Królewscy synowie/Tom III/V

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Królewscy synowie
Podtytuł Powieść z czasów Władysława Hermana i Krzywoustego
Wydawca Spółka wydawnicza księgarzy w Warszawie
Data wyd. 1877
Druk Wł. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Kraków
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom III
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
V.


Lat kilka upłynęło od wygnania Sieciecha, który z Rusi ruszyć się, ani przedsiębrać nic nie mógł.
W zamku płockim na kilka dni przed wniebowzięciem Panny Maryi wielkie czyniono przygotowania. Ściągały się zewsząd wozy, jechały gromadki zbrojne, gościńcami płynął lud gwarząc a niewidać było niepokoju ani postrachu, jaki zwykł wojnę poprzedzać i zwiastować niebezpieczeństwo.
Owszem ludzie się radować zdawali, około grodu śmiechy i śpiewy słychać było.
Stary Strzegoń, który dowódzcą był królewskiéj załogi na grodzie, siedział pod izbą swoją, w tylnych zabudowaniach dworca królewskiego. W podwórcach krzątano się wszędzie, umiatano drogi, oczyszczano kąty, ustawiano brzózki zielone przywiezione z lasu, pancernicy pod szopami zbroje czyścili i odzież odświętną otrzepywali.
W ruchu tym, swobodnym, wesołym, ożywiającym ludność zamkową czuć było byt dobry i pokój, jakiego tu dawniéj nie widziano. Śmiechy się rozlegały raźne, tylko bliżéj zabudowań w których król Władysław przebywał, sprawiano się ciszéj, bo służba pańska stojąca w progu pilnowała, by wrzawy nie wszczynano.
Człowiek, który z postawy na wojaka wyglądał, konia w miejskiéj zostawiwszy gospodzie, powoli posuwał się ku zamkowi. Nie młody już był, włos miał na wpół z siwym zmięszany, brodę téż pasami po bokach siwą. Szedł i pilno się rozglądał jakby tu obcym był, choć dobrze znał drogi i ścieżki i nie pytał o nic nikogo. — Ludzi kręciło się dosyć, więc nie zwracano nań uwagi, nikt go téż nie zaczepiał, jakby ci co go mijali, nie znali go wcale. Ten i ów spojrzał na przechodnia i obojętnie się mu przypatrzywszy, do swéj roboty powracał.
Przychodzień wsunąwszy się na zamek, pobłądziwszy po dziedzińcach, siedzącego na kłodzie pancernika, który zbroję wycierał, zapytał o Strzegonia, gdzieby go podtenczas szukać było potrzeba. Żołnierz zaledwie podniósłszy głowę wskazał w stronę izby, na któréj progu właśnie spoczywał stary, piwa kubek na w pół wypróżniony mając przy sobie.
Dzień letni już się miał ku wieczorowi, a że skwarny był, napój się przydał dla ochłody.
Zdala zoczywszy Strzegonia przybyły stanął nieco, obejrzał się dokoła, a widząc wszystkich zajętych, przybliżył się ku niemu. Ten téż już mu się pilno przypatrywał czas jakiś, jakby go poznawał, a pewnym nie był czy się nie myli.
Gdy przychodzień też podszedł, stanął i uśmiechnął się — Strzegoń aż się zerwał, aby mu bliżéj zajrzeć w oczy.
— Czy mnie stary wzrok nie myli? zawołał.
— A nie — jam jest — ja — dziwnie się uśmiechając i wkoło oglądając rzekł przybyły.
— A cóż wy tu porabiacie? lat tyle widać was nie było? Ludzie prawili żeście na Ruś poszli z Sieciechem?
— Na Ruś? hm! mało to ludzi na Ruś i bez Sieciecha ciągnie — a ztamtąd tak samo wrócić można jak pójść! — począł przybysz...
— Cóż was tu przyniosło? pytał Strzegoń.
— Ot tak, z ciekawości może się przywlokłem — rzekł podróżny oglądając się bacznie — a nielepiéjby do izby na rozmowę?
Strzegoń się odrobinę zawahał.
— W izbie bo skwar i much tyle, że wyżyć trudno, pójdziemy gdzie w chłód do szopy.
— Idźmy i w chłód, jak wola — zgodził się przybysz.
Tak we dwu pociągnęli niedaleko, w otwarte wrota odryny, gdzie świeżego siana właśnie nabito aż pod dach, że ledwie z przodu miejsca trochę było, aby się na niém położyć.
Patrzyli na siebie dawni znajomi napatrzyć się nie mogąc.
Tyś utył ale postarzał — rzekł podróżny.
— A tyś schudł i podupadł trochę — odpowiedział Strzegoń.
— Co za dziw włócząc się między obcemi! — westchnął pierwszy.
— Wróciliście do nas? — pytał dowódzca.
Podróżny głową potrząsnął, nachylił się do ucha Strzegoniowi i począł.
— Myśmy się z Sieciechem niedaleko od granicy odbili — a uwierzycie, że choć siedzim blisko, nie wiemy prawie co się u was dzieje, jakby mur nas przedzielał. Sieciech zawsze powracać ma nadzieję. — Powiem wam prawdę, posłał mnie abym mu przyniósł języka.
Strzegoń strząsnął się cały, spojrzał z ukosa, głową poruszył.
— A cóżeście za języka dostali? — rzekł sucho.
— Jeszcze żadnego, bom i pytać się lękał, — mówił podróżny. — Myślałem, że tu znajdę niepokój, zwady i biedę, a no dotąd nie widzę.
— Bo ich nie ma — rzekł Strzegoń.
— Cóż robicie?
— Potroszę wojujemy, a czasem się spoczywa — odezwał się dowódca.
— A król?
— Król? stare panisko! w kożuch zawinięte tylko żywe, dogorywa modląc się Bogu.
— A któż mu Sieciechuje?
— Nikt chyba.
— Któż u was rządzi? — badał ciągle przybyły.
— Królewicze po grodach, wojewodowie po ziemiach — mówił Strzegoń cedząc słowa niechętnie.
— Bracia z sobą w zgodzie?
Strzegoń na to pytanie głową pokiwał — musiał przybysz czekać na odpowiedź.
— Bolko czasu nie ma sporzyć, to rycerz prawy, ten dnia nie usiedzi. Zbigniew gnuśny i tchórz, boi się go, knuje pocichu, wystąpić nie śmie, kretowiny nam po gościńcach sypie, czasem kto na nich utknie, i nogę roztrąci.
Toć przecie wiedzieć musicie.
— Zkąd wiedzieć! — rzekł przybysz. — Tyleśmy o was znali, że gdy Sieciech na was Połowców nasadził, posłał na pewne ręcząc, że łupu nabiorą i popłochu naczynią — toście wy ich natłukli i spędzili!
— Któżby tego dokazał, jeśli nie nasz młody pan, Bolko — odezwał się dumnie Strzegoń. — Mnie się zda, że gdyby na nas djabły wyszły z piekieł, tenby i ich zwyciężył.
Obydwa na wspomnienie to przypadkowe nieczystéj siły przeżegnali się trwożliwie.
— Hej! hej! i bez Sieciecha żyjecie, jakby go już na świecie nie było — dodał przybysz.
— Ani pamięci już u nas o nim — zakończył Strzegoń.
— A król?
— Bolał dużo i przeboleć musiał — mówił dowódzca. — Długo nawet Bolka odpychał, teraz znowu go miłuje jak oko w głowie, któżby mógł inaczej?
Podróżny skrzywił się słuchając.
— Przecie i Zbigniew nie wiele gorszy! — wtrącił.
— O! o! — przerwał Strzegoń — za się! kleryk czasem zrywa się do mieczyka, a no mu się z nim nieszczęści. Co go wyjmie, to schować musi nie umoczywszy chyba w wodę. — Radby on, żeby się zań ludzie bili, sam woli Niemki gładzić po twarzy. Język ma mocny a pięść słabą.
Począł się śmiać Strzegoń stary.
— A cóż powiecie? — dodał poważniejąc — nie dałbym zajęczéj skórki za to, że ten słaby klecha naszego mocnego pana zwycięży, — Bolko nieopatrzny gorączka, co w sercu ma to na języku. Tamten rozumny, co w głowie ma, nie powie nikomu, językiem mota, aby w błąd wprowadził. Przyjdzie do ojca szepcze mu na brata, spotka się z bratem, podżega na ojca.
Podróżny słuchając radować się zdawał.
— Bolko, złoty pan! — ciągnął Strzegoń, — ale chłopię szalone. Jemu tylko w lesie a w polu, pod namiotami dobrze i wesoło, klerykowi w chacie u ogniska.
Dwu ich jest jednego ojca, a do siebie niepodobni wcale.
— A królowa Judyta? — zapytał przybysz.
— E! e! — syknął Strzegoń — co mi tam w babskie mięszać się sprawy! Jak poczynała niegdy tak i dzisiaj. Niemców młodych kręci się koło niéj siła, baba w skoki chodzi, śmiechami żyje i zestarzeć nie chce... Siedzi w niéj licho.
— A po wojewodzie nie zatęskniła? dodał przybyły.
— Nie wiem. Pewnie dwa albo i trzy dni musiało jéj być markotno — mówił dowódzca. — Co miała za jednym z tęsknoty umierać, kiedy ich dziesięciu mieć może na to miejsce?
— Przecie stara — mruknął obcy.
— Pomarszczona i straszna — dodał Strzegoń — a czém się garnek napoił zamłodu, tém skorupy jego cuchną.
Milczeli jakiś czas, przybyły wyciągał siano z pod siebie i gryzł je, jakby ze złości.
— Dziw a dziw! — wykrzyknął wreszcie — panem tu był! żyć bez niego nie mogli. Nie stało go, i śladu po nim niema!
— Pamięć bo została, ale niedobra — odezwał się Strzegoń.
I trochę spoczęli znowu.
— Co tu u was tak wygląda świątecznie! zapytał podróżny.
— Niby niewiecie, że święto za dni pare przypada! rzekł Strzegoń. A no, mało tego, uroczystość będzie znaczna, bo król stary Bolkowi i jego drużynie rycerskie pasy ma dawać.
— I Zbigniewowi téż? — zapytał podróżny.
— Po co mu drugi, kiedy już jeden dostał sobie — odezwał się Strzegoń. Choć nie bardzo wojował, ale zawczasu rycerstwo to wyprosił u czeskiego króla. Pysznił się niem Bolkowi na złość, gdy ten krew przelewając pasa nosić nie śmiał.
— Kiedyż owo pasowanie?
— W samo święto! — rzekł dowódzca.
Mówili jeszcze z sobą, gdy na dziedzińcu Strzegoń posłyszał wołanie i na sianie zostawiwszy towarzysza, rzucił się z odryny dowiedzieć co się stało.
Na koniu pianą i potem okrytym, leciał ku szopom młody, ciężką zbroją okryty cały, chłopak, w którym wysłaniec Sieciecha, Bolka poznał.
Lat kilka uczyniły go dorosłym, silnym mężem, a więcéj nad lata ciągły trud wojenny go ukrzepił.
Choć złém okiem patrzał nań posłaniec, nie mógł się oprzeć wrażeniu, jakie piękność, męztwo i siła wywierają. Puszek młodzieńczy okrywał twarz ogorzałą, zdrowiem kwitnącą, wśród któréj bystrych oczów dwoje jak dwa czarne świeciło dyamenty. Widać było prawie, jak pod tą czerstwą skórą, krew żywo płynęła. Pańska i rycerska postawa budziła poszanowanie — królewskie dziecko znać w nim było zdala; dowódzcę nawykłego rozkazywać i niczém się nie dać ustraszyć.
Strzegoń spotkał się z nim wśród podwórca — Bolko właśnie konia osadzał i zeskoczył z niego.
— Stary mój! — krzyknął głosem doniosłym a drżącym — ludzi! ludzi!! Do koni! co jest najlepszego! kto żyw, dziś, zaraz ze mną!
— Cóż się stało? miłościwy panie? — podchwycił kłaniając się Strzegoń.
— A! psia gromada ujada nad granicą! — wołał Bolko. — Zwąchały wilki wściekłe, że my tu świętować mamy — Pomorcy znowu Santok oblegają!
Strzegoń stał pomięszany nie wiedząc, jak spełnić rozkazy.
— Miłościwy panie, święto wielkie tuż przed nami! Uroczystość wasza! Sproszone duchowieństwo, władycy, wojewodowie, król póki żyw chce was przepasać!
— Słuchaj! — krzyknął królewicz — czasu jest dosyć! natychmiast na nich, sprawim się hyżo, zbójów przegnamy i wrócim żywi i zdrowi po pasy! Znam się ja z tą hałastrą, która pierzcha byle jéj siąść na karki! Strzegoń! stary! na rany Boże! na całą noc w pochód — kto żyje! Trąbić na ludzi — dodał rozgorączkowując się — nim księżyc wnijdzie, na całą noc ruszamy.
W chwili poruszyło się wszystko na zamku, bo w rogi uderzono... Chory król posłyszawszy to hasło wojenne, uląkł się i komornika wysłał z pytaniem — co się stało.
Bolko biegł z nim do ojca zdyszany. Władysław siedział w swém krześle otoczony czeladzią z usty otwartemi i wargą obwisłą, która się teraz rzadko zamykała; oczy miał wlepione we drzwi czekając wylękły na syna.
Wyciągnął doń ręce...
— Wojna? napaść? — zawołał.
— Santok oblegają te pogańskie syny, ta tłuszcza zbójecka! — począł Bolko — iść muszę!!
Król się zmarszczył.
— A uroczystość nasza? a sproszeni goście?
Rozśmiał się królewicz.
— Będą godowali tu, aż powrócę — zawołał, pierwsza rzecz na pas zarobić — wolę Santok od pasa. Gdybym ja tu rycerzem został, a oni mi zamek ubiegli, gotówbym się na tym pasie obwiesić!
Mówiąc to, rękę ojca całował, który go do piersi przycisnął.
— O! ty! ty! rycerzu mój! — odezwał się pieszczotliwie — pociecho moja! Ilekroć ty idziesz odemnie, strwożone serce idzie za tobą. — Tyś mi jedyny, ty nie dasz spustoszeć téj ziemi a sławie naszéj zaginąć — odżywisz ją!
Zapłakał król, ale z radości.
— Ojcze miły — rzekł ściskając go Bolko, — gości strzymajcie, niech poczekają mało, aż powrócę. Przyniosę na mieczu pogańską krew, blizny może — z niemi do pasa przystąpić miléj mi będzie.
Posmutniał stary, — tak ci odemnie pilno! — szepnął.
— Pilno, miłościwy ojcze! — rzekł Bolko. — Ta tłuszcza tam stoi i naciska, załoga słaba, ludzi mało... Na noc całą lecę z mojemi, któż wie? do dnia może na karkach im siedzieć będę.
Wiedział stary król, że wstrzymywać go byłoby napróżno, westchnął całując, i raz jeszcze spojrzał nań, a twarz mu się radością rozśmiała.
Dawnych żalów śladu nie było ni w sercu ojca ni syna, odkupił je Bolko miłością wielką i troskliwością o starego rodzica, którego jak piastunka sam jeden doglądał, bo królowa wcale oń nie dbała.
Jeszcze byli na rozmowie, gdy w dziedzińcu niezmierna wrzawa, rogów piskliwe granie, krzyki i śpiewy niesforne rozlegające się nagle, zwiastowały przybycie Zbigniewa.
Król mimowolnie przerażony drżeć zaczął, obłąkanemi powiódł oczyma i uspokoić się nie mógł, choć mu oznajmywano, że królewicz syn jechał z tym szumem rozpustnym.
Znano go z tych wjazdów, których zwyczaju pozbyć się nie chciał, choć go o nie strofowano. Otaczał się ludźmi, którzy posłuszni mu w każdéj osadzie, do każdego gródka się zbliżając, swawolę tę powtarzali.
Dziwacznie wyglądał orszak starszego królewicza, który sobie dzikich a rozpasanych ludzi dobierał, a stroił ich osobliwie, w szaty jaskrawe, czuby i pasy, obwieszając konie i ludzi dzwonkami i trzęsidły. Miłe mu było, co najgłośniéj brzęczało. Na prostym gminie wrzawa ta pańskiéj czeladzi czyniła wrażenie, stawali na drogach patrzeć nań zdumieni, przypadali i kłaniali się nisko, oglądali długo. Lecz gdy obok téj drużyny niesfornéj a swawolnéj, stanęła Bolkowa rycersko piękna a skinieniu posłuszna, widział każdy dwu panów różnicę.
Bolko wielce ciekawy obyczaju rycerskiego na zachodzie, pilnował między swemi porządku o jakim z Francyi i Niemiec zasłyszał. Były to właśnie te czasy, w których się instytucja rycerstwa, możnaby powiedzieć zakon rycerski, co taki wpływ wywarł na złagodzenie obyczajów, rozwijał i kształcił. Wszystko co szlachetniéj czuło, co miało pragnienie wyjścia z dzikości, garnęło się do praw i zwyczajów rycerskich, które i w boju i wśród największych zawichrzeń ubezpieczały słabych, obowiązywały do szanowania miejsc, osób, niewiast i istot bezbronnych.
Kościół téż widział w rycerstwie, które stawało w jego obronie, domagało się od niego błogosławieństwa, dzielny środek do poskromienia wyuzdanych namiętności.
Do tego nowego porządku, który szlachetnym celem i poetycznym wdziękiem do dusz przemawiał, garnęli się ludzie najlepsi, dusze rycerskie, serca poczciwe.
Było ono znamieniem ówczesném postępu, i wszystko co pragnęło podnieść się do jakiegoś ideału szło pod rycerskie chorągwie.
Na dworze Władysława Hermana razem z przybyciem siostry cesarskiéj poczęły się krzewić pojęcia rycerstwa, których już Kazimierz przyniósł z sobą nasienie.
Bolko był jednym z tych młodych wojowników, dla których urok niezmierny miało wszystko, co się wiązało z nowym obyczajem.
Zbigniew, choć już dawniéj przez króla czeskiego pasowany był i należał do tego wielkiego bractwa rozszerzającego się po całym Zachodzie — lekce sobie ważył i swój pas i przywiązane doń obowiązki. Nie lubił nic takiego, coby go wiązało i wymagało posłuszeństwa. Drużyna téż jego wcale na pacholęta i rycerzy nie wyglądała, choć strojem niby rada była za nich uchodzić.
W Bolkowéj drużynie ducha rycerskiego szczepił sam wódz, aż do drobnostek w nim rozmiłowany. — Zbigniew wyśmiewał go z tego, mówiąc że owo niemieckie rycerstwo dla Polan nie przystało, którzy inne mieli nawyknienia.
I teraz na ojcowski jadąc zamek po swojemu wystąpił królewicz z owym piskiem i wrzawą, a okrzykami wedle starodawnego dzikiego obyczaju, z rogami, które więcéj hałasu czyniły, niż do gędźby były podobne.
Wybiegł Bolko w podwórce dając znaki rękami, aby się ta czereda uciszyła wołając, że król chory.
— Zawsze chory, — odparł z konia Zbigniew — przecież królewiczom na zamek, jak złodziejom pocichu wkradać się nie przystało!
Zsiadł z konia starszy, podali sobie ręce witając się chłodno, Zbigniew przybrał wyraz szyderski i dumny.
— Cóż, młody rycerzu! — odezwał się — gotujesz się, słyszę, do pasa, pilno ci być musi go dostać.
— Nie prędzéj, aż na niego zarobię, — odparł z równą dumą Bolko, — właśnie się zręczność nadarza, bo Pomorcy Santok oblegają. Za godzinę ruszam. Chcesz ze mną? Rad będę.
Zbigniew się zadumał.
— Jam się na wyprawę nie przysposobił rzekł, ludzi mam garść małą, na niewieleby się przydali. Patrzeć zaś na twe bohaterskie dzieła nie potrzebuję, bo wiem, żeś mężny i nieustraszony. Zostanę przy ojcu.
— Więc nawet ochota cię nie bierze samemu poharcować z niemi? wtrącił Bolko z rodzajem politowania.
Starszy zmięszany nieco oczy spuścił bełkocąc.
— Nie wziąłem z sobą ludzi wojennych tylko dwór, nie mam z kim iść. Zbroi téż nie wiozłem z sobą.
— Znajdzie się i u mnie — rzekł Bolko.
Zbigniewa to nastawanie niecierpliwiło.
— Ja przy ojcu będę, nie godzi się go samym porzucać, aby się o obu nas niepokoił — począł chmurno.
— Sam nie będzie, królowa jest! — mówił Bolko.
— Nie wybrałem się na wyprawę! rzekł Zbigniew.
— I ochoty nie masz do niéj! wtrącił Bolko śmiejąc się.
— Takiéj jak ty, nie miałem nigdy — zawołał starszy z gniewem tłumionym. — Na Pomorców ty jesteś stworzony, oni cię szanują.
Słyszałem — dodał — że gdyśmy ostatni raz byli oba razem przeciwko nim, dzicz się ze mnie wyśmiewała, zowiąc klerykiem... Tak twoi ludzie opowiadali, pocóż ci kleryk do pomocy?
Rzekłszy to Zbigniew nie patrząc już na brata, posunął się ku dworcowi królewskiemu uroczyście ciągnąc z drużyną, która nań oczekiwała. Władysław już wrzawą zawiadomiony o przybyciu, przyjął syna kwaśno i zimno. Nie pierwszy to raz hałaśliwość podobną wyrzucał Zbigniewowi, który jéj wyrzec się nie chciał. Nie czynił mu teraz wyrzutów, ale milczeniem dał poznać złą wolę i Zbigniew niewiele troszczący się o nią, powitawszy ojca, wyszedł natychmiast zająć dla siebie przeznaczone izby.
Bolko już się do pochodu sposobił.
Ludzie oczom prawie nie chcieli wierzyć widząc go w przededniu wielkiéj uroczystości, wyrywającego się na niebezpieczną wyprawę.
Mrok padał i skwar dzienny znacznie się zmniejszył, gdy młode pacholę w zbroi już, przy mieczu, w całym rynsztunku przyszło ojca pożegnać i wziąć błogosławieństwo jego na drogę.
Nie śmiał wstrzymywać go ojciec, uścisnął i szepnął.
— Wracaj cały i zdrów, szczęśliwie a prędko! niepokojem srogim mrzeć będę za tobą.
Starzy komornicy pańscy, wszyscy miłośnicy wielcy królewicza wyszli w przedsienie aż gromadnie patrzeć, jak wyciągać będzie. Blask zachodniéj łuny oświecał ten pochód rycerski. Część wojska już bramami wyciągnęła w pole, gdzie się szykowała. Bolko miał z sobą dwunastu swych w jednakich zbrojach i hełmach. Ci stali czekając nań. Jeden z nich wiózł chorągiew, na któréj widać było wyszytego jeźdzca na koniu z podniesionym mieczem w ręku.
Zatrąbiono — królewicz wdział hełm, przeżegnał się i dosiadłszy konia otoczony drużyną, ruszył z twarzą rozpromienioną — szczęśliwy!
Po wyjeździe jego zamek zdawał się pustym, brakło mu tego życia, które z sobą przynosił. Z nim téż najdzielniejsza młodzież zniknęła. Lecz w téjże godzinie prawie sproszone duchowieństwo, władycy, ziemianie przybywać zaczęli.
Wielu starszych wiodła ciekawość, bo choć wszyscy znali i wiedzieli czém był pas rycerski, obrzędów uroczystych przy wkładaniu go mało kto z nich był świadkiem. Obchód podobny ledwie na cesarskim i królewskich dworach na Zachodzie wchodził w użycie z właściwemi mu obrzędami. Tłumaczono różnie tę dostojność, jaką chciał król nadać młodszemu synowi, a wielu mniéj świadomych widziało w niéj jakby zdanie władzy i naznaczenie następstwa po sobie.
Nie słyszało wielu, iż Zbigniew był pasowanym przez Czecha, a w wywyższeniu Bolka miłość ojca i pierwszeństwo nadane mu widzieć chciano.
Zrana w wigilję Wniebowzięcia zamek już był pełen, izby gośćmi nabite. Arcybiskup Marcin siedział z królem razem, przychodzili przed nich wojewodowie, starostowie, żupani, władycy, ziemianie z pokłonami ręce ich całując, jedni po drugich wprowadzani, ustępując sobie miejsca i przechodząc ztąd do izb w których stoły przez cały dzień nakryte dla nich były.
Zbigniew korzystał ze zjazdu, a nieobecności brata, aby do starszyzny się zbliżyć i starać się ją jednać sobie. Nie garnęli się do niego.
Z ludźmi obejść się nie umiał i gdy dobrym chciał być nawet, stawał się uprzykrzonym, obrażał szyderstwy od których się wstrzymać nie mógł.
Ze śmiechem na ustach niby wesołym, z dumą i lekceważeniem przystępował do ziemian, którzy go milczeniem przyjmowali, a gdy odszedł oddychali swobodniéj.
Niezręcznie téż przedrwiwał przed niemi z ojca i brata, tak, że nie jeden słuchać nie chcąc go, wysuwał się i uchodził.
Ani on ani dwór jego, który w Płocku tak się rozgaszczał jak w przyszłéj swéj stolicy — nie mieli tu przyjaciół. Wiedziano z Gniezna co się tam działo, że od królewiczowskiego rozpasanego dworu nikt spokoju nie miał, że tam nic i nikogo nie szanowano, a gdy na skargę szli pokrzywdzeni, Zbigniew ich zbywał śmiechami i groźbą.
Bolko inaczéj obchodził się z ubogiemi i biednemi, a choć gniewny był czasem i prędki, nigdy się na bezbronnych nie porywał i słabych nękać nie dopuszczał.
W nim był prawdziwy duch tego rycerstwa szlachetnego, które we Francyi się krzewiło i społeczeństwu oświeceńszemu prawa dawało.
Dzień cały po wyruszeniu Bolka, wieści o nim nie było. Nazajutrz następowało Wniebowzięcie Panny Maryi na tę uroczystość wyznaczone. — Królewicza oczekiwano niecierpliwie. Król, choć chory, kazał się nieść na nabożeństwo do kościoła katedralnego, gdzie arcybiskup z towarzyszami celebrował.
Brakło mu syna, a myśl, że on tam dnia tego świątecznego bić się musi i nie ma spoczynku, smutkiem mu oblekała twarz pomarszczona. Zbigniew z tego niepokoju ojcowskiego szydził, jeśli nie słowy to szyderskim wyrazem — który go nigdy nie opuszczał.
Odprawiono nabożeństwo poranne, nastąpiło wieczorne, Bolka jak nie było tak nie było, nakoniec i noc zapadła — słychu żadnego nie miano o nim od granicy.
Niepokojąc się król wysłać kazał jednego z najsprawniejszych ludzi swych, aby się starał dostać języka. Goniec miał już wyruszać pod noc, gdy za bramami zahuczało, jakby wicher się zrywał, Bolko biegł w kilkadziesiąt koni, z drużyną swą i czeladzią, pierwszy na zamek wracając.
Wszyscy wybiegli przeciw niemu z pochodniami, z radością, wołaniem głośném, tak że i Zbigniew musiał wyjść przeciwko brata, choć z gotowém szyderstwem na ustach.
Powracający Bolko miał na sobie ślady zwycięzkiego boju, który stoczył odpychając Pomorców od Santoka; jechał z hełmem porąbanym i pogiętym, w zbroi potłuczonéj, na któréj ciężkie razy widać było, na koniu jak on sam poranionym i pobitym. U siodła żelazne rękawice wisiały pogruchotane, oszczep pokrwawiony i nadłamany sterczał, miecza pochwy całe krwią były zbroczone, płaszcz i kaftan miał podziurawiony. Dość było spojrzeć nań aby widzieć że sam brał udział w najgorętszéj walce i musiał z niéj wyjść zwycięzko.
Ci co się znali na rycerskiéj sprawie, zobaczywszy go, wyczytali na nim wypisaną całą historją walki, podnosili ręce z podziwem i uwielbieniem, obwołując młodego pana. Zbigniew patrzał nań z gniewem, mając mu za złe że przybył nie przyodziawszy się, chwalić temi jawnemi dowodami swojego męztwa.
Gdy wszedł tak do ojca, znowu powstały okrzyki na widok zbroi, hełmu i miecza. Król wstał aby go uściskać i do piersi przycisnął. Duchowni z poszanowaniem patrzali, wracał jakby z wojny krzyżowej.
— Bóg niech wam błogosławi, — zawołał arcybiskup Marcin, i niech da abyście tego męztwa zawsze na obronę wiary i kościoła używali.
Niemal cała ludność zamkowa zbiegła się do Bolkowéj drużyny, która jak on poznaczona była krwawo, ale śmiała się szczęśliwa ze zwycięztwa.
I oni mieli pogięte zbroje, pocięte ręce i nogi krew na mieczach, krew na twarzach, a wielką dumę i radość w sercach.
— Co, my! — wołali uniesieni — patrzajcie na królewicza, ten nad wszystkich był dzielnym!
Większa część wojska pozostała przy odsieczonym Santoku, Bolko sam tylko z drużyną przybieżał wskok, aby nim się panowie duchowni rozjadą otrzymać dobrze wysłużony pas rycerski.
Nie było już jednak podobna dnia tego rozpoczynać przygotowań do obrzędu, bo i królewicz i towarzysze jego śmiertelnie strudzeni potrzebowali odetchnąć, przysposobić się, nimby spowiedź poprzedzającą uroczystość odbyć mogli.
Stanęło téż na tém aby dopiéro dnia następnego rozpoczęły się ceremonie, które ściśle zachować chciano tak jak się gdzieindziéj odprawiały. Oprócz królewicza drużyna jego zasłużyła równie na zaszczyt, o który on się dla niéj domagał.
Wieczór zszedł na opowiadaniach o wyprawie.
Pomorcy, którzy szpiegów mieli wszędzie, bo im lud do świątyń ich pogańskich uczęszczający potajemnie o wszystkiem donosił, śledzili pilno każdy ruch królewicza. Zawczasu dowiedzieli się o mającym nastąpić zjeździe w Płocku i zdało im się że potrafią ubiedz ten gród tak dla nich groźny, naprzeciw którego już raz byli twierdzę zbudowali, aby go ciągle trzymać na oku.
Twierdzę tę ledwie wystawioną Bolko dobył i zburzył.
Gdy królewicz niespodzianie nadbiegł z odsieczą, nikt z oblegających, którzy zajadle tłukli bramy i zrozpaczoną naciskali załogę, ani przewidzieć mógł posiłków z téj strony,
Dosyć było prawie samego ukazania się Bolka, którego postawę, głos, chorągiew, konie i ludzi znali Pomorcy, aby rzucić popłoch na nich.
Nie o obleganiu już myśleli, ale o ocaleniu się, gdyż w tej saméj chwili z zamku ośmielona załoga, uczyniła wycieczkę, i wzięci zostali z obu stron, tak że mało co ich wyrąbać się i ujść mogło.
Przyparto ich do rzeki część, tak że ci tylko co lepsze konie mieli przepłynąć ją zdołali i życie unieśli. W rozpaczliwym tym boju, gdy Bolko jak prosty żołnierz walczył, wściekle napadli nań poganie, nastając na jego życie, miał jednak głos i miecz młodego królewicza tę potęgę, że trwogę siał, któréj się nic nie oparło. Pierzchnęła resztka dziczy, Santok na długo od nowéj napaści był ubezpieczony.
Zbigniew obojętnie słuchał opowiadania.
— Ha, — rzekł do Bolka w końcu — Santok obroniony i obeszło się bez guzów na moich plecach, bez sińców i bez ran! — Tém ci lepiej. Sławy rycerskiéj, choćbym jéj żądny był, nie dojdę nigdy takiéj jaką wy sobie pozyskaliście, miłościwy bracie. Zawsze mnie klerykiem nazywać będą, choćbym i guzów dostał — po cóż mi one?






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.