Królewscy synowie/Tom IV/VIII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Królewscy synowie
Podtytuł Powieść z czasów Władysława Hermana i Krzywoustego
Wydawca Spółka wydawnicza księgarzy w Warszawie
Data wyd. 1877
Druk Wł. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Kraków
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom IV
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
VIII.[1]


Dzień cały po odejściu Czechów leżał obóz na słocie jesiennej jakby wymarły.
Opodal nieco stali na czatach konni w wodzie spoglądając ku lasom. Obmokłe namioty wyglądały brudno; proporczyki i chorągwie grafów, rycerzy i panów, porozwieszane na drzewach, przestały powiewać wesoło. Nie słychać było szczęku broni ani rżenia koni głodnych, które na próżno paszy szukały.
Czaty przed obozem i ludzie z namiotów wystawiając głowy w lasy patrzyli. W tych czarnych lasach jak w twierdzach niezdobytych kryła się niewidoma Bolesława potęga. Co się w nich działo, nie wiedział nikt. Słuchy chodziły po obozie, że król nawet prostą czerń pędził do wojska, aby powiększył jego siłę, że Ruś już nadciągała.
Z niewoli się wydobywszy Niemiec, który pieszo się przywlókł do obozu, opowiadał o ogromnych tłumach skupionych od granic wszystkich ziem, od Pomorza, z Gniezna, Krakowa, ze wszystkich zamków oddalonych, które położenie samo broniło.
Po odejściu Czechów rachowano, że Bolesław dwakroć miał więcéj od cesarza. Rycerstwo się tém uspokajało, że choćby mrówia tego było wiele, źle zbrojne chłopstwo łatwoby pokonali cesarscy; zresztą owi Sasi, Frankowie, Allemani, Turyngi, bodaj z przeważającą siłą gotowi byli się potykać, byle się raz ta nieszczęsna skończyła wyprawa. Marli głodem, padali od bezsenności, chorowali od słoty i błota.
A dokoła niewidać było nic, stały lasy ciche w barwach jesiennych, pola bezbarwne, stratowane i zbite, błota rozkisłe i rozlane szeroko. Na pustém obozowisku po Czechach pozostałém końskie kościotrupy ogryzały kruki, walcząc o nie z psami, których gromady wypędzone z Wrocławia, aby ich żywić nie było potrzeba, włóczyły się błędne za namiotami, a gdy noc nadeszła wyły trwogą, jakby klęskę zapowiadały.
Czasem z namiotów wyrwał się rozwścieczony żołnierz, i wypadłszy na tę zgraję złowrogą odegnał ją precz, siadała opodal na wzgórzach i zawodziła straszniéj jeszcze.
Wycie to rozlegające się po nocach zdawało się wychodzić z pod ziemi, ryczało z wiatrem do wtóru, ryhotało niby śmiechem szyderskim. W nocy, gdy się nieco uciszyło, obozowe czaty daléj wysunięte słyszały coś jakby stłumiony gwar dokoła. Szumiały to puszcze, czy zmawiali się ludzie! Szmer ten odzywał się niekiedy z boku, zachodził z przodu i znowu kołem zataczał się w stronę przeciwną. Zdało się, jakby cicho szły gromady, jakby tętniały końskie kopyta, ale nic widać nie było.
Najśmielsi rycerze pod namiotami leżąc zbrojni napół ledwie cokolwiek pancerzom popuściwszy rzemieni — nie mogąc usnąć, czuli dreszcze przechodzące po skórze, trwogę, jakby na nich wiało śmiercią.
Przed oczyma ich patrzącemi w nieprzebite ciemności przeciągał pochód żałobny Czechów, wlókł się i niewidać było końca. Czarne wozy szły, mrok jedne okrywał, drugie z ciemności wypływały, przesuwały się, niknęły wśród nocy a z otchłani czarnych wychodziły nowe i przeciągały powoli, aż do dnia. Śpiew żałobny księży powtarzał wiatr jesienny.
Nie było i jednego namiotu, w którymby się teraz weseléj zabawiano, jak to bywało, gdy z dobrą nadzieją zaciągano pod mury Głogowa. Napróżno który z rozpaczy resztkami wina się raczył, aby sen nim sprowadzić; napój korzeniami zaprawny poruszał w głowie też same myśli, co w niéj wprzódy gościły, roiły się tylko i mąciły dziwniéj jeszcze.
Pobożniejsi do modlitw się uciekali, aby ich Bóg co rychléj wyzwolił z tych obrzydłych moczarów.
Długo w noc cesarz naradzał się z Groiczem, który jeden cokolwiek lepiej znał te kraje i mógł obmyśleć, jak z nich wynijść cało. Chciał Henryk V, aby go w jakikolwiek zmuszono sposób do odwrotu, ocalając mu wstyd dobrowolnéj ucieczki, nie pragnął już nic, tylko się dobyć ztąd ku Łużycom i lasom. Sasi też wzdychali do tego.
Gdy nad rankiem wycie psów ustało nieco, a słota z wichrem na lasy się poniosła, w mrokach nadchodzącego dnia, zdało się czatom obozowym, jakby te lasy co opodal stały, zbliżyły się ku nim.
Ściany jakieś ciemne, nieruchome ciasno ich opasywały dokoła. Mrok nie dawał ich dobrze rozeznać.
Niektórzy wpatrując się kociemi oczyma wdal mroczną dojrzeli, że ten las poruszać się zdawał, szedł, przysuwał w milczeniu.
Niewierzyli oczom swym jeszcze. W tém z boku w rogi uderzono na trwogę. Ten jęk powtórzyło wnet mnóstwo trębaczy. Z pod namiotów wyskoczyli żołnierze, starszyzna dosiadła gotowych koni.
Nie widać nic jeszcze było, jakby daremnie uderzono na trwogę. Wśród ciszy słyszeli tylko niby tchnienie jakiejś piersi jednéj potworu, a oddech ten głuchy, niewyraźny ze wszech stron nadpływał, jakby olbrzymia rozwarła się gdzieś paszczęka na pochłonięcie wojska tego, dysząc głodna.
Dzień się robił. Z za obłoków gęstych, szarych osłaniających niebiosa, światło się przeciskało blade, skąpe, stłumione.
Czaty już mogły dojrzeć na ścianach ruchomych, migające białe ludzkie twarze.
Co żyło w obozie cesarskim powstawało gotując się przeciw temu nieprzyjacielowi milczącemu, który szedł albo raczéj podkradał się tém straszniejszy, że głosu i szmeru nawet nie wydał jeszcze.
Od strony zamku wrocławskiego coś się téż poruszało, otwarły się wrota i z nich niby czarny wąż najeżony kolcami, długiem cielskiem wysunęła się milcząca gadzina pełznąc ku obozowi. Wojsko to było.
W obozie rogi nawoływały coraz głośniéj, starszyzna latała między namiotami — krzycząc — na konie! Cesarzowi już nawet prowadzono konia jego żelazną pokrytego siatką, dwór jego z kopjami świecącemi ustawiał się do koła. Proporce i chorągwie obmokłe potrząsano próżno wyrywając z ziemi, opadały jakby się wstydziły pokazać swych twarzy.
Ściany czarne ze wszech stron ogarniały obóz.
Teraz już je rozeznać było można. Tłum znaczny ściśniętych, tarczami wielkiemi okrytych ludzi posuwał się z jednéj strony, tłum wielki jezdnych zbliżał się z drugiéj. Pomiędzy niemi, nieco w głębi jeżyły się włócznie i wiała chorągiew z krzyżem.
Wojsko cesarskie szykowało się do boju, ze trzech stron stawiąc czoło nieprzyjacielowi, który tak powoli szedł, że się stać zdawał. Nagle i tam piskliwe rogi odzywać się zaczęły, ściana się ruszyła żywiéj.
Z pagórka na którym cesarz stał widać było daleko, a jak zajrzeć mogli ci co najlepsze oczy mieli, widzieli gęste szeregi pieszych zbite w jedno ciało niezmierne, i konnych ponad niemi oddziały mnogie.
Wprawdzie nie błyszczały tam zbroje, żelaza widać było mało, strojów wytwornych nigdzie, szaro, czarno, brunatno, jak mrówie pełzły te zastępy.
— Czerń i chłopstwo! mruczeli z pogardą rycerze.
Z cesarskiéj strony bojowy okrzyk wydali naprzód Sasi, radzi będąc, że się mają z kim bić.
Zwarły się najpierwsze boki i jakby w jedną zlały bryłę. Padł szereg jeden i drugi cisnących się tarczowników od włóczni cesarskich ludzi, ale wnet i konie a ciężko zbrojni rycerze walić się o ziemię zaczęli. Który z nich padł, ten już nie powstał.
Czerń szła na nowe szeregi. Padała, na nią waliły się niemieckie ufce z łoskotem strasznym i słały na ziemi na trupie posłanie.
W tém zastęp, który szedł głęboko w pośrodku oskrzydlony, puścił się jak burza na czoło cesarskich wojsk. Tu i zbroje i włócznie żelazne lśniły i lud był najsilniejszy, tu (domyślano się) król być musiał i wodzowie jego.
Wpadli jak ogromny klin żelazny, gdy ma dębową kłodę rozsadzić. Ostrym końcem w bili się wśród rycerzy cesarskich, obalili ich, w cisnęli się między szeregi, rozłamali je na dwoje, poczęli rozsadzać coraz szerzéj i obalać jak wicher puszczę, gdy się w nią wedrze.
Cesarz pod hełmem zbladł trupio. Około niego cisnąć się poczęło co najsilniejszego miał, aby go od niebezpieczeństwa osłonić.
Pobojowisko wkrótce zmieniło się w jakiś straszny barłóg trupów zmięszanych ludzi i koni, ponad któremi zwijały się gromady lekko zbrojnych, rozszalałych, jak śmierć niezwyciężonych napastników.
Padali jedni, z ziemi wyrastali zastępcy.
Stojący przy cesarzu poczęli namawiać go, aby w bezpieczniejsze miejsce uchodził. Cofano się ufcem zwartym. Groicz pobiegł zbierać i gromadzić reszty ludzi, aby ich ocalić.
Zwycięztwo nie było już wątpliwe. Z cesarskich wojsk ledwie część ocalała zebrawszy się przy nim i uszła w dolinę, gdzie naprędce wozy dokoła ustawiać i ostrokoły zabijać zaczęto.
Znaczniejsza daleko liczba leżała zgnieciona, pokotem z końmi na pobojowisku szerokiem, i widać już było czerń mnogą, dobijającą rannych, zdzierającą zbroje, gromadzącą łupy.
Dobrze z południa walka była skończona; resztki wojska niewiedziały, czy do ostatniego boju wystąpić będą musiały, czy broniąc pana uchodzić.
Cesarz zatrzymał ich przy sobie, niechcąc się w sromotną dostać niewolę. Chodził po małym namiocie, który dlań rozbito, ręce łamiąc, klnąc i modląc się na przemiany. Uczynił ślub wielkiego daru dla kościoła w Akwisgranie, jeżeliby go Bóg ocalił. Duchowieństwo odprawiło uroczyste modlitwy.
Wiprecht Groicz to ku pobojowisku zbiegał, to do cesarza dla uspokojenia go powracał. Ocalała mała gromadka, padły tysiące, a wdali za pobojowiskiem widać było zatkniętą chorągiew i odpoczywający oddział królewski, który rozbiwszy czoło cesarskich, wywalczył wielkie zwycięztwo. Henryk kazał przywołać Groicza. Dokoła milcząca stała rada.
— Jedź ty — rzekł — układaj się jako chcesz z niemi, bylebym wyszedł ztąd cały! Czyń co można, a ocal cześć cesarskiéj korony!
Pomszczę się na tym złoczyńcy! Dziś, dziś osobę moją, garść tych rycerzy wiernych, ciała poległych ratować trzeba. Idź! idź!
Zaledwie dziesięciu całych ludzi znaleść mógł Groicz, aby mu towarzyszyli, trębacza z rogiem wziął, rozkazując jechać przodem z zieloną wierzby uciętą gałęzią.
Ruszyli wprost ku chorągwi Bolesławowéj powiewającéj wdali, na któréj jednéj stronie krzyż, na drugiéj rycerz konny ukazywał się na przemiany.
Widok bolesny a straszny miał Groicz przed oczyma. Przez pobojowisko przejechać nie było można. Pobożność i poszanowanie ciał chrześcian nie dopuszczała tratować trupów, a minąć ich nie było podobna. Uścielały ziemię, gdzieniegdzie leżąc jedne na drugich, jak wał zapierały drogę.
Groicz poznawał twarze przyjaciół zbladłe, które mu się wczoraj śmiały, dłonie martwe, które ściskał rano.
Tłum już poodzierał pobitych, leżały ciała żółte, sine, czarnemi plamami krwi okryte, posieczone i poprzebijane. Koń na człowieku, trup na trupie... Z pod kopyt końskich krew ściekła w kałuże tryskała.
Groicz rzucić się musiał w bok, by nieszczęsne pole owe ominąć. Zbliżał się wieczór, pospieszać było trzeba. Wprawdzie czerń już na pozostałych napadać dziś nie myślała, lecz Bolesławowi żołnierze zdawali się już wypocząwszy gotować do nowéj walki, taki ruch był około wielkiéj chorągwi.
Zjechawszy z pobojowiska Wiprecht popędził dając rogiem znać przed sobą, że na rozmowy przybywa.
Rycerz konny wybiegł naprzeciwko niego, stanął. Czekał. Skarbimierz to był cały krwią oplamiony, a z pochew miecza jego zgęsła posoka kroplami ściekała jeszcze.
Rozpalony bojem dyszał strzymując konia, który mu się rwał jak oszalały, nogami ziemię rozbijał, pienił i zdawał się chcieć kąsać. Nieco opodal bez namiotu otoczonego drużyną widać było stojącego króla Bolesława. Hełm zdjęty trzymał w ręku, włos rozpuszczony na ramiona mu spływał, oko świeciło tryumfem. W prawo widać było ołtarz i stojący na nim krzyż, przed którym za zwycięztwo Bogu dzięki składano.
— Cesarz mnie przysyła — odezwał się Groicz — do króla jadę w poselstwie.
Skarbimierz zawrócił z nim razem.
Pomiędzy otaczającemi króla widać było wielu rannych, zawiązywano krwawe ciosy, poprawiano zbroje, jedni pili wodę, drudzy konie opatrywali pokaleczone, inni z głośnym krzykiem opowiadali dzieje dnia tego.
Gdy Groicz się przybliżył, Bolesław parę kroków postąpił ku niemu. Poseł w początku przemówić nie mógł.
— Królu — począł tchnąwszy ciężko — Bóg za nasze grzéchy dał wam zwycięztwo; bądźcie w szczęściu pomiarkowani. Cesarza pokonać możecie, nie pokonacie cesarstwa. Przychodzę do was — pytając — czego chcecie od nas?
Bolesław poważny stał, posępny już prawie. Znikło z twarzy wesele.
— Dla siebie nie chcę nic — rzekł.
— Dacie nam wyjść bezpiecznie! — zapytał poseł.
— Idźcie — odezwał się król — a nie powracajcie. Ziemia to uboga, łupów wam nie da, lud waleczny swobody swéj tak bronić będzie, jak dzisiaj.
Dla siebie — powtórzył — nie chcę nic.
— Wspaniałym jesteś królu i szlachetnym — rzekł Groicz.
— Jestem rycerzem chrześciańskim — odezwał się Bolko — leżącego na ziemi nieprzyjaciela nie dobijam.
Dla siebie nie chcę nic — powtórzył raz trzeci król — lecz dla Borzywoja, szwagra waszego żądam tego, co mu należne: czeskiéj korony. Z nim od granicy spokój mieć będę.
Groicz pokłonił się.
— Dziękuję wam — rzekł — czynicie tém i dla mnie łaskę, bratu memu miłemu wracając dziedzictwo jego.
Lecz, możliweli to? wojsko i starszyzna obrała już Ottona.
— A jutro może wybierze Władysława — przerwał Bolko — lecz cesarz ma prawo zwierzchnie nad czeską koroną, może ją dać Borzywojowi.
Wskazał na stojącego obok księcia, który mu się do ręki rzucił wzruszony. Uściskali się milczący.
— Cesarz mi to słowem swém uroczystém zaręczy — dodał Bolesław. — Borzywój niech jedzie z wami, słowo to niech weźmie przy świadkach uroczyste. Potém niech cesarz spokojnie ciągnie przez ziemie moje, nietknie go nikt. Dosyć już trupów legło.
Ręką wskazał na straszne pobojowisko.
Ciemno być zaczynało, pozsiadali z koni.
— Zbigniew gdzie jest? — zapytał król.
— Uszedł z Czechami za ciałem Światopługa — począł Groicz — ciebie królu i Wrszowiców obmawiają o zamordowanie jego.
Bolko głową potrząsnął.
— Wrszowice prawo odwetu mieli — rzekł — wzięli tylko dziesięcinę za krew swoją. Ten co poszedł wśród obozu cesarskiego zemsty dokonać za ojców i braci zabójcą się nazywać nie może, ale bohaterem! Życie stawił za swoich i Bóg mu poszczęścił.
Rozmowa cicha przeciągnęła się jeszcze, noc tymczasem zapadała. Zabrawszy z sobą Borzywoja i Sobiesława ze dworem ich, Wiprecht odjechał nazad zdala omijając krwawe pole. Król zarazem wysłał rozkazy do wojska, aby cesarskich napastować się nie ważyli.
Strasznym był widok pobojowiska po dniu, ale stokroć okropniejszy się stał wieczorem. Czerni powstrzymać nic nie mogło od odzierania trupów; z zażegniętemi gałęźmi i pochodniami chodziła wśród nich zabierając leżący jeszcze oręż, zbroje, i odzieże.
Czerwone ognie i dymy oświecały białe stosy ciał powywracanych i odartych.
Psów głodnych gromady, które wyły wczoraj, dziś ściągały się łakome na ścierw koński i na ludzkie ciała, w oczach żywych rozrywać zaczynając ledwo zastygłe trupy.
Ujadanie ich słychać było wśród nocy. Odegnane przez ludzi stada to pierzchały ze szczekiem, to wracały gryząc się jak wściekłe na pastwę straszną.
Skomlenie, wycie, szczekanie rozlegały się przez noc całą.
W milczeniu pominęli jadący owo „psie pole” wielką mogiłę, na któréj gniew pański zdawał się mścić najazdu cudzéj ziemi.
Nazajutrz pod wodzą Groicza ruszyły niedobitki cesarskie napowrót w milczeniu, wioząc jak Czesi na czarnych wozach ciała dostojniejszych rycerzy. Była to jedyna zdobycz z téj wyprawy pamiętnéj, o któréj dzieje cesarskie zamilczeć wolały.
Zbigniew w Czechach szukał schronienia. Dał mu je po Ottonie wybrany Władysław, który mimo słowa danego Borzywojowi przez cesarza, na tronie się utrzymał. Henryk mógł tylko dla obu wygnanych Borzywoja i Sobiesława wyjednać przebaczenie i małe dzielnice.
Gdy się o to układano przypadł i Zbigniew, błagając aby mu Bolesław dał przynajmniéj taki udział, jaki Borzywój otrzymał.
Opierali się temu panowie. Szlachetny Bolesław uległ raz jeszcze. Wyznaczono mu małą dzielnicę i zamek, w którymby mógł żyć spokojnie.
Ufając zapewne w Czeskie poparcie, w łaskę i opiekę cesarską, Zbigniew powrócił do Polski nie jak ułaskawiony winowajca, ale jak książe udzielny przy odgłosie trąb i okrzykach, na znak władzy miecz rozkazując nieść przed sobą, aby się Bolesławowi urągał.







  1. Przypis własny Wikiźródeł W książce strona 160 jest kopią strony 140; poniższy tekst pochodzi z innego wydania.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.