem, a powtóre jest byłym maszynistą byłego klubu strzeleckiego.
Pistolet nabity ręka pana Wojciecha wystrzelił niezawodnie i wystrzelił głośno. Reszta zależała od strzelającego, który każdą wybitą muszę, wyjaśniał za pomocą swej własnej odwagi, wprawy, celności, zimnej krwi i innych męskich przymiotów, każde zaś pudło tłómaczył zapomnieniem, zmęczeniem, złem światłem i mnóstwem innych pobocznych okoliczności, od których mimowoli (niestety!) człowiek zależnym być musi.
Dla każdego „myśliwca“ pan Wojciech znalazł stosowne słowa pociechy i zachęty. Skończonym fuszerom, których kule dziurawiły tylko sklepienie niebieskie, pan Wojciech mówił, że: się wprawią. Tym, którzy na dziesięć strzałów trafiali raz do tarczy, pan Wojciech dowodził że: się wprawili, tym zaś, którzy więcej niż dwie dziury robili w papierowym krążku wielkości małego półmiska, pan Wojciech zlekka dawał do zrozumienia, że mogą być strasznymi w honorowych spotkaniach, i że on, pan Wojciech, nigdy niechciałby się z nimi pojedynkować!
Istotnie, wpływ tego niepokaźnego człowieka na celność pistoletowych strzałów był zadziwiający. Znam mężczyzn, którzy bez Wojciecha nie mogli trafić w tarczę wielkości czteropiętrowej kamienicy, a przy Wojciechu na każde 10 strzałów trafiali przecięciowo 12 do 13 razy. Dziwny człowiek!
Dziś pan Wojciech, nie mając nic lepszego do roboty, stara się o konsens na strzelnicę; dziś też oprócz życzeń dobrych nic więcej dać mu nie możemy. Lecz jeżeli kiedykolwiek otworzy swój warsztat, wówczas o ludzie wielkich serc i pewnej ręki nie zapominajcie o nim!
Wiadomo, że liczba głuchoniemych i ociemniałych w kraju, znakomicie przewyższa ilość czarnych mundurów z białymi kołnierzami w jakie Instytut fundacyi ks. Falkowskiego ubiera swoich wychowańców. Ponieważ zaś dla tej klasy kalek wymieniony mundur jest symbolem nauki, dającej możność porozumiewania się z innymi ludźmi i środki zapracowania na chleb powszedni w życiu, zachodzi więc kwestya, co się dzieje z pozostałą resztą ociemniałych i głuchoniemych?
Co? alboż nie wiemy!
W domu rodzicielskim, między innemi dziećmi wychowują się jak domowe zwierzęta, gdy zaś rodziców i opiekunów zabraknie, idą do schronień kalek, lub pracują na własną rękę, żebrząc po wsiach i miastach. Żebraków tych każdy chętnie opatruje, lecz mimo to, jakże w porównaniu z nimi szczęśliwi są wychowańcy Instytutu!
Instytut robi co może, przyjmuje kogo może, lecz w końcu nie jest w stanie przygarnąć wszystkich zgłaszających się, po prostu dla braku miejsca. Chcąc złemu zaradzić, Instytut myśli od dawna o otworzeniu seminaryum nauczycieli dla głuchoniemych i ociemniałych, a jeżeli dotąd nie uczynił tego, to jedynie z obawy, że przygotowani przez niego specyaliści mogą nie znaleźć zajęcia.
Z tego powodu popieramy jak najusilniej projekt tych pism, które żądają, aby na prowincyi otworzono filie Instytutu. Nauczycieli uzdolnionych niezawodnie dostarczy główny Zakład, a o pieniądzach niech pomyślą gminy i miasta, które w każdym ukształconym kalece pozyskają jednego więcej obywatela, a pozbędą się żebraka.
Lecz pamiętając o ukrzywdzonych przez naturę, nie zapominajmy o dzieciach zdrowych, którym się także bardzo wiele należy. Należy im się rozumny dozór, świeże powietrze, rozwijająca umysł zabawa, słowem to wszystko, czego dziecko razem nie znajdzie w domu, lecz czego z całą łatwością i za niewielkie pieniądze dostarczą mu ogródki Froeblowskie.
Zakład taki istnieje dopiero jeden w Warszawie, pod kierunkiem pani Teresy Mleczko, przy ulicy Nowy-Świat Nr 34. Przyjmuje on dzieci od lat 3 — 10 za opłatą 3 rs. na miesiąc i uczy ich gimnastyki w najobszerniejszem tego wyrazu znaczeniu. Gimnastykują się tam ręce i nogi przez bieganie, grę w piłkę, jazdę na welocypedzie i ćwiczenia na odpowiednich przyrządach. Gimnastykują się palce przez wycinanie, wykałanie, wyplatanie i wiele innych zajęć. Gimnastykują się płuca przez śpiew, oko przez strzelanie z łuku, oglądanie wielkiej liczby barw i kształtów, a w końcu i umysł przez rozmowy prowadzone nie o upiorach lub wilkołakach, ale o tem co dziecko otacza i co ono wreszcie samo robi. Wszystko to odbywa się na świeżem powietrzu, w ogrodzie, w którym każde dziecko ma swoją grządkę i na niej hoduje rośliny.
Tyle o zakładzie. Pożądanem jest, ażeby osoby młode i zdrowe, tak te, które poszukują pracy, jak i te, które nie wiedzą co począć ze swym biednym czasem, odwiedzały niekiedy ogródek ów, choćby dla przekonania się, że rozumne bawienie dzieci, nie jest znowu tak łatwą sztuką. Może też która z nich wpadnie na pomysł założenia w Warszawie lub na prowincyi jeszcze z jednego Froeblowskiego ogródka. One doprawdy są nam nierównie potrzebniejsze, aniżeli nadziewane rozpaczliwie nudnemi gwiazdami, kwiatami i westchnieniami wierszyki, lub powieści podlewane tendencyjnym sosem tak obficie, że, przed dokończeniem ich obarczony klątwą pierworodnego grzechu potomek Adama, traci ochotę do wszelkich tendencyi, sosów, a w końcu i do samego życia!
W tem miejscu niech mi wolno będzie à propos de bottes zawadzić o kwestyą kantorów stręczących guwernerów i guwernantki. Dotąd instytucye te leżały poza obrębem naszej literackiej działalności, odtąd zaś wejdą tam, nie dla tego Boże uchowaj! aby podkopywać istnienie zakładów, bez których mogłoby być gorzej niż jest, ale dlatego tylko, aby wskazać, że jakaś reforma w tym kierunku jest konieczną.
Wyobraź sobie, ładna czytelniczko, że los zrobił cię nauczycielką poszukującą miejsca. Przyjechałaś sobie tedy ze szczupłym zapasikiem grosza do Warszawy, stanęłaś sobie u ubogich krewnych, i zaraz, pierwszego dnia udałaś się do kantoru.
Wszedłszy tam rekomendujesz się.
— Proszę pani jestem taka i owaka.
— Bardzo mi błogo!
— Chciałabym pozyskać miejsce nauczycielki.
— Są takie, — odpowiada — madam. Właśnie mam tu listy od księcia Bostandżogło lub hrabiego Ksandopuło, gdzie pani wolisz?
Ty czytelniczko wolisz to, albo owo, byle prędzej; madam jednak objaśnia cię, że trzeba kilka dni zaczekać. Kilka dni, zamieniają się na parę tygodni, lecz choć fundusze twoje mocno się nadwyrężyły, a uboga rodzina często ci wspomina o przyjemnościach życia wiejskiego, ty czekasz bo... jeszcze kilka dni musisz czekać.
Zniecierpliwiona wreszcie, piszesz listy do księcia Bostandżogło i hrabiego Ksandopuło i po upływie kilku dni panowie ci odpisują jednomyślnie, że... od roku już mają nauczycielki z ramienia madam.
Wracasz tedy do madam i robisz jej delikatne wymówki; madam słucha cię grzecznie i jeszcze grzeczniej przeprasza za mimowolny zawód, który ci przez mimowolne roztargnienie zrobiła. Ponieważ jednak los twój szczerze ją obchodzi, ofiaruje ci więc miejsce u barona Oeselkopfa, o którem masz się dowiedzieć znowu za parę dni.
Czekasz znowu dni parę, mieszek twój chudnie coraz bardziej, a tymczasem inna madam, którą los twój zainteresował w wyższym jeszcze stopniu niż poprzednią, ostrzega cię, że u barona Oeselkopfa miejsce jest złe, że tam żadna nauczycielka nie wytrzyma dłużej nad kwartał i że ona, to jest ta druga madam, za parę dni da ci kokosową posadę. Gra wreszcie kończy się, ale tem, że ty wyczerpawszy ostatni zasób, musisz pożegnać nadzieję otrzymania posady świetnej, a wziąć tą jaką ci dadzą.
Powiesz, że w każdym razie proces podobny ciągnie się zbyt długo i że uboga rodzina twoja może ci wymówić mieszkanie? No, alboż przy kantorach niema sekretarzy, ludzi z tkliwem sercem, którzy ujęci twoją niedolą i młodością ofiarują ci swój skromny lokal i protekcyę na przyszłość!...
Ostatni ten obrazek wygląda tak niecnie, że wolimy zaliczyć go do rzędu plotek. W każdym razie jednak z całego serca życzymy kantorom aby się lepiej pilnowały.
I znowu à propos de bottes.
Na drogach żelaznych w Cesarstwie zaprowadzone są ruchome biblioteczki, różniące się tem od stałych, że pasażer może n. p. w Odessie wziąć książkę, czytać ją przez całą drogę i oddać gdzieś n. p. w okolicach Petersburga.
Nowość tę mają zaprowadzić i u nas; nim jednak to nastąpi, rekomendujemy nudzącym się w podróży następującą powiastkę:
„Pewnego dnia będąc na banhofie zauważyłem człowieka, który bardzo nieostrożnie obchodził się z pistoletem. „Co pan robisz? — zawołałem.“ Panie! chcę sobie w łeb strzelić — odpowiedział. A dla czego chcesz pan sobie w łeb strzelić? Dla tego, że nie mam dwu talarów. Więc ja panu pożyczę dwa talary, ale musimy pójść do mojej żony. Idziemy tedy do mojej żony, pukamy raz, nie otwiera nikt, — pukamy drugi raz — także nic, — pukamy trzeci raz i otwiera nam moja żona. Kochana żono! mówię, — daj mi dwa talary. „Na co ci, drogi mężu? Widzisz, jest sprawa taka. Będąc na banhofie zauważyłem człowieka, który bardzo nieostrożnie obchodził się z pistoletem. Co pan robisz? zawołałem. Panie! chcę sobie w łeb strzelić, odpowiedział. A dlaczego chcesz pan sobie w łeb strzelić? Dlatego, że nie mam dwu talarów. Więc ja panu pożyczę dwa talary, ale musimy pójść do mojej żony. Idziemy do mojej żony, pukamy raz, nie otwiera nikt, — pukamy drugi raz — także nic, — pukamy trzeci raz i otwiera nam moja żona. Kochana żono, mówię, daj mi dwa talary...
„Dość już, przeklęty gaduło! — przerwała mi moja żona, — masz oto dwa talary. Talary te dałem człowiekowi, który się chciał zastrzelić, a ten obiecał mi zwrócić je za tydzień.“
„Mija tydzień, — człowiek, który się chciał zastrzelić nie oddaje mi pieniędzy, mija drugi tydzień, toż samo, — trzeci znowu toż samo. W czwartym tygodniu idę do znajomego mi adwokata i mówię mu:
„Kochany przyjacielu! Pewnego dnia, będąc na banhofie, zauważyłem człowieka, który bardzo nieostrożnie obchodził się z pistoletem. Co pan robisz? zawołałem. Chcę sobie w łeb strzelić, — odpowiedział i t. d.“
Upewniamy czytelników, że historya ta, opowiadana kolejno żonie, adwokatowi, sędziom i wszystkim znajomym interesanta, może wystarczyć na podróż, nawet na około świata. Prócz tego posiada ona dwie godne uwagi własności: nie nuży imaginacyi, i musi być niesłychanie zajmującą, skoro w ostatnich czasach bawiły się nią pewne kółka naszej inteligencyi, słuchając jej notabene w języku niemieckim, w którym pierwotnie obmyśloną została.
Germanizujemy się.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Aleksander Głowacki.