Kronika tygodniowa (Sienkiewicz)/VI

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Henryk Sienkiewicz
Tytuł Kronika tygodniowa
Pochodzenie Pisma Henryka Sienkiewicza (wyd. Tygodnika Illustrowanego), Tom LXXXI
Wydawca Redakcya Tygodnika Illustrowanego
Data wyd. 1906
Druk Piotr Laskauer i Spółka
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Indeks stron
Kronika tygodniowa.
VI.
Treść: Odkrycia. „Trzecia część“. Malkontenci. Dobre strony każdej sprawy i rzeczy. Na tysiąc jeden. O czem statystyka milczy. „Dla edukacyi dzieci“. Zadania obywatelskie. Historya pewnego tatusia, jego synów i córeczek. Pan Łojko. Głos wołającego na puszczy. Kawalerowie. Morawski. Edukacya i dukacya. Kilka słów o dawnych tradycyach i potrzebach dziejowych. Pretensye. Koniec historyi. Strachy na Lachy. Doktór i pacyent. Giełda karnawałowa. Stare sposoby. Wujaszkowie. Testament hr. Kickiego. Zapowiedziana książka. Tow. osad rolnych. Odludek filantrop. Pobożne życzenie.

Mam się podzielić z czytelnikami nadzwyczaj radosną wiadomością. Oto odkrycia pójdą u nas tak śpiesznym krokiem, że wyprzedzimy wkrótce na sto mil całą Europę. Nie jest to żadna bajka, ani jedna z tych dziennikarskich kaczek, z których jajka wykluwa się wąż morski. Istnieje bowiem nowe prawidło na poczcie, na mocy którego urzędnik, który odkryje w liście pieniądze, przesyłane bez opłaty, staje się właścicielem trzeciej części tychże pieniędzy. Naturalna tedy rzecz, że odkryć mnoży się bez końca. Są wieczni malkontenci, którzy narzekają na to prawidło i twierdzą, że publiczność na niem straci, odkrycia bowiem wymagają uprzednich poszukiwań, a uprzednie poszukiwania uprzednich rozpieczętowań. Prawda. Ile jednak stracą jedni, tyle zyskają drudzy, i w ten sposób równowaga tak konieczna w stosunkach społecznych będzie zachowana. Co więcej: moralny obywatel nie lęka się, by odczytywano jego listy, a jeśli pewność, że każdy list będzie odczytany, położy tamę 1-o listom miłosnym, częstokroć godzącym na słabość niewieścią, 2-o listom z prośbą o pożyczenie pieniędzy, 3-o listom wymyślającym — to nie bez racyi będzie można twierdzić, że w życiu nie będzie nic sekretnego, że wszystko musi być jawnem, znanem i że zyska na tem nawet cała ludzkość. Poczta mogłaby to poprzeć następnym przykładem: Pan X. uchodzi za bogatego i ma córki na wydaniu. Oczywiście o córki te starają się młodzi ludzie, których hipoteki są tak ciemne, jak „Szkice“ Klina i starają się w nadziei właśnie rozproszenia hipotecznych ciemności. Czeka więc ich zawód. Tymczasem ktoś szukający „trzeciej części“ otwiera list pisany do p. X. i znajduje stereotypowe słowa: „Dżywuję się bardzo, że pan żadnej raty obiecanej na weksel nie nadesłał etc...“ Wówczas odrazu robi się jasno i „komedya z pomyłek“ jest niemożliwą, bo przecie poczta od tego jest pocztą, iżby trąbiła. Wobec takich korzyści dla opinii, o której pan Ehrenfeucht wypowiedział w dniu onegdajszym swoją opinię — deklamacye o tajemnicach życia prywatnego są niewłaściwe; nie będzie więc tajemnic, ale za to będzie spowiednik bez obowiązku dotrzymania sekretu.
W ostatnich czasach zrobiono także inne odkrycie, o którem donosiliśmy już w „Słowie“. Oto statystyka wykryła, że w ciągu roku na tysiąc mieszkańców Warszawy jeden musi być rozjechany przez dorożki, karety lub omnibusy. Powstały z tego powodu niemałe krzyki na nieostrożną jazdę; krzyki według nas również przesadzone, albowiem nie należy mniemać, żeby rozjechanie pociągało za sobą natychmiastową śmierć. W większości wypadków kończy się na połamaniu rąk, nóg lub na stłuczeniu głowy. Owóż ma to wszystko swoje strony dobre i moralne, albowiem: 1-o kto się lubi włóczyć po ulicach, ten w razie złamania nogi włóczyć się przestanie, a przez czas kuracyi może wejrzeć w siebie i poważniej spojrzeć na świat, 2-o kto nic nie robi, ten niewiele stracił na złamaniu ręki; a 3-o ten, komu stłuką głowę, zdoła przekonać ludzi w sposób stanowczy, że ją posiada, wiadomo zaś, że ludzi z głową nie mamy wielu.
Statystyka milczy, czy te wypadki złamania i stłuczenia spotykają najczęściej b. obywateli wiejskich, którzy przenoszą się stale do miasta dla t. zw. „edukacyi dzieci“ — to tylko pewna, że kategorya wyżej wymienionych, przybyłych do Warszawy, jest coraz liczniejsza. Komu Pan Bóg dał na wsi więcej dzieci, niż rozumu i więcej chęci do wista w resursie kupieckiej, niż do pracy około roli, ten sprzedaje ojcowiznę w całości lub z pomocą parcelacyi, a sam osiada na stałe w mieście — „dla edukacyi dzieci“. Wprawdzie Jasio i Kazio, chodząc do gimnazyum wprost z rodzicielskiego domu, pozostają takimiż samymi osłami, jakimi byli poprzednio, ale za to tatuś „procul negotiis“ — spędza czas wesoło i dobrze. Zrana odwiedza cukiernie i w gronie bliższych znajomych uprawia wielką politykę, wieczorem tnie wiścika do godziny drugiej w nocy — i w ten sposób toczy się mu życie, czas, pieniądze.
W samej Warszawie mnóstwo zadań oczekuje jeszcze rąk obywatelskich. Można w ostatnim razie być bodaj członkiem Dobroczynności, opiekować się ochronami lub czytelniami ludowemi, można przecie dalibóg! znaleźć jakie prywatne lub publiczne zajęcie, ale nasz tatuś nie ma na nic czasu, albowiem bawi on w Warszawie — dla edukacyi dzieci.
Dzieci więc rosną... Kizia i Mizia mają nauczycielkę z językami i uczą się fałszować Szopena, skutkiem czego Szopen przewraca się w grobie, ale nikt zresztą krzywdy nie ponosi, chyba pan Łojko, który napróżno zakłada i jeszcze będzie zakładał rękodzielnicze instytucye dla kobiet, lub szkoły kucharstwa. Posłuchajmy go, jak się skarży. „Szkoła nauki kucharstwa — woła głosem wołającego na puszczy pan Łojko — powstała z inicyatywy założyciela zakładu rękodzielniczego, w dniu 15 października 1876. Przypuszczał on, że nowa instytucya zgromadzi znaczną liczbę uczennic, chcących korzystać ze sposobności praktycznego poznania sztuki kuchennej. Zawiódł się jednak, ogół bowiem naszych kobiet obojętnie przyjął i nie poparł nowootworzonego zakładu, pomimo możliwie dogodnych warunków nauki“.
„Nasze idealne panie widocznie nie chcą mieć nic wspólnego z taką prozą życia, jaką jest przysposabianie pokarmów“.
I w ten sam sposób płacze i dalej pan Łojko. — Zaiste zawiódł się on. Nasze idealne panie nie chciały słyszeć zupełnie o szkole kucharskiej, a niewiele o całym zakładzie. Pan Łojko nie mówi całej prawdy. Tak jest: cały zakład nie cieszy się wielkiem uznaniem naszych pań, mimo wykładu w języku krajowym „w celu praktycznego kształcenia kobiet“.
Głos jego długo jeszcze pozostanie głosem wołającego na puszczy. Ale czego też pan chcesz, panie Łojko? Czy żeby na pańskie nawoływania odpowiedziały Kizia i Mizia, obie panny tak dystyngowane, córki eks-obywatela ziemskiego, który dla „edukacyi dzieci“ przeniósł się wprawdzie do Warszawy, ale który, wierny tradycyi rodzinnej Osłowskich, nie splamił się nigdy niczem, chyba kredką w resursie kupieckiej? Siebie mógł on poświęcić, i właśnie dlatego przeniósł się dla edukacyi dzieci, ale nazwiska swego ustrzegł. Nie wymieniano go też po gazetach, jako jakiegoś członka jakiegoś komitetu i nie obwijano potem w jego nazwisko pieprzu w sklepikach.
A Jasio i Kazio?
W gimnazyum nazywano ich wprawdzie osłami, raz dla ich nazwiska, a po wtóre, że z nauką wchodzili o tyle w stosunki, o ile odwracali się od niej tyłem i wierzyli w nią zacięcie. Wobec tak silnej woli wszelkie napaści na nich geografii, historyi, literatury okazały się bezsilne. Galilejczycy zwyciężyli. — Zahartowani w tej walce wyrośli zdrowi, jak rydze, czerwoni, jak buraki — i nie zapomnieli nigdy kim są. Nieraz w przerwach między lekcyami opowiadali kolegom o przodkach swoich:

„...Jak w sławę, znaczenie rosły,
„Co to były za figury,
„Co to były za osły!!

Słusznie więc: i „Lis“ z bajki Morawskiego mógł im odpowiedzieć:

„...jakżeś nierozsądny!
„Ciągle swoich chwalisz przodków,
„I ty nie jesteś z wyrodków,
„I z ciebie osił porządny“.

Gdy wreszcie zupełnie wyrośli, każdy z nich kazał sobie zrobić bilety z napisem: „Chevalier de Osłowo-Osłowski“ — i szukają obecnie żon w czasie karnawału. Do „Nieobecnych“ nie należą. Gdy korki raz po raz strzelają u Stępkowskiego — to oni. Gdy po maskaradzie huczy gdzie jaka rajska kolacyjka — to oni. O! dzieci rodziców przybyłych „dla edukacyi“ do Warszawy! nie potrzebuję was szukać tam, gdzie sam nie bywam, bo gdy widzę pędzące dorożki pierwszej klasy i rozjeżdżające na tysiąc mieszkańców Warszawy jednego — to wy jesteście. — Gdy spotykam młodzieńca, który całe życie szuka majątku do nabycia, a jakoś nigdy znaleźć nie może — poznaję jednego z was.
A co się staje z tatusiem przyjeżdżającym dla edukacyi dzieci.
Życie się przetoczyło, pieniądze także. Dzieci, chowane pod osobistym dozorem, tracić pomogły — i tato na starość ma obcasy nieco wykrzywione. Stał się także wielkim pesymistą. Nie wierzy w poświęcenie. Oto ja — mówi — poświęciłem się dla dzieci, sprzedałem majątek, przeniosłem się do miasta, nie robiłem nic innego — i jakżem wyszedł?
Gdy spotkacie ludzi starych, znużonych, rozczarowanych, skwaśniałych, z pretensyą do całego świata i osłaniających pretensyami pustki w głowie i w kieszeni, mówiących ciągle o dawnych swoich majątkach ziemskich, to wiedzcie, że są to ojcowie, którzy w swoim czasie przenieśli się do Warszawy dla edukacyi dzieci i „nie robili nic innego“.
Wszystko złe wypłynęło właśnie z tej przyczyny, że nie robili nic innego. W edukacyi dzieci ważną jest rzeczą dozór, ważną wpływ rodzicielski, ważną bezpośrednie czuwanie, — ale z edukacyi dzieci jeszcze ważniejszą rzeczą jest, by rodzice przekazali im tradycyę pracy. Wy, co krzyczycie na brak poszanowania tradycyi, chciejcie wreszcie zrozumieć tych, co ją kochają szczerze, ale w jej jasnych i szacownych stronach. Tradycya może być złą i dobrą. Świętą jest tradycya miłości do kraju i tradycya pracy i tradycya zasługi, ale tradycya samowoli, bezkarności, tężyzny, zbytku i próżniactwa jest złą i należy ją wypędzić, należy wyświecić z miasta i kraju.
Dzieciom waszym trzeba przekazać tradycyę pracy. Trzeba koniecznie! Inaczej nie pomoże przyjeżdżać do Warszawy „dla edukacyi“. Są zapewne między nami ludzie, którzy przyjeżdżają zmuszeni okolicznościami — i przybywszy raz, pojmują poważnie swe zadanie, ale kto przyjeżdża „dla edukacyi dzieci“, a następnie edukuje je własnym przykładem na próżniaków, ten gubi przyszłość swoją i swojej rodziny.
Ludzie tacy, pomnąc o swojem eks-obywatelstwie, o swoich eks-majątkach i o swem pochodzeniu, zostawiają dzieciom tylko pretensye, to jest gubią je z góry, bo z góry stawiają je w niezgodzie ze światem, który owych pretensyi do eks, eks... uznać nie może, bo nie mają one żadnej realnej wartości. Musimy mówić prawdę i nie ukrywać światła pod korcem. Zasługi przodków, jeżeli nie odnawiają ich zasługi potomków, bledną, jak bledną karmazyn i purpura na starych kontuszach. Dawne korony rdzewieją, pokrywają się pleśnią, a rdzę i pleśń z nich może zetrzeć tylko praca i jeszcze praca, stała, ciągła, niezmordowana, a czysta, jak łza i przedewszystkiem bonum publicum mająca na celu. Poeta ludowy, demokrata z krwi i kości powiedział w jednym ze swoich utworów:

„Wy będziecie na świecie potrzebni na nowo,
„Nie z szablą i pancerzem, lecz z piórem i głową...

Pretensyi świat uznać nie może i nie ma słuszności! Te czasy, w których czczono jemiołę, minęły dawno i bezpowrotnie. Świat uszanowałby pochodzenie dopiero wówczas, gdyby ci, którzy się niem szczycą, zrozumieli, że pochodzenie — to obowiązek i ciężki obowiązek dawania przykładu, przechowywania tylko zacnej i wysokiej tradycyi — i przodowania gorliwością w pracy społecznej.
Czy są to tylko pia desideria? Czy z pergaminów korzystać będą tylko myszy? czy posiadacze ich nie wyciągną z nich nauki o obowiązku? Być może, że się ma ku lepszemu. Nie należymy do niepocieszonych pesymistów. Na polu pracy spotyka się coraz większy zastęp rodzimych nazwisk. Słychać o nich i w przemyśle i w handlu. Może też ten drugi zastęp przybyłych „dla edukacyi“ pracowitych próżniaków nie będzie się zasilał nowymi przypływami — i mniej głośno rzucał w oczy swoje eks, eks... Bo powtarzamy raz jeszcze, że tradycya rodowa jako ostroga do pracy ma swoją racyę bytu, jako pretensya do kogoś lub czegoś, będzie karmić tylko próżność, ale w dzisiejszych czasach nawet próżności nie nasyci...


Podobno też straszą nas trochę i niepotrzebnie doniesieniami o różnych epidemiach w Warszawie. W braku kanalizacji i z powodu niezdrowej wody choroby panują wprawdzie, ale, jak zapewniali nas lekarze dobrze ze sprawą obeznani, zatrważającego charakteru epidemicznego nie przybierają. Najczęstsze są wypadki dyfterytis. Pewien warszawski obywatel, który zapadł na tę straszną chorobę, wezwał natychmiast swego sąsiada doktora i rzekł:
— Wszak mam dyfterytis?
— Tak jest.
— A więc nie pozostaje mi, jak zrobić testament?
— Wcale nie. Będziesz pan zdrów z pewnością. Na stu chorych na dyfterytis jeden wychodzi, a ponieważ dziewięćdziesięciu dziewięciu moich pacyentów już umarło, zatem pan musisz wyzdrowieć.
Chory pocieszony w ten sposób nie wahał się dłużej i począł pisać testament.
Pociechy podobnej moglibyśmy udzielić tym, których przestraszyła wiadomość, że na tysiąc mieszkańców tysiączny pierwszy musi być z powodu nieostrożnej jazdy rozjechany. Należy się tylko wystrzegać, by nie być tysiącznym pierwszym.
Zresztą teraz nie pora się przerażać. Teraz jest czas zabaw, oświadczyn, małżeństw i tym podobnych uroczystości. Na giełdzie karnawałowej ruch poczyna się ożywiać, a tendencya do stanu małżeńskiego wzmacnia się. Swoją drogą z końcem karnawału wiele nadziei i wyrachowań spotka krach nieunikniony. Spotka on przedewszystkiem tych młodych ludzi, którzy, jak wspomniałem wyżej, niby to szukają ciągle majątku do nabycia, a znaleźć go jakoś nie mogą. Na tak stare sposoby ryby się już nie łapią, również jak na amerykańskie spadki i na testamenta żyjących jeszcze wujaszków. Od czasu, jak wynaleziono filantropię i zapisy na cele publiczne, bezdzietni wujaszkowie zgoła nie zasługują na przywiązanie i ufność siostrzeńców, którym czasem wcale niemiłe robią niespodzianki. A testamenta podobne mnożą się. O jednym z nich chcielibyśmy pomówić z czytelnikami.
Wkrótce ukaże się bowiem książka o zapisie hr. Kajetana Kickiego, należy więc poprzedzić ją kilkoma słowami objaśnienia, o co idzie. Kajetan Kicki zmarł w 1878 roku i zostawił ogromny majątek na rzecz Osad rolnych. Był to człowiek bardzo dziwny. Odludek, mizantrop i oszczędny do najwyższego stopnia, zbierał i podtrzymywał odziedziczone majątki z jakąś ponurą wytrwałością. Bóg wie, od jak dawna przed śmiercią przeznaczył je na cele publiczne i tą myślą tylko żył. Nad testamentem pracował podobno od trzydziestu kilku lat. — Gdy wreszcie testament został otworzony, pokazało się, że cała fortuna zapisana została na rzecz Osad rolnych. — Fortuna zaś była znakomita, filantrop bowiem posiadał co następuje:
1) Dobra Orłów w Lubelskiem.
2) Dom w Warszawie na Królewskiej.
3) Dom na Pradze.
4) Dwie kolonie pod Jabłonną.
5) Szamocin i Blizocin w Siedleckiem.
6) Rzyczki w Galicyi.
7) Kapitały w Banku Polskim.
Wdowie swej zostawił ś. p. Kicki tylko dożywocie na Nr. 2, 4, 5 i 7. Resztę odziedziczyły Osady rolne nietylko dla siebie, ale i z obowiązkiem urządzenia wzorowych majątków ziemskich pod względem rolniczym i administracyjnym, szeregu dobroczynnych instytucyi dla miejscowej ludności, jako to: szkół, szkoły agronomicznej dla niższych oficyalistów, ochron, warsztatów przemysłowych i t. p.
Dopiero po spełnieniu tych zadań, mają być założone nowe osady rolne. Plan jest ogromny, testament obmyślany drobiazgowo. Towarzystwo zapis przyjęło. Rząd już go potwierdził. Tak dzięki ofiarodawcy powstanie mnóstwo wieczystych instytucyi nadzwyczaj potrzebnych i pożytecznych. Powoli też zapis zaczyna się wykonywać. Pod administracyą Tow. Osad rolnych znajduje się już Orłów, Rzyczki i dom na Pradze, to jest te dobra, na których niema dożywocia. Dobra były wielce zrujnowane, budynki w nich podupadłe, ziemia zapuszczona. Nowa administracya ma się zająć przyprowadzeniem ich do stanu świetności. Tymczasem, by oświecić publiczność, pisze się książka o tem, jaki jest istotny stan rzeczy. Rada administracyjna wezwała Andriollego, by odrysował wszelkie budowle i ruiny, by potem ogół przez porównanie mógł ocenić działalność rady administracyjnej, do której weszli ludzie fachowi.
Rzecz jest podobno na zupełnie dobrej drodze — i można być pewnym, że pójdzie zupełnie pomyślnie, choć praca jest ogromna i trudna. Pierwszy to wielki zapis, który nie zmarnieje, jak inne, jak np. staszycowski, ale tymczasem trzeba było toczyć układy prawne, starać się o potwierdzenie, objąć administracyę, poprawiać, wznosić, fundować, słowem pracować nie żartem. Książka, która ukaże się w końcu marca, będzie nosić tytuł: „Objęcie zapisu hr. Kickiego w posiadanie przez Tow. Osad rolnych“, — dołączone będą do niej dokumenta o stanie rzeczy obecnym, inwentarze, plany działania, wyświetlenie kwestyi prawnej i wreszcie dwanaście rycin Andriollego. Towarzystwo widocznie poważnie pojmuje swoje zadanie. Dziś śmiało już liczyć można, że za parę lat ponure ruiny starego zamczyska, nad któremi unosi się jakaś legendowa groza, jakieś wieści o tragicznych losach, które jakoby tam się miały rozegrywać, zabrzmią odgłosem wesołej pracy ludzkiej. Puste, zabite deskami okna nieskończonego pałacu zapłoną ogniami warsztatów, a w miejscowym kościele zaszemrze modlitwa za duszę tego posępnego odludka, który, jak się pokazało po jego śmierci, kochał jednak ludzkość mocniej i rozumniej, niż niejeden, co gotów jej służyć, ale pod warunkiem, żeby mu dawała „wikt“ i liberyę.
Takich odludków, jak ś. p. Kicki, racz nam dać, Panie!

Słowo. R. 1882. № 28.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Henryk Sienkiewicz.