Królewscy synowie/Tom IV/III

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Królewscy synowie
Podtytuł Powieść z czasów Władysława Hermana i Krzywoustego
Wydawca Spółka wydawnicza księgarzy w Warszawie
Data wyd. 1877
Druk Wł. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Kraków
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom IV
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
III.



Nie w jednéj Polsce pod owe czasy synowie z ojcem, brat z bratem walczyli o władzę i wydrzeć ją sobie usiłowali. Henryk V. który był na niemieckie cesarstwo po ojcu Henryku IV nastąpił, wypowiedział mu wprzódy wojnę, podszedł go zdradą, zmusił do zrzeczenia się władzy, do nędznego konania na wygnaniu. W Czechach walczyli z sobą bracia i bratankowie, na Rusi nie lepiéj było; nie zapewniał pokoju i zgody żaden związek pokrewieństwa, powinowactwo i śluby.
Rycerscy w większéj części książęta onych czasów, mieli namiętności wojacze, potrzebowali walki do życia, podżeganie możnych rodziło żądze zdobyczy i panowania.
Pomiędzy współczesnemi Bolesławowi Krzywoustemu, niema jednego z panujących, któryby z nim szlachetnością charakteru stał na równi. Henryk V. który był ojca własnego prześladowcą, sprzedawał wszystko. Cesarskie swe słowo, inwestytury, korony, wolność swych jeńców, łaskę monarszą. Wszystko u niego i ulubieńców jego na grzywny się oceniało, i kupowało. Na cesarskim tym dworze książęta czescy ubijali się o władzę, płacąc za nią krwią najbliższych. Zbigniewowi podobnych, równie jak on nie zdolnych, a jak on panowania chciwych, znajdujemy wielu.
W Czechach górą szli i wichrzyli możni Wrszowice, ciż sami którzy Zbigniewowi pomoc dali do wyjścia z klasztoru, Mutyna Żupan Lutomierzycki, Bożéj pan na Libicach. Ilekroć ich z kraju wygnali nieprzyjaciele, chronili się do Polski. Zbigniew gdy mu niebezpieczeństwo zagrażało do Czech uciekał.
Pomiędzy Czechami a Polską ciągle była zamiana wygnańców, ciągłe przytulisko zbiegom dawano. Uchodząc od prześladowania żydzi z Pragi przybywali do Polski, odarci z mienia, zbiegali nękani przyjaciele obalonych z tronu książąt i oni sami — do Krakowa i Wrocławia. Bolko chwytał każdą zręczność aby z wojskiem iść na cudze ziemie, ściągać łup a zdobywać rycerską sławę.
Wojna owych czasów to jeszcze coś tak groźnego i strasznego jak potop i kataklizm niszczący ziemie całe. Za pochodem wojsk nie pozostaje nic oprócz zgliszcz, prócz stratowanych zastygłych pogorzeli, trupów i kości. Palą się sioła, obalają grody, ludność tysiącami pędzi w niewolę. Czego niemożna gnać stadem, to się zabija na postrach i ofiarę. Często kraje przez które przeciągnęły wojska zwycięzkie, latami całemi powrócić nie mogą do życia. Z jeńców tworzą się osady na ziemiach pustych, daleko od własnego kraju.
Frymark téż zabranym ludem jest prawem a obyczajem uświęcony. Kupcy nabywają jeńców i odprzedają ich z zyskiem. Wzięty w plen jest własnością, rzeczą, przestaje być człowiekiem. Dla Zbigniewa stan rzeczy w Czechach był wielką pomocą i otuchą. Walczyli tam z sobą o władzę Borzywój II z Oldrzychem, Światopług z Borzywojem. Bolko korzystał z tego także i z Żelisławem puszczał się wojować Morawy. Na dworze Bolesławowym pełno było ciągle tych co u niego pomocy szukali i przytułku.
Po jawnéj prawie zdradzie i owem nasadzeniu Pomorzan, z których zasadzki cudem się udało ujść Bolesławowi, Zbigniew musiał się wyrzec pozoru uległości dla brata i począł występować przeciw niemu otwarcie.
Pomorzan i Prusaków miał za sobą, rachował może i na pomoc z czeskiéj strony. Zaczęto z pośpiechem ściągać ludzi i uzbrajać grody, Gniezno, Spicymierz, Łęczycę. W Kaliszu na prędce nową twierdzę wzniesiono.
Sobiejucha dogodny do pochlebstw, potakiwania i drobnych posług, nie na wiele się zdał panu swemu, o innych myśleć trzeba było, sposobiąc się do wojny. Potajemnie ściągnięto obietnicami wielkiemi dowódzców kilku, którzy się w dawnych wojnach wsławili, a na Mazowszu posiadłości mieli. Dwór Zbigniewów inną teraz przybierał postać, gnuśna nisza ustąpiła niespokojnym przygotowaniom. Najemni wodzowie wmawiali w nieudolnego a chciwego władzy księcia, że łatwo pokona brata, gdy przeciw niemu z całą wystąpi siłą.
Pomorcy, Prusacy, Czechy, mieli ze wszech stron na dany znak oskoczyć Bolesława, zajmując ziemie jego; wojska Zbigniewa poparte przez nich, dokonać reszty i osaczonego obalić.
Książe płocki, podniecany, roił już pewne zwycięztwo i panowanie przyszłe nad Polską całą. Cesarza miał lub spodziewał się mieć za sobą. Otwarto skarbiec na zaciągi, nie żałując na nic. Gniezno i Płock roiły się zewsząd ściągającym ludem.
Doniesienia zewsząd biegły do Krakowa i Wrocławia, o groźném niebezpieczeństwie. Z Czech wygnany Borzywój z młodym bratem Sobiesławem, którzy napróżno żebrali pomocy u cesarza Henryka V, a nie mieli jéj czém opłacić, chronili się teraz na dworze Bolesława.
Przyjęcie i wzięcie ich strony ściągało nienawiść, zemstę panującego w Czechach Swiatopługa.
Bolko zagrożony całe swe siły gromadzić musiał, ażeby podołać temu co nań nagle spadało. W zdradę brata o takiéj godzinie, nie chciał wierzyć, choć była jawną, potrzebował mieć jéj dowody.
Jeszcze więc raz postanowił posłów wyprawić do Zbigniewa, choć wszyscy tą powolność naganiali.
Wybrano ich dwu, a że Skarbimierz potrzebnym był wojsku, ofiarował się stary Wojsław z młodym Pietraszkiem Żemłą, jednym z drużyny Bolesława, cudownie ocalonym pod Niemirowcami.
Bolesław pospieszać im kazał i stanowczą przynieść odpowiedź.
Tym razem posłowie otwarcie powiedzieć mieli Zbigniewowi, że nieudolnym się okazawszy do panowania, winien był bratu posłuszeństwo. Zagrażano mu odjęciem dzielnicy, o któréj obronie i teraz jak wprzódy nie myślał.
Wojsław z Żemłą pobiegli do Płocka, gdzie mnóstwo zbrojącego się ludu znaleźli, wozy z zakupionym u Pomorców orężem i tłum spędzony, który dzielono na kupy, szykując go i rozsyłając po grodach.
Marko, wiszący zawsze przy dworze, pierwszy się nastręczył przybyłym, lecz nie umiał czy nie chciał im powiedzieć, gdzie mieli szukać Zbigniewa.
Zdawało się że kryć się chciał, unikając ostatecznéj rozmowy, bo się jéj treści mógł domyślać.
Przekupieni ludzie szepnęli posłom że w Gnieźnie siedział Zbigniew, wokoło siebie skupiając co najlepsze siły. Wojsław z towarzyszem nie spoczywając ruszyli natychmiast do Gniezna, i tu go w istocie zastali.
Zmieniony był wielce pan ów, od czasu jak otucha w serce jego wstąpiła. Znaleźli go siedzącego w podwórcu, na pół uzbrojonego, otoczonego żołnierstwem i udającego rycerza. Urosła w nim buta śmieszna. Dwór krzykliwy, grajki, muzyka, zgraja włóczęgów pościąganych zewsząd nieodstępowała go na chwilę. Marka teraz zastępował Benno Horn, niemiec sprowadzony dla dowództwa nad wojskami, które się zbierały.
Niemłody awanturnik ten, czynniejszym był nad Marka, a nie mniéj nad niego chełpliwym.
Karmił nowego pana swojego wyśmiewaniem tego wszystkiego co w Polsce spotykał, szczególniéj Bolkowego rycerstwa, przeciw któremu się straszliwie i zuchwale odgrażał.
W towarzystwie Przemka knezia pomorskiego Czechów kilku i Horna, przybywający Wojsław zastał księcia zawczasu rozkazującego otrębywać swe przyszłe zwycięztwo.
Benno lekceważeniem nieprzyjaciela serca mu dodawał.
Gdy mu posłów od Bolka oznajmiono, rzucił się zrazu, jakby strachem ogarnięty Zbigniew z ławy, chciał ujść aby się namyśleć, lecz zapóźno już było, Wojsław nadchodził a Benno męztwo w nim krzepił.
— Miłościwy książe — rzekł — każcie im zaraz przystąpić i krótką dajcie odprawę. Staną li ostro, niema co już oszczędzać ich i o zgodzie mówić. Wojna nieunikniona, im prędzéj tem lepiéj. Drudzy potakiwali także.
Zbigniew jednak do izby wszedł, dworowi kazał stanąć i dopiero, posłów dopominających się spieszno posłuchania, wpuścić polecił.
Wojsław, Żemła i kilku z drużyny ich stawili się przed księciem. Już z twarzy Zbigniewa znać było że inne wiatry powiały; siedział napérzony, gniewny, zły, dumny, nie tając się z niechęcią z jaką przybyłych przyjmował.
Wojsław, człek ciężki i powolny, nie łatwo się dawał ustraszyć, pokłoniwszy się księciu, rzekł:
— Miłościwy książe — dopraszam się czybym poselstwa nie mógł sprawić na osobności, bo mam twarde do wypowiedzenia słowa.
— Jam ci do nich przywykł od mego miłego brata — wybuchnął Zbigniew. Mówcie co macie, posłucham, będę wiedział co czynić.
— Miłościwy pan nasz, książę Bolko, — odezwał się Wojsław zwolna, — po raz ostateczny wzywa Was ku pomocy i wspólnemu wojowaniu z nieprzyjacioły. Dwóch głów jedno ciało mieć nie może. Niechcecie być prawicą Bolkową, bądźcie wy głową, on będzie prawicą.
Czémś przecie musi być kto tylą ziemiami włada, a wasza Miłość niechcecie niczém być, tylko wrogiem.
Zbigniew obu rękami sparł się na poręczach siedzenia.
— Tak więc już do mnie mówicie? — zawołał. Nie mam na to innéj odpowiedzi tylko tę co zawsze. Pomawiacie mnie o zdradę, stara to piosnka, aby mi wydrzeć i tę lichą część, którą mi zostawiono. Zatém zagrożony muszę walczyć aby się obronić.
— Walczcie z nami razem, a nie przeciw nam — rzekł Wojsław.
— Przeciw komu? — odezwał się książę.
— Naprzód Pomorców, pogaństwo podbić trzeba i zniszczyć. Dopóki tam krzyża nie zatkniemy, póki do Retry i Arkony zewsząd lud biegać będzie, ani u nas się chrześciaństwo nie ostoi, ani spokoju mieć nie możemy.
Zbigniew głową potrząsł pogardliwie.
— Pomorców trzeba sojuszem pociągnąć a nie siłą — rzekł — my im rady nie damy. Nie pokonało ich cesarstwo.
— Cesarz miał wielu innych nieprzyjaciół i zachodów, — mówił Wojsław, ziemie te z prawa do nas należą z dawien dawna, nasze są.
Po Pomorcach Borzywojowi pomagać musiemy.
— Jemu? — krzyknął Zbigniew — Ja! jemu! — Borzywoja znać nie chcę!
— Zatém z nami nie trzymacie, i jesteście przeciw nam — odezwał się Wojsław.
— Jam tak dobry jak i Bolko — przerwał Zbigniew. Dlaczego ja mam iść z nim nie on ze mną? — Ja starszym jestem.
— Miłościwy książe — powoli począł Wojsław. Oto już lat bodaj pięć dobiega jak czekamy abyście zbroję wzięli i oręż a szli wojować.
Trudno było iść z wami, gdyście się ruszać nie chcieli.
— Czy z tém was tu w poselstwie zesłano, abyście mi plwali w oczy, na moich śmieciach! — zawołał Zbigniew ze złością.
— Nie, ale żebym powiedział prawdę i żądał od was, prawdy — odparł powolnie i cierpliwie Wojsław.
Książę zwrócił się do stojącego przy sobie Benna i śmiać się do niego począł szydersko.
— Hę? — prawdy ci się zachciało, ty, stary wieprzu! — Będziesz ją miał gdy ci powiem, że pluję na pana twego tak jak ty na mnie, a za słowa któreś mi śmiał rzec, pójdziesz do ciemnicy!!
Skinął ręką na swoich.
— Posłem jestem! — rzekł nie zmięszany Wojsław spokojnie.
— Ty! — ty szpiegiem jesteś nie posłem, zakrzyczał książe. Przyszedłeś abyś podpatrzył mnie i zawiózł wiadomość gdzie i jaką mam siłę.
Wiedzże tę prawdę że pojdę na was! — na Bolka, a Czechy, Pomorcy i Prusacy pójdą ze mną. Pójdą, zgniotę go, upokorzę i rzucę pod stopy moje! — Rozumiesz!
To mówiąc wstał zburzony gniewem, tém większym, że Wojsław patrzał mu w oczy śmiało nieulękniony wcale, choć na skinienie Zbigniewa wystąpili zaraz pachołkowie i poselstwo otaczać poczęli, cisnąc je precz ku drzwiom.
— Do ciemnicy ich zamknąć i strzedz! Szyją mi za nich odpowiecie! — dodał książe do jednego ze starszyzny. To moja odpowiedź, miłościwemu bratu!!
Posłowie i ich drużyna stali gromadą, miejsce zajmując aż do progu. Gdy na skinienie księcia obejmować ich chcieli pachołkowie, Żemła się zwolna cofnął za swoich aż do wyjścia, wybiegł szybko przez drzwi otwarte, dopadł koni stojących w podwórzu, siadł na swojego co prędzéj, będąc pewien nóg jego, i jak strzała puścił się ku bramie. Nim miano czas dostrzedz ucieczkę i rozkazać w pogoń iść za nim, już się odsadził daleko.
W kilka minut dopiero, Benno opatrzywszy się, skoczył na dziedziniec, wołając na ludzi aby zbiega gonili, lecz nim się zebrali do koni, Żemła był na podzamczu, wpadł pomiędzy domy, i dobiwszy się do zarośli, ogrodów, opłotków, szop które tu stały gęsto, znikł między niemi. Niewiedziano nawet w któréj stronie go szukać; a i pytać nie było kogo, bo na dróżynie od pól mało ludzi było.
Chociaż Wojsław i reszta poselstwa uwięzioną została, było komu Bolkowi opowiedzieć o ich losie i o jawném wystąpieniu Zbigniewa przeciwko niemu. W Krakowie niecierpliwie czekano na wieści. Bolko był właśnie powrócił z Koźla, zamek zastał pełen gości; przyjmował teścia swojego Swiatopełka kijowskiego, mnogo z nim przybyłych Rusinów i Czechów.
Radzono o gotującej się wojnie, gdy Żemła przypadł sam jeden odarty, na koniu wychudłym znękany długą i spieszną drogą przywożąc o poselstwie wiadomość.
Pobiegła zaraz czeladź dać znać panu, który że z gośćmi swemi na wielkiéj izbie w zamku siedział, natychmiast Żemłę do siebie przywołać rozkazał.
Za stołami na poczestném miejscu, Baldwin biskup krakowski, Światopełk kijowski z kilką książęty, Czechów dosyć było, wojewodów i starszych ziemian.
Już z tego powrotu i z odzieży domyśleć się było można, jaki los posłów spotkał. Wypadł Bolko przeciw Pietraszkowi.
— Bóg z tobą — rzekł — coć się stało?
— Gromadąśmy pojechali — odparł poseł — a oto sam ledwie się wyrwawszy od więzów powracam. Tam już wszystko przeciw nam gore jawnie, grody się sposobią, wojsko ściąga wielkie, Zbigniew nie tai się, że wojnę wypowiada i zuchwale się odgraża. Wojsława i wszystkich naszych kazano do ciemnicy wsadzić, jam ledwie konia dopadłszy, ujść zdołał.
Bolko nie chciał wierzyć uszom, tak przykrą mu była zdrada braterska, lecz wolał już to wystąpienie odkryte, niż knowania pokątne. Gdy się namyślił nieco, twarz mu się rozpogodziła.
— Niechże tak będzie jako jest — rzekł. — Tak lepiéj — Węgrowie mi w pomoc przybędą przeciwko Czechom, a my sami na Zbigniewa, Pomorców i Prusaków starczemy, da Bóg. — Nie wróci już pan brat na grody swoje, skoro podniósł się na mnie. Sam wyrok na siebie pisze.
Oczy mu zapłonęły gniewem.
Stary kniaź kijowski widząc go tak rozsrożonym, wstał, zbliżył się doń, ręce mu położył na ramionach w twarz począł się wpatrywać i uśmiechnąwszy — rzekł łagodnie:
— Synu! dziecko moje! a no nie tak gorąco aby dobrze było. Pójdziemy razem, pójdę i ja stary z tobą, bo zapalczywości twéj strzedz muszę, abyś jako do gniewu łatwy, do zgody nie był zapowolnym...
Znając go kniaź, śmiał się dobrodusznie.
W tém Baldwin biskup z siedzenia swojego dorzucił.
— Miłościwy panie! ukarać trzeba, ale w sercu gniewu i zapalczywości mieć się nie godzi — boć choć zdrajcą, bratem jest.
— Posłów moich znieważył! — zawołał Bolko miotając się — tego mu darować nie mogę i długiego kłamstwa a przysiąg fałesznych!
Napróżno starano się go pohamować. Tegoż dnia, bo w Krakowie czasu nie marnowano, wydano rozkazy do pochodu, gońce się rozbiegli na wszystkie strony. Trzeciego dnia, gdzie jakie pułki stały ruszały do najbliższych grodów i zamków Zbigniewa.
Bolko ze Światopełkiem, z drużyną swoją i jego, z czeskiemi wychodźcami, których na zamku zawsze pełno było, wychodził jak na łowy z gorącością wielką.
Nim Zbigniew do boju miał czas się przygotować, nim Benno ludzi do pułków pozbierał i uzbroił, nim po zamkach spodzieli się napadu, już Skarbimierz, Żelisław i najlepsi dowódzcy, dopadłszy ich, prawie bez walki jeden po drugim zabierać zaczęli. Żadnego z grodów oblegać niepotrzebowali, przed groźbą samą otwierano im bramy, wiedząc, że jak dobrym jest panem Bolko i chętnie pokornym daje rękawicę swą na znak przebaczenia, tak nad zuchwałemi litości nie ma jego rycerstwo.
W Gnieźnie zabierano się dopiero na tę wojnę, do któréj w pomoc iść nie mieli wielkiéj ochoty Pomorcy, ażby zobaczyli jak i komu się powiedzie, a Czesi téż nie bardzo spieszyli; — gdy do Gniezna zaczęły przychodzić jedna po drugiéj wieści smutne o pozabieranych już grodach.
Nie było dnia, by kilku zbiegów nie nadbiegło donosząc, że Bolkowe wojska zamek jaki opanowały.
Jak straszną była buta Zbigniewa niedawno, gdy sobie zwycięztwo obiecywał, tak gniew i wściekłość w którą wpadł, rozum mu odebrały. Benno napróżno starał się mu dodać męztwa. Narzekał, że był zdradzonym, szalał, miotał się i co chwila zmieniał rozkazy. To się chciał bronić w Gnieźnie, to uchodzić na Mazowsze, to uciekać do Pragi, to na walną bitwę stawić wszystko — a wydać jéj odwagi brakło. Tracił głowę. Tymczasem zamki z kolei poddawały się Bolesławowi, Skarbimierz i Żelisław zagarniali wszystko.
Światopełk towarzyszący zięciowi radował się powodzeniu, lecz widząc zapalczywość Bolka rosnącą, lękał aby jéj cugli nie puścił i nie stał się zbyt okrutnym przeciw bratu. Baldwin biskup krakowski przewidując, że książe unieść się może zbytnio i narazić arcybiskupowi Marcinowi, który Zbigniewowi sprzyjał, pospieszył do obozu i nieodstępował Bolesława, wiedząc, że pośrednictwo jego będzie potrzebném.
Stało się to i z naprawy starego arcybiskupa i z troskliwości duchowieństwa o własne dobro swoje. Nie na rękę mu było wzmaganie się w siłę jednego z książąt, od Szczodrego czasów bowiem podział władzy bezpieczniejszém osądzono, Zbigniewa ocalić pragnęli biskupi, aby Bolko nie urósł zbytnio.
Baldwin krakowski stać miał na straży.
Słowo biskupie naówczas silniejszem było nad wszystko, a Bolko pobożny i posłuszny ani mógł ni chciał woli ojców duchownych się opiérać.
Gdy Bolesław doszedł do Gniezna, nie było już w niém ani arcybiskupa Marcina, ani Zbigniewa. Załoga jednak dosyć silna zamknąwszy się w okopach, zabierała się ku obronie. Wojskiem zamkniętém na grodzie dowodził Benno, niewiedzący o losie pana i chcący okazać, że w wojennéj sztuce jest biegłym. Okopy mocne, tyny na nowo poprawione, samo położenie miejsca warowne, dawało nadzieję, że obronić się czas jakiś będzie można i może doczekać odsieczy?
Zaledwie pod wrota podszedłszy, Bolko, wedle obyczaju swego, kazał z rogami iść ludziom i otrąbić wzywając do poddania.
Nie odpowiedziano na zawołanie, owszem tu i owdzie strzały puszczono ku oblegającym. Nazajutrz nakazano do szturmu się gotować, lecz że wojsko wypocząć potrzebowało, mało co dnia tego przedsiębrano. Wzajem tylko łajali się ci, co na wałach stali z temi, co je opasali, odgrażano się, kamieniami ciskano i dzień zszedł na przygotowaniach.
Lecz Benno mając czas się rozmyśleć, a może i dostać języka, zwątpił nieco o sobie. Dał mu znać przybyły ukradkiem człek, że Zbigniew był już za Wisłą, a inne zamki wszystkie wpadły w ręce Bolkowe. Nie mając więc ochoty stawić karku na szturm, przy którymby opór życiem przypłacił, Benno naradziwszy się ze swemi, powołał do wrot na rozmowę starszyznę.
Postanowił się układać.
Bolesław powiedzieć mu kazał tylko, że ma wrota otworzyć i poddać się nie mieszkając, bo innych układów nie dopuści.
Naówczas Benno zażądał rękawicy od księcia na znak łaski i przebaczenia, a gdy tę mu przyniesiono, pocałowawszy ją sam wyszedł na spotkanie księcia, który po prawéj ręce mając biskupa, po lewéj teścia, jako zwyciężca, przy odgłosie trąb na zamek wjechał.
Na spotkanie jego wyszedł téż i Wojsław, tylko co z ciemnicy wypuszczony, a z nim jego drużyna. Z radością wielką wszyscy prosto od bram poszli do grobu św. Wojciecha z dziękczynieniem.
Starego arcybiskupa, który stale Zbigniewowi sprzyjał, nie było na stolicy, chciał się bronić w Spicymierzu staruszek, ale tu Baldwin biskup pośredniczył.
Natychmiast ledwie zająwszy Gniezno, ciągniono na Łęczycę, poddawały się zamki po drodze, osadzano w nich starostów i pochód jednym był tryumfem.
Zbigniew niewiedząc gdzie się schronić, zamknięty w małym gródku nad Wisłą, losy swe przeklinał i trwożył się o przyszłość. Ale obrońców miał i opiekunów w panach duchownych, w arcybiskupie szczególniéj, który całkowitego wydziedziczenia dopuścić nie chciał. Starszyzna Bolkowa, wojewodowie, Magnus, Skarbimierz, Żelisław głośno się domagali co najmniéj wygnania zdrajcy, jątrzyli nań brata, przypominali ile lat wichrzył i jak niebezpiecznym było przy najmniejszéj zostawić go władzy. Niektórzy wprost się dlań śmierci domagali, aby wygnany z sąsiadami nie knował i nieprzyjaciół nie podburzał. Już w czasie zwycięzkiego pochodu, poseł arcybiskupa zalecił biskupowi Baldwinowi, by ratował zwyciężonego. Postanowiono przez teścia Światopełka, przez duchownych wymódz na Bolesławie, by wojewodów głosu nie słuchał i miłosiernym był bratu.
Z zamku Łęczyckiego, kędy cokolwiek spoczywano, zabierał się Bolko cios ostatni zadać Zbigniewowi, gdy jednego rana, po mszy świętéj ujrzał uroczyście wchodzących do izby, w któréj się z wojewodami naradzał, arcybiskupa Marcina, biskupa Baldwina z prałatami kilku i Światopełka ze swym dworem.
Z wnijścia ich domyślać się było można, że szli z poselstwem jakiemś i prośbą. Starszyzna domyśliła się łatwo o co szło opiekunowi dawnemu Zbigniewa.
— Synu mój — odezwał się do całującego drżącą rękę jego Bolesława, O. Marcin — synu mój, witam cię słowami ewangelii: czyńcie miłosierdzie jako pożądacie, aby ono wam uczynioném było. Modlimy się codziennie słowy Chrystusowemi: — Odpuść nam winy nasze, jako my je odpuszczamy naszym winowajcom.
Spojrzał arcybiskup na zarumienionego królewicza, a biskup Baldwin zawtórował słowy:
— Chrystus pan zbójcom swoim na krzyżu przebaczył i dał nam przykład, który przykazaniem miłosierdzia jest!
Stary kniaź Światopełk zbliżył się za niemi i całując Bolesława — dodał.
— Dobrym bądź, a Bóg da ci zwycięztwo.
Bolesław słuchał i patrzał, nie mówiąc nic, czekał aby wyjaśniono mu czego po nim żądano. Duchowni zdali się też oczekiwać, ażeby przemówiło serce i objawiło się usposobienie. Oczyma tylko prosili go za winowajcą.
Staruszek O. Marcin, trzymał rękę pana i uśmiechnął się do niego.
— Błogosławieństwo Boże z tobą synu mój — mówił cicho — Bóg Abrahamów i Jakubów szczęści orężowi twemu, łaskawym bądź a lituj się.
Wojewodowie stojący nieco zdala, marszczyli się widząc już co zamierzano wymódz na panu łatwo wrażeniu ulegającym. Oni przeciwni byli miłosierdziu, którego skutki, znając Zbigniewa, przewidywali. Walka dziś skończona, wznowić się musiała.
Bolesław milczał jeszcze, gdy Baldwin się odezwał.
— Za bratem twym panie prosić cię przychodziemy. Zwyciężyliście go, zajęliście ziemie, nie gnębcie go i nie karzcie, dajcie mu w spokoju oddychać powietrzem domowém.
Skarbimierz odezwał się z boku.
— Ojcze przewielebny, miłosierdzie dobrém jest, ale i nad nami je mieć chciejcie, nad panem naszym, który spokoju od zdrady jak nie miał, tak mieć nie będzie.
— Odejmijcie mu władzę i panowanie — odezwał się Baldwin — ale nie czyńcie włóczęgą i żebrakiem. Puśćcie mu do żywota choć to Mazowsze, które ojciec dlań przeznaczył.
Bolesław nie przemówił jeszcze, spojrzał na swych wojewodów, ci zaczęli szemrać pół głosem, a arcybiskup niedopuszczając by się odezwali — powtarzać jął znowu.
— Czyńcie miłosierdzie!
Skłoniwszy głowę przed nim, królewicz zwrócił się do Magnusa, który najstarszym był. Wrocławski wojewoda i inni z nim choć za surowością byli, nie śmieli się odzywać już przeciwko biskupom. Skłonili głowy pokornie, twarzami tylko okazując co myśleli.
— Stanie się jako żądacie — odezwał się naostatek Bolko — puszczę mu do żywota jego Mazowsze, ale grody, które przeciwko mnie powznosił zburzyć musi i iść ze mną, gdy go zawołam ku obronie.
Domawiał tych słów królewicz, gdy drzwi się otwarły z trzaskiem i cale niespodziewany wszedł Zbigniew. Nie jak zwyciężony i upokorzony, lecz jak gdyby sam przychodził przebaczać z pychą, która się w nim wzmogła wstydem i upadkiem. Chciał okazać, iż się nie czuł pognębionym. Ubrany bogato wiódł za sobą kilku Mazurów, kilku dowódzców w zbrojach i przy mieczach. Przystąpił do brata z udaną serdecznością i wprost rękami go objął za szyję, całując z natarczywością, któréj trudno się oprzéć było.
Bolko serce miał wielkie, umysł wrażliwy, uczuł się poruszonym, zwłaszcza gdy Zbigniew na skinienie arcybiskupa nieco pokorniejszą przybrawszy postawę, odezwał się głosem jakby litości się domagającym.
— Ludzie nas różnią, ludzie kłócą i rozrywają bracie miły. Ja nie pragnę nietylko cię kochać i służyć ci wiernie. Nie widzą mnie oczy wasze, ani moje was, a pomiędzy nami stoją wrogowie co czyhają na mnie.
Sojusz czyńmy wierny, wieczny, braterski, i niech go ojciec nasz Marcin pobłogosławi!!
Uderzył się silnie w piersi.
— Wiernym ci będę!
Po Bolesławie znać było, że już zmiękł, a po wojewodach, że się na tę jego łatwość przebaczenia i wiarę dawaną zdrajcy, oburzali.
— Mazowsze ci puszczam, winy zapominam — odezwał się Bolesław. — Przedemną wiele do zrobienia i przed tobą. — Chcesz mi być sojusznikiem, chcesz aby ludzie nie mogli stawać między nami, bądź przy mnie i ze mną, nie oddalaj się.
Twarz Zbigniewa dziwnie zadrgała i usta się zatrzęsły.
— Tego właśnie dusza moja pragnie! — rzekł nagle — nic innego! Ja z tobą, z tobą bracie miły, dopóki mi żywota stanie! gdzie każesz, kędy poślesz!
Rozpostarł obie ręce, uściskali się powtórnie, a staruszek Marcin płacząc z radości błogosławił pocichu.
Stało się więc. Bolko nic więcéj nie warując oprócz ażeby zamki przeciw niemu wzniesione zburzone były, Mazowsze puszczał bratu.
Zgoda uroczysta zamknęła się ucztą wielką, podarkami i radością, któréj starszyzna tylko nie podzielała. Zbigniew wesołość i dobroduszność grał zręcznie, lecz ilekroć się zapomniał, w oczach płonął niedogaszony gniéw...
— Ujrzycie niedługo — rzekł Skarbimierz do królewskiego biskupa — jako się nam wywdzięczy!
Wiedziano czém zająć Bolesława i myśl jego odciągnąć, duchowieństwo tegoż dnia przemówiło o poganach Pomorskich, o wojnie za wiarę w kraju, w którym się dotąd bałwochwalstwo broniło, jak w ostatnim zasieku. Bolko zapomniał o wszystkiem, układając na Pomorców wyprawę nową, do któréj nawet Zbigniew się do jego boku z gorliwością wielką obiecywał.
Arcybiskup Marcin, który raz o mało się w ręce poganom nie dostał, i na strychu kościelnym szukać musiał strwożony schronienia, zachęcał Zbigniewa też do krzyżowéj wyprawy.
Oba oni z Baldwinem też same odpusty i łaski obiecywali wojującym z dziczą, jak tym co szli na zdobycie grobu pańskiego.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.