Królewscy synowie/Tom I/V

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Królewscy synowie
Podtytuł Powieść z czasów Władysława Hermana i Krzywoustego
Wydawca Spółka wydawnicza księgarzy w Warszawie
Data wyd. 1877
Druk Wł. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Kraków
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom I
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
V.


Na wrocławskim grodzie, jak ludzie zapamiętali, czasu pokoju, nigdy nie było tak tłumno, pełno, gwarno jak teraz.
Nietylko zamek, ale miasto, podzamcze, przedmieścia, wały i bramy obsadzone były wojskowemi, zalane Szlązakami i Czechami. Coraz to nowe jeszcze poczty przybywały. Noc mało się od dnia różniła, bo i w ciągu jéj do wrót się dobijano, przybywały oddziały, zajeżdżali rycerze.
Pilnowano się czujnie u bram, ztąd coraz u nich nowe krzyki, wrzawa, pytania i odpowiedzi mieniały się długo, nim gości niecierpliwiących się wpuszczono. Obawiano się zdrady i podejścia. Wysyłano dniem i nocą czaty na gościńce, wici po resztę ludzi, wybiegali zbrojni, wysuwali się piesi, ciągnęły wozy ze zbożem i sianem dla nagromadzonego rycerstwa.
Namiestnik Magnus krzątał się pilne oko mając na wszystko. Na podzamczu, w kilku uliczkach drewnianemi ostawionych chatami, zwykle cichych i pustych, po których innego czasu więcéj krów chodziło niż ludzi, stały teraz kupy różnéj gawiedzi, gwarzyły, rozpytywały się, spierały. Zatrzymywano konnych, wykrzykiwano, a gdy od zamku się słyszeć dawał ruch jaki, oczy i uszy chciwie się zwracały ku niemu.
Widać było ciągle sotnie zbrojnych w hełmach okowanych, z oszczepami na plecach, toporami, łukami i tarczami, przeciągające od zamku na wały, z wałów napowrót ku zamkowi. Wszystko się jakby do wojny gotowało.
Miejscowi ludzie, choćby się wysypali wszyscy na rynek i ulice tyleby wrzawy nie wnieśli z sobą, aniby ich tak wszędzie było pełno; czuć było obcych, a ci się najżwawiéj ruszali, najwięcéj dokazywali, najgłośniéj krzyczeli. Gawiedź ta nie mogąc się cała na zamku pomieścić, po domach mieszczan się rozpościerała. Dolatywały z nich niewieście krzyki, śmiechy i łajania.
Wyrwała się czasem uchodząca dziewczyna z rozpuszczonemi włosami i wpadłszy w tłum, z jeszcze większą trwogą wracała nie wiedząc gdzie się schronić.
Na targowisku, u studzien, koło zamku, namioty i szałasy gęsto stały jedne koło drugich. Tu i ówdzie całemi rzędami konie u ladajakich żłobów powiązane się pasły. Przed namiotami kilką powiewały wbite chorągiewki. Na przyźbach siedzieli gęślarze nucąc, a tłum obstępywał ich dokoła, przysłuchiwał się i wtórował...
Już zdawało się wszędzie jak nabito, a ciągle jeszcze przypływało coraz więcéj ludu. Wchodzące kupki szukały sobie miejsca, wszczynały się spory, zanosiło na bitwy, aż wójci nadbiegający rozstawiali, uspokajali i godzili.
Spokojni ludzie patrzali na tę nagłą powódź zalewającą miasto ze trwogą. Nie w smak im ona była. Wiedzieli z doświadczenia co znaczy sprowadzanie żołnierza i komu ono najdolegliwsze. Za tém szła wojna, oblężenie, głód, mordy i wszystkie plagi Boże. Ale mały człek wielkich spraw odżegnać nie zdoła. Patrzali osłupieni, a baby i dzieci tuliły się po wyżkach wylękłe.
Gdy się to działo w mieście i na targowisku, na grodzie gorzéj było jeszcze. Tam się już prawdziwe obozowisko rozkładało, choć noc nadeszła jasno było od ognisk porozpalanych, przy których ludzie leżeli, nie rozdziewając się na straży. Czaty chodziły dokoła, we wszystkich wrotach czuwały warty, z okien poodsuwanych szum i gwar straszny i światła biły, jakby wesele obchodzono. W podwórcach, choć pod okiem starszyzny, nie uszło pół dnia bez zatargu krwawego, który setnicy kijmi uciszali. Z zamku też dolatywały głosy, jakby i tam nie lepiéj się działo.
W prawo i lewo od wielkich sieni na dworcu świeciło, drzwi stały otworem szeroko, tu i tam ścisk ludzi widać było, tak że przybywający ledwie do środka dobić się mogli. Służba konwie nosiła i beczki próżne wytaczała, bo pić trzeba było dać, a po skwarze letnim żłopali chciwie kto się dorwał, jak ze studni.
W lewo kilka izb pominąwszy, była jedna największa, w któréj starszyzna siedziała u stołu, choć stół już próżny był i kubki tylko a dzbany na nim.
Na ławach jeden przy drugim, w postawach różnych, siedzieli ludzie rycerscy poopierani, pół leżący, niektórzy poskładawszy głowy na rękach ze znużenia.
Namiestnika Magnusa w tłumie tym odróżnić łatwo było, bo mu wszyscy cześć oddawali, a i postawa była nielada. Wzrost ogromny, otyłość wielka, twarz szeroka, ręce silne. Olbrzymem się wydawał przy drugich, a gdy głos zabrał, jego jednego wśród największéj wrzawy słychać było. Głową wszystkich przechodził, a że mu z niéj już dużo włosa spadło, świeciła górą biała i lśniąca. Rysy twarzy wyraziste, grube, szerokie, zdala biły w oczy. Że lato odzieży ciężkiéj na siebie nie dozwolało brać, miał kaftan szkarłatny wdziany bez gzła na ciało gołe, a na nim u szyi łańcuch ciężki złoty.
Kilku duchownych w sukniach ciemnych około niego stało, kilku tuż tylko co zbroje z siebie pozrzucali, bo na skórzanych kaftanach znać było powyciskane ich ślady.
W pośród nich na szerokiém krześle i węzgłowiu, zmieniony do niepoznania siedział niedawny kleryk, teraz pan a syn królewski Zbigniew.
W sukni mniszéj niezgrabnym był, teraz, gdy się pstro i bogato przestroił nielepiéj mu było; twarz się tylko wielce przerobiła, gniew i złość z niéj zeszły, została chytrość i buta wesoła.
Na siedzeniu swém nie siedział a leżał rozpostarty, sam się sobie przyglądając niekiedy, tak mu dziwno było iż się tu znalazł; łańcuchem, który na piersi miał bawił się uśmiechając do niego, to pasem od mieczyka, na który z ukosa czasem poglądał.
Pas był misternie kowany, sadzony i świecący.
Sukni nowéj rękawy to naciągał, to spuszczał, to koło szyi rękami przebierał, to włosy jeszcze krótkie przygładzał, bo mu postrzyżyn klasztornych wstyd było.
Przez ten czas gdy wolnym był, na brodzie mu się włos puścił rzadki swobodnie, pieścił się też nim, choć wedle życzenia nie rosnął, zasiewał się nędznie, a sterczał twardo. Rysy twarzy rozweselone nie wypiękniały, grube były i niekształtne; wzrok latał dziko, usta krzywiły się szydersko. Ludzie się doń nie bardzo garnęli, a i ci co mieli do tego ochotę, rozmówiwszy się prędko ją tracili.
Wśród kółka które go otaczało stał namiestnik Magnus, poważnie ręce za pas pozakładawszy, silnym i donośnym głosem rozmawiając ze starszyzną.
— Hej! hej! prawił śmiejąc się, już tam w Sieciechowie i w Płocku trwoga być musi. Podkrólik nasz miota się jak podsmalony. Kto wie! może już ciągnie na nas, bo to prędki człek, ale czaty rozesłane, dadzą znać w czas, będziemy wiedzieli co czynić.
— Już tam z nas, ozwał się jeden ze Szlązaków, nieposłusznych wichrzycieli uczynią, za to żeśmy się za krzywdę pańskiego dziecka ujęli. A no! niech aby jedna ziemia swojego pana ma, nie Sieciecha. — Dosyć już téj Sieciechowszczyzny.
— Pewnie! pewnie! dodał Dobek z Morawicy. Za króla i za jego krew stajemy. Matka Zbigniewa była siostrą naszą, czemuż to dziecko nie ma być tak dobre jako i drugie co je aż święty Pański na ziemię znieść musiał.
Duchowny blisko stojący, oburzył się, tak jako niegdy opat na Dobka, który język miał nieostróżny.
— Ze świętemi pańskiemi tylko się za panbrat nie stawcie — rzekł — aby wam nieświęta siła głowy z karków nie zdjęła za to bluzganie!!
Dobek, który wprzódy księdza nie widział, uderzył się po gębie, i umilkł poczuwszy winnym.
— Żart to był! rzekł pokornie po chwili.
— A no — głupi — odparł surowo duchowny, spoglądając nań z góry; świętych rzeczy usty ladajakiemi nie tykajcie, aby wam język nie usechł.
Dobek zbliżył się i w rękę go pocałował.
Żarty z duchownemi niebezpieczne były, oni panowali i rozkazywali. Duchowny nie dawał się przebłagać.
— Pamiętajcie ino dobrze, dodał, co się z bezbożnym królem Bolesławem stało, abyście i wy jak on nie zginęli marnie.
Skłonił Dobek głowę.
Po za krzesłem Zbigniewa stał młody człek, namiestnika Magnusa bratanek Zahoń; blade chłopię, jak tyczka od chmielu wyrosłe bujno a nie silnie, chude, potulne i nieśmiałe; był to przyboczny księcia dworak, który się do doń przygarnął.
Z nim po cichu mieniał słów potroszę Zbigniew.
— Nudno i u was mało nie jak w klasztorze za klauzurą, szepnął rozglądając się dokoła po twarzach i wyciągając jakby mu się na sen zbierało. Ani gędźby, ani pieśni, ani wesołego słowa, ani twarzy niewieściéj nie najrzeć.
— Miłościwe książe — szepnął Zahoń, nie pora potemu. Między taki tłum niewiast się wprowadzać nie godzi, sromałyby się bardzo, bo ludzie języków nie strzymają. Gędźby też niktby słuchać nie chciał, kiedy wszystkim w głowie że lada chwila rogi zagrają może.
Zbigniew niecierpliwie się poruszył.
— No — rzekł — naówczas też pora będzie myśleć o wojnie a na konie siadać, dziś, wolałbym dla siebie zażyć dobréj chwili a nie wędzić się w téj głupiéj wrzawie.
Spojrzał pogardliwie po ludziach i zamilkł. Zahoń nie miał co odpowiedzieć. Książę wydawał mu się nad wszystkich rozumniejszym, bo pięknie i łatwo mówić umiał. Zbigniew oczyma wodził po izbie, niekiedy poziewnął, nieraźno mu było wśród ludzi starszych, którzy o poważnych sprawach gwarzyli. Dobek zbliżył się doń jakby go chciał rozerwać, bo inni zaniedbywali.
— Cóż, miły panie, nie probowaliście dziś łuku, albo miecza? spytał — nie dosiedliście konika? Zdałoby się teraz, póki czas obeznać z rycerskiém rzemiosłem!
Zbigniew z lekceważeniem, wzgardliwie usta wykrzywił.
— O! wielka mi to nauka — odparł, noża z pochew dobyć i na odlew ciąć. Naukę tę ma parobek każdy, póki siły staje. Konia między nogi wziąć i trzymać się na nim, nie wielka też sztuka. Jam do dowództwa stworzony a nie do bicia się, a dowodzić, da Bóg potrafię.
Dobek głową potrząsał.
— I na to trzeba doświadczenia — rzekł sucho.
— To się go dostanie — ciągnął daléj tym samym tonem Zbigniew. W klasztorze mnie tego nie uczono. Za grzech mi nikt nie weźmie że do razu żołnierzem nie będę. Temu co panuje więcéj trzeba głowy niż dłoni. I uderzył się w czoło.
— E! e! zaśmiał się Dobek — obojga pono zarówno! Jak jedno będzie słabe drugie się nie na wiele przyda...
Książę się uśmiechnął pańsko, probując ręką wąsa, którego jeszcze nie miał.
— Wiemci ja co mi potrzeba — zawołał dumnie. W klasztorze mi rozumu nie wycisnęli dusząc, a myśleć dość było czasu!
Dobek, któremu się tego dnia jakoś nieszczęściło, już chciał na inny przedmiot, mniéj drażliwy nawrócić rozmowę, gdy tumult się stał u wchodu i głosy jakieś podnosić zaczęły. Magnus natychmiast niespokojne oczy w to miejsce zwrócił, kędy tysiącznik jego Pałka, nawet hełmu z głowy nie zdjąwszy, przez tłum się przeciskał szukając go oczyma niespokojnie.
— A co tam niesiesz, Pałka? zapytał zdala, przez głowy drugim Magnus.
— Miłościwy wojewodo, głośno począł przybyły, którego reszta starszyzny nie wiele obchodziła; tajemnicy w tém niema, godzi się i głośno o tém powiedzieć. Nasze czaty posła od króla oznajmują. Jutro tu ma być.
Usłyszawszy to zgromadzeni ruszyli się wszyscy.
— Poseł od króla! poseł? sam? z ludźmi! Gdzie? kto go widział? poczęto wołać ze wszech stron.
Wstał i Zbigniew ale z namarszczoną twarzą, poczuwszy urazę że się z tém oznajmieniem do namiestnika zwrócono, nie do niego, który tu już pierwszym chciał być. Wtrącił głośno:
— Któż? gdzie te posły? do mnie?
Tysiącznik mało co głowy skłoniwszy, daléj znów mówił do Magnusa, jako do swojego dowódcy.
— Poseł z niewielką garścią o milę ztąd na nocleg stanął.
— A poczet ma duży? słyszysz! przerwał Zbigniew chcąc na siebie zwrócić uwagę.
Pałka nie zbity z tropu, patrzał ciągle na Magnusa, wahając się z odpowiedzią.
— Poczet ma duży? powtórzył namiestnik.
— Jest tam, słyszę, koni może ze dwa dziesiątki — odparł Pałka.
Magnus, który, jak inni, do zbytku na królewicza nie zważał, wtrącił od siebie.
— Niewiecie kogo do nas wysłano?
— Poważny jakiś człek — mówił Pałka — mówili że się Wojsławem zowie. Ode dworu i osoby pańskiéj.
Popatrzywszy po otaczających, Magnus dał znak Pałce głową że odejść może. Skupili się starsi, poczęli szeptać i naradzać się po cichu między sobą. Widząc to Zbigniew, urażony że go na boku zostawiono, podszedł ku nim, właśnie w dobrą chwilę, gdy się starszyzna Magnusa otaczająca do drugiéj izby ruszała.
— Cóż poczniemy? zapytał królewicz stając naprzeciw namiestnika.
Zmięszał się Magnus nieco, zawahał, ciężko mu było z odpowiedzią.
— Miłościwy książe — rzekł wreście pomyślawszy długo, i nie rad widocznie że mu się książe wtrącał — dajcie nam samym naradzić się a rozważyć, potém ja, miłości waszéj przyniosę co uradziemy.
Nie w smak to poszło książęciu.
— A jaż to się wam nie zdam do rady? zawołał nieco gniewnie, oczyma złośliwemi tocząc dokoła.
Magnus go odwiódł na stronę.
— Zostańcie, wasza miłość tu — tak będzie lepiéj, rzekł, zabawiajcie się, ludzi sobie jednajcie, my z sobą śmieléj bez was mówić będziemy. Sprawy są nasze domowe, wam jeszcze nieznane... Tak lepiéj.
Nie odpowiadając już nic, Zbigniew zagniewany poszedł rzucić się na ławę i podparł łokciem, nie tając iż mu nie w smak było, odsunięcie od rady, a zbywanie się jak młokosa. Tymczasem starszyzna polska i czeska z Magnusem poczęła się wybierać do bocznéj izby, którą za nią zamknięto. Kobiety z niej pewnie przez szpary musiały się przypatrywać zgromadzeniu, bo słychać je było na widok Magnusa pierzchające, strwożone, śmiejące się i pokrzykujące...
Izba też to była dla rodziny i domowników nie od gości, sprzęty jéj mówiły o niewiastach, czuć było kądziel i zioła wonne, nabiał i jadło.
Magnus nie mając już gdzie wprowadził tu starszyznę, odprawiwszy niewiasty do kleci. Weszli milczący panowie. Kobiety zaraz drugie drzwi zasunęły za sobą... Chciał i Dobek wnijść, ale mu Magnus w progu szepnął.
— Pilnuj swojego królewicza — a zabawiaj go — my tu radzić musiemy. Co obradzimy powiemy wam.
Widać było z twarzy Magnusa niepokój jakiś i podrażnienie, inni też nie bardzo patrzali wesoło. Westchnął Magnus, odszedł nieco w głąb i do jednego z poufalszych odezwał się.
— A co? rzekł — książęcia własnego mamy!! Mnichy z niego zrobiły niewiem co. Ni z pierza ni z mięsa, ale królewska buta jest.
— Prawi niezgorzéj — odezwał się drugi — języka dosyć ma, w głowie też jasno, tylko że do roboty się nie bierze, do konia i do żelaza go nie napędzić... Rycerz z niego nie będzie tęgi.
— Patrzy jako zwierz, gdy go z nory dobędą — dodał trzeci.
Nie pochwalił nikt.
— Wszelako jaki on jest, lepszy będzie od Sieciecha — zakończył inny.
— Cóż z posłem od króla czynić będziemy? zagaił Magnus — Wojsław to krewniak Sieciechów. Ochmistrz królewicza, znam ci go, lepszy jest niż się zda.
Wszyscy po sobie patrzali, głowami potrząsając, nikt z wyjawieniem zdania nie spieszył. Najstarszy Chramy, odezwał się brodę targając, jak miał we zwyczaju.
— Ha! co się stało trudno odrabiać. Zgodziliśmy się królewicza wziąć, trzeba przy nim stać.
— A jeżeli siłą zechce nas przemagać Sieciech — mówił Magnus. Mamyż krew rozlewać?
Nie odzywał się nikt.
— Czechy nas poprą i pomogą — bąknął jeden.
— A no, pewnie, poprą tak że zajadą i złupią — rzekł Magnus — zamiast Sieciecha będziemy mieli, jakiego Przemysła! Co myślicie! Jeśli się zładzim zgodnie, dobrze, jak ma wojna być o tego mnicha, ja grodu i ziemi na łup dla niego dawać nie myślę. Nastraszą się naszéj siły, niech Zbigniew siedzi, jak nas wojować zechcą, za zdrajców i nieprzyjaciół głosić, nie warta krwi naszéj sprawa. Sieciech ma ludu dosyć.
— Oho! zawołał Czech, który nieco daléj stał, a Dobrosław było mu imie. — Jakeście prędko wzięli sprawę, tak ją też rychło rzucacie. Tożeście się zgodzili królewicza trzymać i popierać.
— Nie wypędzamy go też — odezwał się Magnus kwaśno — ino wojna, sroga rzecz. Kiedy musu do niéj niema, lepiéj nie poczynać.
— Zkądże to wiatr dziś zawiewa! wtrącił Dobrosław.
— Ten sam co i wczora — mruknął Magnus — rozumu zawsze trzeba. Sieciechowi strachu napędzić, aby nam tu nie bruździł, nie królował, toć trzeba, a od swoich odstać i ze swemi się zarzynać!!!
Warknął Czech coś niewyraźnie, inni za Magnusem trzymali.
— Królewicza nie opuściemy, rzekł jeden, a na rzeź się za niego też nie damy, i jego nie uratujemy przez to i ludzi nagubim.
— Gdy poseł przybędzie — ciągnął Magnus daléj — powiemy mu że przeciw królowi podnosić się i z królem wojować nie myślimy, przeciw Sieciecha występujemy. Niech nam król nie on panuje, niech ludzi nie wygania, niech głów nie strąca, oczów nie łupi... Dosyć było Sieciechowych rządów, jam tu z ramienia pańskiego, niechże mi równy nie rozkazuje.
— A jak król nie przystanie? — zapytał Chramy, jak się nas nie ulęknie?
Pogładził się Magnus po łysinie.
— Ja grodu na łup nie dam, rzekł, a czyja wola w polu się potykać, nikomu nie zbronno.
— Tak lepiéj, dodał drugi z boku. Kto ma wolę rozprawiać się orężnie, niech z murów wyciągnie. Grodu szkoda, na oblężenie ani żywności, ni gotowości niema.
— Ani ochoty — zakończył Magnus.
Milczał trochę, a potém dodał:
— Prawdę-li rzec? po królewiczu więcéj spodziewaliśmy się. Na kleryka on pewnie dobry, a będzie-li zeń żołnierz, nie wiem. Z oczów mu groźno patrzy, z gęby mu słodko płyną słowa, a ręce wiszą. Ni do konia ni do miecza ochoty niema. Włożył zbroiczkę, nie dotrwał w niéj pół dnia, już mu barki gniotła, aż się skrobał.
Rozśmiało się kilku, nikt nie sprzeciwiał.
Rozpoczynały się narady, gdy, drzwi przebojem otwarłszy Zbigniew się zjawił ciągnąc Dobka za sobą. Wstyd mu było z rady zostać wykluczonym.
— Cóżeście uradzili? rzekł od progu, miotając oczyma, aby wyczytać im prawdę z twarzy, nim ustami skłamią.
— Tak jak nic — odezwał się Magnus wodząc wzrokiem po swoich, zobaczemy co jutro pokaże. Nie wiemy co poseł niesie.
— A ja wiem — przerwał Zbigniew — jasna rzecz, zechcą abyście się poddali, mnie katom w ręce dając.
Oburzyli się wszyscy.
— Nie bójcie się, miłościwy książe — odparł Magnus — wziąć was z między siebie nie damy. Zawczasu dziś mówić o jutrze, niewiedząc co ono przyniesie, ale zdrady się nie dopuściemy. Król gdy posyła znać chce zgody...
Bystrém spojrzeniem po twarzach poznał Zbigniew iż przed nim tajono sprawę, a zbytniéj dlań miłości nie było. Zgadł niemal co się święciło.
— Miłościwi panowie, odezwał się podnosząc głowę. Nikogom ja nie prosił aby mnie z klasztoru wyciągano — samiście to, po dobréj woli uczynili. Teraz gdym ja swobodny, o prawa swe się upomnieć mogę — nie ustąpię od nich. Jeżeli poseł niesie zgodę i to co mi należy jako króla synowi, dobrze — zechcą-li mnie znowu zamurować a opuścicie wy mnie, pójdę do Czechów, pójdę do cesarza, pójdę do pogan badaj, a praw się upominać będę.
Mówił żywo, przejęty mocno i kilka głosów odezwało się:
— Nie opuścim miłości waszéj, nie opuściemy.
Magnus stał milczący długo.
— Będziemy przy was i za wami — odezwał się — tylko w grodzie się zamykać niebezpieczna rzecz. Gród macie jeden w ręku, dać go na zniszczenie? nie godzi się. Przyjdzie do orężnéj rozprawy, potrzeba ciągnąć w pole.
Zbigniew się zadumał.
— Pewnie, byle było z kim w pole iść — rzekł. Toć i dziecko wie, że gdy za murami tysiąc ludzi, przeciw sześciu tysiącom bronić się może i obronić, w polu równe siły mieć trzeba.
— Prawda! prawda! potakiwać zaczęto, dając się ująć wymowie.
— Zatém co? wtrącił Dobek, zkąd wziąć to wziąć, lud zbierać trzeba i siłę gromadzić. Czechy nam pomogą.
— Pomożemy — rzekł Dobrosław.
— Szlązaków pancernych i tarczowników, jazdy i pieszych, co od załogi zostaje, niech idzie z wami — odezwał się Magnus. Nie będzie tego wiele.
Książę w ziemię patrzał, lecz trwogi na nim widać nie było.
— Tak — począł głos zniżywszy, tak, panowie mili, nie prosiłem się ja z klasztoru, ale się do niego nazad wsadzić nie dam. Ludzi choćby z piekła muszę mieć.
Na to wspomnienie piekła w ustach kleryka, kilku się trwożliwie przeżegnało i cofnęło.
Z twarzami posępnemi stali dokoła wszyscy, radzić więcéj się nikomu nie chciało. Dwu bliższych drzwi wysunęło się zaraz do pierwszéj izby. Wkrótce i trzeci pociągnął za niemi.
Mało poczekawszy dwu znowu zbliżyło się do wnijścia i znikło. Magnus tylko i Dobek ze Zbigniewem zostali.
Zbliżył się Dobek z Morawicy do namiestnika.
— Na ludzi — odezwał się — trzeba złota i srebra mieć — a zkąd ich wziąć?
— Ja nie mam — krótko rzekł Magnus.
— Ani ja — dodał Dobek.
— Ni też ja — śmiejąc się szydersko dodał Zbigniew — zabrano mi wszystko i dano bodaj klasztorowi, a na co święcona woda upadnie, tego już nazad nie wyrwać. Przecie po ojcu mi się coś dostać musi, — kto mi zawierzy, temu ja stokroć zawdzięczę.
Namiestnik namyślał się, wahał, przysunął powoli do księcia i szepnął z cicha.
— Może na to znaleść się rada. Co się jutro z posłem uczyni, to nam powie co daléj mamy przedsiębrać. Do jutra spij wasza miłość spokojnie.
Skłonił się nizko. Nie pozostało nic, tylko nazad do izby powracać, ku któréj Magnus prowadził. Zbigniew wyszedł nadąsany i gniewny, w progu na Dobka skinąwszy, nie zatrzymał się już między gośćmi, — szedł wprost do izby, która mu była przeznaczona.
Miał już i dwór swój i urzędników i służbę, bo mu się na nią Czesi i Polscy wygnańcy, co go sprowadzili, złożyli.
Zaraz w pierwszych dniach, ukazało się że do występowania gromadnego, dwornego, strojnego i hałaśliwego największą przywiązywał wagę. W drodze już począł się troszczyć by jego krwi królewskiéj odpowiednio, co najrychléj się urządzić. Chwytał ludzi jacy się stręczyli, odziewał ich jaskrawo, dwu co na rogach grali zabrał z Saksonji, innych ze Szląska pościągał, od panów wyprosił, konie sobie darowywać kazał, dwór przybierał i stroił. — Więcéj mu o to szło niżeli o samą sprawę.
Za próg zamkowy teraz nie ruszył się bez gromady, którą za sobą wszędzie ciągnął. Musiał jeden przed nim miecz nosić jak przed książęciem udzielnym, drugi tarczę malowaną, dwu przeraźliwie trąbiło, inni okrzykiwali, lud rozpędzali, wołali: Pan jedzie! z drogi!
W tém jedném najbardziéj królewska się w nim krew okazywała; przepychowi jaskrawemu był rad, a gdy prawdziwego mieć nie mógł, jako tako kłamanym się odziewał. Pysznił się tak z sobą i gawiedzi podziwieniem chciał być koniecznie. Śmiał się widząc wybiegających z chat ludzi, głowy wyglądające przez okna, chowające się za węgły dzieci, i dla tego tylko na koń codzień siadał, aby się z trębaczami i dworem zabawić pokłonami ludu. Im więcéj koło niego wrzawy czyniono, tém szczęśliwszy był, na zabój w rogi grać, w bęben bić, o żelazo szczękać nakazując.
Starzy na to potrząsali głowami, a widzieli w tém pańską dumę, która zresztą w owym wieku przystała książętom i była w obyczaju.
Na zamku izba najprzedniejsza z belkami rzezanemi wzorzysto przeznaczoną dlań była. Nie brakło w niéj nic co do wygody i ozdoby służyć mogło. — Gromadka zjednanych przyjaciół, nazwana drużyną, poprzyodziewana dziwacznie, otaczała go już wierząc w jego szczęście i gotowa zań karku nastawić. Wszyscy za Dobkiem i księciem pospieszyli, czując że potrzebni być mogą. Szedł i Zahoń.
Choć nikogo za serce pochwycić nie mógł Zbigniew, królewska jego krew, nadzieja panowania, łask i datków, ludzi doń ściągała. Dobek szedł z nim jako pokrewny, spodziewając się nim zawładnąć i kierować, inni że nic lepszego do roboty nie mieli, a nadzieję jakąś świtającą widzieli.
Słuchali go wszyscy podziwiając mowę łatwą dopomagali do śmiechu, gotowi byli na wszelaką służbę. Zahoń najlepiéj błaznował, śmieszył i najniżéj się kłaniał, za co był w łaskach.
Reszta drużyny nie wiele była warta. Na wodza do przyszłego wojska, którego jeszcze nie było, nastręczył się i wparł niemal gwałtem człowiek, który pono wiele po świecie wojował, a z wojen oprócz wyprawnego języka i skóry podziurawionéj nic nie przyniósł. Kto on był dojść nie umiał nikt; Szlązakiem się mienił, przysięgał że z Głogowa był rodem, choć tam już niemiał nikogo i nikt go tam nie znał. Powiadał że wojował długo na Węgrzech, że królowi Szczodremu służył, że Ruś znał jak własne kieszenie, królom Czeskiemu i Węgierskiemu był ulubiony i tylko go zazdrość z ich dworów wypchnęła; że na Cesarskim też długo przebywał i do Włoch z nim wędrował, gdzie też nieprzyjaciół się dorobił swą cnotą. Cnotliwym się mienił wielce, a przez cnotę nieszczęśliwym. Cesarskich teraz nie lubił i psy na nich wieszał.
Człek był jeszcze urodziwy, postawny, wyszczekany, językiem do wszystkiego gotów, ruchawy pozornie, a gdy przyszło co czynić posługujący się i popychający drugich, krzyczący tylko głośno a niewiele skuteczny. Do misy i do dzbana pierwszy się zawsze stawił i najdzielniéj koło nich chodził. Chociaż skarżył się że był porąbany w wojnach okrutnie, a włos mu już szpakowaciał, chciał jeszcze służyć, jak powiadał, szczególniéj pod takim księciem, którego na pierwsze wejrzenie pokochał nadzwyczajnie. Kłaniał się do stóp królewiczowi, lizał mu ręce, rozpędzał przed nim ludzi, chodził przodem z głową odkrytą i pochlebstwy go zjednał.
Zwał się Marko Sobiejucha. Ten bodaj na głównego wojewodę swatał się Zbigniewowi; a że gadał bardzo wiele i zabiegał nieustannie, już był prawie pewien swego. Dwu też Czechów Rawitów, ludzi milczących i cichych, przyjął był sobie Zbigniew, z tych jeden Przemko podczaszym był, drugi Leszko podkomorzym.
Nie zbywało na innych dworakach, a codzień się stręczyli nowi, których niepytając przyjmowano, byle kto kaftan cały miał. Ci co występowali w lepszéj odzieży, pewni byli wyższego na nowym dworze dostojeństwa.
Dobek z Morawicy opiekun najdawniejszy, w zaufaniu był i łaskach.
Gdy się do izby wtoczył dwór książęcy za nim, znaleźli tu Marka, tylko co ze snu przebudzonego, bo się po mocném piwie wywczasowywał, dużo z nim wprzódy nadokazowawszy.
— Mnie się widzi — odezwał się Zbigniew, obejrzawszy po swoich, że obcego nie było — mnie się widzi iż na panów Szlązaków nie wiele rachować mogę — potrzeba myśleć o sobie.
— Święte słowa! wtrącił Marko, złote słowa, nikomu na świecie wierzyć nie należy, nikomu.
— Sieciech, ciągnął nie zważając książe, Szląska nie puści, póki go nie wywojujemy na nim. Trzeba ludzi. Jeżeli nie znajdę innych, do Pomorców słać potrzeba zawczasu, ci staną...
Dobek głową pokręcił.
— Ciężka z takim druhem sprawa, rzekł, nie wiecie co to za lud. Poganie są okrutni; pójdą oni dziś z wami, jutro na was, a wiary nie strzymają nikomu.
— Co? podchwycił Sobiejucha — ja ich znam. Szkalują ich, żołnierze dobrzy, ludzie nie źli, jak słowo dadzą, strzymają. Prawda że łupią, a któryż wojak nie łupi? na to wojna.
— Znasz ich? zawołał Zbigniew, jedź zaraz na Pomorze, do Gniewomira, do innych, jednaj ich dla mnie.
Marko stanął jak wryty, we włosach ręką przebierając, zafrasował się.
— Ja ich znam — rzekł — niema wątpliwości, nikt na świecie lepiéj ich nademnie znać nie może, a no jechać tam niepodobna mi. Ząb mają do mnie, powaśniłem się z niemi i ubiłem kilku, a krwi oni nie darują. Znajdziemy takich co do nich pojadą.
Dobek radził z Krakowskiego ludzi ściągnąć, gdzie lud był ochoczy i raźny, Czesi swoich stręczyli — i — nim dzień zaświtał wyprawiono posły na wsze strony potajemnie, Magnusowi nie mówiąc słowa.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.