Królobójcy/I

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Wacław Gąsiorowski
Tytuł Królobójcy
Wydawca Dom Książki Polskiej S. A.
Data wyd. 1927
Druk Drukarnia Narodowa
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
I.

U podnóża cywilizacji, w mglistych śladach prahistorji, w kształtowaniu się wyobrażeń o Bogu, o władzy, o uleganiu słabego silnemu, ociężałego zwinnemu, prostodusznego przebiegłemu, w pierwszej walce dwóch ludzi o żer, o samicę, o leże, w pierwszym błysku rozumu szukać trzeba królobójstwa. A potem, iść w górę i jeno śladów krwi patrzeć. A śladami tymi przebyć można z łatwością całą otchłań czasu, dzielącą naszą erę od epoki człowieka jaskiniowego, kamienia łupanego i kamienia gładzonego. I nie tylko, że te ślady krwi będą nicią Aryadny w labiryncie rodowodu królobójstwa, ale bodaj nieodłącznym, ponurym zgrzytem, towarzyszącym każdemu dźwignięciu się cywilizacji, każdemu zlaniu się rodzin w klan, klanów w plemię, plemion w naród, narodów w państwo, każdemu poprawianiu czy ulepszaniu machin władania, każdemu starciu kultur, idei, poglądów, haseł, wiodących ludy.
Upłynęły wieki walk bratobójczych, upłynęły tysiące lat na ciężkim dorobku myśli. Człowiek już hardem okiem mierzy ciemnotę dawnych ludów, już w zaobłocza sięga po ostatnie zagadki bytu swego, już dobroczynne promienie praw ma dla zwierząt, już samoobronny układ z bliźnim wznosi ku słońcu miłości, szuka zadowolenia w altruiźmie, marzy o wszechludzkiem szczęściu, wszechludzkiej zgodzie, już ostatnie prochy samolubstwa chce strząsnąć — a po dzień dzisiejszy stoi bezwładny, zimny, obojętny wobec tego najprostszego, najpierwotniejszego okrzyku Abla — „nie zabijaj“.
Okrzyk ten nie milknie, okrzyk ten trwa nieprzebrzmiałą skargą. Człowiek nie słyszy go, a raczej tak się z nim zrósł, tak zżył, oswoił, że on mu nie przeszkadza oddawać się tkliwemu troszczeniu się o kwilące ptaki, skowyczące psy, miauczące koty. W górze burza szaleje — człowiek burzy szuka w przyziemnym szmerze.
I ten sam człowiek, targnięty rozpaczliwszym gromem „nie zabijaj“ — porusza się raptownie i potępia wojny i znosi kary śmierci i już robakowi radby darowywać życie... I ten sam człowiek ze zgrozą i oburzeniem rozpatruje księgi dziejów, które dlań są zawsze bardzo dawne... I ten sam człowiek, na samo wspomnienie mostu dei sospiri, kędy wleczono skazańców politycznych przed senat Wenecji, blednie. I ten sam człowiek płacze nad dumnym bólem Marji Antoniny, rzucającej tłuszczy rozbestwionej a lżącej, piękne słowa:
— Jeżeli nie szanujecie zdetronizowanej królowej — uszanujcież matkę nieszczęśliwą!
I ten sam człowiek z zimnym dreszczem patrzy na bladą twarzyczkę królewicza, widzi krwawo-fioletowe sińce na obumierającem ciałku Delfina i nie ma dość silnej katuszy dla podłej postaci nikczemnika-szewca, a kata anielskiego dziecięcia.
I zawsze ten sam człowiek wzdryga się na zgniłą ciemń lochów Bastylijskich, kona razem z Marją Stuart, nienawidzi Elżbietę z Szyllerem, ma dla niej wyrozumienie dla Essexa, z Brutusem poszedłby na Cezara, ale, po mowie Antoniusza, korci go, żeby i Brutusowi się dostało, dla Giordana Bruno radby mieć cud, któryby go z autodafé dobył, niby młodzieńców z pieca Nabuchodonozora. I ten sam człowiek usypia, usypia z ulgą, że wyginął i ród feudalnych rozbójników i krwiożerczych tyranów i tych nielitościwych Rzymian i tych biednych, męczonych chrześcijan i Hugonotów, mordowanych ryczałtem, i królewien, ginących na szafocie, i Żelaznej maski i Sinobrodego, i klamer inkwizycyjnych i palów i trucizn, ukrytych w pierścieniach włoskich, i takich fanatyków, jak Ravaillac i Messalin i Batorówien i Medyceuszów i wszystkich tych widm przeszłości.
I ten sam człowiek śpi i śni. Śni, że pochodnia jego cywilizacji wielkiej, jego idei potężnej ogarnęła świat cały, że już lada sekunda przejmie nawet dziewicze lasy Afryki, że Europą zapłonie dzicz Azji, że Europa zacznie się na każdym skrawku Oceanji! Ach, bo Europa! — przyjemnie być Europą...
I ten sam człowiek budzi się — budzi do mordu belgradzkiego!
Ach, ta Draga, biedna Draga! Pastwili się nad nią, podobno. Ciała króla i królowej wywlekli przed Konak, sponiewierali! Co za okropna noc!
Strzały, przekleństwa, łomot wysadzanych drzwi zbliża się... Para królewska chce uciekać, wzywa ratunku, daremnie. Wierni słudzy padają jeden po drugim. Aleksander z Dragą kryją się w fałdach portjery.
Takie kurze schronisko to nawet zabawne — gdyby nie było strasznem, och, bardzo strasznem — biedni oni!
Jeszcze chwila i zgraja półpijana, rozbestwiona krwią, rzuca się, poniewiera, znęca się. Dradze pierś odcięli! Kobiety nie oszczędzili — zbrodniarze! I... i... to oficerowie!..
Tak, ale, na szczęście, jest Europa!
I Europa się oburza, Europa potępia, Europa — ho — ho!
Cała prasa w jedną uderzyła surmę bojową, wszystkie mocarstwa odwołały ambasadorów — gore zabójcom.
Lecz z Genewy wyjrzał zapomniany Piotr Karadżordżewicz. Niech żyje król!
Właściwie Draga była lekkiego prowadzenia, Aleksander zaś był neurastenikiem i alkoholikiem... Dostał odkosza od greckiej królewny. Niech żyje Piotr!
Karadżordżewicze dawny ród, stary ród.
Karadżordżewicz-dziad był synem chłopa i u chłopów serbskich został księciem.
Karadżordżewicz-syn (Aleksander) w r. 1871 został oskarżony o udział w zamordowaniu księcia Michała Obrenowicza i skazany na 20 lat więzienia przez sąd serbski i na 8 lat więzienia przez sąd węgierski.
Karadżordżewicz-wnuk (Piotr), póty spiskował, aż na tronie osiadł.
On teraz porządek w Belgradzie uczyni, on morderców ukarze. Niech żyje Piotr!
Piotr zjechał do stolicy, pożyczył miljon franków na koronację, z mordercami jest w komitywie, ale „za to“ na dyplomatyczne audjencje i obiady ich nie wpuszcza! — Wszak Europa!
Nowa okropność, ale już niesłychana. — Fougère! Biedna Fougère! Mój Boże! Taka młoda! Taka piękna! Uduszona... Okradziona... Człowiek w tajemniczem „meloniku“ — kabalistyczna depesza. Miała przeczucie smutne. Och — Fougèrka!
Co za jedna?!... Dama! Pół-dama, jeżeli o to chodzi. Najprzyjemniejsza zresztą osóbka, łatwa w obejściu, szyk Aix-le-bain’u. Robiła co mogła. Zagryzła dwóch senatorów!? Jakżesz mogła zagryść! Czyż może być coś twardszego od starego senatora. Odebrała im trochę niepotrzebnej gotówki, no i, dalej, radziła sobie... I takiej śmierci doczekać!
Jest zbrodzień Giriat i wspólniczka służąca — cóż to za służące wyradzają się w Europie — i jeszcze jakiś opryszek! I jadą już do Kaledonji, na galery!... Dziwna względność przysięgłych! Powinni wisieć!
I Giriat jest na galerach za udział w zamordowaniu Fougère. Aleksander Karadżordżewicz także miał galery za udział w zamordowaniu Michała Obrenowicza. Syn Giriata, gdyby był najuczciwszym człowiekiem, co najmniej miałby wstęp wzbroniony do lada, dbającej o opinję, rodziny — syn Karadżordżewicza zaś nie tylko może spiskować i „brać udział“, ale odprawiać wjazd do stolicy.
Dlaczego? — Dlatego, że syn Karadżordżewicza nie kusił się o nędzną biżuterję ladacznicy, tylko kandydował do skarbu serbskiego. Dlatego, że Giriat chciał się zadowolnić panowaniem nad jednym lokajem i jedną kucharką, podczas gdy Karadżordżewicz postanowił mieć dużo lokajów, dużo kucharek, dwór i poddanych, stale dostarczających pieniędzy.
Czy to są paradoksy?! — Nie, to jest pospolity mózg współczesny i to mózg, znający się na logice, na etyce, na prawach człowieka i na wielu jeszcze podobnie ważkich zagadnieniach.
Przyznać należy, iż mózg ten z całem natężeniem szuka już nie Archimedesowego punktu oparcia, lecz bodaj zgoła fantastycznego założenia, które byłoby złagodzeniem kontrastów, rozsadzających go, miażdżących.
— Zabicie człowieka jest zbrodnią! — głosi żelaznym głosem mózg nowoczesnego Likurga i dodaje — ale, jeżeli zabicie człowieka warunkuje się potrzebą setek, miljonów ludzi, jeżeli zabicie człowieka może podźwignąć ideę, wielką sprawę, jeżeli... i jeżeli...
Warjantów „jeżeli“ nowoczesny Likurg może taką nieskończoność ułożyć, jaką nieskończonością zmierzyć się da całą istniejącą, przeszłą i przyszłą ludzkość. I nowoczesny Likurg, mimo żelaznej podstawy, wyświecającej zabójstwo, daje mu i obywatelstwo i opiekę i błogosławieństwo.
Taki układ ze zbrodnią Katon nazwałby nikczemnością, lecz przedtem uwiązłby pewnie na samem zastanawianiu się nad tem, co zbrodnią jest wogóle. Bo na to pytanie każde stulecie, każde pokolenie danego narodu, musiałoby dać inną odpowiedź.
Ale, jeżeli zabójstwo wogóle znajduje siakie takie skrystalizowane potępienie u prawodawców, jeżeli przewidziane zostało we wszystkich swych rodzajach pobudek i celów i podzielone dokładnie skalą, należnego sprawcy wymiaru sprawiedliwości, to królobójstwo, w najszerszem tego słowa znaczeniu, pozostało w mrokach, w których gasną lampy kultury, do których nie sięga dotąd cywilizacja, które bronią się każdej etyce, każdej moralności, każdemu cieplejszemu promieniowi uczuć.
Na łące pastuch dozoruje wielkie stado rogacizny. Rogacizna jest dosyć obłaskawioną — ile że pastuch ma pod ręką wielki bat, no i brytana, umiejącego nawet wpić swe białe kły w pęcinę krnąbrnego zwierzęcia. Rogacizna jest obłaskawioną, ale i między nią bywają i waśnie i spory i wierzgnięcia i uderzenia rogami. Lecz pastuch czuwa, brytan warczy — każda sprzeczka zwierząt rozwija bat...
Możnaby się zapytać, jaki cel ma pastuch mieszać się do „osobistych“ stosunków rogacizny, co mu szkodzi, że krowa z łatą na czole poczęstuje rogami krowę z łatą na ogonie, że nawet powali ją lub zabije?! Odpowiedź będzie prosta — tylko taki cel, aby żadna z krów nie straciła na wydajności mleka, na zdolności obdarzania swego pana cielętami, na wartości swej wskutek okaleczenia, oszpecenia, zdechnięcia. Stąd i pieczołowitość pastucha i troska o zgodę i bat i brytan. Więc, prawa krowie.
Niekiedy brytan tak mocno stadu zębami dokuczy, iż jakaś jurniejsza jałoszka na rogi go chwyci i rozerwie. Bat pastucha wówczas pracuje zawzięcie na grzbiecie zbrodniarki, ale stado, zanim nowego doczeka się brytana, zyskuje na swobodzie i nieomal wdzięczność ma dla jurnej towarzyszki. Brytana pomścił bat — prawo. Ale, któż pomści pastucha, gdy rogi rozdrażnionego zwierzęcia wyprują mu trzewia? Bat wypadnie pastuchowi z ręki — a brytan, gdy mu szczucia zabraknie, podtuli ogon i zawyje na znak psiej żałoby. No, a stado rozbiegnie się bezkarnie i będzie się dalej pasło, ani myśląc zajmować się tym pastuchem, który zginął a troszcząc się, czy nowy pastuch będzie miał bat surowcowy czy szpagatowy, czy będzie karał kłonicą czy powerkiem, czy będzie skąpił na paszy, czy nie, czy pies jego będzie równie zajadłym, czy łagodniejszym. I to samo stado ani będzie mogło zdobyć się na okazanie niechęci do zabójczyni. Wszak ta zabójczyni zwróciła się przeciwko władcy bata, wszak wewnętrznych stosunków stada nie naruszyła, a może podjęła tylko to, na co innym brakło nie ochoty, lecz odwagi?!
A teraz jeszcze — co pocznie stado, gdy pastuch pobije się z drugim pastuchem, gdy bodaj przechodzień pierwszy z brzega zamorduje pastucha i sam paść stado będzie i swojem go nazywać? — Nic zgoła.
Czy ta bierność stada rogacizny jest czemś godnem zastanowienia — bynajmniej, boć podobną zupełnie bierność objawia zawsze każde stado, nawet i stado ludzkie.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Wacław Gąsiorowski.