Królowa Śniegu (Andersen, przekł. Mirandola)/Ogród czarodziejki

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Hans Christian Andersen
Tytuł Królowa Śniegu
Pochodzenie Baśnie
Wydawca Wydawnictwo Polskie R. Wegner
Data wyd. 1929
Druk Drukarnia Concordia
Miejsce wyd. Poznań
Tłumacz Franciszek Mirandola
Źródło skany na Commons
Inne Cała baśń
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


OPOWIEŚĆ TRZECIA.
OGRÓD CZARODZIEJKI.

Cóż się działo z małą Zosią gdy Janek nie wrócił? Dumała długo gdzieby mógł być, ale nikt tego nie wiedział i nie dał wskazówki. Chłopcy mówili tylko, że przywiązał swe sanki do wielkich, wspaniałych, biało malowanych i popędził w ulicę daleko, za miasto. Nikt nic więcej nie wiedział, rodzice i babka Janka płakali gorzko, a najboleśniej płakała Zosia. Powiedziano sobie, że nie żyje, że utonął w rzece płynącej pod miastem. Długo jeszcze trwały ciemne dni zimowe.
Na koniec przyszła wiosna i słońce zaczęło słać cieplejsze promienie.
— Janek umarł! — powiedziała Zosia.
— Nie sądzę, by tak było! — odparł promień słońca.
— Janek umarł i przepadł na zawsze! — powiedziała Zosia jaskółkom.
— Nie sądzimy, by tak było! — odpowiedziały jaskółki, a Zosia zaczęła także myśleć, że Janek żyje.
— Wdzieję nowe, czerwone trzewiki, których Janek nie wiedział jeszcze — powiedziała sobie jednego ranka. — Pójdę nad rzekę i zapytam jej.
Wstała wcześnie, pocałowała drzemiącą jeszcze babkę i poszła, w czerwonych trzewiczkach sama, daleko za miasto, gdzie płynęła rzeka.
— Czy to ty wzięłaś mi Janka? — spytała. — Oddaj mi go, a dam ci te nowe, czerwone trzewiczki!
Wydało jej się że rzeka mruga ku niej przyjaźnie, zdjęła przetoczerwone trzewiki, które były jej skarbem największym i rzuciła w wodę. Ale padły blisko brzegu i fala odniosła je, jakby rzeka nie chciała zabierać jej trzewiczków, zwłaszcza, że nie mogła oddać Janka.
Zosia pomyślała, że nie dość daleko rzuciła trzewiczki, weszła tedy z trudem na łódkę, stojącą opodal wśród szuwarów. Dotarłszy na przeciwległy koniec łódki rzuciła raz jeszcze trzewiczki do wody. Ale łódka nie była przywiązana i pod wpływem tego wstrząśnienia odbiła od brzegu. Zosia zauważyła to, przebiegła prędko w przeciwną stronę, ale zanim się to stało, łódka odpłynęła już znaczny kawałek i mknęła coraz szybciej z prądem wody.
Dziewczynka przeraziła się bardzo i zaczęła płakać. Ale słyszały to jeno wróble, a nie mogąc jej przenieść na brzeg, polatywały tylko świergocąc:
— Jesteśmy przy tobie! Jesteśmy przy tobie!
Łódka płynęła z falą, Zosia siedziała w samych jeno pończochach, a czerwone buciki płynęły za nią, ale nie mogły dogonić łódki. Prześlicznie było na brzegach, rosły tam wspaniałe kwiaty, stały wysokie drzewa, po zboczach pasły się owce i krowy, ale nigdzie nie widziała człowieka.
— Może mnie rzeka niesie do Janka? — przyszło jej na myśl i zaraz poweselała, tak że przez kilka godzin patrzyła spokojnie na urocze brzegi. Nagle ujrzała sad wiśniowy, w nim prześliczny, kryty słomą domek o czerwonych i niebieskich okienkach, a po obu stronach drzwi stali drewniani żołnierze, prezentując broń przed małą podróżniczką.
Zosia pomyślała, że są żywi, zawołała przeto, ale naturalnie nie odpowiedzieli ni słowa. Łódź zbliżała się tymczasem coraz bardziej do domku.
Zosia krzyknęła jeszcze głośniej, a z domku wyszła stara, bardzo stara kobieta, oparta na kuli. Dla ochrony przed słońcem miała na głowie duży kapelusz, malowany w piękne kwiaty.
— Biedne, drogie dziecko! — powiedziała. — Przebyłaś wielką rzekę, sama, taki kawał drogi!
To rzekłszy przyciągnęła kulą łódkę i wysadziła Zosię.
Dziewczynka rada była bardzo, że jest na lądzie, ale bała się potrosze staruchy.
— Chodźże, chodź! — powiedziała jej.— Mówże kto jesteś i skąd przybywasz!
Zosia opowiedziała wszystko, a stara kobieta słuchała i mruczała, potrząsając głową. Gdy wreszcie spytała, czy nie widziała Janka, odrzekła, że dotąd nie przepływał tędy, ale pewnie przybędzie niedługo. Pocieszała ją i namawiała do skosztowania wiśni i obejrzenia kwiatów, które są piękniejsze, niż w książce z obrazkami, każdy zaś umie opowiedzieć zachwycającą bajkę. Potem wzięła Zosię za rękę, wprowadziła do domku i zamknęła drzwi.
Okna były bardzo wysoko umieszczone, a szyby miały kolor czerwony, niebieski i żółty. Dziwnie to wyglądało, ale na stole zobaczyła Zosia przepyszne wiśnie i dostawszy pozwolenie jadła ile tylko mogła, a stara kobieta czesała jej włosy złotym grzebieniem. Włosy falowały się od tego i lśniły złoto, wokoło rumianej, jak róża twarzyczki.
— Od dawna chciałam mieć taką małą dziewczynkę! — rzekła starucha. — Zobaczysz, że nam będzie dobrze ze sobą!
Im dłużej czesała włosy Zosi, tem bardziej dziewczynka zapominała o Janku, gdyż starucha umiała czarować. Nie była złą czarownicą i czyniła to tylko czasem dla rozrywki, a chciała Zosię zatrzymać przy sobie. Dlatego też wyszła do ogrodu i wyciągnęła nad różami kulę swą, a kwitnące przed chwilą jeszcze uroczo krzewy zapadły zaraz w czarną ziemię, tak że ślad po nich zaginął. Starucha uczyniła to z obawy, by Zosi nie przypominały róże własnego ogródka, a więc także Janka, gdyż mogłaby od niej uciec.
Potem wprowadziła Zosię do ogrodu, gdzie woniały najcudniejsze kwiaty. Wszystkie możliwe rośliny wszystkich pór roku ugrupowane były na osobnych klombach a żadna książka obrazkowa nie mogła być tak piękna.
Zosia podskakiwała z radości i bawiła się w ogrodzie aż do chwili, kiedy słońce zaszło poza wiśniowe drzewa. Potem dostała śliczne łóżeczko z purpurowemi firankami i haftowaną w fiołki jedwabną poduszkę. Zasnęła, marząc rozkosznie, jak królowa w dzień ślubu.
Nazajutrz zaczęła znowu od zabawy wśród kwiatów na ciepłem słońcu i trwało to przez dni cztery. Zosia znała wszystkie rosnące tu kwiaty, ale wydawało jej się, że brak jednego. Pewnego dnia spojrzała na malowany kapelusz swej opiekunki i zobaczyła na nim różę. Starucha zapomniała o tem całkiem, każąc różom zapaść się w ziemię. Tak to bywa nieuważnym ludziom.
— Brak tu róż! — powiedziała sobie Zosia i zaczęła szukać po klombach. Nie znalazłszy, siadła i rozpłakała się, a łzy padły właśnie na miejsce, gdzie ukryty był pod ziemią krzew różany. Ledwo łzy doń ściekły, wyskoczył na wierzch rozkwitły i wonny jak przedtem, Zosia objęła go, zaczęła całować róże, a wspomnienie o Janku wróciło jej znowu.
— Ach! Ileż straciłam czasu! — zawołała. — Muszę go szukać! Czy nie wiecie gdzie jest? — spytała róże. — Sądzicie może, że zmarł i przepadł na zawsze?
— Nie zmarł! — rzekły róże. — Byłyśmy w ziemi gdzie są wszyscy zmarli, ale nie znalazłyśmy Janka.
— O dzięki wam, serdeczne dzięki! — zawołała Zosia, potem zaś chodziła od kwiatu do kwiatu, zaglądając w kielichy i pytała: — Może wiecie gdzie jest Janek?
Każdy kwiat stał w słońcu i snuł własną baśń, lub opowieść. Wysłuchała ich też dużo, bardzo dużo, ale w żadnej nie było nic o Janku.
Cóż powiedziała lilja płomienista?
— Bęben bije! Bum! Bum! Dwa tylko tony. Ciągle bum, bum! Słychać płacz kobiet. Słychać śpiew kapłanów. Hinduska w długiej, czerwonej szacie stoi na stosie pogrzebnym, a dokoła niej i zmarłego jej męża lśnią płomienie i dym się kłębi. Ona zaś myśli o tym, który jest tutaj, w kole żywych, o oczach jego płonących jaśniej od ognia i palących gorącej, niż żar od którego niedługo w popiół się zmieni. Czyż płomień serca może zamrzeć w płomieniach stosu?
— Nie rozumiem tego wszystkiego! — powiedziała Zosia.
— To jest moja opowieść! — odparła lilja płomienista.
— Cóż powie bluszcz?
— Tam, w dali wznosi się w niebo dumnie zamek rycerski. Gęstwa bluszczu oplata stare mury, pnąc się w górę. Na rzeźbionym balkonie stoi dziewczyna, przybrana w jedwabne szaty. Patrzy na dół, na drogę i wychyla się, pytając:
— Czemuż nie przybywa, czemu go niema jeszcze?
— Czy mówisz o Janku? — rzekła Zosia.
— Opowiadam jeno baśń własną! — odparł bluszcz. Zosia zwróciła się do białych śnieżyczek.
— Pomiędzy dwu drzewami wisi chuśtawka, a na niej dwie małe dziewczynki w kapelusikach o zielonych wstążkach. Za niemi brat starszy. Objął ramionami sznury, a w rękach trzyma miseczkę z pianą mydlaną i słomkę. Puszcza, chuśtając się, bańki, które migocą w powietrzu kolorami tęczy. Z boku czarny piesek służy, prosząc, by go dzieci wzięły na chuśtawkę. Szczeka też czasem niecierpliwie, a chuśtawka buja ciągle i bańki lecą w powietrze. Oto moja opowieść.
— Ładna jest! — powiedziała Zosia. — Ale nie wspominacie o Janku i to mnie smuci. Cóż powiedzą hjacenty?
— Były raz trzy siostry urocze, zwinne i przybrane w piękne szaty. Jedna miała suknię błękitną, druga czerwoną, a trzecia białą. Tańczyły nad brzegiem morza w promieniach księżyca. Pobiegły pewnego dnia w las i przepadły. Niedługo spłynęły w morze trzy trumny z głębi lasu, a robaczki świętojańskie otaczały je lśniącym kręgiem. Dziewczęta zmarły, tak powiedziała woń kwiatów leśnych i już nigdy nie zatańczą nad morzem. Wieczór zadzwoniły im kielichy kwiatów.
— Cóż za smutna opowieść! — rzekła Zosia. — Zapach wasz także przypomina śmierć. Czyżby Janek zmarł? Róże były pod ziemią i mówiły, że go tam nie widziały.
— Klink klong! — odparły hjacenty. — Nie dzwonimy małemu Jankowi, gdyż go nie znamy wcale. Snujemy tylko opowieść własną.
Zosia poszła do słonecznika, świecącego jak słońce wśród zieleni.
— Ty piękny, wielki, jasny kwiecie powiesz mi pewnie gdzie mogę znaleźć Janka?
Słonecznik spojrzał przyjaźnie i zaczął mówić:
— Pośrodku małego podwórka był ogród. Słońce odbite od murów dogrzewało, a w trawie stał piękny, rosły słonecznik. Przy oknie siedziała stara babunia. Właśnie wróciła do domu wnuczka jej ze służby. O, jakże się witały, jak całowały. Słońce było w tych pocałunkach, słońce na świecie, wszędzie lśniło słońce.
— Ach! — westchnęła Zosia. — Moja babunia tęskni pewnie za mną i za Jankiem także. Ale wrócę, wrócę i przywiodę go ze sobą.
Ująwszy oburącz sukienkę, by jej nie przeszkadzała, pobiegła spiesznie ale potknęła się o biały narcyz.
— Może ty mi powiesz coś o Janku? — spytała przystając.
— Widzę siebie samego! — rzekł narcyz. — Widzę siebie ciągle i oddycham wonią własną. Tam, wysoko, na poddaszu tańczy śliczna dziewczynka. Pierze białą sukienkę i suszy na dachu. Potem okrywa ramiona jaskrawo żółtą chustką, by sukienka wyglądała bielej jeszcze...
— To wszystko nie obchodzi mnie wcale! — odparła Zosia i pobiegła na skraj ogrodu.
Furtka była zamknięta, ale dziewczynka szarpała zardzewiałą klamkę tak długo aż ustąpiła, potem zaś wybiegła w świat szeroki. Nikt jej nie gonił, szła tedy i szła, aż zmęczona przysiadła na wielkim kamieniu. Obejrzawszy się wokoło spostrzegła, że była to już późna jesień. Zmiany tej widać nie było w zaczarowanym ogrodzie gdzie świeciło ciągle słońce i kwitły kwiaty wszelkich pór roku jednocześnie.
— Ach, ileż czasu zmarnowałam! — wykrzyknęła Zosia. — Już jesień! Muszę się spieszyć bardzo.
Poszła dalej, chociaż ją bardzo bolały nogi i mimo że świat wokół był zimny i pusty. Gałęzie wierzb zwieszały pożółkłe liście, z których ściekała chłodna rosa. Liść po liściu spadał, a tylko tarnina miała jeszcze owoce. Gorzkie były, czarne i niemiłe. Ach, jakże smutnie wyglądało wszędzie!



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Hans Christian Andersen i tłumacza: Franciszek Mirandola.