Królewscy synowie/Tom III/III

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Królewscy synowie
Podtytuł Powieść z czasów Władysława Hermana i Krzywoustego
Wydawca Spółka wydawnicza księgarzy w Warszawie
Data wyd. 1877
Druk Wł. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Kraków
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom III
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
III.


Gdy się dzień wielki zrobił, Magnus wojsko objeżdżać począł, Bolko drużynę swą zbierał. Jawną zdawało się być rzeczą, iż się już zgoda nie sklei i gotować się trzeba było do walki. Starszyzna na łąkę przed obóz wybieżawszy, stała przypatrując się królewskim, licząc ich, poznając pułki, które gdzie stały i czekała.
Ojciec Tyburcy przynajmniéj co chwila wrócić był powinien, a i on się nie pokazywał.
W milczeniu ponastawiano kociołki, aby żołnierza podkarmić zawczasu, dzielono chleby; cisza i smutek, jak wczora, panowała w obozie.
Słońce się już było podniosło dobrze, gdy na haci przez moczary idącéj, ujrzano jezdnych. Bolko poznawszy O. Tyburcego po czapce, siadł na koń i ku niemu się puścił czwałem. Miał jeszcze jakąś nadzieję, że król ulituje się i przelewu krwi nie dopuści. Zdala zobaczywszy królewicza staruszek ręce podniósł do góry i zdawał się dobrego coś zwiastować.
Na głos przybieżawszy, Bolko posłyszał wołanie.
— Sieciech z częścią wojsk uszedł na zamek swój do Sieciechowa, nie ma go! Król czeka na was! przebaczyć gotów wszystko!
Tuż i Magnus, choć ciężki, dopędzał Bolka, obawiając się, aby bez niego młody pan, jak zwykle, nie uniósł się zbytnią serdecznością.
Usłyszawszy co ksiądz zwiastował, krzyknął wojewoda zdala.
— Z wojewodą więc rozbrat na wieki?
— Jużci go nie ma! do dnia odciągnął z obozu! — rzekł Tyburcy — opłakał go król. Co najrychléj spieszcie się panu pokłonić!
Chociaż bardzo się było można obawiać zdrady, ręczyło słowo kapłańskie za prawdę. Bolkowi dosyć tego było, natychmiast po Zbigniewa słał i po panów szlązkich a starszyznę, żeby do niego przybywała.
Na wieść o oddaleniu Sieciecha radość wielka wybuchła w obozie całym. Wołać zaczęto i wykrzykiwać. — Nie ma wojewody! musiał iść precz!
Zbiegli się starsi rozpytywać jak i kiedy uszedł Sieciech, i jak się to stać mogło.
O. Tyburcy opowiadał, że nocą widząc króla zachwianego, obawiając się, aby przy zgodzie z dziećmi nie ujęto go, Sieciech sam się zażądał oddalić, ze swemi wiernemi puszczając się nagle ku Wiśle i Sieciechowu.
Nie byłby pewnie ustąpił, gdyby duchowieństwo nie stanęło przeciw niemu i nie starało się króla nakłonić do zgody.
Co rychléj poczęli się gromadzić starsi z wojska, których Magnus prowadził. Bolko odżył, śmiała mu się twarz rozradowana. Zbigniew, który wprzódy niemal wesół był, teraz pochmurniał i mruczał gniewnie, ale się cofać sam jeden nie mógł.
Siadła zaraz na koń starszyzna, a na jéj czele królewicze oba z Magnusem. Dzień piękny i jasny przyświecał szczęśliwéj zgodzie.
Nie dojeżdżając do zamku, Bolko stanął i zawołał swojego Pruszynkę.
— Nie godzi się nam — zawołał — stawać przed ojcem z bronią, którąśmy przeciwko niemu podnieść byli zmuszeni, rozbrójmy się.
Zbigniew zakrzyknął z początku i słuchać o tém nie chciał, dopiero gdy młodszego zobaczył, przykład mu dającego z siebie, miecz odpiął i oddał słudze, przykazując go nieść za sobą.
Tak się milcząco ku zamkowi zbliżali. Ludu przy królu, oprócz dworu, nie pozostało wiele, znaczniejszą część wojska i to najlepszego Sieciech uprowadził z sobą.
Na zameczku lichym dość i ledwie ogrodzonym, który tylko głębokie ze cztérech stron przekopy broniły, cisza panowała straszna. Część dworu Władysława w podwórcu stojącą widać było. Zsiedli z koni królewicze, Magnus, starszyzna i pieszo się udali ku panu.
Do izby królewskiéj synów naprzód samych puszczono.
Smutny widok oczy ich uderzył, gdy drzwi się otwarły przed niemi. Król chory leżał na lichém dosyć posłaniu na ziemi, blady, dysząc ciężko, zmieniony dziwnie, bo zwykle dobrotliwy i powolny, zdał się być gniewnym i z bólu prawie nieprzytomnym.
Drgnął usłyszawszy otwierające się drzwi, podniósł głowę i zobaczywszy synów, opuścił ją na posłanie zamykając powieki, jakby na nich patrzeć nie chciał. Twarz, którą Bolko znał tak dobrze uśmiechającą mu się zawsze z wyrazem czułości i dobroci, była jakby przestraszona i napiętnowana cierpieniem. Blade ręce wystające z pod kożucha, którym był okryty rzucały się i drgały konwulsyjnie.
Bolek pierwszy przypadł do nóg ojcowskich, nie ujął go jak zawsze, nie uścisnął, zbył obojętném milczeniem bezwładném. Surowiéj jeszcze popatrzał na Zbigniewa. Oba poczęli się korzyć przed ojcem, a starszy rzekł.
— Ojcze miłościwy, nie obwiniaj nas, żalu nie miej, mamy świadki jawne, które poprzysięgną, że zdrada knowaną była. Sieciech na królestwo twe godził, dlatego nam życie chciał odebrać.
Napróżno czekali odpowiedzi, potrząsnął tylko głową milcząc król.
Dopiero gdy przez okno zobaczył cisnących się panów szlązkich i Krakowian, których Magnus z sobą prowadził, jakby się ich uląkł, bełkotać coś począł. Ponieważ ci co na króla czekali w ciasnéj izbie pomieścićby się byli nie mogli, król skinął na komorników, aby mu rękę podali i z synami razem wystąpił do przedsienia, zgarbiony, z głową zwieszoną, jakby zawstydzon był i upokorzony.
Na widok tego schorzałego starca drżącego, wszyscy odkryli głowy, a Magnus się przybliżył ku niemu.
Rozpoczął mowę do króla, w któréj gdy zdrady, uciski, przekupstwa i tyranię wojewody opowiadał, otaczający przerywać, wołać, pokrzykiwać jęli ze wszech stron. Króla przeraziło to widocznie, pobladł, powiódł oczyma i co podniósł głowę, to ją spuszczać musiał, jakby przestraszony tém hukaniem i głosami.
Słowa z niego dobyć nie mógł nikt. Synom nie dawał przebaczenia, panom przyzwolenia na nic; oczyma osowiałemi wodził po zgromadzeniu, na wszystko przystając, nie pożądając nic. Zacięte usta, brew namarszczona, czoło sfałdowane okazywały, że dusza się jeszcze nie uspokoiła, że uległ sile, lecz przekonań swoich nie zmienił.
Napróżno Bolko i Magnus odzywali się doń kilkakrotnie, wywołując choćby słowo — milczał.
Bolko go całował po rękach, cofał mu dłonie i chował je przed nim, na zapytania nalegające, głową obojętnie potrząsał... Usta mu się poruszały czasem, głos z nich nie wychodził.
Wrzawa i mowa Magnusa nieprzerywana, trwająca w podwórcu czas dosyć długi, znużyły w końcu króla tak, iż się już ledwie na nogach mógł utrzymać, komornicy zaprowadzili go do łoża, albo raczéj na rękach zanieśli.
Tymczasem oba wojska pod zamkiem się połączyły, starszyzna zeszła obradując co daléj czynić przystało.
Magnus pierwszy rzekł.
— Zdrajca pociągnął do Sieciechowa, tak twierdzą wszyscy, dopóki on na téj ziemi, pokoju w niéj nie będzie. Ścigać go musimy i iść za nim, póki nie wyżeniem precz.
Zgodnie zaczęto wołać. — Do Sieciechowa! na Sieciechów!
Wołanie to tak było głośne, iż się obiło o uszy króla, przy którym był O. Lambert.
— Czego oni chcą? co to za krzyki? Sieciechów? co oni mówią? — odezwał się niespokojny.
— Na Sieciechów ciągnąć pono wybierają się, aby go oblegać — odparł kapelan.
Zadumał się król mocno, ale nie powiedział więcéj nic. Był znów jakby bezmyślny i bezwładny. Sam pozostawszy albo sobie modlitwy czytać kazał, albo głowę zanurzywszy w dłonie siedział milczący, i łzy mu się toczyły po twarzy.
Bolko, którego tak kochał dawniéj, uścisku u niego nie mógł wyprosić, spoglądał nań ukradkiem, ale dawne objawy czułości ojcowskiéj nie powracały.
Tak samo jak wprzódy rozkazywał mu Sieciech, teraz Magnus, synowie i starszyzna czyniła co chciała.
Cały ten dzień zszedł na przygotowaniach do wyprawy na Sieciechów, która postanowioną została. Oznajmiono królowi, iż nazajutrz rano ciągnąć potrzeba; nie sprzeciwił się, szepnął tylko O. Lambertowi, aby o świcie ze mszą był gotowy.
Do dnia połączone siły ruszyły naprzód z pod Żarnowca, króla wsadzono na konia, a dwór cały, O. Lambert, Magnus, synowie kołem go otoczyli. Dnia tego i następnych nie zmieniło się prawie w królu to milczenie i zanurzenie w sobie.
Dopiero gdy Wisła się ukazała, a za nią na przeciwnym brzegu mury Opactwa Sieciechowskiego i zamku, król drgnął żywiéj, poruszył się, otaczający go ujrzeli jakby promyk jaśniejszy na twarzy jego.
Od ludzi pochwyconych na pastwiskach dowiedziano się zawczasu, iż wojewoda z całą siłą swą do zamku swego się schronił, a wojska do obrony miał podostatkiem.
Bolko znów już czuł tylko i widział przed sobą to, co najwięcéj mu było upodobaném — wojnę; dla walki zapomniał o wszystkiém, biegał po szeregach i pierwszy z drużyną swą, wyprzedzając innych, poskoczył ku brzegowi rzeki, która od zamku dzieliła, aby przeprawę i bród opatrzeć.
Zamek silnie był opasany wałami, tynami, przekopy, Wisła tuż pod nim płynęła szeroka i do przebycia niełatwa. Brodów, dawniéj pozatykanych, teraz trzeba było szukać dla przeprawy, a czółen ani promu po téj stronie nie było. Poniżéj i powyżéj zamczyska musiano ludzi słać, aby próbowali, gdzie najmniejsza była głębina.
Przeprawiwszy się wreszcie zamek niełatwo zdobyć było, oblegać go musiano. Wojewoda ostrożny we wszelki zapas opatrzył gniazdo swoje, które długo bronić się mogło. Na wałach widać było lud mnogi, zbrojnych rycerzy, a między niemi i czarne suknie benedyktynów.
Nim coś postanowiono o przeprawie, obozem z téj strony Wisły położyć się musiano, obrawszy miejsce suche i nieco wznioślejsze dla rozbicia namiotów. Cieszyli się wszyscy, że król tego dnia gdy się go najsmutniejszym widzieć lękali, do siebie przychodzić poczynał. Nie był już tak w sobie pogrążonym i milczącym.
Przodem wysłana czeladź królewska u samego niemal brzegu Wisły namioty pańskie rozbiła. Nie zdało się to dobrém Magnusowi dla chłodu od rzeki i wilgoci, chciał je kazać cofnąć nieco na suchszy pagórek opodal, ale przybywający Władysław ręką dał znać, iż chce tu pozostać.
Przypisano to znużeniu i chęci prędszego spoczynku, a że poraz pierwszy niemal wolę jakąś objawił, poszanowano ją.
Mrok już padał, gdy się oddziały rozkładać poczęły, Bolko i Magnus, wyręczając w tém o nic się nietroszczącego Zbigniewa, posłali natychmiast ludzi brodów szukać, drzewo sposobić, tratwy zbijać, aby nazajutrz począć przez rzekę przeprawę.
Bolko późno już wśliznął się do ojcowskiego namiotu i uradował się wielce, znalazłszy go nie siedzącym i zadumanym, jak tych dni ciągle bywało, lecz przechadzającym się z twarzą rozjaśnioną. Zobaczywszy syna stanął król, drgnął i jak pochwycony na uczynku, spuściwszy oczy powlókł się na swe siedzenie.
Słowa już z niego dobyć nie było podobna. Widząc zaś, że Bolko zabiera się dłużéj przy nim pozostać, po chwili król wskazał mu przez otwór namiotu niebo czarne, gdyż noc się stała ciemną bardzo i zamruczał.
— Noc, noc, dajcie mi spocząć! Potrzebuję odpoczynku.
Zimną rękę ojcowską ucałowawszy, cofnął się Bolko.
Namiot dla niego opodal trochę od królewskiego rozbito. Zbigniew ze swemi stał téż w téj stronie. Ludzie pomęczeni wszyscy spiesznym pochodem, wcześnie się na spoczynek zabierali.
Zrzucił Bolko zbroję i ciężką odzież, drużynę spać odprawił, sam też wesoło zabrał się na posłanie oczekujące nań, nakazawszy Pruszynce, który u wnijścia sypiał, aby go zbudził jak na brzask, o świcie.
Cisza coraz większa objęła wkrótce obóz cały; w Sieciechowie też światła gasnąć poczynały na zamku; jedno tylko jakieś czerwonawe na górnéj połaci, niby lampa u obrazu płonęło jasno.
Czarna noc, wilgotna, chmurna, o krok prawie nic widzieć nie dozwalała. Po znużeniu twardym snem usnęli wszyscy.
Krzyk i wrzawa zbudziły Bolka nagle. Pruszynka się porwał, schwycił królewicz, wprost biegnąc do zbroi i miecza, bo sądził, że Sieciechowi żołnierze na czółnach się podkradli i na obóz napadają. W tém Magnus wpadł w opończy jednéj, z głową nienakrytą, zdyszany.
— Król! — krzyknął — król!
Nie mógł wymówić więcéj, zatamowanym, głuchym głosem powtarzał.
— Król!
Struchlał ze strachu Bolko, porwał się biedz, wstrzymał go Magnus.
— Króla nie ma! Król uszedł do Sieciechowa!!
Wiadomość ta była tak niespodziana i dziwna, że Bolko jéj wierzyć nie chciał, jak stał wybiegł ku królewskiemu namiotowi.
Widok był straszny, resztę ludzi królewskich, którzy pozostali, jęczących, klękających, wypraszających się, wiązano i bito.
Namiot dokoła oblegała starszyzna wściekła z gniewu, obrywając z niego płótna, krzycząc i odgrażając się. Napróżno komornicy króla zaklinali się, iż o ucieczce nic nie wiedzieli, słuchać ich, wierzyć im nie chciano. Zbigniew chwyciwszy się pół nagi ze swego legowiska, latał gniewny, odgrażając się i jątrząc drugich jeszcze.
Całe wojsko biegło po konie, jakby nieprzyjaciel zagrażał, ludzie wdziewali zbroje, szykowano się, trąbiono, potracili głowy wszyscy.
W tém jeden z czeladzi króla, zagrożony mękami, bo go już na ogień brać chciano, pokląkłszy opowiadać zaczął, jak się to stało.
Władysław już musiał mieć umowę jakąś przez tajemnego posłańca z Sieciechem uczynioną; gdy się wszyscy rozeszli, nie chciał dać z siebie sukni zdejmować, ludzi poodprawiał i trzech tylko zaufanych przy sobie zostawił. Pacholę, które spało u opłotków namiotów, widziało potém przelękłe, jak od zamku cicho podpłynęło czółno i u brzegu stanęło. Król wysunął się z namiotu i samoczwart pospieszył co prędzéj ku łodzi, która z nim natychmiast odbiła. Chłopiec krzyknąć nie śmiał z obawy, aby go trzéj ludzie przy królu będący nie zamordowali.
Zdrętwiał Bolko z żalu po biednym ojcu, inni na króla jako na zdrajcę ciskali pioruny. Niewypowiedziany zamęt w całym obozie, poruszył wszystkich. — Co poczynać! — Wojna zaledwie ukołysana i zażegnana groziła znowu.
Nim z tego krzyku, nieładu i przekleństwa przyszło do rady i rozmysłu, południe już na niebie było. Magnus najprzytomniejszy, zawczasu człeka pewnego i zręcznego przez rzekę posłał do Sieciechowa, aby dostał na podzamczu języka. Widziano, że co wczora tłumy stały na wałach zamkowych, dziś prawie tam pusto było. Kilku mnichów, niewiast kilka i z prosta odzianych ludzi pokazywało się kiedy niekiedy z poza ostrokołów.
Wojsko znikło.
W parę godzin dano znać, iż król i Sieciech z siłami niezbyt wielkiemi, jakie koło siebie mieli ruszyli, ciągnąc po nad Wisłą, jak się zdawało ku Płockowi.
Potwierdził to człek przybyły z językiem, który na podzamczu słyszał, że w Płocku bronić się zamierzano i trzymać.
Opadły ręce Bolkowi. Zbigniew przeklinał, obwiniając brata, Magnusa i wszystkich, że się królowi wymknąć dali.
Stary namiestnik wrocławski, choć ciężki i powolny na oko, jeden przytomności i odwagi nie stracił.
Na łące około pustego i na pół zburzonego namiotu króla zebrano radę. Ci co już pokoju się spodziewali rychłego i powrotu do domów, zachodzili się z gniewu na Sieciecha i na króla.
Gdy do rady przyszło, każdy ze starszyzny co innego mówił, a kończył na tém, że zbiegli zdrady są winni. Sieciech na śmierć zasłużył. Łajano więcéj niż obradowano, aż wojewoda milczenie nakazawszy, rzekł.
— Nie ma tu co poczynać, tylko tak kończyć jak się zawzięło zrazu. Wojna to wojna. Król nas zdradził, my się bronić musiemy; niech królewicze dzielnice swe zajeżdżają i grody biorą w swą moc. Bolko krakowskie i sandomierskie, ja Wrocławia mu ustrzegę, książe Zbigniew niech spieszy na zamki swoje zajmować, aby Sieciechowi nie wpadły w ręce. Co zostanie nam ludzi, z tém wszyscy na Płock.
— Na Płock! — poczęli wołać za nim — do Płocka!
— Sieciech ma swoich ludzi wszędzie, grody trzeba ubiedz, bo je pobierze...
Sprzeciwili się jedni, drudzy potakiwali, jedni chcieli zaraz z królewiczami ciągnąć do Płocka, drudzy grody zabierać. Magnus niemal za ramiona chwytając i siłą przemagając obałamuconych wrzawą i postrachem, potrafił ponaznaczać, gdzie któremu ruszać i co robić było trzeba.
— Na Płock! Do Płocka — grzmiało po obozie. — Na Sieciecha!
Z tego poswaru utrapionego Bolko późno się wyrwał do swoich. Stali dwunastu jego druhów przy namiocie tak posępni, jak on, czekając rozkazów; królewicz, którego odeszła ochota i wesołość, zwlókł się milczący i siadł na pniaku, jakby wszelką stracił nadzieję w tym zamęcie.
Patrzała nań drużyna smutna, aż się jéj serce ściskało. Żal było królewicza. Naradzali się długo około namiotu, i wysłali dwu z między siebie, Pruszynę i Sambora, którzy weszli, stanęli naprzeciw Bolka i czekali aż ich zobaczy.
Spojrzał Bolko na ulubieńca.
— Miłościwy królewiczu — odezwał się Pruszyna — co wam jest? Jeszczeż ostatnia zguba na nas nie przyszła? Co tak biadacie?
— Ojca mi żal! — odparł królewicz. — Wojna mnie ta niepoczciwa nie cieszy. Rycerska rzecz iść na zbójów, gdy nam granice szarpią, ale z sobą się borykać i nękać — psia sprawa. Na Boga miłego aby temu raz koniec był.
— Stoją wszyscy przy was! Idziemy na Płock, skończy się rychło! — dodał Sambor.
— Skończy się krwią i wojną ze swemi — krzyknął wstając Bolko. — Przeklęty niech będzie człek, co nam to nieszczęście sprowadził, a struł życie!
U wnijścia namiotu stał już chwilę Zbigniew i słuchał.
— Dalibyście pokój narzekaniu — odezwał się. — Oczyścimy z chwastu rolę, toć jawny zysk. Król, panie odpuść, sobą nie włada, stał się dzieckiem. Sieciech szubienicy wart, porządek uczyniemy, niechaj się krew toczy, aby raz pozbyć się złego. Nie ma co stękać, tak lepiéj, panami będziemy.
Spojrzał nań Bolko, stał Zbigniew tak obojętny jak zawsze i śmiał się krzywo.
— Hej! — mówił przedrwiewając — stary niedołega do kochanka swojego aż po nocy się wykradł! Zapłaci nam za tę zdradę.
Zerwał się Bolko gniewny i przypadł do niego groźno.
— Na króla mi ani słowa! Ojca szanuj! Słyszysz!
Zbigniew zamilkł przelękły, oczy mu tylko zapałały złością, znikł z przed namiotu.
Bolko dając Magnusowi i innym rozporządzać jak chcieli, nie mięszał się do niczego, z miłości dla ojca pozostał obojętnym i za wojewodą szedł posłuszny, gdzie wskazano.
Nazajutrz dodnia część sił ruszyła na krakowskie grody, reszta znaczniejsza posuwała się wślad za Sieciechem i królem, przeciwnym brzegiem Wisły.
Zbigniew też posłał rozkazy do Gniezna, Poznania i mazowieckich grodów, aby je na jego imię zajęto i obsadzono, lecz tu nadzieja była mała, Sieciech je wprzódy ubiedz zdążył.
Jesień sprzyjała dosyć wyprawie. Magnus dowodzący główną siłą, ciągnąc za sobą Bolka, który szedł z nim posłuszny ale bezwolny, pośpieszał ku Płockowi. Krótkie nocy dawano na spoczynek, stając późno na noclegi, budząc przed brzaskiem do pochodu. Obawiano się, by Sieciech znacznie ich wyprzedziwszy, nie wzmocnił się zbytnio na płockim zamku i Mazurów więcéj nie ściągnął ku sobie.
Gdy pod Płock przywlokły się oddziały, wojsko tak było znużone pochodem, tyle go jeszcze z gorszemi końmi podbitych i bezsilnych zostało na tyłach, iż strach brał, aby Sieciech wyrozumiawszy słabość, nie napadł a nie rozproszył.
W Płocku nie myślano o tém jednak, tu także ludzi brakło na wojnę domową. Zbiegało wielu zniechęconych, szemrano; króla niewola i uległość zniechęcała starszyznę, równie jak rosnąca srogość i ucisk Sieciecha. Wojewoda ratował się jednych płacąc, drugim grożąc.
Jesień jakby czekała na to tylko, gdy się wojska królewiczów pod Płock dostaną, słotną i zimną być poczęła. Niebo się chmurami oblokło, wiatr wionął mroźny.
Magnus, który wszystkiém kierował, widząc jak się mnogo ludu na zamek zbierało, jak rozpaczliwa gotowała obrona — czuł, że zdobycie go łatwém nie będzie. Było to ostatnie wojewody schronienie; nie miał nic do stracenia już, tu ginąć musiał lub pożyć nieprzyjaciela.
Dzień i noc obwarowywano gród, sypano wały, bito tyny, gotowano kłody, kamienie, pociski wszelkie dla odpierania oblegających.
Stojąc we drzwiach swojego namiotu Bolko na Płock spoglądał i w duszy mu było smutno, jakby znów dziecięciem się stał. Snem wydawało mu się to życie teraźniejsze, wojna z ojcem, obleganie gniazda, w którém się wychował, które kochał, bój z temi, do których się przywiązał i żal mu ich było. Dzwonek odzywający się na kościołku do łez go niemal poruszał; poznawał zdala ludzi, odgadywał co się tam działo, ojciec mu stawał przed oczyma z twarzą smutną, załzawioną, z usty co go przeklinały może.
Wszystko do wojny odbierało ochotę i siłę. Siedział po całych dniach otoczony drużyną, na zamczysko patrzał i skarżył się na los swój opłakany.
Ledwie się też obóz rozkładać zaczynał, gdy drugiego dnia o mroku zjawił się chłopak co był przy dworze, a Bolkowi sokoły nosił. Zostawiony w Płocku, gdy ujrzał namioty a poczuł w nich królewicza swego blizko, nie wytrzymał i uszedł do niego. Mulczyk na małém dziurawém czółenku, bez wiosła, kawałkiem polana robiąc, Wisłę przepłynął, aby się dostać do dawnego pana.
Gdy się zjawił obmokły a szczęśliwy i śmiejąc się padł do nóg Bolkowi, obstąpili go wszyscy wołając.
— Mulczyk! Tyś to? Zkąd? jak?
A Mulczyk za nogi królewicza ściskał i śmiał się z wielkiego szczęścia mówić nie mogąc.
Chłopię było niepoczesne, brudne, i jakby do zwijania się w kłębek przywykłe tak przygarbione, ale roztropne i rozgarnione. Dowiedziawszy się o tym zbiegu, pościągali się zaraz i starsi, aby jakiego takiego języka dostać — co na zamku słychać.
Mulczyk potroszę widział, słuchał potroszę, ale rozpowiadał po swojemu, słowa mu się w gębie urywały.
— Na zamku! a! na zamku — wołał ręce składając to do góry podnosząc — aj! strach wielki, bieda! Królowa gniewa się i łaje, ludzi pędzą. Król płacze, a pan wojewoda się zbiesił, ludzi wnet gotów wieszać i ścinać, byle mu się kto przeciwił.
— Dużo ludzi ma? — pytał Magnus.
— A! a któż ich tam policzy! — odparł Mulczyk — kto ich policzy to mrowie!
— Więcéj niż u nas? obejrzyjno się, pomędruj, jak ci się zda? — rzekł Magnus.
Chłopak, który obóz przebiegł, potrząsał głową.
— Kto to może wiedzieć? — rzekł — mnie się zdaje, że mniéj. Po zamkach dużo rozesłali, potroszę na każdy.
Ten i ów rzucał pytania jeszcze, Bolko badał o ojca. Mulczyk czasem starszych wyręczając u króla ogień podpalał, i podłogi posypywał kosaćcem, mógł więc coś zobaczyć.
— Król pan nasz! ledwie żywy — rzekł chłopak. — Żal bierze patrząc na niego, to się modli, to płacze. Pana wojewodę cięgle trzyma przy sobie, ledwie odejdzie na chwilę, ślą za nim zaraz, aby go na krok nie odstępował. Gdy dali znać, że królewicze ciągną, poszedł do okna pan, o ściany się opierając, patrzał, drżał, zalewał się łzami, a Sieciech łajał i wyklinał. Królowa czasem przyjdzie, stanie i woła na jego miłość a krzyczy, aż stary sobie oczy zasłania i płacze jeszcze gorzéj. O! bieda, wielka bieda na zamku!
Z opowiadań Mulczyka to najjaśniéj się okazywało, iż na zamku zbyt przeważającéj siły nie miano, rozsypawszy ją dla utrzymania się przy grodach i należących do nich opolach.
Nabrano otuchy. Zamek miano nazajutrz zacząć osaczać dokoła, aby go choć nierychło, bodaj głodem do poddania się przymusić. Spodziewano się z nim i Sieciecha wziąć, a na głowę jego nastawali wszyscy.
— Póki on żyw, u nas pokoju nie będzie — wołano — niech głowę da!
Deszcz lał przez noc całą, nadedniem dopiero rozjaśniać się zaczęło, ale rozkisłe drogi, wezbrana rzeka nie dawała jeszcze nic przedsiębrać; posłano zbierać łodzie górą rzeki i dołem, promy pochowane łapać, tratwy zbijać, przeprawę sposobić. Brodu dla wielkiéj wody znaleść nie było można.
Z zamku widzieć też mogli jak się tu czynnie krzątano, bo Magnus z lasów drzewo ściągać kazał ogromne, aby do bicia ostrokołów i bram sposobić tarany i baby.
Łatwiéj tu było dla wielu wynaleść co potrzebowano, bo okolica była lepiéj im znajoma, niektórzy najmniejszą dróżynę, mieliznę, bród, starą hać i w lasach każdą ścieżkę wiedzieli. Zamku też słabe strony znali dobrze.
Zbliżało się nazajutrz południe, gdy na rzece duża łódź się pokazała. Pobiegli wszyscy ku brzegowi, gdzie i ludzi z kuszami zwołano, ale szła nie strzegąc się wprost na stojących i Bolko pierwszy poznał, iż biskup Filip w niéj siedział. Tak było w istocie, jechał z ojcem Lambertem i kapelanem swoim ku obozowi i namiotom królewiczów.
W miejscu, gdzie przybić było najłatwiéj, czekano na nich, Bolko na przedzie stał niecierpliwy. Biskup po obozie okiem ciekawém rzucał, twarz okazując spokojną. Podano mu ręce na ląd i królewicz przypadł z powitaniem.
— Ojcze mój — zawołał — zaprawdę, gdyśmy się żegnali, mógłże z nas kto spodziać się że tak się jak dziś spotkamy, gdyby nieprzyjaciele!!
Biskup Filip, niegdyś Sieciechowi dosyć powolny, teraz był przeszedł do jego przeciwników, za arcybiskupem.
— Wszystkiego się było można spodziewać — rzekł cicho — od ludzi co dla własnéj korzyści krajem wichrzyć gotowi. Byli tacy co to zapowiadali.
Przybywałem do was — dodał — z przestrogą, abyście nic nie poczynali zbyt spiesznie. Nie godzi się przelać i kropli krwi, gdy ją można oszczędzić.
— A jak? — zapytał Magnus.
— Radzę wam, poślijcie do arcybiskupa Marcina do Gniezna, niechaj przybywa. Król w sumieniu swém niespokojny, powaga Pasterza wielka, posłucha go. Ojciec to naszego kościoła, stanę ja przy nim, duchowieństwo całe pójdzie za nami; potrafimy zapobiedz wojnie bezbożnéj.
— Niech nam tylko zdrajcę wydadzą, wojny nie będzie! — odezwał się Magnus.
Starszyzna, która się już ściągnęła, obstąpiła wojewodę i słuchała, poczęła zaraz za nim powtarzać.
— Niechaj go nam wydadzą.
— Powiesić go! — wołali drudzy.
Biskup milczał zwiesiwszy głowę.
— Nie zemsty szukać trzeba — rzekł wreszcie — ale pokoju. Chrystus kazał przebaczać.
— Jemu gdy się dziś życie daruje, on jutro pocznie swoje! — wołano.
— Po co mu życie odbierać, dość siłę wziąć — rzekł biskup.
Bolko się nie odzywał. Zbigniew, który stał za nim, mruknął.
— Póki dysze taki zwierz niebezpieczny, przyczai się, ducha zaprze a potém ukąsi.
— Jeszcze go w ręku nie macie — odezwał się biskup — a już się oń targujecie. Niedźwiedź w lesie, nie sprzedawajcie skóry.
A obejrzawszy się wkoło po przytomnych dokończył.
— Po tom tu przybył, abyście arcybiskupa wezwali w pomoc. Królewicz Zbigniew jechać po niego może.
— Gniezno, mówią, Sieciechowi zajęli, ja tam nie mogę iść — odparł Zbigniew. — Ślijcie wasza przewielebność od siebie.
— O zajęciu Gniezna nie wiem — rzekł biskup. — Nie poczynajcie wojny, ja do arcybiskupa sam wyśle jednego z duchownych. — I powtórzył. — Nie poczynajcie wojny.
— Z wojowaniem spieszyć nie będziemy — odpowiedział Magnus — ale osaczać musiemy, bo się posiłki ściągać mogą.
Stali jeszcze chwilę u brzegu, aż wojewoda do namiotów na spoczynek prosić zaczął, i pociągnęła gromada cała za biskupem...
Tu gdy usiedli znowu się tażsama powtórzyła rozmowa i tosamo upominanie. Królewicze, jak im przystało na uboczu się trzymali. Magnus za nich i za wszystkich mówił, iż z Sieciechem skończyć chcą i gotowi na największe ofiary, byle się go pozbyli.
Zaledwie dotknął téj strony drażliwéj, gdy za nim wkoło krzyczeć znowu zaczęli wszyscy niemal.
— Na sosnę z nim!
— Na pień z nim, pod topór...
— Niech ginie!
Ledwie się nierychło rozkołysane namiętności uspokoiły.
Mógł biskup poznać co w obozie myślano i czego żądano.
Nawzajem z tego co mówił O. Filip widać było, iż zamek płocki w żywność zaopatrzony był dostatnio, a król dla ocalenia ulubieńca do ostatka bronić się był gotowym. O wydaniu go po dobréj woli mowy nawet być nie mogło. Magnus zaś i starszyzna o przebaczeniu i wypuszczeniu na wolność słuchać nie chcieli.
— Jak się to skończy, co Bóg da, jaka jego wola, ani wy, ani ja — rzekł biskup — nie zgadniecie. W mocy Najwyższego wszystko. To tylko pewna, że gdy wy tu wojujecie, a granice stoją otworem, Pomorcy już około Santoka się gromadzą i na zamek godzą. Wiedzą oni co się u nas dzieje i że dla nich pora sposobna.
Wstrząsnął się Bolko.
— Dajcie mi ludzi — wykrzyknął — niech tu sobie wojuje kto chce, mnie puśćcie na rubieże! Nie spodziewają się nas, uderzę i pobiję pogan!
Oczy mu się iskrzyły...
— Moje miejsce tam nie tu! — zawołał gorąco — ludzi mi dajcie.
Magnus się oparł.
— Ludzi nie mamy tylu, aby się niemi dzielić było można. Z zamku na osłabłych lada wycieczkę zrobią i wszystko przepadnie. Na Pomorców czas będzie, wtargnąli, pomścimy się srodze...
Bolkowi twarz się zachmurzyła, usiadł po swoich spoglądając. Sieciecha teraz więcéj niż kiedy nienawidził jeszcze za to, iż Pomorcom dał wtargnąć i grozić granicom.
Zwolna gorące w początkach rozprawy, słowy kapłańskiemi łagodzone przeszły w spokojniejsze utyskiwanie nad nieszczęściem ogólném. Postanowiono natychmiast dwu duchownych do Gniezna wyprawić błagając, aby stary Pasterz na pomoc przybywał.
Magnus, choć niechętnie przyrzekał ze swéj strony, iż boju nie rozpocznie i starcia unikać każe, byle go nie napastowano. Warował tylko, iż posiłków żadnych na zamek nie wpuści.
Ojciec Lambert, który biskupowi towarzyszył, słuchał rozmów, ale się wcale do nich nie mięszał. Trwały one do wieczora, poczém O. Filip przeprowadzany uroczyście do swéj łodzi, pobłogosławiwszy starszyznę i królewiczów, nazad do Płocka powrócił.
W Bolka wstąpiła nadzieja, iż do zgody przyjść może, Zbigniew nie był od tego także, bo wojna mu nie smakowała, stał jednak uparcie z najzagorzalszemi domagając się Sieciechowéj zguby.
Magnus nic nie mówiąc, na następny dzień poniżéj zamku przeprawę gotował tajemną, aby posiłkom przeciąć drogi.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.