Królewscy synowie/Tom II/VII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Królewscy synowie
Podtytuł Powieść z czasów Władysława Hermana i Krzywoustego
Wydawca Spółka wydawnicza księgarzy w Warszawie
Data wyd. 1877
Druk Wł. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Kraków
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
VII.



Na dworcu biskupim w Gnieźnie, w wielkiéj izbie przyciemnionéj, jednego z tych dni, zasiadała rada duchownych.
Około wielkiego stołu, ciemnym okrytego kobiercem, na krzesłach obok sędziwego arcybiskupa Marcina, widać było po prawéj ręce Lamberta krakowskiego biskupa, po lewéj Dyonizego poznańskiego, daléj Paulina Ciołka kruszwickiego i Filipa płockiego.
W pośrodku pomiędzy nimi stał krucyfix srebrny, a przy nim leżała bogato oprawna księga ewangielij. Izba wyglądająca jak klasztorna, ciemna, smutna, nie miała innych ozdób nad miedziane naczynie do wody święconéj, a w kątku dzban i miednicę podobną.
Zasiadali w niéj biskupi sami, a narada ważną i trudną być musiała, gdyż po zagajeniu jéj przez arcybiskupa, długie panowało milczenie. Starzec oczekiwał głosu jednego z braci, powiódł oczyma po milczących, a widząc, że nikt się ze słowem nie spieszy, ciągnął daléj powolnie i łagodnie:
— Przelanéj krwi męczennika Stanisława winniśmy, bracia mili, iż wiara chrześciańska i powaga nasza w kraju tym się utrzymała. Zwyciężyła prawda. Chrystus Pan pognębił nieprzyjacioły krzyża świętego, szatana i czeladź jego sprosną. Zachwiana maluczko władza nasza, wróciła nam z czynszem i przybytkiem. Z władzą tą odpowiedzialność téż cięży na ramionach naszych, za wszystko, cokolwiek się dzieje i stanie.
Dlategom wezwał was ojcowie mili, abyście ze mną wraz myśleli i radzili o losach kraju tego, nad któremi zaprawdę czuwać potrzeba; bo nie ma, ktoby się nim opiekował, oprócz miłosierdzia Bożego.
Szatan nie śpi!
— Alboż zagraża mu niebezpieczeństwo jakie? — zapytał biskup Lambert — my o żadném nie wiemy!
— A ja widzę je i sądzę wielkiém — mówił arcybiskup powoli. — Myśmy tu nadzorcy i stróże, do kogoż, jeśli nie do nas należy czuwanie?
Króla mamy bez korony; dogorywa dobry, pobożny pan bez woli i siły. Sieciech pod nim kopie zasadzki, cesarska siostra trzyma z nim, opanować chcą królestwo to, aby je zaprzedali. Dopuścimyż, aby państwo poszło na ręce obce, a kościół nasz pod zarząd Magdeburskiéj metropolii!
— Król synów ma dwu — przerwał Dyonizy poznański — nie grozi więc z téj strony niebezpieczeństwo.
— Tak, lecz na obu ich Sieciech godzi — jawném to jest — odezwał się o. Marcin. — Przy królu cień władzy, przy wojewodzie siła. Na grodach ma starostów ze swéj ręki, w wojsku dowódzców którzy z nim trzymają, włada wszystkiém, skarbami swemi sumienia kupuje. Królem chce być. Źle nam ze słabym, z tym gorzéj będzie, przebiegły jest.
Milczenie długie przedzieliło pytanie to, od nierychłéj odpowiedzi biskupa Paulina.
— Przewielebny ojcze — odezwał się powolnie rzucając wyrazy, które ważył ostrożnie. — Widzi mi się, że przedewszystkiém patrzéć nam potrzeba, gdzie dla wiary a dla powagi Rzymu pożytek. Ten, czy ów panować będzie, nam o to idzie, aby był posłusznym kościołowi, aby się krzewiła wiara, mnożyły dochody duchowieństwa, rosła przez nie chwała Boża.
— Tak jest — odezwał się Filip płocki — obojętna dla nas, kto panować będzie ze zrządzenia Bożego. Przyznaję, iż ja sam niedawno jeszcze obawy nie miałem od Sieciecha, dziś stawi mi się to inaczéj.
Jeżeli on zawładnie i opanuje kraj: zuchwały, silny, przebiegły, sam jeden na państwo wielkie, rycerz mocny i czujny, ażali w nim nie mamy się obawiać drugiego Szczodrego, co zechce kościołem rządzić, zamiast mu ulegać?
Zaprawdę dla nas korzystniejszém jest, aby było kilku panów, z władzą i siłą mniejszą, bo ci się łatwiéj powodować dadzą, i oni nas, nie my ich potrzebować będziemy. My, pasterze zawsze z sobą zgodni i jedni, w pomoc sobie przychodzić będziemy, oni w rozterkach do nas się uciekać będą musieli. Nie o moc nam idzie ani o pychę panowania, ale o kościół i wiarę.
Kraj choćby podzielonym był, jeżeli połączenia ku obronie zapotrzebuje, przez nas je otrzyma; niech mu panuje jeden arcybiskup z biskupy, miasto króla — lepiéj będzie.
— Kościołowi nie zagraża nic — począł Lambert krakowski — dzięki krwi męczennika naszego, nikt już się władzy jego opierać nie odważy. Spróbowali, jak ciężką jest ręka jego, jak straszny miecz mściwy, jak wielka potęga ogarniająca świat. Szukajmy, co dla kraju lepsze, o los kościoła, zaprawdę, spokojni być możemy, bracia mili.
— Ale przymnożyć mu bezpieczeństwa i oprzéć je na mocniejszych podstawach — odezwał się Filip — nigdy zbyteczném nie jest. Nie padnie kościół na opoce zbudowany, ani przemogą go piekielne siły, lecz oszczędzić mu dni ciężkich, gdy w mocy naszéj, należy. Nie sobie ani dla siebie staramy się, dla matki naszéj. Non nobis, non nobis sed nomini tuo da gloriam.
Spojrzeli po sobie biskupi, arcybiskup milczał z głową spuszczoną, rękę na ewangieli złożywszy.
— Bracia mili — począł znowu — powtarzam, com rzekł: Król słabym jest, Sieciech dla królestwa i dla nas strasznym. Nie utrzyma się on bez cesarza, a panowanie cesarskie kościołowi odejmie siłę, przeniesie ją gdzieindziéj. Czynić potrzeba co można, aby spadek po królu dzieciom jego pozostał.
Cóżbyście rzekli, gdyby Władysław zawczasu chciał państwo między synów swych podzielić? sobie pozostawując Płock, który pokochał, i w którym chce dokonać żywota?
Spojrzał po słuchających arcybiskup, badając wrażenie, jakie słowa jego wywierały i mówił daléj:
— Zeznał mi król, iż za żywota uczynić to pragnie. Sieciech niewątpliwie stanie na przeszkodzie przeciw myśli zbawiennéj, my, pomocą jéj być powinniśmy.
Jak sądzicie bracia najmilsi?
Biskupi milczeli, rzecz to dla nich była nowa, którą każdy chciał rozważyć, nimby wyrzekł, co o niéj myśli.
— Sam król wam to zwierzył — zapytał biskup Lambert.
— Tak jest, mam to z ust jego — rzekł arcybiskup. — Radziłem, aby wiec zwołał duchowną i świecką swą radę i starszyznę. Kto wie, czy będzie śmiał i mógł to uczynić, jeżeli my mu w pomoc nie przyjdziemy. Mamyli posiłkować? mówcie.
— Zaprawdę! zaprawdę! — odezwał się Filip pierwszy — powinniśmy.
— Dla mnie — począł Paulin kruszwicki — wątpliwa jeszcze, czyli podział na dwu nie jest wojny nasieniem. Widziałem pod Kruszwicą leżącego Zbigniewa, nie sądzę go panowania godnym, bo do niego jest niezdolnym, dumnym i chciwym władzy, umysłu płytkiego. Ambicya w nim wielka przy słabości i małéj odwadze. Zaburzy kraj.
— Ja, którym się przyczynił do uwolnienia Zbigniewa — odezwał się arcybiskup — lepiéj o nim trzymam. Człek się z niego wyrobić powinien, a widzę w nim, czego i rycerski Bolko nie ma, naukę. Czyta pismo, rozumie słowo Boże, dzieckiem klasztorném jest.
— Ojcze mój — wtrącił żywo Paulin — nie znam gorszych nieprzyjaciół, jeżeli nie kościoła to duchowieństwa, nad tych, co się z murów klasztoru wyrwali. Boją się go. Przykład mieliśmy w Czechach. Wolę pobożnego rycerza, niż wywłokę, co zbiegł z pod klauzury — powtórzę — boję się go. Pismo znając, obracać je będzie krzywo na usprawiedliwienie swoje. Bez nauki Bolko nas potrzebować dla niéj musi — ów niedouczony, pomiatać zechce nami.
— Surowi dlań jesteście — odezwał się arcybiskup.
Zbigniew miał prawa, bo choć małżeństwo, z którego się rodził, przez kościół pobłogosławione nie było, naówczas i po dziś dzień małżeństw jest takich wiele. Przejdźcie kraj, policzcie, ile podobnych w nim. Wszakci dopiero wdrażać poczynamy do tego lud chrześciański tutejszy, aby się starym obyczajem nie brał i nie rzucał samowolnie, jak bydło. Władysław ową Hannę za żonę miał, Zbigniew prawym synem jest i ma pierworodztwo.
— Temu nie przeczę — rzekł Paulin — boleję tylko, że miasto jednego dwu ich jest.
— Lecz dla nas lepszém, choćby i dziesięciu ich było — odezwał się Lambert — albo tylu, ilu nas jest. Stałby przy każdym pasterz na straży. Siły zbyt wielkiéj w jedném ręku dopuszczać nie możemy, by się nie stało co z cesarzem, co ze Szczodrym. Oni, jak skoro moc poczują, panować nam chcą, a tego się cierpieć nie godzi. Kościół wiódł i kierował od czasów Konstantyna po dni dzisiejsze, bo w nim było światło, musi téż po nad korony i berła doczesne stać i z rąk wodzów nie puszczać. Cesarze niemieccy gdy zawojowali kraje wielkie, wnet przeciwko władzy kościoła wystąpili, chcąc go sobie uczynić podwładnym.
— My się tu już wcale pokus podobnych obawiać nie możemy — dodał arcybiskup — górą stoimy i nie przestaniemy stać. Przeciw kościołowi nie wystąpi nikt, kościół trzyma, kościół panuje, kościół rządzi; król niczém inném nie jest, jak z Rzymu namaszczonym pełnomocnikiem i ręką jego. Pierwszym sługą.
Umilkli drudzy, nie poczynał nikt.
— Niechaj więc ten podział kraju przyjdzie do skutku — odezwał się arcybiskup. Zapobieży on uzurpacyi Sieciechowéj. Przyczyńmy się wszyscy do dzieła tego. Zwołajmy po dyecezyach naszych przedniejszych ziemian, władyków i żupanów, włóżmy na sumienie ich, aby w tém królowi byli pomocni.
Macieli co przeciwko temu?
Zatoczył wzrokiem arcybiskup, spoglądając po milczącéj braci. Nie odzywał się nikt, nikt przeczyć nie śmiał.
— Co z tego podziału wyniknąć może — rzekł Lambert po chwili — przeniknąć trudno. Jeden z nich zechceli drugiemu być podległym? Rozłamie się li państwo i osłabnie, zwłaszcza, jeżeli nierycerskiego ducha Zbigniew, prawem starszeństwa zapanuje?
— Czuwać będziemy — odparł Paulin — tém lepiéj dla nas, iż obejść się bez pasterzy swych nie będą mogli.
— Sieciech nad wszystko niebezpieczniejszy — dodał o. Marcin.
Nie było już sporu.
— Niech się więc stanie po myśli króla i wedle jego natchnienia, jakie mu Bóg zesłał — rzekł Lambert.
Nie spierano się z sędziwą głową kościoła, choć może zdania były niejedne, a Sieciech i tu mógł mieć utajonych sprzymierzeńców. Ale ci mówić za nim nie śmieli. Groźba podległości i zależności od cesarstwa i Magdeburga, starczyła na powstrzymanie zdań przeciwnych.
— Uczynić więc należy przygotowania do wiecu — zakończył arcybiskup — a wykonać je zawczasu, ażeby Sieciech nas nie ubiegł, który chcieć go nie może.
Przeciwko niemu jedni my tylko skutecznie wystąpić możemy. Usłuchają nas ziemianie i królowi w pomoc przyjdą.
Zatém rozpoczęła się narada nad środkami wykonania i przeciągnęła długo, aż obmyślane i postanowione zostały.
Wstał nareszcie sędziwy starzec, i jak przed tą naradą wiódł do kościoła dla odśpiewania hymnu do Ducha Świętego, tak po niéj poprowadził duchowieństwo do katedry, gdzie dziękczynny hymn zanucono.
Nie był nowością zjazd biskupów, ani mógł jakąkolwiek wzbudzać obawę i podejrzenie; w sprawach kościoła powoływał często arcybiskup innych pasterzy dla narady, a świecka władza ani śmiała ani mogła mięszać się do kościelnych zborów. Mogli więc bezpiecznie biskupi przedsiębrać środki, jakie się im zdały właściwe, nie doznając żadnéj przeszkody. W téj chwili właśnie po upadku Szczodrego, po klątwie i interdykcie, potęga duchowieństwa była największą, a władza świecka mierzyć się z nią nie ważyła. W istocie kościół panował nad krajem.
Wieczór spędziwszy na wspólnéj modlitwie i rozmowie z arcypasterzem, nazajutrz już powracali do stolic swoich. Wprost z katedry rozjechali się biskupi.
Każdy z nich od kościoła do kościoła jechał, od klasztoru do klasztoru, stawał u proboszczów, a zdążywszy do granic swéj dyecezyi, zbaczał do znaczniejszych dworów, lub zwoływał ziemian do dziekanów, aby im objawić, co czynić mieli. Opierać się woli biskupiéj nikt nie mógł; pamięć strasznych skutków klątwy i wyłączenia ze społeczeństwa chrześciańskiego, była wszystkim jeszcze przytomna. Królowi prędzéj ważyłby się kto nieposłusznym okazać, niż temu, co go za życia mógł uczynić obcym, nawet rodzinie, a po skonie odmówić mu pogrzebu na poświęconéj ziemi. Legenda o Szczodrym, krwawy dramat, po którym ledwie oschły łzy i zatarły się ślady, napełniał trwogą umysły.
Król wygnany, zmarły bez wieści, w szaleństwie czy pokucie; dziecię jego wśród wesela zgładzone niewidzialną ręką, w któréj przeczuwano prawicę Bożą, stały przed oczyma wszystkich.
Pasterze powróciwszy z Gniezna, natychmiast rozpoczęli o wiec starania, sami lub przez podwładne sobie duchowieństwo.
I stało się, że wkrótce potém po wszystkich krajach ruszyli się ziemianie, władyki, żupanowie, starszyzna zbierając na ów wiec zwołany potajemnie. Nawet ci, co Sieciechowi sprzyjali, zmuszeni byli jechać z innemi i stawić się nań, aby postąpić potém, jak im będzie rozkazano. Nadzwyczajne te przygotowania, nie mogły ujść baczności Sieciecha.
Wojewoda, który czynnie około własnéj sprawy chodził i zamki objeżdżał, znajdował się właśnie na jednym z grodów, trzymanych przezeń z łaski króla, (choć wszystkie one prawie były w jego rękach) gdy nadbieżał do niego jeden z najwierniejszych sług, Strzepa, nocą już domagając się pilno, aby go do wojewody natychmiast wpuszczono. Zdawało mu się, że on pierwszy przywiezie Sieciechowi wiadomość o zmowie duchowieństwa i ziemian przeciw niemu.
Wojewoda widząc wbiegającego do izby, w któréj siedział jeszcze na naradzie ze starostą i wojskową starszyzną Strzepę kurzem okrytego, w hełmie, z twarzą przelękłą i oczyma zaognionemi, zmierzył go wzrokiem niemal szyderskim.
— Za pilną sprawą jadę, goniąc za miłością waszą — wykrzyknął przybyły, hełm zdejmując i z potu ocierając skronie — za sprawą pilną bardzo.
— Bóg zapłać — odpowiedział z półuśmiechem wojewoda. — Siadaj na ławie, spocznij, tchu nabierz. Za dobrą wolę waszą wdzięczen jestem, choć nie wiem, z czém przybywacie. Bodaj jednak, czy wielka i pilna nowina, która was tu pędziła, wprzód niż wy, nie dobiegła do mnie.
Zdziwił się i zmięszał smutnie Strzepa.
— Wiedzieliżbyście już o wiecu? miłościwy panie? — zawołał — a możeż to być?
Wojewoda dał mu znak głową potwierdzający.
— Wiem o nim, ani się frasuję zbytnio — rzekł. — Pracują nieprzyjaciele moi i ja nie spię. Niech wiecują, radzą, niechaj dzielą jako chcą, nic to nie pomoże. Silniejsi przez to nademnie nie będą. Wiec jest sprawą arcybiskupa Marcina, z którym do jawnéj walki występować nie mogę. Obróci się ich własna robota przeciwko nim.
— Tak mówicie — odezwał się zdumiony Strzepa.
— Mówię tak i spokojnie na to poglądam — ciągnął daléj Sieciech. — Dwu czy dziesięciu ich stanie, w zgodzie z sobą nie będą. Nie lękam się tego. Młokosom podołać łatwém będzie. Król przy sobie zwierzchnią zatrzyma władzę...
— Na wiecu ozwą się przeciw wam głosy nieprzyjaciół! — zawołał Strzepa.
— Przeciw mnie jedne, za mną drugie — rzekł wojewoda. — Król, który z arcybiskupem się naradzał, który mi sprzyja, którego w rękach mam, nie powiedział mi nic. Znam go i sądzę z milczenia, że krzywdy uczynić mi nie da. Gdyby gniew miał a niewiarę, wydałby się z nią. Królewicze oba podemną zostaną. Nie lękam się ich, bo wprzód nim walkę z Sieciechem, rozpoczną z sobą.
Szydersko rozśmiawszy się wojewoda, zamilkł nagle, jak gdyby kończyć nie chciał. Dopiéro odprawiwszy tych, co z nim siedzieli, wrócił do oczekującego Strzepy.
— Nie lękajcie się — rzekł — ani o mnie ni o siebie. Z dwu słabych, nikt jednego mocnego nie sklei. Pójdą na wojnę w pułkach tysiącznicy moi, sotnicy także, po zamkach ludzie z méj ręki, powinowaci i druhowie; co oni z tą garścią poczną, którą koło siebie mają! Nie dadzą im uczynić nic, tylko co ja zechcę i pozwolę. Królewicze w moich palcach będą siekierą i dłutem, ani się spodzieją, jak pokieruję niemi. Gdy zechcę, spuszczę ich na siebie, aby się gryźli, gdy zażądam, pójdą gdzie wskażę i myśleć będą, że idą po własnéj woli. Nie lękajcie się o mnie, powtarzam wam.
Strzepa człek bojaźliwy, ostrożny, a przytém gorący, nie miał zimnéj krwi i zaufania w sobie Sieciecha; słuchał, ale widać było po nim, że téj wiary w bezpieczną przyszłość nie podzielał.
— Pewna to, że wasza miłość, dobrze wiécie co czynicie — rzekł, wzdychając — ale zbytnio ufać ludziom i bezpiecznym się czuć, nie dobrze. Bolko ma wielką miłość u rycerstwa, u dworu, między ziemiany. Zbigniew, powiadają wymowny, przebiegły i przewrotny.
Wojewoda wzgardliwą przybrał postawę.
— Zbigniew chciwy wszystkiego, a do niczego nie zdolny — rzekł — rycerz z niego nie będzie, a u nas kto nie wojak, tym pogardzą. Bolko go nie lubi i złamie.
— A Bolka kto? — odezwał się Strzepa, z tym trudniéj?
Sieciech długo nie mówił nic, naostatek wyrwało mu się:
— On sam; gdyby go wierna drużyna nie trzymała na wodzy, dawnoby już oszczep Pomorca, albo kły dzika przecięły te rycerskie zapędy. Zbyt zuchwały jest, sam się zgubi.
Strzepa się nie sprzeciwiał i zamilkł. Wojewoda począł się po izbie przechadzać. Zwrócił się ku niemu:
— Cóż o wiecu prawią?
— Gotują się doń wszyscy, a najgoręcéj nieprzyjaciele wasi.
Z tych, co wam są wierni, dużo jechać nie chce, aby przeciwko arcybiskupowi nie stawać i wam się nie sprzeniewierzyć. Starego się obawiają.
— Moim dawajcie znać owszém, aby się stawili wszyscy — odparł Sieciech — i mężnie stali przy mnie. Gdy ich nie stanie, sam jeden będę.
Po téj rozmowie, Strzepa ledwie spocząwszy, ruszył znowu, gońców rozesłano na wszystkie strony z hasłem nowém. Gdy duchowieństwo od siebie nagliło o zbór liczny, z drugiego Sieciech przykazywał się stawić, ruszało się, co żyło. Dawno już nie pamiętano takiego ruchu i gromad, a pocztów na gościńcach; niektórzy, co od lat wielu z lasów się na świat nie pokazywali, wyciągnęli do Płocka. Tu się już sposobiono na przyjęcie, choć nikt nie mówił o niém, a król zdawał się nie chcieć wiedzieć o niczém. Królowa uwiadomiona przez Sieciecha, niepokoiła się mocno, ufając tylko zręczności wojewody, że potrafi te zamachy odeprzéć; Zbigniew miał wiadomość od arcybiskupa i czekał, nie odjeżdżając z Płocka, Bolkowi ojciec zakazał się na dłuższy czas oddalać, aby na zawołanie był pod ręką... Niepokój był w powietrzu, a najbardziéj dolegał choremu królowi, dla którego oczekiwanie stawało się nieznośną męczarnią.
Jesienny dzień wrześniowy potajemnie na zjazd był naznaczony, pogoda mu sprzyjała, a pożądaną była wszystkim, gdyż mnogich i licznych pocztów ani zamek, ani miasteczko pomieścić nie mogło.
Gospody dla duchownych panów były u biskupa i na zamku w klasztorku Benedyktynów; panowie świeccy obozem się musieli kłaść na dolinie, namioty rozbijać i w nich z dworami swemi mieścić.
Na podzamcze już kilka dni przed zjazdem ciągnęły wozy, konie powodne, czeladzie, parobcy, którzy place zajmowali, koły bili, żłoby stawili, namioty rozkładali i dla panów swych co najlepsze starali się dostać stanowisko. Roiło się pod grodem, roiło po gościńcach, w uliczkach, na targowicy, dokoła mieściny, u studzien, nad rzeką, po łąkach.
Z okien zamku mógł te przygotowania widzieć król i królowa, a nikt się o nich odzywać nie śmiał. Naostatek w wigilią dnia św. Wawrzyńca, niektórzy z dalszych stron od Krakowa, Sandomierza, Wrocławia, co się najbardziéj opóźnić lękali, ściągać się zaczęli.
Napatrzéć się było można pocztów różnych, zbroi wszelakiéj i rynsztunku, bo nie wszyscy się jednako zbroili i chadzali. Od granic niemieckich z nad Łaby wtargał obyczaj zachodni; władycy niemcom byli szczególniéj zbroją podobni, którą sobie ztamtąd dostawali, z Saksonii, od Franków i z dalszych krajów. Szlązk ciągłe téż miał stosunki z Czechami i Niemcami razem, to téż obojga języka i odzieży pełno było.
Przeciągały przez Polskę karawany kupieckie z Rusi, wioząc z sobą wszelaką kupię ze wschodu, któréj wiele tu pozostawało.
Od Bolesława Wielkiego stawiła się ziemia Polan dostatkami wielkiemi, obfitością wszystkiego, tak, że mnich, który czyny Bolesława Krzywoustego opiewał, sławił pod te czasy jéj: „powietrze zdrowe, ziemię żyzną, lasy miodorodne, wody rybopłodne, rycerzy mężnych, wieśniaków pracowitych, konie wytrwałe, woły oracze, krowy mleczne, owce wełniste” [1].
Ten dostatek ziemi widać na jéj synach było, a choć świetności cesarskich dworów nie znalazł tu obcy człek, ziemianie Władysławowi nie ustępowali zamożnością i okazałością pocztów panom na Zachodzie. Inaczéj tylko ona się przedstawiała. Wiódł każdy z sobą po sto, po kilkadziesiąt koni dla bezpieczeństwa i wystawy, ciągnęły się wozy ładowne i obfite zasoby wszystkiego co do życia było potrzebném. Po drodze zaciążyć osadom i szukać pożywienia nikt nie chciał, ani też wszędzie dostać było można żywności. Dla koni i sobie musiano wozić strawę. Każdy orszak zwiększał się tém jeszcze. Jeden władyka ciągnął za sobą czeladzi i ciurów gromadę.
Z wieczora już szare i pasiaste namioty gęsto się rozsiadały na łące, a około nich ogniska zapalać zaczęły. Rżały konie i psy, które każdy prowadził z sobą ujadały wyzywając się.
Stawali ziemianie każdéj części odrębnie przy sobie tak, że którzy od Krakowa szli społem namioty rozbijali, Sandomierzanie przy sobie, Szlązacy, Mazury i Polanie, każdy obozem swoim. Opola też do jednego grodu należące łączyły się do kupy. Niektórzy ludzie rycerscy obyczajem zachodnim u namiotów na wysokich żerdziach chorągiewki i znamiona wywieszali.
Sieciech nie spiesząc wprzód, umyślnie dopiero tego wieczora nadciągnął, i, jak gdyby chciał potęgę swą a moc okazać, wystąpił z pocztem ludzi półtoréj seciny liczącym pod chorągwią własną, z rogami, trębaczami w jedną barwę przybrawszy cały swój orszak, wśród którego on na koniu dzielnym, w kołpaku z piórem, w pasie rycerskim, z łańcuchem złotym na szyi, w płaszczu książęcym jechał raźno i wesoło... a dla okazania też, że on tu gospodarzem nie gościem, na łąkę nie pociągnął z drugiemi, ani gospody szukał, ale wprost na zamek się obrócił, trąbić rozkazując i jakby uroczysty wjazd odprawując w oczach wszystkich.
Czeladzie i władycy, którzy już byli w obozie, zbiegli się patrzeć na to widowisko, ustawując kupami po obu stronach drogi.
W nieprzyjaciołach Sieciecha to wyzywanie i jakby naigrawanie się z nich wywoływało gniewy i oburzenie: druhowie milczeli ciesząc się, iż swojego pewnym być musiał, gdy tak wspaniale występował bez żadnéj obawy.
Wojewoda z konia zsiadłszy dopiero przed królewskim dworcem, naprzód do pana szedł z czołobitnością należną, chociaż wiedział, że go nie zastanie samym, bo mu po drodze oznajmiono iż arcybiskup, kilku duchownych i świeckich panów już go poprzedzili.
Gdy wojewoda w progu się ukazał, król w obec wszystkich wstał i przeciw niemu poszedł kilka kroków, a objąwszy go rękami, z czułością wielką powitał, aby jawnie okazał, że serca jego i łaski nie utracił.
Z trwogą podniósł ku niemu oczy lękając się gniewu, lecz Sieciech nadto przebiegłym był, ażeby się z nim wydał przy świadkach. Owszém licem wesołém króla i przytomnych powitał, jak gdyby okazać chciał, że go niesłusznie oskarżano.
Arcybiskup nie czekając, natychmiast objawił głośno z czém przybywali duchowni i świeccy panowie i czego wespół z królem życzyli, wolał zaraz opór złamać i postąpić otwarcie.
Wojewoda nie wydał się z tém co myślał, wysłuchał wniosku, a gdy się doń zewsząd zwracano, rzekł spokojnie:
— Jeżeli najmiłościwszy pan nasz, a ojcowie duchowni wespół z panami ziemiany — widzą, iż dla uspokojenia i ładu w królestwie tém, potrzebny jest podział zawczesny, — a czemużby się zadość woli pana naszego i ziemian stać nie miało?
Dodał, iż dobrém to nawet znajdował, że król za żywota przekonać się mógł, jak się synowie jego do rządów brać będą, ciesząc ich walecznością i rozumem.
Po tém przemówieniu Sieciecha, który się niczemu nie przeciwił, duchownym i świeckim panom nie pozostało już nazajutrz nic, tylko uroczyście dokonać, co postanowiono.
Król słuchając Sieciecha radował się niewypowiedzianie, a gdy ten mówić dokończył, wstał go uściskać odzywając się, iż na jego opiekę i pomoc dla dzieci najwięcéj rachuje.
— Ten to jest, — odezwał się wskazując na wojewodę biskupom i wszystkim przytomnym, — ten jest, któremum winien królestwa utrzymanie i bezpieczeństwo; ten jest, który niem za mnie rządził, obraniał je, zbogacił i dał mu zakwitnąć; ten jest któremu zawdzięczam pokój dni moich, sam nieudolnym będąc i schorzałym.
A jako się mną opiekował, tak mam nadzieję, że synów moich z ojcowską pieczołowitością strzedz nie przestanie.
Arcybiskup Marcin nie mógł podziwienia swojego ukryć, widząc Sieciecha tak na wszystko gotowym, gdy opór się w nim znaleść spodziewał, spojrzał nań niedowierzająco i rzekł z powagą kapłańską:
— Bogu niech będą Najwyższemu dzięki, iżeśmy wszyscy zgodni a jedno dobrém widziemy.
U królowej wieczorem dawnym obyczajem stoły były zastawione dla wszystkich, którzykolwiek przybyć chcieli. Czeladzi ucztę na podwórcach zgotowano, beczki powytaczano, ustawiono kadzie i cebry, chleby, séry, mięsiwa zalegały ogromne pomosty tak, aby nikt nie odszedł głodny.
Zbigniew wśród tłumu przybywających kręcił się czynny, chcąc sobie u ludzi zaskarbić łaskę, wymową łatwą i słowy dobremi ujmując ich sobie.
Bolko na przekorę jemu dnia tego wyruszył w pobliskie lasy na łowy, jakby się wcale nie troszczył o to, co się gotowało, nie zdając dbać, jak ludzie o nim trzymać zechcą, albo nadto ich będąc pewnym. Późno wieczorem, gdy już na obozowisku do snu się zabierano, przeciągnął gościńcem orszak jego wesoły, z psy i sokołami, czwałem objuczony zwierzyną, nucąc śpiew głośny, który się wśród cichéj nocy dziwnie rozlegał...
Powybiegali z namiotów ludzie, wiedząc kto pędził, bo go niektórzy poznali, a chcąc przypatrzeć temu, co im miał wkrótce panować. Jednego widzieli już i słyszeli, drugiego dopiero teraz zobaczyli, jak się im mignął przed oczyma. Ten ze swą rycerską butą i młodzieńczem weselem lepiéj im do serca przypadał.
Na widok młodego chłopaka z rozwianemi włosy, z podniesioną głową, ręką w bok pędzącego na koniu dzielnie, lica się im rozśmiały. Starym Szczodrego przypomniał, którego gdy nie stało, wielu po nim wzdychało. Choć po nim krwawe wspomnienia w pamięci były, wielu z tych co z nim wojowali na Węgrzech i na Rusi, miłowali go jako rycerza, a ludu prostego choć mówić nie śmiał, powszechne było mniemanie, iż za swą miłość dla ubogich możni go zgubili.
Ludzie rycerscy co za króla Władysława najczęściéj nie z nim, ale z Sieciechem chodzić musieli na wyprawy, radzi byli dostać króla mężnego za wodza, a pozbyć się dumnego wojewody.
O Zbigniewie już wiedziano, że rozumnym był, ale do włóczni, konia i oręża niezdarnym.
Wojsław, ochmistrz pański na spotkanie Bolka wyszedł kwaśny pomrukując.
— Drudzy tu sobie między ziemiany jednają ludzi, a wasza miłość w lesie — rzekł do zsiadającego.
— Bo ja na słowa ludzi nie łowię, a wolę się na wojnie z niemi serca dorabiać! — zawołał Bolko i rozśmiał się wesoło.









  1. Gallus.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.