Kroniki 1875-1878/18 Maja 1875

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Bolesław Prus
Tytuł Kroniki 1875 — 1878
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1895
Druk Emil Skiwski
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron



18 Maja.
Loterya na szpital pragski. — Zabawa na Bielanach. — Znowu Kuryer Codzienny.

Ktoś był u mnie z prośbą o napisanie do Kuryera artykułu w rodzaju reklamy; dla kogo?... dla szpitala na Pradze.
Ani o wieku, ani o płci, ani o kondycyi, ani o innych znakach szczególnych ktosia, popierającego szpital Pragski nic nie wiem, rysopisu więc jego nie będę mógł przekazać najodleglejszej potomności. Natomiast z pozostawionej mi notatki dowiaduję się, że szpital Pragski jest przytułkiem dla wszelkiego rodzaju biedaków, że ma szczupłe fundusze, i — że bardzo wiele zależy mu na tem, aby na mającą się odbyć w końcu maja loteryę fantową, publiczność zgromadziła się licznie.
Jakąż ja ci reklamę napiszę uboga a niekiedy ostatnia na tej ziemi gospodo ubogich i chorych? Powiem chyba damom, że w czasie loteryi deszcz nie zmoczy jedwabnych i gazowych sukien, ani uszkodzi tynku, jakim pełnoletnie piękności przed niedyskretnemi spojrzeniami zabezpieczają swoje wdzięki.
Powiem wybladłym i ledwie na cienkich nożętach trzymającym się warszawskim frantom, że wśród zieleni młodych wierzb będą mogli zobaczyć, ale tylko zobaczyć, zdrowe (uf!) i czerstwe pragskie dzierlatki, w towarzystwie ojców i wujów bardzo biegle posługujących się dość smagłemi laskami. Powiem w końcu synom ordynarnego pospólstwa że, w czasie już tyle razy cytowanej loteryi na szpital, będą mogli wygrać niewinną i cienkorunną owieczkę, lub dojną krówkę ze złoconymi rogami. Że będą mogli ścigać się w workach, zlatywać z welocypedów, podziwiać ognie sztuczne i przysłuchać się mile wpadającym w ucho strzałom armatnim. Powiem im wreszcie, aby czy tak czy owak nie skąpili grosza na rzecz instytucyi, do której każdy z nich dziś lub jutro zawinąć może.
Lecz czy to jest reklama dla szpitala Pragskiego? Wcale nie, trzeba coś lepszego wymyślić, a tymczasem zawadzić o inne kwestye.
Ludzie są jak owce; jeżeli jeden pójdzie na loteryę dla szpitala a drugi dla loteryi, razem dwu, to wnet pójdą i czterej inni dlatego, że tamci dwaj poszli. Historya dostarcza mnóstwo faktów na dowód istnienia baraniej natury w człowieku, współczesny jednak handel Warszawski za pomocą kawy figowej prawdę tę wykazał najjaśniej.
Kawa figowa robi się z rośliny zagranicznej zwanej: najlepszemi i najświeższemi figami, które jednak pod wpływem naszego niegodziwego klimatu przekształcają się w roślinę swojską i pastewną, zwaną pospolicie łubinem. Ze zwierząt domowych psy (o ile mi wiadomo) łubinu nie jedzą, konie i woły ledwie że go tolerują, a tylko owce i ludzie używają go chętnie: owce na surowo, a ludzie w postaci kawy figowej.
Tym więc sposobem dzięki analogii, istniejącej między pewnym gatunkiem przeżuwających czworonogów, a zupełnie innym gatunkiem pijących kawę dwunogów, mają się dobrze zarówno obywatele ziemscy, którzy hodują łubin, jak i przedsiębiorcy którzy wypalają łubin, jak wreszcie i ci panowie cukiernicy, którzy zamiast czarnej kawy, podają czarny łubin. Ponieważ jednak szpital Pragski nic na tej kombinacyi nie zyska, musimy więc pomyśleć o innej.
Duszą wszelkich filantropijnych rozrywek jest dobroczynność, której największe dozy matka natura umieściła w sercach dam naszych, do nich więc najenergiczniej odwołać się wypada.
O piękne panie! wy, które nie wahacie się narażać na fluksyę i reumatyzm podczas kwest wielkotygodniowych; wy, które tak chętnie płacicie nawet po 75 rubli srebrem za kapelusik, którego największą i najpiękniejszą ozdobę stanowi zamiar przyjścia z pomocą podupadłej rodzinie dobrego tonu; wy, które sprowadzacie lekarzy dla chorych na niestrawność piesków waszych — raczcie się też zająć, między innemi, losem Szpitala Pragskiego! Wszakże to w nim przytułek znaleźć może ten z kwiatkiem w dziurce u surduta elegant, który, dla okazania gawiedzi swoich rozległych stosunków, kłania się waszym powozom. Wszakże to stamtąd wyjedzie kiedyś na wiekuisty spoczynek ten ex-lokaj lub ex-stangret, który rozpróżniaczył się i zniedołężniał we fraku, ozdobionym guzikami uświetnionymi waszą cyfrą i herbem. Wszakże to tam sił do nowej pracy nabierać będzie szwaczka, która was stroi, a która niekiedy pół roku dopominać się musi o zwrot kilku rubli u chlebodawczyń swoich, zbyt zajętych czynami filantropijnymi, aby o podobnych drobiazgach pamiętać miały!...
Wyczerpałem już wszelkie środki reklamy, lecz widzę ze smutkiem, że nie przydadzą się one do zapełnienia pustej kassy. O biedny szpitalu Pragski!


∗                              ∗

W siódmą Niedzielę po Wielkiejnocy, a w pierwszy dzień Zielonych Świątek, zgodnie z § l marszruty na Bielany, udaliśmy się przez ulice: Nalewki, Muranów i Pokorną do rogatek Marymontskich; zgodnie z § 2 trzymaliśmy się linii prostej i prawej strony, — w myśl § 6 uiściliśmy kopytkowe przed wyjazdem, lecz nawet pomimo obawy skutków § 7, nie mogliśmy zgodnie z § 3 pilnować się w szeregu powozów swojej kolei, dla tej jedyne racyi, że owych powozów nie było.
Okolice Marymontu są tak malownicze i tak niedaleko od Nalewek położone, że zobaczywszy je, nie pytałem już, dlaczego młodzi ongi agronomowie nasi, czuli artystyczny wstręt do agronomii, a po ukończeniu studyów szybko dostawali się do żydowskich kieszeni. O ile zauważyć mogłem, na murach byłego instytutu udałby się płodozmian, — jak jednakże jest z gruntami, nie wiem dokładnie, ponieważ szczeliny w parkanie otaczającym wymienioną posesyę są jeszcze zbyt wązkie.
Niemniej wpadła mi w oko Kaskada, znana zapewne choć ze słyszenia Warszawiakom. Lasek jej zdaje się być tak rzadkim, jak dowcip w felietonach „Wieku,“ sądzę jednak że z powodu zielonych łąk i wielkiej obfitości szemrzących wód, miejscowość ta jest jakby stworzoną na zakład leczenia kumysem.
W dalszym ciągu drogi zupełny brak woni karbolowego kwasu dotkliwie uczuć się dawał naszym ucywilizowanym nosom; szczęściem gęste tumany kurzu przypominały ogród Saski i łagodziły poprzednio wymienioną przykrość.
W sąsiedztwie łąk zauważyliśmy naturalne krowy, pielęgnowane przez pastucha w angielskim paletocie i w tem miejscu zadaliśmy sobie pytanie: po co też tu Wisła płynie, jeżeli na niej nikt nie stawia łazienek, ani mostów, ani wodociągów? Chyba po to, aby statki parowe miały gdzie pływać, a p. Fajans (brat) miał czem ukoić boleść swoją po stracie Muchy, przez zakład artystyczno-litograficzny jego brata poniesionej.
Jedynymi towarzyszami, jakich spotykaliśmy w podróży, byli powietrzni ptacy, wojskowi, dobrzy mieszkańcy miasta Warszawy, wreszcie reprezentantki płci pięknej, a między niemi kilka radykalnych emancypantek, które nawet bawełnianemi pończochami nie chciały swej samodzielności krępować.
Otóż i Bielany, cudny lasek na górze! Spadzista droga zdaje się być niewygodną dla koni, idących od Warszawy, lecz jakże nieoszacowaną musi być dla gości powracających do Warszawy! Dość jest położyć się na jej szczycie, aby po upływie kilku sekund znaleźć się bez trudu u jej spodka, umytym, ochłodzonym i orzeźwionym w czystej wiślanej fali.
Z drzew składających lasek najwięcej jest dębów; oprócz nich jednak zauważyliśmy kilkanaście huśtawek, kilka karuzeli, dwa młyny dyabelskie i pewną liczbę namiotów, nie licząc prawdziwych a starych sosen, pochylających kiściaste głowy w kierunku kancelaryi wójta gminy.
Towarzystwo jest nieliczne, rzeczy ciekawych mało: pościel bowiem przeznaczona dla tych, którzy jutra chcą na miejscu doczekać i jakiś duży samowar, opatrzony pokrywką z samowareczka, który mógł być jego prawnukiem, nic tak znowu osobliwego nie przedstawiają.
W cieniu odwiecznych drzew dostrzegamy grupę ludzi; to zabawa towarzyska. Trzy mniej ponętne damy tańczą z trzema bardzo mało obiecującemi damami, dwaj panowie tańczą z dwoma innemi panami, a kilku pozostałych grają. O zgodności orkiestry trudno coś stanowczego wyrzec, jeden bowiem z artystów wykonywa walca, drugi polkę a trzeci Miserere z Trubadura. Czwarty i piąty gryzą orzechy.
Inna grupa.
Tu pewna liczba pokój miłujących osób wrzaskliwie upomina pojedyńczą, milczącą osobę, aby w miejscu publicznem nie robiła hałasu. W trakcie tego niżej podpisany ze zdumieniem dostrzega, że w lewej kieszeni jego paletota są jednocześnie dwie ręce, a następnie domyśla się, że owa druga ręka nie była jego własnością. Zajście kończy się bardzo spokojnie, niżej bowiem podpisany ma wprawdzie pełne kieszenie, ale tylko własnych rękopismów.
Machiny rozweselające są w ruchu. Teraz dopiero zauważyłem, że karuzele kręcą się od zachodu na wschód, to jest w kierunku obrotu ziemi naokoło osi. Sądzę, że karuzele te musiały być poprzednio na Placu Ujazdowskim i tam, dzięki sąsiedztwu Obserwatoryum Astronomicznego, przesiąknąć ideami, zgodnemi z postępem nauki.
Młyny dyabelskie cieszą się zawsze względami szanownej publiczności. I nic naturalniejszego: kurs bowiem kosztuje tylko trzy kopiejki, a bardzo często wywołuje następstwa dziesięciorublowych obiadów z winem „we wszystkich gatunkach.“
Z rzeczy przeznaczonych dla umysłu, oprócz bawara i innych tronków krajowych spotkaliśmy tylko panoramę pod tytułem: „36 przedstawień Mikroskopowych naturalnej wielkości Paryża, Aglia, Ameryka, Rżym, Madryt, Mec i wojny, Góry Moża, Synagoga w Berlinie i wiele innych.“
Około bryczki, przypominającej równie dobrze gnojownice, jak wóz do rozwożenia piwa, spoczywało grono osób płci obojej, zajętych grą w cetno i licho o karmelki z żydkiem, którego fizyognomii nie śmiałbym nazywać dobroduszną. Nie wiem, czy blizkiemu sąsiedztwu z wodą zdrojową, czy też zbyt świeżemu powietrzu przypisać należy tą okoliczność, że (o ile się zdawało), ani w jednej z wymienionych osób rozumny duch nie panował nad pojedyńczemi częściami śmiertelnego ciała.
Równouprawnienie obu składowych elementów natury ludzkiej, manifestujące się tem, że zamiast ręki poruszyła się noga, a zamiast nogi język, w najsmutniejszy sposób oddziaływało na zawartość portmonetek, z których drobne leżały na ziemi, a grube bardzo szybko przechodziły do głębokich kieszeni żydka. Jakiś odrapany, a jednak z całego towarzystwa najprzytomniejszy konik, nie mając zapewne dobrej racyi patrzeć w pustą koszałkę, patrzył na przyjacielskie kółko z taką miną, jakby chciał mu powiedzieć: „o naiwni obywatele wyznań chrześcijańskich, jakże niedługo już będziecie musieli wodę nosić i drwa rąbać u współobywateli waszych wyznania mojżeszowego!“
Przez wielką liczbę bram i dziedzińców wchodzimy do kościoła, a stamtąd do podziemi, zapełnionych katakumbami. Ponure to ustronie usposabia mnie do bardzo melancholicznych rozmyślań.
O Boże! i dlaczegoż nie urodziłem się kamedułą? Miałbym sobie domek, parę pokoików z przedpokojem, mały ogródek i nieosobliwe wprawdzie, lecz dość chędogie mebelki. Czytałbym sobie brewiarz, zamiast dzienników, nie pisywałbym kronik, które mi tylu nieprzyjaciół zjednały, a spotkawszy się z bliźnim, słyszałbym tylko: memento mori! zamiast, jak to dziś słyszę: „czyś czytał, jak cię zrąbali?“
O jakże wam zazdroszczę, Ojcowie, którzy nie potrzebujecie dowodzić wyższości konkursu pedagogicznego nad dramatycznym i narażać sobie „Kuryera Codziennego,“ do którego nie macie pretensyi! O jakże wam zazdroszczę, Ojcowie, że nie potrzebujecie czytywać bredzeń pewnego zwichniętego umysłowo dyabła, który dla uwydatnienia swojej salonowości używa tak przedpokojowych wyrażeń, jak to, że „nie należy naśladować bijących się, po buzi błaznów cyrkowych!“ O jakże wam zazdroszczę!...
Gdybym tu mieszkał, pielęgnowałbym kwiaty, spalił książki, powyrzucał za okno pióra, po śmierci uzyskałbym szczupłe wprawdzie, lecz wygodne miejsce w katakumbach wśród zmroku i ciszy, którą przerywa zaledwie daleki odgłos katarynki, wygrywającej polkę przedwcześnie unieśmiertelnionego mazurzysty.
Pobyt w klasztorze rozmarzył mnie; przez resztę dnia i całą noc widziałem tylko katakumby, a w nich jeden otwór podobny do pieca, zasłonięty tabliczką z napisem: hic jacet i całkowicie wypełniony moją własną osobą w kapeluszu 194 Regent Street, w letnim garniturze od Sandeckiego i szrubowanych kamaszach od Lublińskiego.
Wiadomość najświeższa.
Dla ostatecznego podkopania mojej reputacyi, przywieziono tu ze wsi w zaprzeszłym tygodniu jakieś (+?), które jednak, zapewne z powodu przebywania kwarantanny, ukazało się na targu literackim dopiero w zeszłą sobotę. Powodowane namiętnością współzawodnictwa (+?) ma sobie kupić kroniki Lwowskie; jest więc nadzieja, że wkrótce już będziemy cielęce kotlety z pieprznym sosem.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Aleksander Głowacki.