Królowie obieralni: Henryk, Stefan Batory/Elekcja

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Cecylia Niewiadomska
Tytuł Królowie obieralni: Henryk, Stefan Batory
Pochodzenie Legendy, podania i obrazki historyczne
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1909
Druk W. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
Elekcja.

Cóż to za obóz pod samą Warszawą? Jak okiem sięgnąć, na równinach Woli namioty, wozy, konie, tłumy ludzi, gwar głosów, rżenie, okrzyki, szczęk broni — co znaczą te tysiące pod stolicą?
To elekcja: obiór króla. Pierwsza elekcja w Polsce.
Kiedy wygasł ród Piastów, Kazimierz Wielki wyznaczył po sobie następcę, gdyż miał do tego prawo: był dziedzicznym panem ziem polskich. Jagiellonowie prawa tego już nie mieli: sami byli tu przybyszami. Co innego na Litwie, która była ich własnością, tej mógł Zygmunt August dać pana po sobie. Pragnąc jednakże, by oba narody miały pod każdym względem jednakowe prawa, zrzekł się dobrowolnie tego przywileju, pod warunkiem, że Litwa z Polską wspólnie króla obierać będą.
I nic więcej: nie obmyślono nikogo, nie obmyślono nawet, w jaki sposób obiór ma się odbywać.
To też po śmierci króla duchowieństwo, możni panowie i szlachta zjechali się, by wspólnie to wszystko uradzić i plan jakiś ułożyć raz na zawsze. Trzeba było odpowiedzieć na pytania: kto będzie obierał króla? gdzie i kiedy odbywać się będzie elekcja?
Kto? — Nie panowie! Na to nie zgodziłaby się szlachta, bardzo pragnąca władzy i niezmiernie o nią zazdrosna. Więc jak? Wszyscy razem, czy posłowie?
Wahano się. W Niemczech cesarza obierało tylko siedmiu elektorów czyli wyborców, a tymi byli trzej arcybiskupi i czterech książąt panujących. Ale w Polsce szlachta prawa swego się nie zrzecze, więc jak będzie?
Długi czas przypisywano Janowi Zamoyskiemu rozstrzygnięcie tego pytania niebacznem słowem, które smutne wydało następstwa, — dziś historja uwalnia go prawie stanowczo od tej bolesnej odpowiedzialności.
Ktoś pierwszy jednak wygłosił to zdanie:
— Każdy szlachcic broni kraju własnemi piersiami, niechże i własnym głosem wybiera sobie pana.
Wydało się to wszystkim bardzo słuszne, słowo stało się prawem, prawo nieszczęściem dla kraju, choć szlachta nazywała je swoim klejnotem.
Więc króla obierać będzie cała szlachta, może kilkakroć sto tysięcy ludzi: ilu zechce przyjechać. Mądry, głupi, biedny, bogaty, wykształcony i taki, co czytać nie umie, który nie ma pojęcia, co to znaczy rządzić, jakie kraj ma potrzeby, — każdy ma prawo wybierać, a wszyscy muszą przecież zgodzić się na jednego. Jeśli na sejmie wśród kilkuset ludzi trudno było nieraz o zgodę, to cóż będzie teraz?
Ale tak postanowiono.
A jeśli na elekcję ma zjeżdżać kraj cały, to musi być w takiem miejscu, żeby dla wszystkich było jak najbliżej. Dlatego wybrano pola pod Warszawą, i wszystkie elekcje odbywały się tutaj, na Woli.
I stąd właśnie ten obóz pod Warszawą.
W dniu oznaczonym zjeżdżają się ziemie, powiaty, województwa. Wielki pan jedzie hucznie i wspaniale, dwór za nim liczny: pojazdy, karety, dworzanie, służba, krewni, przyjaciele, parę tysięcy ludzi.
A biedak idzie z szabelką na sznurku, bo nie ma do niej pasa; ojciec nie zostawił mu ziemi i koni, więc idzie pieszo; nie ma pieniędzy, ale jeść mu dadzą, bo ma swój głos szlachecki, który odda temu, kto go uprzejmiej przyjmie i hojniej obdarzy. Będzie mu za to służył i wybierał tego, kogo mu wybrać każe, bo sam przecie o niczem nie wie: w szkole nie był, a teraz przyszedł na elekcję, bo tutaj łatwiej znajdzie dobrą służbę.
Szuka swoich. Z kaliskiego tu przybył, więc pyta spokojnie, gdzie leżą Kaliszanie, — tam i jego miejsce, tam powiedzą mu, co ma robić, jak gadać. Chleba nikt nie pożałuje.
Rozłożyły się ziemie jedna obok drugiej wielkiem, szerokiem kołem, więc Krakowska, Kujawska, Łęczycka, Kaliska, Płocka i t. d. i t. d. Tu Litwa. Przy każdej zatknięto chorągiew, za nią bieleją namioty, płoną ogniska, ludzie siedzą gromadami, gwarzą, słuchają, radzą; — poza kołem pasą się konie na łąkach, stoją wozy z żywnością, bronią; — ci kłócą się, tych godzą, tamci zapraszają przyjaciół.
Pośród koła obszerne miejsce wolne. Tutaj wzniesiono szopę, dosyć obszerny budynek drewniany, o trzech szerokich bramach: dla Wielkopolski, Małopolski i Litwy. Tu zasiądą senatorowie, urzędnicy państwa z prymasem czyli arcybiskupem gnieźnieńskim na czele, i posłowie, wybrani na sejmikach.
Posłowie stanowią łączność pomiędzy szopą a kołem.
W szopie obrady cichsze i zgodniejsze: ci lepiej rozumieją, o co chodzi, i wiedzą, czego chcą.
Ułożyli warunki, które przyjąć musi, kto chce być obrany królem, — musi je zaprzysiądz, bo w nich są wyraźnie wymienione wszystkie prawa i wolności, tak wielką wagę mające dla szlachty, np. że nie będzie prześladował ludzi innej wiary (jak robiono, w Niemczech, we Francji), że będzie spełniał, co sejm postanowi, — albo inne, mające przynieść krajowi korzyść, np. że zbuduje fortecę w miejscu oznaczonem, gdzie właśnie jest potrzebna, — że uzbroi swoim kosztem pewną ilość wojska i t. p. Warunki te po łacinie nazwano pacta conventa.
Teraz rozpatrują, kto się stara o koronę, czyli kto jest kandydatem. Każdy, kto pragnie zostać królem polskim, przysłał swojego posła, który w jego imieniu daje różne obietnice i wylicza korzyści, jakie obiór jego pana przyniesie krajowi.
Więc każdy mówi długo, pięknie, zachęcająco, a słuchacze notują jego obietnice, które muszą powtórzyć kołu.
Teraz cudzoziemscy posłowie odjeżdżają z Woli, gdzie im polecono: do Warszawy albo gdzieindziej, i niewolno im więcej pokazać się na polu elekcyjnem. Senatorowie radzą dalej w szopie, posłowie ziemscy udali się do swoich powiatów, aby im rzecz przedstawić i odebrać głosy.
Pierwej jednak już w szopie rozpatrzyli tę rzecz z senatorami, bo jeśli tu nie zgodzą się wszyscy na jednego, to do zgody nie dojdzie nigdy.
Więc kogo wybrać? Ten dobry, tamten lepszy, o tym mowy być nie może i t. d. zastanawiają się długo nad każdym: ci chcieliby tego, tamtym inny wydaje się odpowiedniejszy.
Trwa to naturalnie dni kilka. Gdy w szopie uchwalono już, kogo popierać, posłowie ziemscy wracają do koła, i każdy radzi ze swoim powiatem. Wyliczają zalety, wady kandydatów, ich obietnice i spodziewane korzyści, jaki każdy z nich przynieść może.
Trwają narady, spory, przekonywania się wzajemne. Panowie też spraszają wyborców do siebie, ujmują ich grzecznością, podarkami, poją, karmią u swego stołu, tłumaczą rzecz, jak sami rozumieją, jakby chcieli, ażeby rozumiała szlachta.
Wreszcie posłowie odbierają głosy, każdy od swego powiatu, a w szopie je obliczają.
I rozmaicie bywa: czasem zgadzano się łatwo od razu na jednego z kandydatów, a niekiedy do zgody nie mogło dojść wcale, — obierano dwóch królów, przychodziło do walki między nimi, i dzielił się kraj cały, niszczyła go wojna domowa.
Pierwsza jednak elekcja skończyła się dosyć prędko i szczęśliwie. Gdy z obrachunku głosów zrozumiano, że wszyscy zgodzą się na jedno, sprawa była skończona.
Następowała uroczysta ceremonja: prymas siada w kolasę, zaprzężoną białymi końmi, i zwolna objeżdża koło. Staje przy każdej ziemi, zapytuje, kogo wybrali, sekretarz notuje zaraz odpowiedzi.
Gdy wszystkie ziemie zgodnie głosowały, niema już wątpliwości: wówczas marszałek państwa staje kolejno w 3-ech bramach, otoczony senatorami i posłami, i ogłasza Wielkopolanom, Małopolsce i Litwie, kto został obrany królem.
Na znak radości grzmią strzały armatnie, huczą salwy w kole szlacheckiem, echo powtarza tysiączne okrzyki: Niech żyje Henryk, niech żyje król Henryk!
Uderzono we wszystkie dzwony, w kościołach i na polu elekcyjnem rozległ się hymn dziękczynny: Te Deum laudamus, — Ciebie, Boże, chwalimy.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Cecylia Niewiadomska.