Królewscy synowie/Tom IV/IX

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Królewscy synowie
Podtytuł Powieść z czasów Władysława Hermana i Krzywoustego
Wydawca Spółka wydawnicza księgarzy w Warszawie
Data wyd. 1877
Druk Wł. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Kraków
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom IV
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
IX.



Dziesięć lat upływało od śmierci króla Władysława Hermana, w ciągu których walka dwu braci z sobą nieustawała.
Jesiennego dnia chmurnego na małém zamczysku w Szląsku, które Grodziskiem zwano, stały wrota świeżo wyłamane, przy których widać było ślady rozpaczliwéj a bezsilnéj i próżnéj obrony. Podwórze pełne było koni i ludzi, gwar głuchy dolatywał niekiedy z izb wewnętrznych.
Kilku żołnierzy powiązanych sznurami, jęczało leżąc na podłodze w przedsieniu.
Zameczek lichy był i źle opatrzony, sam dworzec w nim do szopy podobny. Kawał tylko muru przypierał do niego, a i w tym okna widać było bez błon, otworem stojące i ściany od słoty popsute.
W większéj izbie na dole gromada tylko co przybyłéj starszyzny stała kupą, zdając się naradzać z sobą.
Na czele jéj był stary wojewoda Magnus, który znużony i ociężały wiekiem na ławie już przysiadł, podparł się na ręku i dyszał, a czoło mu się fałdowało wielką troską i niepokojem. Inni dokoła stali rozglądając się i gwarząc.
Żelisław Bezręki, Skarbimierz Jednooki, Wojsław, kilku innych wojewodów i starostów, urzędników króla i dowódzców, pierwsze miejsce zajmowali.
— Na sumienie nasze wziąć potrzeba ukaranie winowajcy, a raz z nim skończyć! Winien oddawna przypłacić głową. Król a pan nasz, którego on tyle lat walki, tyle srogiego niepokoju kosztuje i teraz jeszcze ukarać go nie będzie miał serca.
Naszą sprawą winien być sąd i kara.
Tak mówił powoli Skarbimierz.
— I ja z wami głosuję — odezwał Żelisław — niech raz kraj wypocznie, niech się te zdrady ukrócą. Śmierć! śmierć!
W tém wojewoda stary zapytał.
— Cóż mówił król? co mówił? czyście go wyrozumieli?
Skarbimierz się zawahał.
— Nagliliśmy nań, aby koniec uczynił, chciałem słowa od niego, rzekł mi w ostatku — Czyńcie co uznacie słuszném, czyńcie co potrzeba dla spokoju mojego i waszego, a nie pytajcie mnie i nie żądajcie odemnie, abym na własną krew wyrok wydawał.
— Więc nam sądzić i wyrokować kazał — wtrącił starosta Boruta — sądźmyż i wyrokujmy, jako Bóg przykazał.
— Bez sądu — zawołał inny z boku — bez wyroku, stokroć na śmierć zasłużył. Najmniejszy człek w tém królestwie wié co czynił, na zagładę brata a króla groził i nasadzał, przysięgał pięćkroć i łamał przysięgi, z nieprzyjacioły się wiązał. Dopóki żyw, póty się nie odmieni, będzie tém, czem był — zdrajcą!
Magnus z ławy — wtrącił.
— Śmierci winien! pewnie. A gdy mu ją zadać każemy, co powie pan? co powie?
— Rad będzie, że wolen zostanie — rzekł inny.
— Nie znasz ty go — począł stary wojewoda. — Na polu bitwy krwi on ani swéj, ani cudzéj nie żałuje, ale brata zgładzić, choćby brat zdrajcą był jawnym, nie zechce. Lat dziesięć się to ciągnie. W ręku go miał, u nóg go trzymał, sąd Boży skazał, on przebaczył.
Gdy wyrok wydamy, znienawidzi nas zań! Boleć będzie.
— Niech boleje i odboli, byle raz bezpiecznym był — rzekł Skarbimierz cichym głosem. — Nie było końca i nie będzie zmowom. Słał na nas kogo mógł, płacił, prosił, prowadził, knowania nie ustawały nigdy. Mamy go w ręku, zabić plugawego przecherę, zabić.
— A no! zabić! — powtórzyli inni.
Gdy się ten wyrok rozległ po pustéj izbie, zdało się jakby ci sami co krwawe wyrzekli słowo, ulękli się go. Długo potém trwało milczenie. Stali z oczyma w podłogę wlepionemi. Na brata królewskiego, na królewskiego syna wyrok wydali.
— Zabić! no to zabić! — powtórzył po przestanku głosem śmiałym Boruta. — Dawno li temu, jak mu cesarz i król czeski wyprosili tę dzielnicę, aby na niéj spokojnie paskudnego życia dokończył? Zdrajca, zamiast przybyć pokornym, paść do nóg miłościwemu bratu, zajechał na dwór z wrzawą, gędźbą, lutniami, rogami, jak zwycięzca; zamiast przebłagać, stawił się zuchwale, a nazajutrz pochwycono mordercę, którego nasadził, aby króla nożem przebił.
— Tym nożem go w serce — zawołał Skarbimierz — tym! niech żywot ohydny skończy.
Magnus ręką czoło tarł, i niemal jęcząc — wołał.
— Co czynić! co czynić! potrzeba się go pozbyć, a niechciałoby się na gniew pański narazić.
Boruta ramionami zżymnął.
— Nie żywić go! Na pniak i koniec.
— Nie chcecie mu życia brać! — odezwał się jeden ze starszych — oczy mu kazać wyjąć i niech marnie dogorywa.
— Póki on żyć będzie, o! i bez oczów siać zdrady nie przestanie — przerwał Skarbimierz. — Lepszym od niego wzrok odejmowano, temuby stryczek przystał.
— Krew to pańska! — podszepnął ktoś zcicha.
Zamilkli nieco.
W tém na progu duchowny się ukazał w sukni zakonu benedyktynów.
Mężczyzna był lat średnich, ale żywotem ascetycznym przed czasem postarzały, blady, schudzony, wątły na pozór, choć wzrok jego i ruchy zdradzały tę siłę wewnętrzną ducha, która ciału daje potęgę mogącą się oprzeć największym męczarniom. Wśród tych ludzi wojny i oręża, ciałem dzielnych, rozrosłych, nawykłych do rozkazywania i walki, człowiek ten mały, pokorny, słaby wydał się jakby istotą z innego świata.
Wejrzenie jego miało w sobie coś jasnego, przenikającego, sięgającego do głębi i zmuszającego do poszanowania. Szedł krokiem powolnym trzymając w rękach pod szkaplerzem książeczkę i zdawał się szukać kogoś, gdy przeciwko niemu wystąpił Skarbimierz i pochyliwszy się, w ramię go pocałował. Mnich spojrzał ku niemu ze smutnym półuśmiechem, oczyma zadając mu pytanie.
— Ojcze Łukaszu — odezwał się Jednooki — prosiłem was, abyście mi towarzyszyli nie nadaremnie.
To, com przewidywał ziściło się, winowajcę wielkiego, osądzonego na śmierć mamy w rękach. Człowiek to urodzenia znacznego, ale winien zdrady, mordu, przelewu krwi i wszelakich zbrodni. Godził podstępnie na żywot pana naszego.
— Na śmierć zasłużył stokroć! — szemrali otaczający.
— Raz z nim skończyć! — mówili drudzy.
— Życie dać powinien! nie ma dlań przebaczenia! — rzekł Boruta.
— Nie chcemy, aby ginąć mając nieprzejednany z Bogiem poszedł przed sąd jego — dodał Skarbimierz. — Gdyby nawet wyrok łaskawszy wypadł i oczy tylko miał stracić, któż wié, czy potém wyżyje.
O. Łukasz pilnie słuchał wpatrując się w mówiącego.
— Nigdy z Bogiem przejednanie nie zaszkodzi — rzekł spokojnie. — Sąd i kara nie do mnie należą, co moim obowiązkiem, to spełnię.
Skłonił głowę i poruszył się jakby bez dalszych rozpraw iść był gotów.
Magnus klasnął w szerokie dłonie. Wszedł natychmiast człek stary już, z krótko postrzyżonym włosem, w grubéj odzieży, z drągiem żelaznym w ręku i nożem za pasem. Twarz miał okrągłą, poczwarnie brzydką, z wyrazem bydlęcym i osowiałym. Stanąwszy w progu patrzał z pod brwi nawisłych oczekując rozkazania. Wojewoda Magnus odezwał się doń aby księdza, który już ku progowi szedł, do więźnia prowadził. Sam, jakby go tych kilka słów zmęczyło, padł na ławę westchnąwszy, podparł się na dłoniach i zadumał.
Ciężył mu wyrok wydany.
Stojący szeptali pomiędzy sobą i naradzali się jeszcze, a Boruta głośniéj od wszystkich co chwila po słowie wtrącał.
— Nie żywić go! gdyby nie on, jabym syna miał! gdyby nie on, Żegota by miał ojca! gdyby nie on, tysiąceby ludzi nie poginęło. Zdrajca dziesięćkroć niech ginie.
Gdy duchowny wychodził przeprowadzany przez Skarbimierza, rozprawy hałaśliwe na nowo się rozpoczęły.
Stróż prowadził księdza milcząc z sieni ku drzwiom wiodącym do murowanéj części zamczyska.
Otworzył je z wysiłkiem podnosząc drąg, którym były zaparte i wpuściwszy duchownego, zaryglował je ze środka. Przeszli izbą pustą ostawioną ławami dokoła, drugie drzwi odemknął do mniejszéj komory, do któréj w dół nieco zstępować było potrzeba. Naostatek jeszcze jedne drzwi rozwarł powoli i wpuścił przychodnia do napół ciemnéj izby, któréj okno kratą obwarowane wysoko w ścianie było wybite.
Tu na mizerném posłaniu wyszarzaną skórą pokrytém leżał więzień. Usłyszawszy szelest podniósł się nieco i przypatrywać się zaczął zbliżającemu powoli.
Zbigniew to był, lecz lat tych ostatkiem zmieniony straszliwie, do niepoznania prawie. Twarz mu nabrzękłą poorały gniewy, żółć zjadła skórę występując na nią plamami ciemnemi; ciało nieforemnie się rozlało, oczy złe patrzały jak ślepia zwierzęcia co ma się rzucić na pastwę. W rysach zgniecionych namiętnościami, znękanie, męczarnie gniewów bezsilnych wypiętnowały się zwierzęcą niemal bezmyślnością i rozpaczą. Po sukni poznawszy mnicha, Zbigniew począł się w niego wpatrywać coraz baczniéj, drgnął, podniósł się z łoża, przystąpił i krzyknął ręce łamiąc.
— Łukasz!!
Dawny towarzysz z Saskiego klasztoru poznał już był wprzódy nieszczęśliwego księcia, ale stał nieporuszony, spokojny, oczyma wlepionemi weń, badając okropną zmianę w tym, którego znał niegdyś tak jeszcze życia pełnym.
— Jam jest! — rzekł cicho — nie mylicie się, jam jest!
Słowa te wyrzeczone zimno, z wielkim ducha spokojem, zabrzmiały dziwnie w uszach Zbigniewa, który pomyślawszy krótko, powrócił na łoże i rzucił się na nie mruczący...
Przypomniał sobie lata dawne, pomyślał pewnie, że po nim nic się spodziewać nie może.
— Czegożeś tu przyszedł! — odezwał się książe — kto cię przysłał?
Co mi przynosisz?
— Przychodzę niosąc ci pociechę — odparł O. Łukasz — przychodzę cię pojednać z Bogiem?
— Co to ma znaczyć? — zawołał książę — mów mi jasno?
O. Łukasz zawahał się.
— Spowiedź nigdy duszy nie szkodzi, ulgę przyniesie — rzekł powoli — unikając wyraźniejszéj odpowiedzi.
— Ha! śmierć mi gotują Bolesławowskie katy? — krzyknął Zbigniew.
— Nie wiem — szepnął cicho O. Łukasz.
— Ja to wiem i bez ciebie — ponuro począł książe — wiem! tak! śmierć mi gotują! Dostałem się w ich ręce! czemu nie ubili mnie dawniéj? Ten sam Magnus! służyłem mu za narzędzie, naówczas mi się kłaniał. Dziś ja zawadą Bolesławowi i im. Pierworodny syn królewski!
Uderzył się ręką w piersi.
— Młodszy powinien mi był ustąpić i zginąć, a ja panować! Ja! winien jestem, że tego samego chciałem co on? W nim to cnotą, a we mnie zbrodnią!
Mówił rzucając się, przerywanym głosem jak w gorączce, ksiądz słuchał wpatrując się w niego bacznie, z wyrazem niewysłowionego smutku, żałości i politowania.
— Zwróć myśl ku Bogu! — szepnął cicho.
Głową strząsnął tylko Zbigniew, myśl jego od ziemi się oderwać nie mogła.
Mówił sam do siebie.
— Śmierć? śmierć? za co? Bom szczęścia nie miał! słyszysz Łukaszu... Śmierć!!
Dziki śmiech wyrwał mu się z ust, wyciągnął pięść dużą, obrzękłą do góry i uderzył nią w łoże.
— Szczęściam nie miał? Szatany, psy, podli i nikczemni, bestye zjadliwe, gadziny jadowite, mają szczęście i chodzą w koronach, ja go nie miałem i głowę dam?
Słyszysz Łukaszu!
Ksiądz milczał ciągle.
— O duszy myślcie — odezwał się łagodnie.
Wyrazów tych więzień nie słyszał lub nie zrozumiał — powtarzał łajania i przekleństwa.
— Sprobujcie modlić się ze mną... pokój spłynie na duszę — rzekł O. Łukasz i nie czekając odpowiedzi — począł:
— „Boże wielkiego miłosierdzia miéj litość nad grzeszną duszą moją...”
Zbigniew zamiast powtarzać modlitwę — zawołał gwałtownie.
— Dziś, czy dziś jeszcze chcą mnie zadławić te zbóje?
O. Łukasz ramionami poruszył.
— Błagam was — odezwał się — o duszy swéj myślcie. Ja nie wiem nic, prócz żem przyszedł ze słowém Bożem do duszy waszéj.
Zbigniew milczał, duchowny korzystając z pozornego uspokojenia ciągnął daléj wpatrując się w nieszczęśliwego.
— Mówmy modlitwy!!
Jakby nie zrozumiał, Zbigniew się zerwał z łoża szybko, jakąś myślą pchnięty i przystąpił do O. Łukasza.
— Nosiliśmy suknię jedną — odezwał się — pomnicie? Znam serce wasze litościwe...
Ratujcie mnie! ratujcie!
— Ratować téż przybyłem — odrzekł O. Łukasz — o ile w mocy méj jest. Ratunek duszny niosę wam.
Zmarszczył się książe i nogą uderzył w podłogę.
— Ratuj mi życie! rozumiész! — zawołał — nie dopuść gwałtu! Wstrzymaj tych katów, królowi daj znać. Bolesław mi życie daruje...
To mówiąc dłoń położył na ramieniu księdzu, który drgnął od tego dotknięcia i cofnął się nieco.
— Uspokójcie się, posłuchajcie mnie — rzekł. — Gdybym mógł, ja biedny mnich, poszedłbym pieszo prosić za wami. Uczynię co w méj mocy. Nie przetoż powinniście duszę oczyścić!! Módlmy się razem.
Wezwania tego Zbigniew ani chciał słuchać, odszedł ku łożu niespokojny, rzucił się na nie, zerwał, przebiegł ciasną izbę bijąc o ściany jak oślepły.
O. Łukasz oczyma gonił go i powtarzał napróżno.
— Módlmy się.
— Modlić się? — odparł wreszcie oszalały — modlić się? ja klnąć tylko mogę i narzekać! Ja nie mogę się modlić.
Zmęczony miotaniem się książe, przywlókł się do łoża i obalił na nie twarzą do góry. Jęczał dziko, nie mogąc słowa przemówić. Litość poruszyła O. Łukasza, który wstał zwolna i ku niemu się zbliżył. Stanął nad łożem, ujął rękę jego ostrożnie.
— Litujcie się nad sobą! — rzekł — co pomoże rozpacz taka, którą szatani duszę przeciw Bogu buntują! Ukorzcie się, żałujcie grzechów, myślcie o niebie.
Zbigniew głową potrząsł.
— Po to mnie wypuścili z klasztoru — krzyknął — jak dzikiego zwierza z klatki, aby mnie szczuli psami i bawili się męczarnią moją. O! czemum, czemum nie pozostał z wami!!
— A nie samiżeście chcieli w ten świat zwodniczy — odparł O. Łukasz — nie pragnęliścież władzy, panowania, siły?
Zbigniew nie odpowiedział, podniósł głowę tylko i począł zniżając głos.
— Ocal mi życie! wiesz! mam jeszcze zakopane skarby, oddam je zakonowi wszystkie. Wdzieję suknię waszą, wyrzeknę się świata... Benedyktyni wezmą dzielnicę moją, wszystko dam na kościoły! ocal mi życie!
Porwał księdza za rękę i gwałtownie całować ją zaczął.
— Ocal mi życie! życie mi zachowaj! bracie Łukaszu!
Kapłan odsunął się był nieco, Zbigniew nie słysząc odpowiedzi, z łoża wstał, ukląkł przed nim i za nogi go ściskał, coraz goręcéj — wołając — ocal mi życie.
— O! bracie mój! bracie mój — rzekł naostatku benedyktyn — gdybyście tak się troskali, tak gorąco pragnęli żywota wiecznego, jak doczesnego pragniecie!
Odpowiedź ta jak zimną wodą oblała księcia, który się porwał i krzyknął z gniewém.
— Klechą przebrzydłym byłeś i będziesz.
O. Łukasz stał niewzruszony, najmniejszy wyraz gniewu nie zmienił mu twarzy pogodnéj i litością tchnącéj.
Wśród więziennego milczenia, słychać było tylko oddech i sapanie zburzonego rozpaczą i gniewem księcia. O. Łukasz siadł na ławeczce i począł odmawiać modlitwę.
— Ojcze miłosierdzia.
— Dajże mi pokój z tą modlitwą! zaryczał głos z łoża. Przysłali cię, abyś mnie spowiadał? Powiedz im, że przygotować mnie potrzeba. Zyskam na czasie... Niewyspowiadanego mnie nie zgładzą!! Dosyć tego! O. Łukasz spojrzał nań i zamilkł.
— Kto tam jest oprócz Magnusa? — zapytał nagle Zbigniew.
— Nie znam nikogo oprócz Palatyna Skarbimierza — rzekł ksiądz.
— Najzajadlejszego z wrogów moich! — krzyknął Zbigniew porywając się — tego jednego dosyć, aby mi przyniósł śmierć!
— Módlmy się — powtórzył duchowny.
Zbigniew wstał i nie zważając nań, chodzić począł, przystąpił do drzwi, uchwycił za nie, potrząsnął niemi, zawarte były.
Stróż usłyszawszy szelest, rozwarł je napół, a zobaczywszy więźnia, gwałtownie zatrzasnął.
— Módlmy się! — błagająco mówił O. Łukasz.
— Milcz, klecho! — rzekł stając naprzeciw niego Zbigniew i podnosząc pięści ściśnione, milcz! Powiedz im, żem wściekły, że spowiedzi słuchać mnie nie mogłeś. Mają prawo wziąć mi życie, ale nie gubić duszę...
Pochylił się ku niemu.
— Daj znać królowi! Wszystkie skarby moje Benedyktynom przekażę, oddam. Suknię waszą oblekę...
— Uczynię co mogę — odezwał się ksiądz z politowaniem, — lecz dla siebie samego, na błaganie moje pomódlcie się, to wam ulgę przyniesie.
Zbigniew głową rzucił. Co innego miał na myśli.
— Bolesławowe molossy, psy na mnie zażarte! — począł znowu zgrzytając zębami. — Krwi się mojéj chcą napić, ciałem napaść! Czekali na to długo! Wilki wściekłe...
Obu rękami pochwycił za głowę na pół wyłysiałą, około któréj włos spadał w nieładzie.
— Módlmy się — jeszcze raz szepnął duchowny.
Rzucił się Zbigniew.
— Mówiłem! — krzyknął — ani się modlić, ani spowiadać nie mogę, nie chcę, nie będę. Nie będą śmieli zadać mi śmierci w stanie grzechu! Dlatego zdrajcy was tu nasłali, z waszą kleszą pokorą i błaganiem, abyście mnie przygotowali im na pożarcie... Macie jak kucharz przyprawić im pastwę! Nic z tego... Nie! nie!
Wołał coraz gwałtowniéj.
Ksiądz Łukasz ze złożonemi rękami przykląkł przed zrozpaczonym.
— Na dawne nasze w Jezusie Chrystusie braterstwo! zaklinam was! — zawołał — módlmy się! Uspokójcie się, prosić będę za wami! Czas upływa!
— Chcę by upływał! — wybuchnął Zbigniew — niech uchodzi!!
Odsunął się od klęczącego i poszedł na łoże, wyciągnął na skórze, głowę zakrył, milczał, dysząc ciężko.
Po kilkakroć chcąc go jeszcze przywieść do opamiętania, ksiądz przystąpił i ręką potrząsnął, leżący wyrywał mu się gniewnie. Nagle jakby doprowadzony do niecierpliwości książę zerwał się z posłania, chwycił O. Łukasza za barki i popchnął go ku drzwiom, w które obu pięściami bić zaczął.
Stróż otworzył, Zbigniew nie dając ani przemówić, ni się odwrócić księdzu, wyrzucił go za próg.
Chwilę stał jeszcze u drzwi kapłan z głową spuszczoną i wolnym krokiem powrócił do izby w któréj wojewodowie zgromadzeni byli.
Mrok nie dozwalał już rozeznać ich twarzy, siedzieli na ławach pod ścianami oczekując i rozmawiali cicho między sobą. Spór i hałaśliwe rozprawy ustały.
Gdy ksiądz ukazał się w progu, Magnus podniósł się pierwszy i postępując ku niemu, spytał.
— Spowiadał się?
Miłościwi panowie — odezwał się poważnie kapłan — to człowiek w rozpaczy, niewładnący sobą. Ani się spowiadać, ani słuchać, ni zrozumieć nie może... Szalony jest! Nieszczęśliwy! Litość nad nim mieć potrzeba!
Starszyzna spojrzała po sobie.
— Ojcze wielebny — rzekł Skarbimierz — wszelką litość wyczerpał ten człowiek... Chcemy czynić cokolwiek można dla duszy jego. Pozostańcie proszę, opamięta się może i zażąda was.
Zaczęli między sobą szeptać wojewodowie. Po chwili Magnus, Skarbimierz i Żelisław wyszli z izby. Wszyscy trzej razem skierowali się milczący do więzienia.
Gdy ostatnie drzwi otworzył im stróż, Zbigniew leżący na posłaniu, podniósł głowę, popatrzył, zerwał się na nogi zataczając i oczyma błędnemi wodząc po nich — wybuchnął.
— Ha! przyszliście zbójcy po życie moje? Króla waszego krew przelać chcecie!
— Nie — przerwał głosem ogromnym, nakazującym milczenie Magnus. — Przyszliśmy po głowę zdrajcy! Zdrajcy nie trzykrotnego, bo trzykroć i czterykroć był przebaczonym, ale niepoprawnego zdrajcy, co na życie króla pana naszego nastawał, który nań nasyłał morderców, któremu zapomniano jego niegodziwości, a poprawić się nie chciał... Królby wam raz jeszcze przebaczył, ziemie nasze i ziemianie nie mogą.
— Wy! mnie! przebaczać! — zerwał się gwałtownie Zbigniew. — Wy mnie! katy i niewolniki! Jam wasz pan prawy! Ja! nie kto inny. Tamten co się waszym królem nazywa zasłużył na karę, bo mi wydarł prawo pierworodztwa, królestwo moje! On jest złodziejem, nie ja zdrajcą! Słyszycie!
I zaśmiawszy się padł na posłanie.
— Milczcie! — zawołał Skarbimierz.
— Nie mówić! nie wołać! ale krzyczeć i wrzeszczeć i ryczeć będę — odparł Zbigniew pięści wznosząc. — Niech słyszy cały świat co za zbrodnia się tu dzieje! Ja jestem panem waszym!! Ja!
— Milczeć! — powtórzył Jednooki nogą bijąc o ziemię.
Magnus przystąpił o krok bliżéj.
— Gdy wam łaska ojcowska a miłosierdzie Ojca Marcina do królestwa tego przypuszczenie wyjednało, jakżeście się za to wywdzięczyli? Król na marach leżał niepogrzebiony, gdyście bunt podnieśli! Co późniéj? Wszystkie wrogi nasze pędziliście na nas, nasyłaliście pogan, zbójców, prowadziliście nieprzyjaciół na brata?? Kto Czechów, kto cesarza, kto Pomorców i Prusaków na nas burzył?
— Tak! ani się zapieram — przerwał podnosząc się Zbigniew — tak! Odarty, wyzuty, krzywdzony upominałem się o swoje! Szukałem opieki u obcych, gdym jéj u swoich nie znalazł! Tak! Ząb za ząb, zdradzony mściłem się zdradą.
Wojewodowie spojrzeli po sobie, nikt nie odpowiadał. Magnus począł zwolna, jakby wyrok głosił.
— Nie wolą królewską, ale sądem wszystkich ziemian, wojewodów, starszyzny, władyków, osądzeni jesteście...
— Ja? przez was? — wykrzyknął nie dając dokończyć Zbigniew. — Alboście to wy mnie równi, byście śmieli mnie sądzić? Papież tylko, cesarz, królowie sądzić mnie i potępiać mają prawo, nie wy czerń, ludzie z gminu wyszli...
Spojrzeli po sobie trzéj sędziowie.
— Będziecie się na to skarżyć przed trybunałem Bożym, przed którym i my staniemy — wtrącił Skarbimierz pogardliwie. — Na sumieniu mieć was nie będziemy. Nie jednéj, ale dziesięciu śmierci winniście! Więcéj przeleliście krwi wiader, niż z was kropel wytoczyć można.
Zbigniew klął i bełkotał, podniósł się nagle widząc Magnusa cofającego ku drzwiom.
— Wojewodo — zmienionym głosem począł — wojewodo! Bóg nas będzie sądził! Niech tu przyjdzie ksiądz, niech przyniosą Ewangelję, krzyż, hostyę, przysięgnę na nich przy was, — nie chcę nic! Życie mi zostawcie! Oblekę znowu habit zakonny! pójdę na wieki do klasztoru!
— Złamaliście wiele takich przysiąg uroczystych — rzekł Skarbimierz.
— Téj dotrzymam! — zawołał Zbigniew.
Była chwila strasznego milczenia.
— Życia wam nie wezmą — odezwał się Magnus.
Książe poruszył się, odetchnął, powstał.
— Więzienie? — odezwał się głosem orzeźwionym.
Nikt nie odpowiedział.
— Poddajcie się losowi waszemu — dodał Magnus — jaki wyrok wydano, spełnić się musi.
Rzucił się książe za niemi, gdy już wyszli pospiesznie i drzwi zatrzaśnięto.
Cicho było i ciemno. Więzień odetchnął, pot ocierając z czoła.
W przedsieniu izby u progu kroki i głosy ludzi słyszeć się dały. Trwoga ogarnęła go znowu. Z pod skóry, którą łoże było okryte, Zbigniew dobył nóż wsunięty głęboko i schował go w rękaw sukni.
U drzwi szmer i szelest jakiś się powiększał, szeptano i umawiano się. Słychać było niewyraźne, przerywane, dziwne głosy i śmiechy dzikie. W więzieniu panowała ciemność, przez szparę drzwi jak ostrze jakiegoś miecza ognistego wpadło światło, zadrżało na podłodze, pasem nad głową jego zarysowało się na ścianie.
Zbigniew skulony na łożu, cisnąc nóż w ręku spotniałem, drżał i zęby mu się ścinały. Okiem obłąkaném powiódł ku oknu, które wysoko stało nad głową, niedosiężone dla niego. Rękami objął mur gładki, i oszarpnięte dłonie opadły. Obejrzał się dokoła, nie było ratunku, kryjówki, ujścia.
Drżenie zmieniło się w dygotanie całego ciała, głowa się trzęsła, nogi chwiały; palce to ściskały gwałtownie, to bezsilne rozchodziły, pot zimny spływał po skroniach.
Za drzwiami ciągle jeszcze mruczenie trwało, spór stłumionych kilku głosów. Światło przez szparę wpadające przesuwało się i chodziło po izbie, podnosiło do góry i spadało. Po kilkakroć słychać było rękę, która chwyciła zasuwę drzwi i zsunęła się z niéj zwolna. Spierano się jeszcze to głośniéj to ciszéj.
Oczekiwanie jak wiek trwało długo... Już Zbigniew uspokajać się nieco zaczynał, gdy nagle, gwałtownie zasuwy drzwi opadły z trzaskiem, i stróż ów z nizkiém czołem, z twarzą bydlęcą wpadł wiodąc za sobą dwu pachołków i wylękłego chłopaka, który pochodnię trzymał w ręku.
Oprawca ani słowa nie odezwał się do księcia, skinąwszy na pomocników postąpił ku niemu.
Na Zbigniewa, stojącego u łoża, pachołkowie z obu stron rzucili się chwytając za barki, lecz nim za ręce go ujęli, dobył nóż i rozpaczliwie nim miotając, zadał naprzód lekkich razów kilka stojącemu bliżéj oprawcy. Zmierzył potém ku piersi tego, który z żelazem ostrem także zabierał się silną dłonią za kark go pochwycić.
Walka poczęła się straszna, nierówna, zajadła, nieludzka, bydlęcego coś w sobie mająca.
Zbigniew bronił się jak zwierz pochwycony w jamie, kąsając, bijąc, miotając całym sobą. Pachołkowie ręce mu łamali chwytając za nie, dusili piersi, mordowali za gardło cisnąc i usiłując skrępować.
Jeden z nich sznurem go już oplątywał, ale ręka mu się trzęsła z pospiechu, a krew lała po twarzy. Chłopię stojące z pochodnią to oczy zakrywało ze strachu, to wytrzymać nie mogąc odsłaniało je, aby zobaczyć co się działo i krzyczało a jęczało.
Trzech tych ludzi zwinęło się jakby w kłąb jeden, w jeden kadłub nieforemny, którego rąk i nóg poplątanych rozeznać nie było można. Jeden wreszcie piersi mu nacisnął kolanem, drugi broniące się jeszcze dłonie sznurem krępował.
Oprawca z rękami obnażonemi stał oczekując przed niemi. Żelazo, które trzymał w ręku, mówiło co miał począć. Śpiczaste ostrze jego niejedne już oczy co na świat patrzały, wyjęło z pod powiek. Oprawca powoli próbował je na paznogciu.
Nawykły był do tego rzucania się i rozpaczliwéj obrony, ale tym razem ręce mu drżały, opór zaczynał go drażnić i burzyć, zbyt się przeciągał długo.
Przystąpił nagle do księcia, chwycił miotającą się jeszcze konwulsyjnie rękę jego i pochylił się, aby rozpocząć wykonanie wyroku.
Lecz nim kat żelazem dosiągł oka, wysiłkiem gwałtownym Zbigniew rozerwał krępujące go pęta, odepchnął pachołków od siebie i nożem, którego mu wyrwać nie zdołano, w piersi uderzył oprawcę.
Raz ten, choć silny, ledwie przebił grubą suknię jego, nie syknął nawet, lecz rozwścieczony, zamiast do oczów zmierzył w piersi Zbigniewa i żelazo w nich utopił.
Uderzenie gwałtowne dosięgło serca, książe konając rzucił się tylko, ręką chwycił za piersi i drgając opadł na posłanie.
Wbite żelazo tkwiło w ranie, i krew się około niego sączyła.
Pachołkowie powstawali z ziemi pot i krew ocierając ze skroni.
Kat patrzał obojętnie na ofiarę, nie rzekł słowa, potrząsał głową, zbliżył się, zwolna ostrze zaczął z piersi dobywać, otarł je o połę sukmany i zawiesił u pasa.
Na twarzy jego nie znać było najmniejszego wzruszenia, pot kroplami tylko występował mu na czoło. Skinął na posługaczów. Ci zbliżyli się do stygnącego trupa, — wiedzieli już co czynić mieli. Wyciągnęli skurczone członki na posłaniu, ręce złożyli na piersi krwawéj, zamknęli otwarte powieki, przytrzymując je chwilę palcami, opadłą szczękę jeden z nich podwiązał powrozem.
Spojrzeli na trupa — wszystko było skończone, jak należało.
Chłopak, który pochodnię trzymał, tuląc się do ściany, drżał ze strachu, płakał i przez palce na zabitego spoglądał.
Ciągle milcząc oprawca poszedł ku drzwiom. Na sukmanie jego widać było teraz sączącą się krew z lekkiéj rany, którą książe mu zadał, ale nie czuł jéj, ni spojrzał na nią. Chłopak z pochodnią i pachołkowie szepcząc między sobą, opatrując ręce swe poranione, ocierając się i wyciągając szli za nim.
Drzwi więzienia, w którém trup został, nie zamknięto — mrok ogarnął izbę.
Oprawca zwolna skierował się ku wielkiéj jadalni, w któréj wojewodowie na ławach siedzieli. Ujrzawszy go powracającego wcześniéj niż się spodziewano, idącego zwolna i zakłopotanego, Magnus wstał i wyszedł niespokojny przeciw niemu.
— Już? — zapytał.
Długo się zbierał na odpowiedź straszny człek, trąc głowę i patrząc na ziemię.
— Nożem się bronił — rzekł — nie można było dostąpić do oczów...
Ręki ruchem pokazał, że przebić go musiał.
Wojewoda drgnął, i nie mówiąc słowa zwrócił się ku swym towarzyszom.
— Bronił się — rzekł — musiał go zabić.
— Ranił mnie — dodał oprawca szukając na sukni śladu uderzenia i wskazując krew.
— Stało się! — zawołał Skarbimierz. — Bóg tak chciał. Dobrze się stało.
Gdy to mówił ruszyli się wszyscy, jakby na oczy swe widzieć i przekonać się chcieli, że królestwo od wroga, który je trapił przez lat tyle, wolném było.
Szli wszyscy poprzedzani przez pochodnie, które niesiono przed niemi; w izbie nie został nikt, cisnęli się w ponurém milczeniu.
Pierwszy Magnus przestąpił próg i spojrzał. Ciało leżało na łożu jak je pachołkowie złożyli ze sznurem pod szczęką, z twarzą straszną jeszcze, na któréj stężał wyraz walki ostatniéj. Zastygła w rysach nieszczęśliwego gniew i wściekłość, usta miał pianą ze krwią okryte, sinieć zaczynało nabrzmiałe lice...
Wojewodowie otoczyli łoże i patrzali, nie okazując żalu, nie mówiąc słowa, nie litując się losowi człowieka.
— Tak lepiéj — szepnął wychodząc Skarbimierz — sam sobie zgon przyspieszył. Nikt nie winien śmierci jego. Pospieszę do króla, aby mu oznajmić o tém.
Wracali już, gdy w sieniach spotkał ich stojący, czekający na nich O. Łukasz. Ciekawemi oczyma badał przybywających.
— Ojcze mój — odezwał się do niego wojewoda — oddajcie mu ostatnią posługę chrześciańską. Nie żyje.
Ksiądz westchnął nie mówiąc nic, posunął się z twarzą smutną ku izbie więziennéj i całą noc modlił się u ciała, ze spokojem człowieka, dla którego widok śmierci nic już strasznego i groźnego nie ma.
Nazajutrz pogrzeb cichy, w prostéj trumnie zakończył ową długą tragedyę krwawą braterskiéj walki. Zwłoki królewskiego syna złożono w małym sklepiku pod kościołem — a zaledwie lat kilka ubiegło zapomniano nawet o grobie, którego żadną pamiątkową cechą nie oznaczono.




Gdy Skarbimierz do Krakowa powrócił, jakby przeczuwając coś, król go natychmiast do siebie powołać rozkazał.
Wyszedł naprzeciwko niego ze trwogą na twarzy. Spojrzenie na nią kazało wojewodzie poszanować ten niepokój serca szlachetnego, które tyle przebaczyć umiało, a do zemsty tak nieskorém było.
Król stał pytać nie śmiejąc, Skarbimierz odezwać się nie miał odwagi. Milczenie samo wymowne było.
— Zbigniew? — jęknął wreszcie.
— Nie żyje! — rzekł nie ciągnąc już dłużéj wojewoda. — Chciano mu oczy wyjąć tylko, ranił oprawcę i — sam się przebił na żelezie, które trzymał.
Słysząc to król pobladł jak chusta, pochwycił się za głowę i uszedł szybko.
Nie widziano go już tego wieczora, nie usiadł do wieczornego stołu, mówiono, że całą noc spędził w zamkowym kościele na modlitwie.
Nazajutrz przybywający panowie znaleźli go w szatach podartych, z głową popiołem posypaną, boso, bladego, załamującego ręce, rozgorączkowanego, we łzach.
Napróżno starali się go pocieszyć.
Skazał się na post, na chleb i wodę, wdział od tego dnia prostą opończę szarą, skrył się od tłumu, unikał ludzi, zmienił strasznie.
Strwożona królowa posłała po panów, panowie pobiegli po biskupa Baldwina, do duchownych wzywając ratunku.
Obawiano się stracić pana tego, na którego barkach spoczywało bezpieczeństwo królestwa, lękano się, aby dla dobrowolnéj pokuty nie wyrzekł się panowania i małoletnim dzieciom a opiekunom niepewnym państwa nie zwierzył.
Biskup Baldwin zaledwie potrafił uspokoić nieco, srodze sobie tę śmierć braterską wyrzucającego króla. Duchowieństwo całe ofiarowało się ze skarbnicy ogólnéj łask, któremi kościół rozporządzał, przyczynić się do ulżenia sumieniowi strwożonego pana.
Nie ograniczając się na tém, pobożny król całe dnie prawie w kościołach przebywał, klęcząc lub krzyżem leżąc w czasie mszy, które się za zmarłych odmawiały, śpiewania psałterza i modlitw.
Codziennie tłumy ubogich sam karmił i przyodziewał; nakoniec pod pozorem podróży dla widzenia się z królem węgierskim, udał się Bolesław na wędrówkę do kościoła Ś. Idziego, patrona swego, na Węgrzech, na którego cześć kościół téż w Krakowie przez ojca rozpoczęty, dokończył.
Świadek naoczny téj pielgrzymki króla, który był pierwszym rycerzem swojego wieku i najgorliwszym wyznawcą wiary, opisuje ten pochód pokutny Bolesława, jakiemu podobne w owych wiekach tylko widywano.
Było to w wielkim poście, w porze przedwiosennéj, najprzykrzejszéj w naszym klimacie. Król przez cały ciąg tych dni czterdziestu żył tylko chlebem suchym i wodą. Biskupi i prałaci zmuszali go napróżno, aby tak ostry post na modlitwy lub msze zamienił.
Codziennie zrana wychodził z biskupami i kapelanami, prawie zawsze boso, przez cały dzień idąc, póki godzin do Panny Maryi, pacierzy kapłańskich, siedmiu psalmów pokutnych, litanij, psałterza całego i wigilij za umarłych nie odśpiewano.
W ciągu drogi, na noclegach nogi umywał ubogim, rozdawał szaty, karmił ich, sypał jałmużny, obdarzał kogo tylko spotkał.
Wieść o téj pielgrzymce pobożnéj poprzedzała go, wychodzili więc na spotkanie biskupi, opaci, zakony, nareszcie i sam król węgierski Koloman. Każdy kościół otrzymywał ofiarę, w niektórych złoto i bławaty, sprzęty kościelne kosztowne na pamiątkę zostawiał. Duchowieństwo obdarzał obficie, po królewsku.
Przystawowie Kolomana pilnowali tego, aby go wszędzie ze czcią i poszanowaniem należném przyjmowano.
Pielgrzymkę tę odbywszy wrócił król do Krakowa, ale i tu jeszcze pielgrzymich sukni i kapicy nie zrzucił, aż dopóki nie pokląkł u grobu Wojciecha Świętego w Gnieźnie.
I do tego miejsca jeszcze szedł pieszo i boso, i tu posypały się dary pańskie. Sprawiono naówczas na relikwie Apostoła Prus, Patrona Polski trumienkę złotą osiemdziesiąt grzywien ważącą, drogiemi kamieniami sadzoną. Biskup, duchowieństwo, kościoły obficie zostały obdarzone.
„Jednakże — pisze Gallus — pomimo pielgrzymki pobożnéj, tak świątobliwie odbytéj, dawny ucisk serca nie ustąpił mu nigdy z pamięci”.

Koniec.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.