Przejdź do zawartości

Królewna Gęsiarka i inne bajki/całość

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Bracia Grimm
Tytuł Królewna Gęsiarka i inne bajki
Wydawca Wydawnictwo Polskie
Data wyd. 1925
Miejsce wyd. Poznań
Tłumacz Franciszek Mirandola
Źródło Skany na Commons
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron
Artykuł w Wikipedii Artykuł w Wikipedii

KRÓLEWNA GĘSIARKA

I INNE BAJKI

PRZEŁOŻYŁ

F.  MIRANDOLA.









LWÓW ≈ POZNAŃ
WYDAWNICTWO POLSKIE







KRÓLEWNA GĘSIARKA.

Była sobie pewna stara królowa, której mąż dawno zmarł i miała piękną córeczkę. Gdy dorosła, zaręczono ją z królewiczem sąsiedniego państwa. Nadszedł czas ślubu i królewna miała ruszyć za granicę. Wówczas matka spakowała jej wiano, składające się z wspaniałych rzeczy, ozdób i klejnotów. Wyprawa była nader bogata, bo matka kochała swoją córkę. Dodała jej za towarzyszkę służebną i poleciła, by dowiozła szczęśliwie swą młodą panią do narzeczonego. Każda dostała konia, koń zaś królewny zwał się Falada i umiał mówić. W chwili rozstania, matka udała się do sypialni, wzięła nóż, zacięła się w palec i otarła krew chustką, tak że powstały na niej trzy plamki czerwone. Potem wręczyła chustkę córce i powiedziała:
— Drogie dziecko, zachowaj to dobrze, bo w drodze przyda ci się.
Pożegnały się czule, królewna schowała w zanadrze chustkę matki i siadłszy na koń, pojechała do narzeczonego. Jechały wraz ze służebną przez godzinę, a królewnie zachciało się pić.
— Zejdź z konia, — powiedziała służebnej — i nabierz wody w kubek z tamtego oto strumienia.
— Jeśli ci się chce pić, królewno, — odparła zła służebnica, — to idź sama, uklęknij nad wodą, i pij. Ja ci służyć nie będę!
Dręczona wielkiem pragnieniem, zeszła królewna z konia i napiła się wody. Potem zaś westchnęła:
— O Boże!
A trzy krople krwi odpowiedziały:
— Serce twej matki pękłoby, gdyby o tem wiedziała.
Królewna była pokorna i cicha, toteż nie gniewała się, ale spokojnie dosiadła swego konia i pojechały dalej.
Dzień był upalny, słońce dogrzewało. Znalazły się niebawem nad rzeką, a królewna powtórzyła:
— Zejdź z konia i podaj mi wody w złotym kubku.
Tak mówiła łagodnie, bo dawno odwykła od ostrych słów. Ale służebna odparła jeszcze butniej:
— Jeżeli cię pragnienie pali, królewno, to pij sama! Ja ci służyć nie myślę!
Znowu zsiadła królewna, uklękła nad wodą i napiła się. Potem znów westchnęła;
— O Boże!
A trzy krople krwi odpowiedziały:
— Serce twej matki pękłoby, gdyby o tem wiedziała.
Królewna, pijąc z rzeki, pochyliła się nisko, a chustka wypadła jej z zanadrza i popłynęła z prądem, czego nie spostrzegła wcale.
Służebna jednak zobaczyła, co się stało i rozradowała się bardzo. Miała ona teraz władzę nad królewną, która, zgubiwszy trzy krople krwi matczynej, stała się bezsilną i słabą.
Królewna chciała z powrotem dosiąść swego konia, ale służebna krzyknęła ostro:
— Nie tobie jeździć na Faladzie! Ja jej dosiędę, ty zaś wsiąść musisz na moją szkapę!
Królewna musiała się z tem zgodzić.
Potem służebna kazała jej zdjąć królewskie szaty, wzięła je, zaś królewnie dała swą odzież. Ponadto kazała królewnie przysiąc, że nie powie o tem, co zaszło, nikomu na królewskim dworze. Zagroziła też, że ją zabije, gdyby nie dotrzymała przysięgi. Falada jednak widziała i słyszała wszystko.
Służebna dosiadła Falady, zaś królewna lichego konia i tak dojechały do królewskiego zamku. Zapanowała tam wielka radość z powodu przybycia narzeczonej, królewicz wybiegł i zdjął z konia służebnę, sądząc, że to jego ukochana, potem zaś zaprowadzono ją do pałacu po wspaniałych schodach. Prawdziwa zaś królewna została sama na dole. Dostrzegł ją stojącą w podwórzu przez okno stary król i zauważył, że jest piękna, delikatna i zgrabna. Spytał też narzeczonej syna, co to za dziewczyna, która stoi na dole.
— Wzięłam ją sobie po drodze do towarzystwa, — odparła. — Dajcie jej jaką robotę, by nie próżnowała.
Stary król nie miał żadnej roboty dla dziewczyny, ale po namyśle rzekł:
— Mam jednego małego chłopca, który pasie gęsi. Niechże mu pomaga.
Chłopakowi na imię było Jaś i jemu to musiała odtąd pomagać królewna.
Niedługo potem powiedziała fałszywa narzeczona.
— Drogi narzeczony mój! Uczyń mi przysługę!
Odparł, że wszystko chętnie zrobi.
— Zawołaj oprawcę i każ uciąć głowę koniowi, na którym przyjechałam, gdyż zezłościł mnie bardzo w ciągu drogi.
Bała się, że Falada powie, co uczyniła z królewną.
Gdy tak się miało stać, doszło do uszu królewny, że biedna Falada skazana jest na śmierć. Dała ona tedy potajemnie oprawcy pieniądz wzamian za pewną przysługę. W mieście była ciemna brama, przez którą musiała codziennie przechodzić z gęsiami. Poprosiła więc oprawcę, by w tej bramie przybił głowę nieszczęsnej Falady. Chciała widywać w ten sposób ulubionego konia jeszcze przez czas jakiś. Oprawca uczynił wedle jej woli.
Gdy rano pędziła wraz z Jasiem gęsi na paszę, powiedziała do głowy, przechodząc obok niej:
— Wisisz tu, biedna moja Falado!
A głowa odpowiedziała:
— O, biedna królewno moja! Musisz teraz chodzić boso! Serce twej matce by pękło, gdyby o tem wiedziała!
Królewna poszła dalej z gęsiami potulnie, a gdy znalazła na łące, usiadła i rozplotła włosy. Były piękne, złociste i spodobały się Jasiowi, tak że chciał kilka wyrwać dla zabawy.
Królewna powiedziała:

— Wiej wietrzyku, wiej!
Zdejm Jasiowi czapkę z głowy,
Niech pogoni za nią w dal,
Aż zaplotę włosy
I uczeszę się.

Zerwał się silny wicher i porwał Jasiowi czapkę, tak że musiał za nią gonić długo, po całej łące. Gdy wrócił, była już uczesana i nie dostał ani jednego włoska. Rozgniewał się, przestał z nią rozmawiać i tak, w milczeniu paśli gęsi do samego wieczora, potem zaś wrócili do domu.
Nazajutrz, przechodząc bramą, znowu powiedziała królewna:
— Wisisz tu, moja biedna Falado!
A głowa odrzekła:
— O, biedna królewno moja! Musisz teraz chodzić boso! Serce twej matki by pękło, gdyby o tem wiedziała!
Na łące usiadła znowu, zaczęła czesać włosy, a Jaś chciał jej wydrzeć kilka, bo błyszczały jak złoto. Królewna powiedziała, jak poprzednio:

— Wiej wietrzyku, wiej!
Zdejm Jasiowi czapkę z głowy,
Niech pogoni za nią w dal,
Aż zaplotę włosy
I uczeszę się.

Powiał wicher, zerwał Jasiowi czapkę, a gdy nauganiawszy się za nią po łące, wrócił, była już dawno uczesana i nie dostał ani jednego włoska. Paśli gęsi aż do wieczora, a potem wrócili do domu.
Rozgniewany Jaś stanął przed starym królem i rzekł:
— Nie chcę paść gęsi z tą dziewczyną!
— Czemużto? — zapytał król.
— Gniewa mnie ciągle i robi mi na złość!
Król kazał mu opowiedzieć wszystko, a Jaś rzekł:
— Rozmawia, gdy rano mijamy ciemną bramę, z końską głową, która tam wisi.
Mówi do niej:
— Wisisz tu, moja biedna Falado.
A głowa na to:
— O, biedna królewno moja. Musisz teraz chodzić boso. Serce twej matce by pękło, gdyby o tem wiedziała.
Opowiedział także, co się dzieje na łące i że musi ciągle biegać za czapką.
Król kazał mu następnego dnia znowu wypędzić gęsi, sam zaś ukrył się w ciemnej bramie i usłyszał rozmowę królewny z końską głową. Potem schował się na łące w krzakach i niebawem na własne oczy ujrzał królewnę i chłopca pasących gęsi.
Zobaczył też włosy złociste, które czesała, oraz usłyszał, jak mówi do wiatru:

— Wiej wietrzyku, wiej!
Zdejm Jasiowi czapkę z głowy,
Niech pogoni za nią w dal,

Aż zaplotę włosy
I uczeszę się.

Zawiał wiatr, Jaś musiał znowu gonić po łące czapkę, królewna plotła warkocze, a król widział wszystko. Potem król odszedł potajemnie, gdy zaś gęsiarka wróciła wieczorem do domu, wziął ją na stronę i spytał, czemu robi to wszystko.
— Nie mogę tego powiedzieć, — odparła. — Nie mogę użalić się nikomu, bo złożyłam przysięgę, a łamiąc ją, straciłabym życie.
Nalegał i nie dawał jej spokoju, ale nie sposób było nic z niej wydobyć. Rzekł tedy:
— Jeżeli nie chcesz mnie powiedzieć, to powiedz temu oto kominkowi w sali.
Tak rzekł i wyszedł, królewna zaś uklękła pod kominkiem, zaczęła płakać i użalać się i wyrzekać.
— Oto jestem opuszczona, — mówiła — mimo, żem córka królewska. Fałszywa służebna zmusiła mnie przemocą zdjąć szaty królewskie i zajęła moje miejsce przy królewiczu. Ja zaś muszę paść gęsi i chodzić boso. Serceby pękło matce mojej, gdyby o tem wiedziała.
Tak mówiła, a stary król, ukryty obok kominka, słyszał wszystko. Gdy skończyła, kazał jej wstać, odział ją w królewskie szaty i zdumiał się na widok jej piękności. Przywołał też zaraz syna i objawił mu, że ma fałszywą żonę, służebnę tylko, prawdziwa zaś jest ta, która była dotąd gęsiarką.
Królewicz uradował się wielce widząc, jak jest piękna i cnotliwa. Zastawiono wspaniałą ucztę i sproszono wszystkich przyjaciół i znajomych. Na pierwszem miejscu zasiadł królewicz, po jednej stronie mając prawdziwą królewnę, po drugiej zaś służebnę. Służebna była tak zaślepiona, że nie poznała królewny we wspaniałe przybranej szaty. Gdy zjedzono i wypito wszystko i biesiadnicy byli weseli, przedłożył stary król służebnej zagadkę do rozwiązania, pytając, co należy uczynić osobie, któraby tak a tak postąpiła ze swą panią. Opowiedziawszy cały tok rzeczy, spytał jej o wyrok.
Fałszywa królewna odparła:
— Trzeba ją rozebrać do naga, wsadzić w beczkę wybitą ostremi gwoździami, do beczki zaprząc dwa białe konie i pędzić ulicami, dopóki nie umrze z upływu krwi.
— Ty jesteś ową osobą! — zawołał król. — Wydałaś sama wyrok na siebie i tak ci się stanie!
Po wykonaniu wyroku ożenił się królewicz ze swoją rzeczywistą narzeczoną i oboje królowali długo i szczęśliwie.





SŁOMKA, BÓB I WĘGIEL.

W pewnej wsi żyła biedna kobieta. Przyniosła z pola bobu i zabrała się do gotowania go. Roznieciła pod kuchnią ogień i, chcąc by lepiej rozetlał, rzuciła weń garść słomy. Gdy rzucała bób do garnka, wypadło jedno ziarno na ziemię i znalazło się tuż obok dźbła słomy. Niedługo potem wyleciał z pod blachy węgiel i był obok tamtych dwojga. Słomka odezwała się do towarzyszy:
— Skądże to przybywacie, moi mili?
— Ja — odparł węgiel — wyleciałem na szczęście w sam czas z pieca. Inaczej byłbym się spalił na popiół.
Bób rzekł:
— I ja uszedłem w samą porę. Gdybym się był dostał do garnka starej baby, zostałbym zapewne rozgotowany na papkę, jak reszta mych kolegów.
— Podobny los i mnie byłby spotkał na pewne, — powiedziała słoma. — Ta stara wiedźma schwyciła nas sześćdziesiąt od razu i spaliła niemiłosiernie. Szczęście, żem jej się prześliznęła między palcami.
— Cóż teraz uczynimy? — spytał węgiel.
— Sądzę, — odparł bób — że winniśmy trzymać razem, skorośmy się jednako uratowali, a dla uniknięcia dalszych przypadków należałoby ruszyć za granicę.
Projekt spodobał się wszystkim i udali się razem w drogę. Niebawem natrafili na strumyk bez mostka, ni przełazu i nie wiedzieli, co począć. Słomka znalazła radę i rzekła:
— Położę się w poprzek, wy zaś przejdziecie po mnie, jak po moście.
Położyła się od brzegu do brzegu, a węgiel, jak zawsze ognisty z natury, wszedł na nią śmiało. Doszedłszy jednak do środka, przerażony szumem wody, zatrzymał się w pół drogi. Wobec tego słomka zaczęła płonąć, pękła na dwoje i wpadła do strumyka. Węgiel potoczył się za nią, syknął w wodzie i wyzionął ducha.
Bób został przez ostrożność na brzegu. Widząc, co stało się z towarzyszami, wybuchnął śmiechem i śmiał się tak długo, aż pękł przez środek. Byłby i on tedy marnie zakończył życie, gdyby nie to, że na szczęście odpoczywał nad strumieniem wędrowny czeladnik krawiecki. Miał on litościwe serce, przeto dobył igły i nici i zeszył biedne ziarno bobu. Bób podziękował mu za to najgoręcej, ponieważ jednak krawczyk użył czarnej nitki, przeto mają od tego czasu wszystkie ziarnka bobu czarny szew przez środek.





SIEDMIU BRACI KRUKÓW.

Pewien człowiek miał siedmiu synów, a ani jednej córeczki. Pragnął jej bardzo, toteż ucieszył się wielce, gdy na świat przyszła. Była wątła i słabowita, tak że zaraz musiano ją ochrzcić w domu. Ojciec posłał jednego z synów coprędzej po wodę, a sześciu innych pobiegło za nim. Że zaś każdy chciał coprędzej nabrać wody, dzbanek wpadł w studnię. Stali, nie wiedząc co począć, a bali się wracać do domu. Ojca zniecierpliwiło wielce, że nie nadchodzą i zawołał:
— Pewnie znowu zapomnieli o wszystkiem przy zabawie!
Bał się, by dziecko nie zmarło bez chrztu, więc w złości krzyknął:
— Niechby się zamienili w kruki, nieznośni smarkacze!
Zaledwo wyrzekł te słowa, a już usłyszał nad sobą szum skrzydeł, spojrzał i zobaczył siedm czarnych jak węgiel kruków, odlatujących do lasu.
Rodzice nie mogli już cofnąć zaklęcia i choć im było bardzo żal synów, pocieszali się jak mogli swą córeczką, która nabrała sił i co dnia stawała się piękniejszą. Przez długi czas nie wiedziała wcale, że miała rodzeństwo, bo rodzice nic jej o tem nie mówili. Ale pewnego dnia posłyszała, jak sąsiedzi rozmawiali, mówiąc, że jest wprawdzie piękna, ale ponosi właściwie winę nieszczęścia swych braci. Zasmuciła się wielce, poszła do ojca i matki, pytając, czy naprawdę miała braci i co się z nimi stało? — Rodzice nie mogli dłużej rzeczy ukrywać i przyznali się, dodając, że tak chciało przeznaczenie, a ona nic temu nie jest winna. Ale dziewczynka uczuła wyrzuty sumienia i postanowiła wyzwolić braci. Odtąd nie zaznała spokoju, aż pewnego dnia ruszyła potajemnie w szeroki świat, by za wszelką cenę odnaleść braci. Nie wzięła z sobą nic, prócz pierścionka na pamiątkę, kawałka chleba na zaspokojenie głodu, kubeczka, by móc się napić wody i stołeczka, by spocząć w razie zmęczenia.
Szła coraz dalej i dalej, aż na koniec świata. Zaszła wreszcie do słońca. Ale było ono straszliwie gorące i miało zwyczaj pożerać małe dzieci. Uciekła więc i zaszła do księżyca. Ale był zimny i zły okrutnie, a gdy ją zobaczył, krzyknął:
— Czuję tu ludzkie mięso!
Uciekła więc znowu i zaszła do gwiazd. Były dla niej dobre, życzliwe, a każda siedziała na osobnym stołeczku.
Na jej widok wstała gwiazda zaranna, dała jej klucz i rzekła:
— Bez klucza nie otworzysz góry szklanej, a tam siedzą zamknięci bracia twoi.
Dziewczynka wzięła klucz, zawiązała go w chuścinę i poszła. Po długiej wędrówce znalazła się pod szklaną górą. Chciała dobyć klucza, ale gdy rozwinęła chuścinę, okazało się, że pusta. Zgubiła podarek gwiazdy zarannej! Cóż było robić? Pragnąc koniecznie wyzwolić braci, dobra dziewczynka wzięła nóż, odcięła sobie palec, wetknęła go w zamek i otworzyła szczęśliwie bramę. Gdy weszła, spotkała karzełka, który spytał:
— Czego tu chcesz, moje dziecko?
— Szukam mych braci, zaklętych w kruki! — odparła.
— Panów kruków niema w domu, — powiedział, — ale jeśli chcesz, możesz na nich zaczekać.
Potem karzełek przyniósł jedzenie dla kruków na siedmiu talerzykach i napój w siedmiu dzbanuszkach. Dziewczynka zjadła z każdego talerzyka okruszynkę, z każdego dzbanuszka łyknęła kropelkę, a w ostatni dzbanuszek wpuściła pierścionek wzięty z domu.
Nagle usłyszała nad sobą szum skrzydeł, a karzełek powiedział:
— Wracają panowie kruki do domu.
I rzeczywiście nadleciały kruki, że zaś były głodne, rzuciły się do jadła i napoju.
Zobaczywszy talerzyki i dzbanuszki swoje, zaczęły pytać jeden drugiego:
— Któż to jadł z mego talerzyka? Któż to pił z mego dzbanuszka? Poznaję, że dotykały ich usta człowieka.
Gdy siódmy wypił napój, wytoczył się z dzbanuszka pierścionek. Poznał zaraz pierścionek rodzinny i zawołał:
— Dajże Boże, by to była siostrzyczka nasza! Ona ocaliłaby nas niezawodnie.
Dziewczynka słuchała wszystkiego, stojąc za drzwiami. Teraz ukazała się i zaraz bracia odzyskali ludzką postać. Ucałowali się najczulej i ruszyli wesoło do domu.





ODROBINKA.

Był sobie raz pewien biedny chłopek. Siedząc u ogniska, poprawiał polana drzewa, a żona jego przędła len.
— Jakże to smutno, — powiedział, — że nie mamy dzieci. Tak cicho u nas, a domy sąsiadów pełne wesołej wrzawy i śmiechu.
— Tak! — westchnęła żona. — Radabym mieć choć jedno dziecko, a zgodziłabym się nawet, by było tak maleńkie jak palec. Kochałabym je bardzo.
I stało się, że kobieta zasłabła, a po pewnym czasie dał jej Bóg dziecko, zupełnie foremne i kształtne, tylko nie większe od grubego palca ręki.
Powiedziała:
— Spełnił Bóg życzenie moje, przeto rada jestem, mimo że dziecina nasza tak mała.
Nazwali synka, bo był to chłopak, Odrobinką. Nie żałowali mu jedzenia, ale dziecko nie rosło wcale i zostało na zawsze maleńkie. Mimo to w oczkach jego błyszczał rozum i niebawem chłopak stał się zwinny, zręczny, a wszystko, do czego się wziął, szło mu jak z płatka.
Pewnego dnia wieśniak wybrał się do lasu ścinać drzewo. Już w drzwiach stojąc, mruknął do siebie:
— Chciałbym mieć kogoś, ktoby przyjechał z wozem po drzewo.
— Ojcze, — zawołał Odrobinka, — ja wam wóz dostawię na czas!
Wieśniak zaśmiał się i rzekł:
— Jakże sobie poradzisz, Odrobinko? Jesteś za mały, by władać lejcami.
— To nic! — odparł Odrobinka. — Niech tylko matka zaprzęgnie i wsadzi mnie koniowi do ucha, a ja już nim pokieruję.
— Ano dobrze! — powiedział wieśniak. — Spróbujmyż, czy się uda.
Gdy nadszedł czas, matka zaprzęgła, wsadziła Odrobinkę koniowi w ucho, a malec zaczął wołać:
— Wio... wiśta... hetta!
Wołał ciągle, a koń słuchał go, jak swego pana i dociągnął wóz na właściwe miejsce w lesie.
Stało się, że w drodze natknął się wóz na dwu obcych ludzi. Słyszeli oni wołanie Odrobinki i wielce byli zdumieni.
— A to co? — spytał jeden z nich. — Słyszę wołanie woźnicy, a jego samego niema na wozie!
— Dziwne rzeczy! — przyznał drugi. — Idźmyż za wozem i zobaczmy, gdzie się zatrzyma.
Poszli i zobaczyli, jak wóz wjechał w las i stanął w miejscu, gdzie wieśniak właśnie obcinał ścięte drzewo.
Odrobinka zawołał:
— Widzicie panie ojcze, żem dokazał swego! Wyjmijcie mnie teraz z końskiego ucha!
Ojciec wyjął malca, a Odrobinka siadł sobie wesoły na dźble trawy.
Obcy ludzie oniemieli ze zdumienia na widok Odrobinki. Po chwili powiedział jeden z nich szeptem:
— Wiesz co, moglibyśmy zrobić na tym malcu doskonały interes, pokazując go w mieście za pieniądze. Musimy go koniecznie kupić.
Przystąpili do wieśniaka i powiedzieli:
— Sprzedajże nam tego malca. Będzie mu u nas dobrze.
— Nie! — odrzekł ojciec. — Za nic się z nim nie rozstanę! Nie chcę wszystkich skarbów świata za mego Odrobinkę!
Odrobinka słyszał te słowa. Wdrapał się prędko po odzieży ojca, aż na ramię i szepnął mu w ucho:
— Sprzedaj mnie, ojcze! Ja wrócę napewno do domu!
Ojciec sprzedał go tedy za bitego talara owym ludziom, a oni spytali:
— Gdzie chcesz siedzieć, Odrobinko.
— Posadźcie mnie na kryzie kapelusza. Będę sobie spacerował wokoło i patrzył na świat Boży, podczas gdy powędrujecie do miasta. Zaręczam, że nie spadnę.
Spełnili jego życzenie, Odrobinka pożegnał ojca i ruszyli przed siebie. Wędrowali długo, aż się dobrze ściemniło, a wówczas malec krzyknął:
— Zdejmcie mnie panowie, bo czuję potrzebę naturalną!
— To zbyteczne, — odparł ten, który go niósł na kapeluszu. — Załatw się tam, gdzie jesteś. Nieraz ptaki mi spuszczają coś z drzewa na kapelusz, a nic sobie nie robię z tego.
— O, nie! — rzekł Odrobinka. — Jestem dobrze wychowany i wiem, co wypada, a co nie. Zdejmcie mnie prędko.
Obcy człowiek zdjął kapelusz, położył go na ziemi, a Odrobinka zeskoczył śmiało, wlazł pomiędzy zagony i wśliznął się szybko w mysią dziurę.
— Żegnam was, panowie! — zawołał ze śmiechem. Idźcież z Bogiem do miasta. Ja tu przenocuję.
Przybiegli doń, szturchali laskami koło mysiej dziury, ale był to trud daremny. Odrobinka wlazł głęboko pod ziemię, że zaś mrok zapadł, nie znaleźli go i musieli iść dalej, źli i oszukani.
Gdy odeszli, wylazł z dziury Odrobinka i powiedział sobie:
— Niebezpieczna to rzecz wałęsać się nocą po polu. Może człowiek łatwo skręcić kark.
Na szczęście znalazł pustą skorupę ślimaczą. Uradowany wlazł w nią i postanowił spędzić tak noc.
Już miał zasnąć, kiedy nagle usłyszał, że idą dwaj ludzie i rozmawiają.
— Jakby to zrobić, by się dobrać do złota i srebra bogatego proboszcza? — mówił jeden z nich.
— Ja wam poradzę! — krzyknął Odrobinka.
— Cóż to? — zdziwił się jeden z przybyszów. — Słyszałem wyraźnie czyiś głos!
Stanęli, wytężając słuch, a Odrobinka powiedział:
— Weźcie mnie z sobą, a ja wam pomogę.
— Gdzież jesteś? — spytali.
— Szukajcie po ziemi, tam, skąd głos dochodzi.
Znaleźli go wreszcie i podnieśli.
— Jakto? Ty malcze chcesz nam pomóc? — dziwili się.
— Oczywiście, — zaręczył. — Przedostanę się pomiędzy kraty do komory proboszcza i podam wam po trochu wszystko, co znajdę kosztownego.
— Zgoda! — zawołali. — Pokaże się, co umiesz.
Gdy doszli do plebanji, wlazł Odrobinka do komory proboszcza i zaraz zaczął wrzeszczeć co sił:
— Co chcecie? Czy wszystko, co tu jest?
Przerażeni, prosili:
— Nie krzycz tak, bo się ludzie zbudzą.
Ale Odrobinka udał, że nie rozumie i wołał jeszcze głośniej:
— Co mam podawać? Czy wszystko, co tu jest?
Krzyk ten obudził służącą śpiącą w komorze. Siadła na łóżku słuchając, zaś złodzieje odbiegli kawał drogi. Ale pochwili nabrali odwagi i rzekli sobie:
— Ten malec drażni się z nami.
Wrócili i szepnęli mu:
— Nie rób żartów i podaj nam coś.
Odrobinka wrzeszczał raz jeszcze:
— Dam wam wszystko, co tu jest! Wsadźcie tylko ręce w kraty!
Tym razem służąca usłyszała wszystko wyraźnie, wyskoczyła z łóżka i otwarła drzwi do stancji, zaś złodzieje uciekli, jakby ich gnały strachy nocne. Służąca nie mogła zrozumieć, co się stało i zaczęła szukać świecy. W chwili, gdy błysło światło, Odrobinka czmychnął niepostrzeżony do stodoły. Służąca przeszukała wszystkie kątki, a nie znalazłszy nic podejrzanego, poszła spać, przekonana, że śniła na jawie.
Odrobinka wyszukał sobie doskonałe leże na sianie i, rozciągnięty wygodnie, zamierzał przespać resztę nocy, by rano powędrować do domu. Czekały go jednak inne rzeczy. Ileż niedoli i przygód dziwnych na tym bożym świecie! Gdy zaświtało, służąca wstała, by nakarmić bydło. Poszła prosto do stodoły, chwyciła naręcz siana, wraz z Odrobinką i zaniosła do stajni. Odrobinka spał tak twardo, że nie zauważył tego i zbudził się dopiero w pysku krowy.
— O Boże! — zawołał. — Dostałem się, widzę, między kamienie młyńskie. Trzeba uważać, by mnie krowa nie zmiażdżyła zębami.
Za chwilę znalazł się w krowim żołądku nieuszkodzony i pełen męstwa.
— Ciasna to stancyjka, — pomyślał. — Światło słoneczne tu nie dochodzi, a świecy jakoś nie dają.
Nie podobała mu się ta nowa kwatera, a najgorsze było, że raz po raz wpadały drzwiami coraz to nowe porcje siana, tak iż miejsca miał coraz to mniej i groziło mu uduszenie.
Przerażony krzyknął co sił:
— Nie dajcie mi więcej karmy! Nie chcę więcej siana!
Służąca doiła właśnie krowę. Słysząc głos, a nie dostrzegając nikogo, przeraziła się wielce, wstała ze stołka i rozlała mleko. Pobiegła co sił w nogach do proboszcza i zawołała:
— O Boże! Księże proboszczu, nasza krasula mówi!
— Oszalałaś chyba! — odparł proboszcz, ale poszedł do stajni przekonać się, co zaszło.
Ledwo tam przybył, wrzasnął Odrobinka na całe gardło:
— Nie dajcie mi więcej karmy! Nie chcę więcej siana!
Przeląkł się proboszcz i sądząc, że krowę opętał zły duch, kazał ją zarżnąć. Zarżnięto ją, a wnętrzności, w których siedział Odrobinka, wyrzucono na śmietnik. Po długich wysiłkach zdołał się z nich wygramolić, ale ledwo wytknął na wierzch głowę, spotkało go nowe nieszczęście. Nadbiegł zgłodniały wilk i połknął wnętrzności krowie razem z biednym Odrobinką. Odrobinka nie stracił odwagi i pomyślał:
— Może porozumiem się jakoś z wilkiem. — Zaraz też zaczął wołać w brzuchu wilczym siedząc: — Panie wilku! Słuchajże mnie! Wiem ja o doskonałem pożywieniu dla waszmości!
— A gdzie ono jest? — spytał wilk.
— W pewnym domu, — rzekł Odrobinka i opisał mu najdokładniej zagrodę swego ojca, oraz drogę, którą mógł dostać się do komory, gdzie było dużo chleba, słoniny, kiełbas i innych dobrych rzeczy.
Wilk nie dał sobie tego drugi raz powtarzać, pobiegł do komory i urządził sobie biesiadę. Gdy się nażarł, chciał uciekać, ale tak zgrubiał, że nie mógł wyjść ciasnym kanałem, którym tu dotarł. Na to właśnie liczył Odrobinka. Zaczął teraz wyprawiać awantury w wilczym brzuchu, krzyczał co sił, fikał nogami i krzyczał znowu.
— Cicho bądź! — ostrzegał wilk. — Zbudzisz ludzi!
— To nic! — odparł Odrobinka. — Ty sobie użyłeś, teraz na mnie kolej zabawić się trochę!
I znowu krzyczał w głos i hałasował.
Zbudzili się wreszcie ojciec i matka, przybiegli do komory i zobaczyli wilka. Ojciec porwał siekierę, matka kosę.
— Stań z tyłu, — powiedział ojciec, — dam mu siekierą w łeb, a gdyby nie zdechł, to ty go przetniesz kosą.
Odrobinka poznał głos ojca i zawołał:
— Drogi ojcze! Jestem tu, siedzę w wilczym brzuchu!
— Dzięki Bogu! — rzekł ojciec. — Synek nasz się znalazł!
Kazał matce odłożyć kosę, by nie skaleczyć Odrobinki. Rąbnął siekierą wilka po łbie, a gdy wilk padł martwy, oboje wzięli nożyczki i nóż, rozcięli wilkowi brzuch i wydostali malca.
— Ach! — westchnął ojciec. — Ileż natroszczyliśmy się o ciebie!
— Tak, drogi ojcze! — rzekł Odrobinka. — Przeszedłem ja dużo w świecie i dziękuję Bogu, że mogę sobie odpocząć.
— Gdzieżeś to bywał, synku?
— Ojcze drogi! Byłem w mysiej dziurze, w komorze proboszcza, w brzuchu krowy i w brzuchu wilka, a teraz wracam do was nakoniec.
— Już cię nie sprzedamy za żadne skarby świata! — rzekli rodzice, upieścili go, ucałowali, potem nakarmili, napoili i dali mu nową odzież, gdyż w czasie pełnej przygód podróży na nic zniszczyło mu się ubranie.





JAK SOBIE SZEŚCIU ZUCHÓW RADZIŁO.

Był raz pewien człowiek, znający się na różnych sztuczkach. Służył w wojsku i sprawiał się dzielnie, gdy się jednak wojna skończyła, odprawiono go. Dostał trzy grosze żołdu i musiał iść precz.
— Czekajcież! — powiedział ze złością. — Poszukam sobie towarzyszy i zmuszę króla, by mi oddał wszystkie skarby kraju.
Rozgniewany wielce, poszedł do lasu i spotkał tam pewnego człowieka, który wyrwał z ziemi sześć sosen tak łatwo, jakby to były dźbła trawy.
— Czy chcesz być moim sługą i iść ze mną w świat? — spytał go.
— Zgoda! — odparł siłacz. — Przedtem jednak zaniosę matce do domu tę wiązkę drew.
Rzekłszy to, zrobił z jednej sosny powrósło, związał niem pięć innych, wziął wszystko razem na ramię i poszedł. Za chwilę wrócił i ruszył w świat ze swym panem, który rzekł z otuchą:
— Takie dwa zuchy jak my, damy sobie radę w świecie!
Szli przez chwilę, aż nagle zobaczyli strzelca. Klęczał i celował do czegoś w lesie.
— Cóż to robisz strzelcze? — spytał go pan siłacz.
— O dwie mile stąd — odparł strzelec — siedzi mucha na pniu dębu. Chcę jej wystrzelić prawe oko z głowy.
— Chodźcie z nami — powiedział były wojak, — takich trzech zuchów jak my, damy sobie radę w świecie.
Strzelec ruszył z nimi. Szli przez czas pewien, aż zobaczyli siedm wiatraków. Skrzydła ich obracały się szybko, chociaż nie było śladu wiatru i liść na drzewie nie drgnął.
Były wojak powiedział:
— Nie wiem doprawdy, co porusza wiatraki. Wszakże wiatr nie wieje?
Poszli dalej, a gdy uszli dwie mile, zobaczyli na drzewie człowieka. Zatkał sobie palcem jedną dziurkę w nosie a przez drugą dmuchał.
— Cóż to robisz? — spytali go.
— O dwie mile stąd — odpowiedział — stoi siedm wiatraków. Dmucham tedy, by je poruszać.
— Chodźże z nami, — rzekł były wojak. — Tacy, jak my czterej, damy sobie radę w świecie.
Człowiek ów zlazł z drzewa i przyłączył się do towarzyszy, gdy zaś uszli kawał drogi, spotkali człowieka, stojącego na jednej nodze. Drugą nogę odpasał i położył obok siebie.
— Wygodnieś się urządził, widzę, na spoczynek, — rzekł przywódca, były wojak.
— Jestem szybkobiegaczem, — rzekł jednonogi. — Odpasałem jedną nogę, aby zbyt szybko nie biegać, bo na dwu i ptak mnie nie dogoni.
Chodźże z nami, — powiedział przywódca. — Takich, jak my pięciu, damy sobie radę w świecie.
Poszedł z nimi, a niebawem spotkali człowieka z kapeluszem zasadzonym na jedno ucho.
— Cóż to znaczy? — spytał przywódca. — Czemuż to nie nosisz kapelusza prosto, ale udajesz błazna?
— Nie mogę nosić kapelusza prosto, — rzekł ów człowiek — bo w takim razie nastałby straszliwy mróz i wszystkie ptaki pospadałyby martwe z powietrza.
— Chodźże z nami, — powtórzył przywódca. — Takich, jak my sześciu, damy sobie radę w świecie.
Poszli w sześciu i dotarli do miasta. Król tego miasta ogłosił, że mają się odbyć wyścigi z córką jego, królewną. Kto odniesie zwycięstwo, zostanie jej małżonkiem, kto zaś przegra, straci głowę. Przywódca stanął przed królem i rzekł:
— Ja się zgłaszam, ale biegał będzie za mnie mój sługa!
— Dobrze! — rzekł król. — Ale w razie przegranej spadnie twoja i jego głowa razem.
Gdy wszystko zostało ułożone, przywódca przypasał drugą nogę szybkobiegaczowi i rzekł mu:
— Spraw się dobrze, byśmy odnieśli zwycięstwo.
Postanowiono, że ten wygra, kto pierwszy przyniesie wody z pewnej oddalonej znacznie studni. Szybkobiegacz dostał dzbanek, królewna drugi i ruszyli jednocześnie. Ale gdy królewna odbiegła ledwo kilka kroków, szybkobiegacza już widać nie było. Wydało się, że go porwał wicher. Niebawem znalazł się on u studni, napełnił dzbanek i zawrócił. Ale w drodze powrotnej uczuł znużenie. Postawił dzbanek, legł i zasnął, podłożywszy sobie pod głowę czaszkę konia. Uczynił to, by mając twardą poduszkę rychlej się zbudzić. Tymczasem nadeszła do studni królewna, która także niezgorzej biegać umiała, nabrała wody i zawróciła. Zdybawszy śpiącego szybkobiegacza, rozradowała się wielce i rzekła:
— Oto współzawodnik wydany jest w moje ręce.
Wylała wodę z jego dzbanka i ruszyła co prędzej z powrotem.
Wszystko byłoby przepadło, gdyby nie strzelec. Stał on na zamkowej górze i bystrem spojrzeniem swem dostrzegł, co się stało.
— Nie damy się królewnie, — powiedział, wziął strzelbę i strzelił tak zręcznie, że wystrzelił śpiącemu z pod głowy czaszkę końską, nie raniąc go wcale.
Szybkobiegacz zerwał się, zobaczył pusty dzbanek i umykającą królewnę. Nie stracił jednak otuchy, pomknął do studni, nabrał wody i wrócił na dziesięć minut przed królewną do mety.
— Widzicie! — zawołał. — Teraz dopiero machnąłem nogami. To, co było z początku, to jeno żart.
Król rozgniewał się bardzo, że córka jego ma zostać żoną wysłużonego, prostego żołnierza i zaczął wraz z nią rozmyślać, w jaki sposób pozbyć się konkurenta i pięciu jego towarzyszy.
— Znalazłem radę! — rzekł w końcu. — Nie smuć się! Nie wrócą oni cało do domu!
Powiedział im:
— Musicie sobie podjeść, podpić i poweselić się.
To rzekłszy, zaprowadził ich do komnaty o żelaznej podłodze, drzwiach i oknach, zasłoniętych żelaznemi płytami. W komnacie tej był stół zastawiony najwspanialszem jadłem.
Król powiedział:
— Wejdźcież i nie żałujcie sobie.
Gdy zaś weszli, kazał szczelnie pozamykać drzwi i okna. Przywołał potem kucharza i polecił, by rozniecił pod podłogą komnaty wielki ogień, który miał być tak długo podsycany, aż się żelazo rozgrzeje do czerwonego żaru.
Kucharz spełnił rozkaz, a ucztujący zauważyli, że im gorąco. Zrazu sądzili, że to skutek jedzenia i picia, ale potem zaniepokoiło ich to, gdy zaś chcieli wyjść, znaleźli drzwi i okna zamknięte. Przekonali się o złych zamiarach króla, który ich chciał spalić na węgiel.
— Nie uda mu się to, — rzekł człowiek z kapeluszem. — Sprowadzę taki mróz, że ogień nic nie pomoże.
Włożył swój kapelusz prosto na głowę i zaraz zrobiło się tak zimno, że potrawy i napoje na stole pozamarzały, a z gorąca nie pozostało ni śladu.
Po kilku godzinach król, przekonany, że więźniowie nie żyją, kazał otworzyć drzwi komnaty. Gdy się to stało, ujrzał zdziwiony wielce wszystkich sześciu zdrowych, wesołych i sytych. Powiedzieli mu, że radzi są, iż mogą wyjść, gdyż w komnacie tak zimno, że potrawy zamarzają na stole. Rozgniewany król poszedł do kucharza i zwymyślał go za niedopełnienie rozkazu. Ale kucharz rzekł:
— Roznieciłem ogromny ogień. Zobaczcież sam, Miłościwy Panie!
Król przekonał się sam, że pod podłogą żar niezmierny panuje i poznał, iż nie da w ten sposób rady swym sześciu zuchom.
Zaczął znowu dumać, jakby ich się pozbyć. Zawołał przywódcy i rzekł mu:
— Jeśli weźmiesz pieniądze wzamian za odstąpienie praw do mej córki, to dam ci tyle, ile chcesz.
— Zgoda, Miłościwy Panie! — powiedział były wojak.— Daj mi tyle, ile unieść zdoła mój sługa, a zrzeknę się praw do twej córki.
Król był zadowolony, a wojak oświadczył, że za dwa tygodnie zgłosi się po okup.
Zawezwał potem wszystkich krawców państwa i kazał im szyć worek. Gdy był gotowy, włożył go na plecy człowieka, który wyrywał sosny i stanął z nim przed królem.
Król zapytał:
— Cóż to za siłacz, który niesie na plecach górę płótna? — Przytem doznał strachu na myśl, że taką masę złota będzie musiał dać.
Kazał kilkunastu najsilniejszym ludziom przywlec kupę złota, ale siłacz wziął wszystko w jedną rękę, włożył we worek i spytał:
— Czemużto nie przyniesiecie od razu więcej? To, co jest, nie zakryje nawet dna!
Król musiał po trochu oddać cały swój skarb, ale siłacz nie zapełnił jeszcze nawet połowy worka.
— Dajcież więcej! — powtarzał. — Ta odrobina nie starczy do pełna!
Musiano przywieść jeszcze siedm tysięcy wozów złota z całego kraju, a siłacz włożył je do worka wraz z wołami, które je ciągnęły.
— Nie zważam na drobiazgi, — powiedział — biorę, co jest, byle wór zapełnić!
Gdy jednak rzecz trwała za długo, przywódca rzekł spokojnie:
— Mniejsza z tem. Wór nie pełny, ale chcę raz skończyć. Zawiążcie go i basta.
Zawiązano wór, siłacz wziął go na plecy i wszyscy sześciu odeszli z miasta.
Król rozgniewał się wielce, widząc, że jeden człowiek niesie na plecach skarb całego państwa, kazał przeto dosiąść koni dwu pułkom jazdy. Kawalerzyści mieli dopędzić sześciu zuchów i odebrać siłaczowi wór.
Dogonili ich rychło i zawołali:
— Aresztujemy was! Złóżcie worek, albo zginiecie!
— A to co? — spytał człowiek umiejący dmuchać nosem. — Nie jesteśmy waszymi jeńcami! Wy natomiast potańczycie sobie w powietrzu.
Powiedziawszy to, przytknął jedną dziurkę palcem, dmuchnął, a dwa pułki jazdy rozpierzchły się po powietrzu, jak pierze. Jeden podoficer błagał o łaskę, mówiąc, że ma dziewięć ran, dzielnie wojował i hańby tej nie przeżyje. Wobec tego dmuchacz sfolgował trochę, tak że podoficer spuścił się bez szwanku na ziemię. Potem rzekł mu:
— Idź do króla i powiedz, by przysłał jeszcze więcej jazdy, a wszystko wydmuchnę aż pod chmury.
Król słyszał wieść i powiedział:
— Puśćcie wolno tych zuchów. Nie damy im rady. Są to jacyś niezwykli ludzie.
Sześciu zuchów doniosło szczęśliwie skarb do domu, podzielili się sprawiedliwie i żyli wesoło i dostatnio aż do śmierci.





PIES I WRÓBEL.

Pewien pies owczarski miał złego pana, który go morzył głodem. Nie mogąc wytrzymać, opuścił go. W drodze spotkał wróbla, który doń rzekł:
— Bracie psie, czemużto jesteś tak smutny?
— Jestem głodny, — odrzekł pies.
Wróbel powiedział:
— Bracie psie, chodź ze mną do miasta, a nasycę cię.
Poszli razem, a gdy stanęli przed sklepem rzeźnika, rzekł wróbel do psa:
— Zaczekaj tu! Zrzucę ci kawałek mięsa!
Siadł na stole i ciągnął dopóty dziobkiem kawałek mięsa, leżący na skraju, aż spadł. Pies go porwał, poszedł w kąt i zjadł smacznie.
Potem wróbel powiedział:
— Pójdziemy teraz do innego sklepu. Zrzucę ci jeszcze kawałek mięsa, byś się nasycił.
Gdy pies zjadł drugi kawałek, spytał wróbel:
— Bracie psie, czyś już syty?
— Mięsa mam już dość! — rzekł pies.
— Ale jeszcze bym zjadł chleba.
— Dostaniesz i chleba, — rzekł wróbel.
Zaprowadził go do piekarza, ściągnął dziobkiem parę bułek, a gdy pies chciał jeszcze więcej, poprowadził go do innego sklepu i znowu strącił mu chleba.
— Czyś już syty, bracie psie? — spytał znowu wróbel.
— Tak, jestem syty! — rzekł pies. — Teraz przejdźmy się trochę przez miasto.
Udali się na drogę, powietrze było ciepłe, a gdy się zmęczyli chodzeniem, powiedział pies:
— Jestem znużony. Spać mi się chcę.
— To śpij, — odrzekł wróbel. — Ja sobie także spocznę na gałęzi.
Pies położył się na środku drogi i zasnął twardo. Gdy tak spał, nadjechał wóz zaprzężony w trzy konie. Na wozie były dwie beczki wina. Wróbel spostrzegł, że woźnica nie wymija psa, ale jedzie wprost na niego, więc zawołał:
— Nie czyń nic złego memu przyjacielowi, albo zubożejesz za moją sprawą!
— Za twoją sprawą zubożeję! — mruknął woźnica wzgardliwie. Trzasnął z bicza, najechał na psa i zgniótł go kołami na śmierć.
Widząc to, zawołał wróbel:
— Zabiłeś mi przyjaciela! Stracisz za to konie, wóz i wino!
— Acha! Stracę konie, wóz i wino! — krzyknął woźnica. — Cóż mi ty możesz złego uczynić, marny wróblu?!
To rzekłszy, pojechał dalej. Ale wróbel wlazł pod nakrycie wozu i dopóty dziobał wokoło szpuntu beczki, aż go wysadził. Wino polało się strumieniem, a woźnica nie zauważył tego. Dopiero, gdy było za późno, stwierdził ze złością i zdumieniem, że jedna beczka pusta.
— O, biedny ze mnie człowiek! — zawołał.
— Jeszcze nie dość biedny! — odparł wróbel, siadł na głowie jednemu koniowi i wydziobał mu oczy.
Woźnica, widząc to, porwał żelazny kilof i machnął nim, chcąc zabić wróbla, ale wróbel podleciał w górę, a żelazo spadło na głowę konia, który legł trupem.
— O, biedny ze mnie człowiek! — wykrzyknął znów woźnica.
— Jeszcze nie dość biedny! — odparł wróbel i gdy woźnica ruszył dalej dwoma końmi, wlazł pod nakrycie wozu i wydziobał szpunt z drugiej beczki, tak że wino wyciekło na ziemię.
Gdy to spostrzegł woźnica, zawołał rozpacznie:
— O, biedny ze mnie człowiek!
— Jeszcze nie dość biedny! — odparł ponownie wróbel i wydziobał oczy drugiemu koniowi. Woźnica przyskoczył, zadał cios kilofem, ale wróbel uciekł, a drugi koń padł od uderzenia.
— O, ja biedny człowiek! — rozpaczał woźnica.
— Jeszcze nie dość biedny! — zawołał wróbel, wydziobał trzeciemu koniowi oczy a woźnica chcąc go zabić, trafił i w trzeciego konia, tak że był martwy.
— O, ja biedny człowiek! — zapłakał woźnica.
— Jeszcze nie dość biedny! Zubożę cię w domu twoim! — powiedział wróbel i odleciał daleko.
Woźnica musiał zostawić wóz na drodze i pełen złości i żalu poszedł do domu.
— Ach! — powiedział żonie. — Wielkie mnie spotkało nieszczęście. Wino wyciekło z beczek, a wszystkie trzy konie zabite.
— Ach, drogi mężu! — odparła. — Przyleciał tu jakiś szkaradny ptak. Zwołał wszystkie ptaki z całej okolicy, napadły na naszą pszenicę i właśnie teraz kończą ją dojadać.
Woźnica wyszedł w pole i zobaczył tysiące ptaków na swym łanie, pośrodku zaś siedział wróbel.
— Ach, ja biedny człowiek! — zawołał nieszczęsny.
— Jeszcze nie dość biedny! — odparł wróbel. — Przypłacisz to własnem życiem!
Woźnica, straciwszy całe mienie, usiadł w izbie zrozpaczony, a wróbel polatał za oknem i wołał:
— Przypłacisz to życiem!
Wściekły ze złości, porwał kilof i rzucił za wróblem, ale go nie trafił, jeno roztrzaskał szyby i całe okno.
Wróbel wleciał do wnętrza, siadł na piecu i zawołał znowu:
— Przypłacisz to własnem życiem!
Ogarnięty wściekłością wieśniak rozbił kilofem piec, a rzucając nim za polatującym ciągle wróblem, poniszczył wszystkie sprzęty, lustra, ławki, stół i wkońcu ściany domu.
Po długich wysiłkach chwycił wreszcie wróbla w rękę.
— Czy mam go zabić? — spytała żona.
— Nie! — zawołał wieśniak. — Musi umrzeć śmiercią okrutną. Połknę go żywcem.
Powiedziawszy to, połknął wróbla.
Ale wróbel zaczął mu podlatywać w brzuchu, wystawił głowę z gardła i zawołał:
— Przypłacisz to własnem życiem!
Wieśniak podał żonie kilof i rzekł:
— Zabij go tym kilofem w moich ustach!
Żona wzięła kilof, uderzyła, ale trafiła nie wróbla, jeno męża w samą głowę, tak że padł martwy.
Wróbel zaś rozwinął skrzydła i odleciał.





DWUNASTU MYŚLIWYCH.

Był sobie raz pewien królewicz, a miał narzeczoną, którą bardzo kochał. Pewnego dnia, gdy siedział obok niej, otrzymał wiadomość, że ojciec jego leży ciężko chory i wzywa go, chcąc zobaczyć syna przed śmiercią. Rzekł tedy swej ukochanej:
— Muszę jechać, muszę cię opuścić! Masz tu pierścień na pamiątkę! Gdy zostanę królem, przybędę i zabiorę cię z sobą.
Odjechał, a gdy przybył do domu, zastał ojca konającego. Ojciec rzekł do niego:
— Drogi synu, chciałem cię jeszcze przed śmiercią zobaczyć. Przyrzecz mi, że pojmiesz małżonkę wedle mojej woli.
To powiedziawszy, wymienił imię pewnej córki królewskiej, z którą chciał poślubić syna.
Syn tak był zatroskany śmiercią ojca, że powiedział bez namysłu:
— Tak, drogi ojcze, stanie się jako chcesz!
Niedługo potem zamknął oczy stary król i zmarł.
Królewicz został obwołany królem, a gdy minął czas żałoby, musiał dopełnić przyrzeczenia danego ojcu. Oświadczył się o rękę wskazanej sobie królewny i dostał przyrzeczenie. Posłyszała o tem poprzednia narzeczona i zmartwiła się bardzo. Płakała i zawodziła, tak omal nie popadła w chorobę. Widząc to, rzekł do niej ojciec:
— Czemu się tak smucisz, drogie dziecko? Uczynię wszystko, co chcesz, by cię pocieszyć.
Pomyślała chwilę, a potem rzekła:
— Chcę, drogi ojcze, byś mi dostarczył jedenastu dziewcząt podobnych do mnie zupełnie wzrostem, rysami twarzy i całą postacią.
Król rzekł:
— O ile to tylko możliwe, uczynię, drogie dziecko, co chcesz.
Kazał tak długo szukać po całym kraju, aż wreszcie znaleziono jedenaście dziewcząt, podobnych zupełnie do królewny wzrostem, rysami twarzy i całą postacią.
Gdy stanęły przed nią, kazała sporządzić męskie szaty myśliwskie, przybrała w nie jedenaście dziewcząt, a sama ubrała się w dwunastą odzież. Potem pożegnała ojca i udała się na dwór swego dawnego narzeczonego. Przybywszy, spytała go, czy potrzebuje myśliwych i czy przyjmuje wszystkich dwunastu do służby? Król nie poznał dawnej narzeczonej, ponieważ jednak myśliwi wyglądali pięknie i zgrabnie, przyjął wszystkich dwunastu jako swych przybocznych królewskich myśliwych.
Król posiadał lwa, a było to stworzenie tak niezwykłe, że znało każdą rzecz tajną i skrytą. Lew ten powiedział pewnego dnia do króla:
— Sądzisz, że posiadasz dwunastu myśliwych. Tymczasem nie są to myśliwi, lecz dziewczęta.
— To nie prawda! — odrzekł król. — Jakże mi to udowodnisz?
— Każ, o królu, posypać przedpokój sali grochem. Mężczyźni stąpają twardo, zgóry i groch ani drgnie. Dziewczęta zaś drepczą i skaczą, tak że ziarna grochu rozsypią się na wszystkie strony.
Spodobała się królowi ta rada i kazał posypać podłogę grochem.
Ale pewien sługa królewski, sprzyjający myśliwym, usłyszał wszystko, poszedł i powiedział:
— Lew chce was wystawić na próbę, powiada bowiem, że jesteście dziewczęta.
Królewna podziękowała słudze królewskiemu i nakazała dziewczętom:
— Zadajcie sobie gwałt i stąpajcie twardo po grochu.
Król zawezwał nazajutrz swych myśliwych, gdy zaś znaleźli się w przedpokoju [wys]ypanym grochem, stąpali twardo, zgóry, [tak,] że żadne ziarnko nie drgnęło.
Król ich odprawił i rzekł do lwa:
— Okłamałeś mnie, to są mężczyźni!
A lew odpowiedział:
— Doniesiono im, że ma się odbyć próba, toteż zadały sobie gwałt i stąpały po męsku. Ale każ o królu postawić w przedsionku dwanaście kołowrotków, a zaręczam, że zaczną się niemi bawić i prząść, czego nie uczyni żaden mężczyzna.
Król usłuchał rady i kołowrotki ustawiono w przedsionku.
I znowu życzliwy służka doniósł królewnie o planowanej próbie, a ona przykazała dziewczętom, gdy się znalazły same:
— Zadajcie sobie gwałt i nie oglądajcie się wcale na kołowrotki, stojące w przedsionku sali.
Król wezwał ponownie nazajutrz swych myśliwych, a gdy weszli, żaden nie spojrzał na kołowrotek.
Rzekł tedy król do lwa:
— Poraz drugi mnie okłamałeś. Wszakże żadna nie spojrzała nawet na kołowrotek.
— Uprzedzono dziewczęta, że ma się odbyć próba i zadały sobie gwałt, — odpowiedział lew.
Ale król nie chciał mu już wierzyć i co dnia więcej przywiązywał się do swych myśliwych, którzy z nim ciągle chodzili na łowy.
Pewnego dnia podczas polowania nadeszła wieść, że narzeczona króla znajduje się już niedaleko w drodze na dwór swego przyszłego małżonka.
Posłyszała to królewna i tak ją zabolało serce, że padła zemdlona na ziemię. Król pewny był, że się coś przydarzyło jednemu z jego ulubionych myśliwych, pospieszył mu tedy z pomocą. Przy tej sposobności zesunęła się z ręki królewny rękawiczka, a król zobaczył na jej palcu pierścień, który dał ongiś swej pierwszej narzeczonej. Przypatrzył jej się lepiej i poznał.
Uczuł wzruszenie w sercu i pocałował ją, a gdy przyszła do siebie, rzekł:
— Jesteś moją a ja jestem twój! Nic na świecie zmienić tego nie może!
Do nadjeżdżającej królewny wysłał zaraz gońca z prośbą, by wróciła do swego kraju, albowiem ma już małżonkę, a kto znalazł dawny klucz, nie potrzebuje nowego.
Odbyło się huczne wesele, a lew wrócił z powrotem do łask, albowiem powiedział prawdę.






WILK I LIS.

Wilk miał lisa w służbie, a co wilk chciał, musiał lis czynić, bo był słabszy. Spełniał też swe powinności, ale radby był się pozbyć pana. Zdarzyło się, że szli obaj lasem a wilk rzekł:
— Lisie, daj mi coś do jedzenia, bo inaczej poźrę ciebie samego!
— Znam pewną zagrodę, gdzie są jagnięta, — odparł lis. — Jeśli chcesz, idźmy tam, a złapię jedno dla ciebie.
Wilk się zgodził, poszli, a lis skradł dla wilka jagnię, przyniósł mu i odszedł sobie. Wilk pożarł jagnię, ale niezaspokojony tem, zapragnął drugiego i poszedł po nie sam.
Ale wziął się niezręcznie do rzeczy, owca go spostrzegła i zaczęła tak przeraźliwie beczeć i wołać, że nadbiegli wieśniacy. Nabili go niemiłosiernie, tak że kulejąc i wyjąc, wrócił do lasu.
— Ładnieś mnie urządził! — powiedział mu. — Chciałem dostać drugie jagnię, a dostałem cięgi straszne od ordynarnych chłopów.
Lis odpowiedział:
— Twoja to wina! Czemuż jesteś zawsze taki nienasycony!?
Nazajutrz poszli znowu w pole, a wilk rzekł do lisa:
— Lisie, daj mi coś do jedzenia, bo inaczej poźrę ciebie samego!
Lis odparł:
— Znam ja jedną zagrodę, gdzie dziś właśnie gospodyni robi knedle. Pokosztujemy ich.
Poszli, lis się zakręcił zgrabnie, zaglądał i węszył, aż znalazł miskę, wyjął sześć knedli, przyniósł je wilkowi i rzekł:
— Masz tutaj jedzenie!
Potem odszedł do domu.
Wilk połknął od razu wszystkie knedle i mruknął:
— Doskonałe, ale mało tego!
Poszedł i szarpnął zębami miskę, tak że spadła i rozbiła się na drobne kawałeczki.
Zrobił się hałas, gospodyni nadbiegła, a zobaczywszy wilka, zawołała ludzi. Nabili znowu wilka co wlazło, tak że z trudem uniknąwszy śmierci, wyjąc, czmychnął do lasu.
— Znowu mnie pięknie wykierowałeś! — rzekł wilk do lisa. — Chłopy mnie złapali i wygarbowali skórę.
A lis odparł:
— To twoja wina! Czemuż jesteś taki nienasycony?!
Trzeciego dnia poszli znowu. Wilk kulał, ale mimo to rzekł hardo lisowi:
— Lisie, daj mi coś do jedzenia, bo inaczej poźrę samego ciebie!
Lis oświadczył:
— Znam ja pewnego gospodarza, który właśnie zabił wieprza. Solone mięso leży w piwnicy w beczce. Użyjesz sobie!
— Dobrze, — rzekł wilk, — pójdę z tobą, ale pamiętaj mi pomagać, gdyby się stało coś złego.
— Zgoda! — odparł lis i pokazał mu, w jaki sposób można chytrze dostać się do piwnicy.
Jedzenia było wbród, toteż wilk rzucił się na nie, nie myśląc o tem, co będzie potem. Lis zajadał również smakowicie, ale co pewien czas węszył, badał, biegł do otworu, którym się zakradli i próbował, czy go jadło nie rozdęło i czy będzie mógł się wyśliznąć z powrotem.
— Mój lisie, — spytał wilk — powiedz mi, czemu ciągle biegasz w kółko, zamiast jeść spokojnie.
— Patrzę, czy ktoś nie nadchodzi! — odrzekł chytrze. — Ale zważ wilku, byś się nie objadł zbytnio.
— Nie odejdę przed wypróżnieniem beczki! — oświadczył wilk.
Gospodarz tymczasem posłyszał skoki lisa w piwnicy i zeszedł na dół. Lis, ujrzawszy go, wyśliznął się natychmiast otworem, którym przeszli, wilk chciał uczynić to samo, ale rozdęty jadłem nie mógł się zmieścić i utkwił w otworze.
Wówczas wziął gospodarz pałkę i zabił go na śmierć.
Lis natomiast czmychnął do lasu rozradowany wielce, że się raz nareszcie pozbył nienasyconego pana swego.





MĄDRA MAŁGOSIA.

Była raz kucharka, imieniem Małgosia. Nosiła buciki z czerwonemi obcasami. Idąc ulicą, obracała się na wszystkie strony wesoła i mówiła sobie:
— Śliczna z ciebie dziewczyna.
Za powrotem do domu z wielkiej radości łyknęła zawsze wina, że zaś wino daje apetyt, przeto kosztowała obficie wszystkiego, co gotowała, wybierając najlepsze kęski i mówiła sobie:
— Kucharka musi wiedzieć, jaki smak mają potrawy.
Pewnego razu powiedział jej pan:
— Małgosiu, dziś wieczór przyjdzie do mnie gość. Przyrządźże dwie tłuste kury, a spiesz się dobrze!
— Dobrze, proszę pana! — odrzekła i wzięła się do roboty. Zarżnęła kury, sparzyła, oskubała, wsadziła na rożen, a gdy nastał wieczór, zaczęła piec przy ogniu. Kury zarumieniły się niebawem i były gotowe, ale gość nie nadchodził.
Małgosia powiedziała panu:
— Jeśli gość zaraz nie nadejdzie, muszę kury zdjąć z ognia. Szkoda wielka, że ich nie można zjeść właśnie teraz, kiedy są najsoczystsze.
— Pójdę sam po gościa! — rzekł pan i wyszedł coprędzej.
Gdy jej znikł z przed oczu, odłożyła na bok rożen i powiedziała sobie:
— Poty na człowieka uderzają, gdy długo stoi przy ogniu. Kto wie, kiedy przyjdą. Skoczę prędko do piwnicy i pociągnę winka.
Skoczyła, podniosła dzbanek do ust i powiedziała:
— Za twoje zdrowie, Małgosiu!
Potem pociągnęła spory haust.
— Człowiek nie chodzi na jednej nodze! — powiedziała znowu i pociągnęła jeszcze lepiej.
Wróciła do kuchni, przystawiła kury do ognia, oblała je masłem i zaczęła znowu kręcić rożen.
Pieczyste woniało ponętnie, przeto Małgosia powiedziała sobie:
— A może coś braknie tym kurom?
Potarła o nie palec, oblizała i rzekła:
— Wyśmienite! To grzech prawdziwy, że niema ich komu zjeść!
Pobiegła do okna, wyjrzała, a nie zobaczywszy nikogo, wróciła do ognia. Po chwili zauważyła, że jedno skrzydełko może się przypalić.
— Lepiej je odciąć, niżby się miało zmarnować, — rzekła, odcięła skrzydełko i zjadła.
Smakowało jej bardzo, pomyślała tedy:
— Muszę odciąć i drugie, inaczej pan spostrzeże, że czegoś brak.
Po zjedzeniu obu skrzydełek podeszła znowu do okna, ale nie dostrzegła nikogo.
— Któż wie, — przyszło jej na myśl — może całkiem nie przyjdą? Może gdzie wstąpili?
Rzekła tedy do siebie:
— Małgosiu, nie bójże się. Kura i tak napoczęta. Popij winka i skończ ją, a będziesz miała spokój! Czemuż ma iść na marne dar boski?!
Pobiegła do piwnicy, łyknęła jak się należy przed jedzeniem, potem zaś z wielkim smakiem zjadła kurę.
Gdy skończyła, a pana jeszcze nie było, Małgosia spojrzała na drugą kurę i powiedziała sobie: /
— Co Bóg złączył, niech człowiek nie rozłącza! Te kury stanowiły parę. Tam, gdzie jedna, musi pójść i druga! Myślę, że nie zaszkodzi mi jeden jeszcze łyk wina!
Wychyliła sporą porcję i zjadła drugą kurę.
Właśnie ją kończyła, gdy nadszedł pan i zawołał:
— Spiesz się, Małgosiu! Gość idzie zaraz za mną!
— Dobrze, proszę pana! Zaraz podam! — odrzekła pełna otuchy.
Pan spojrzał, czy stół nakryty, potem wziął wielki nóż, do rozcinania drobiu służący, wyszedł na ganek i zaczął go ostrzyć.
Tymczasem nadszedł gość i zapukał grzecznie do drzwi.
Małgosia wyjrzała, a zobaczywszy gościa, położyła palec na ustach i szepnęła:
— Cicho! Zmykaj pan co tchu! Mój pan zaprosił pana wprawdzie na kolację, ale zamiarem jego jest, obciąć panu uszy. Nieszczęście będzie, gdy mu pan wpadniesz w ręce! O... słuchajże pan... ostrzy właśnie wielki nóż.
Gość usłyszał odgłos ostrzenia noża i zbiegł coprędzej ze schodów. Małgosia nie leniąc się, pospieszyła do pana i zawołała, łamiąc ręce:
— Ślicznego gościa zaprosił pan na kolację!
— Cóż to znaczy, Małgosiu! — spytał pan.
— To znaczy, że mi porwał z półmiska obie kury, które właśnie niosłam na stół i uciekł z niemi.
— Coś niesłychanego! — zawołał pan, któremu żal było smacznych kur. — Czemuż mi przynajmniej nie zostawił jednej! Cóż teraz będę jadł?!
Zaczął wołać za gościem, by nie uciekał, ale gość udawał, że nie słyszy. Rzucił się tedy za nim w pogoń, trzymając w ręku wielki nóż i wołał:
— Tylko jedno! Tylko jedno!
Miał na myśli jedno kurczę, gość atoli był pewien, że idzie o odcięcie jednego ucha, zmykał tedy jeszcze prędzej, chcąc oba uszy donieść do domu.






STARY DZIADEK I WNUCZEK.

Żył sobie raz stary, bardzo stary człowiek. Oczy mu już zmętniały, uszy ogłuchły, a kolana drżały ze starości. Siedząc przy stole, ledwo mógł utrzymać łyżkę w ręce, rozlewał tedy zupę po stole. Zbrzydzili to sobie wkońcu syn i synowa, wyprawili ojca pod piec i podawali mu jedzenie na glinianej miseczce, dość skąpo w dodatku. Starzec spozierał żałośliwie ku stołowi, a w oczach miewał łzy. Razu pewnego wypadła mu miseczka z drżących rąk i rozbiła się. Synowa się rozgniewała, starzec zaś nic nie odrzekł na jej słowa, a tylko wzdychał. Synowa kupiła za kilka groszy miseczkę drewnianą i z niej musiał teraz jadać staruszek.
Pewnego dnia po obiedzie zobaczyli wszyscy, że mały, czteroletni wnuczek starca układa na ziemi cztery małe deseczki.
— Cóż to robisz? — spytał ojciec.
— Robię wiaderko! — Odrzekł chłopiec. — Gdy dorosnę, a tatuś i mamusia będą starzy, dam im jeść w tem wiaderku.
Ojciec i matka spojrzeli po sobie, rozpłakali się, zaprowadzili dziadka zaraz do stołu i tam jadał od tej pory, a nikt mu już nie brał za złe, że czasem rozlewa zupę po obrusie.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Franciszek Mirandola.