Królewna (Reutt)/III

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Maria Jadwiga Reutt
Tytuł Królewna
Podtytuł Powieść dla dorastających panienek
Wydawca Księgarnia św. Wojciecha
Data wyd. 1931
Druk Drukarnia św. Wojciecha w Poznaniu
Miejsce wyd. Poznań
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
III.

Straszne chwile.

Skończyły się wakacje. Ciocia Wandzia odjechała do Warszawy, gdzie czekała na nią praca. Bronka z panią Gorską miały zostać jeszcze do listopada w Bronkowie, dokąd już i panna Yvette wróciła z Paryża. Zosię zabrała matka.
Francuzka przywiozła Bronce śliczne zabawki ze stolicy świata, a poza tem cudowne opowieści o tem mieście, i Bronka, słuchając tych opowiadań, zapomniała o pożarze, Szymonowej, jej dzieciach i projektowanej ochronie. Panna Yvette miała dziwnie zajmujący sposób opowiadania i malowała Francję, a zwłaszcza Paryż, jako cudowny kraj baśni, pełen piękna, zbytku i przepychu.
Układano na rok przyszły wyprawę do Paryża.

· · · · · · · · · · · · · · ·

Za powrotem do Warszawy panna Wanda uderzona została zmianą, zaszłą w panu Torskim. Wyglądał jakby mu dziesięć lat przybyło. Na troskliwe zapytanie, co mu jest, odrzekł z westchnieniem:
— Znużony jestem kuzynko śmiertelnie, pracy mam ogromnie wiele i to wyczerpującej, dlatego tak źle wyglądam.
— Powinieneś, kuzynie, wypocząć, zostawić wszystko, a wyjechać bodaj na parę tygodni na wieś, do Bronkowa. Tam w ciszy wiejskiej, w towarzystwie dziecka, odpoczniesz trochę, dojdziesz do równowagi.
Pan Andrzej potrząsnął głową.
— Myśleć o tem nie mogę. Obecność moja jest niezbędna w Warszawie. Może na święta, o ile się wszystko dobrze ułoży, porwę ciebie, kuzynko, zabiorę Bronkę i wyjedziemy kędyś, „gdzie cytryna dojrzewa“ — rzekł z uśmiechem.
Panna Wanda już nie nalegała, wiedziała, że interesa, które prowadził, były wielkiej wagi, a kryzys, który przechodził kraj cały, nie mógł nie odbić się i tu. Rozumiała więc, że obecność jego jest konieczna. Nie wiedziała tylko jednego, że już od roku przeszło pomyślny stan interesów jej krewnego zachwiał się mocno, i tylko dzięki jego żelaznej energji i sprężystości nie było całkowitej ruiny.
Praca nadmierna, niepokój i noce bezsenne wyczerpywały silny organizm pana Andrzeja. Nie jadł prawie nic, podniecał się czarną kawą, a sypiał zaledwie po parę godzin na dobę.
Służący twierdził, że pan nie kładł się często do łóżka.
Aż oto pewnego wczesnego poranku ostry dźwięk dzwonka zbudził pannę Wandę.
Wzywano ją do pałacyku w Alei Róż.
Znaleziono pana Torskiego bez czucia przy biurku.
Służba telefonicznie zawiadomiła lekarza i pannę Wandę.
— Stało się — szepnęła do siebie ciocia Wanda, patrząc w parę chwil potem na leżącego nieprzytomnie pana Andrzeja. — Zabiła go niestety gorączka pracy i złota.
Wysłała co rychlej depeszę do pani Gorskiej, by zaraz wyprawiła Bronkę z panną Yvette do Warszawy, a sama dla uporządkowania domu w Bronkowie została tam jeszcze parę dni.
Po załatwieniu tej sprawy, oraz zawiadomieniu uczennic swych, że przez parę dni nie może być na lekcjach, zasiadła przy łożu chorego.
Przywrócono go do życia, ale przytomności nie odzyskał. Raz tylko jeden otworzył na chwilę oczy, a widząc pochyloną nad sobą pannę Wandę, wyciągnął rękę i szepnął: „Bronka“.
Dwóch najlepszych lekarzy walczyło ze śmiercią o życie człowieka, ale walka była nierówna — chory nie otwierał oczu, leżał bezwładny i obojętny na wszystko. Panna Wanda drżała.
— Czy aby jeszcze dziecko w porę przywiozą? Czy pozna on tę swoją królewnę ukochaną? A i ona jak zniesie ten straszny cios? — Dziecko szczęścia nie znało dotąd smutku, a ot, w jednej chwili wszystko się dla niej kończy.
Przeczuwała bowiem panna Wanda, że inna rzecz grozi jeszcze Bronce: utrata majątku.
Ale czemże to wszystko było wobec utraty ojca! Niechby wszystko było stracone, a on żył, nieszczęście jeszcze nie byłoby tak wielkie. I niespokojnie podnosiła oczy z chorego na twarze lekarzy.
Ich oblicza były poważne. Nie mówili do siebie nic prawie, porozumiewali się prawie tylko wzrokiem, a ta cisza i to milczenie kryły w sobie straszną grozę.
W radości i weselu prędko przechodzą chwile, jakże jednak wloką się one długo w chwili strasznego niepokoju i cierpienia. Wtedy to sekundy wydają się nam godzinami, a godziny całemi dniami. I w pałacyku przy Alei Róż zdawało się, że wieki całe trwa już choroba pana Andrzeja. Cisza zalegała schody i korytarze. Nie słychać było dzwonków. Milczał telefon. Panna Wanda, obawiając się, by wieść o chorobie przemysłowca nie wpłynęła ujemnie na stan jego interesów, zabroniła służbie mówić obcym o ciężkiej jego chorobie, ani też przyjmować kogokolwiek.
Prócz lekarzy, nie odstępujących prawie chorego, zawiadomiła tylko prawnika, starego przyjaciela Torskiego, jego powiernika i doradcę.
Rozmowa z nim potwierdziła domysły panny Wandy. Od roku przeszło interesa Torskiego były zachwiane. Ostatniemi czasy, skutkiem przewrotów w kraju i ogromnego zastoju w fabrykach, katastrofa stawała się nieuniknioną. Pan Andrzej walczył wciąż i wierzył, że sobie poradzi, a chociaż poniesie wielkie straty, jednak do ruiny nie dopuści. Wobec choroby jego i prawdopodobnej śmierci o ratunku majątku mowy być nie mogło.
Na szóstą wieczór naznaczone było konsyljum. Wszystkie znakomitości lekarskie miały się zebrać na tę godzinę przy łożu chorego, który obojętny na wszystko, z przymkniętemi oczyma leżał, ciężko dysząc. Przytomności nie odzyskał na chwilę jedną mimo wszelkich zabiegów i starań ludzi nauki.
Panna Wanda z niepokojem wpatrywała się w śledzącego puls lekarza.
Odczuł jej wzrok i spojrzał na nią.
Był to człowiek młody, gorąco kochający swój zawód i pracujący pilnie. Do Torskiego miał głębokie przywiązanie. Przed kilku laty, gdy pan Andrzej był u szczytu finansowej potęgi, dostał list od młodego chłopca, który świeżo złożył maturę, a nie miał o czem kształcić się dalej.
Nieznajomy młodzieniec zwracał się do bogatego przemysłowca z prośbą o pomoc, nie o darowiznę wszakże, lecz o pożyczkę.
Listów podobnych przychodziło sporo, a wiele z nich zostawało bez odpowiedzi. Tym jednak razem ton listu tchnął prawdą i mocą. Ten, kto to pisał, musiał rzeczywiście potrzebować i w dodatku czuło się, że odda grosz pożyczony. Wiedział, że potrafi zdobyć go swą pracą, i wyraźnie prosił o dopomożenie mu w zdobyciu potrzebnej wiedzy.
I pan Andrzej żądaną kwotę posłał, a potem o niej zapomniał.
Przed rokiem odebrał kartę wizytową. „Doktór Tadeusz Kępa prosi o chwilę rozmowy w osobistej sprawie“ — stało na niej wyraźnie.
Nazwisko wydało mu się znane, lecz nie mógł sobie przypomnieć, kiedy i gdzie je słyszał.
— Przyszedłem zwrócić szanownemu panu zaciągnięty u niego dług — rzekł wchodząc doktór Kępa.
I teraz jeszcze nie mógł sobie pan Andrzej przypomnieć. Wszak niejednemu dawał.
Doktór położył przed nim pieniądze i powiedział datę zaciągniętej pożyczki, a widząc, że mimo to pan Andrzej nic sobie nie przypomina, dokładnie objaśnił:
— Szanownemu panu wolno było zapomnieć, mnie niepodobna. Pieniądze te, zawierzone mi tak chętnie, bez żadnych zastrzeżeń, podwójnie dopomogły mi do ukończenia nauk. Raz dlatego, że dzięki im nie potrzebowałem myśleć o tem, z czego będę żył, a powtóre, myśl, że je zwrócić muszę, bodźcem mi była do pracy usilnej. Podwójnie więc wdzięczny jestem panu.

· · · · · · · · · · · · · · ·

Od tego dnia zawiązała się znajomość między tymi dwoma ludźmi. Pan Andrzej dzięki swym stosunkom wyrobił posadę młodemu lekarzowi w jednym z warszawskich szpitali, a przez to ułatwił mu asystenturę przy najsławniejszym lekarzu w mieście.
Wdzięczny za tę pomoc Kępa odpłacał się coraz większem przywiązaniem; na wieść o chorobie przemysłowca pośpieszył natychmiast do jego łoża, a nie ufając sobie, wezwał do pomocy największą warszawską znakomitość.
Obaj zaś zwołali konsyljum, na które czekano.
Kępa, również jak i panna Wanda, drżeli o życie pana Torskiego. W spojrzeniu jego wyczytali bezgraniczny smutek.
Straszne widmo śmierci kładło już bezlitosną dłoń.
Zegar wybił szóstą. A jednocześnie do pokoju chorego weszli lekarze.
Długa była ich narada, na jedno zgodzili się wszyscy: stan wyjątkowo groźny, spowodowany silnem wyczerpaniem.
Kępa postanowił nie odstępować chorego, walczyć do ostatka o życie jego.
A tu z każdą chwilą walka stawała się trudniejszą, coraz słabsze tętno serca, coraz większy upadek sił.
Panna Wanda zapytała lekarza, czy chory doczeka przyjazdu dziecka.
Pociąg przychodził koło północy.
Kępa spojrzał na nią i głowę spuścił.
— Czy ja wiem? Czy my wszyscy cośkolwiek wiemy? — szepnął. — Taki żelazny organizm! Nadludzką musiała być praca, która tak odrazu go powaliła. W podobnych wypadkach cała wiedza lekarska niewiele zdziałać potrafi, a każda chwila stanowić może o życiu lub śmierci. — Walczyć będę do ostatka.

· · · · · · · · · · · · · · ·

Ciężka była chwila, kiedy panna Wanda musiała powiedzieć Bronce o chorobie ojca.
Rozmyślnie nie wspominała o tem w telegramie nie chcąc dziecka niepokoić i męczyć strachem przez cały czas podróży. Dziewczynka więc jechała zupełnie spokojna i wesoła, myśląc, że wraca do ojca. O chorobie jego dowiedziała się dopiero na dworcu.
— Trzeba, Bronko — mówiła, jadąc z nią powozem panna Wanda — byś była zupełnie spokojna. Tatuś ciężko zachorował; lepiej mu będzie z pewnością, gdy swą dziewczynkę będzie miał przy sobie. Ale trzeba, by dziewczynka była rozsądna, nie płakała, nie wołała głośno przy chorym, bo lekarze zalecają wielki spokój i ciszę.
— Ale tatuś nie umrze? — zapytała dziewczynka ze łzami. — Ciociu, powiedz, prawda, on nie umrze?...
Serce panny Wandy ścisnęło się boleśnie. Nie miała sił powiedzieć prawdy.
Bronka wybuchła strasznym płaczem.
— Bóg dobry — szeptała uspokajająco ciocia — prosić Go trzeba o życie ojca, Bronko, On wszystko może.
Dojechały do domu.
Z bijącem sercem wchodziły obie na schody. W przedpokoju spotkał je lekarz. Znała go Bronka i wyciągnęła ręce ku niemu.
— Panie doktorze, wyleczysz pan tatusia, prawda? on wyzdrowieje?
— Cicho, cicho — szeptał lekarz — nie trzeba płakać, bo to tatusiowi zaszkodzi.
I powiódł ją sam do chorego, upominając, by była cicha i spokojna. Panna Wanda szła za nimi.
Kto wie, czyby Bronka poznała swego ślicznego, silnego tatusia, gdyby ją niespodzianie wprowadzono do chorego, nie uprzedziwszy poprzednio. Tak dziś niepodobny był pan Andrzej do siebie. Sczerniał, wysechł i zestarzał w ciągu tych kilkunastu godzin.
Oczy miał wciąż zamknięte.
Doktor podszedł do łóżka, trzymając drżącą rękę Bronki w swojej i pochylając się nad chorym, rzekł wyraźnie i głośno:
— Bronka przyjechała. Czy pan słyszy? Bronka jest tu.
Chory nie drgnął, nie otworzył oczu.
— Przemów do tatusia — mówił lekarz do dziewczynki.
A ona, jak ptaszę zranione, rzuciła się z łkaniem ojcu na piersi, wołając żałośnie:
— Tatusiu, mój tatusiu!
I ojciec usłyszał głos dziecka.
Otworzył oczy, wyciągnął ręce i zawołał silnym głosem:
— Bronka! Królewna moja!
Łkanie Bronki rozległo się w całym pokoju.
Serca otaczających zabiły żywiej.
A chory ręką przycisnął głowę dziecka do piersi i, patrząc na nią, szepnął:
— Wanda... Bronka...
Były to jedyne i ostatnie jego słowa...
Gdy jasny świt zajrzał do okien, biedna królewna była już sierotą.

· · · · · · · · · · · · · · ·
W pałacyku przy Alei Róż zapanowała grobowa cisza. Odszedł człowiek, który tu był wszystkiem, wraz z jego śmiercią stanęło życie.

Większą część pokoi: sypialnię, gabinet, biura i salony pana Torskiego zamknięto. Służbę odprawiono.
Panna Yvetta wyjechała do Francji.
Nad chorą Bronką czuwała panna Wanda.
Guścia bowiem od powrotu do pałacu, to jest od śmierci pana Andrzeja, zmieniła się do niepoznania, nie troszczyła się jak dawniej o swą wychowanicę, chodziła chmurna po pokojach, wzdychając i popłakując nad swoją ciężką dolą.
Nieprzytomną Bronkę przywiozła panna Wanda z pogrzebu ojca — i od tej chwili dziewczynka nie otworzyła oczu, nie odzyskała przytomności. Wraz z panną Wandą nad jedynaczką pana Andrzeja czuwał troskliwie Kępa.
Biedna mała królewna zrywała się nieprzytomnie z krzykiem: „Tatusiu! Tatusiu!“ Chciała biec do ojca, żaliła się, że o niej zapomniał, płakała, to znowu opowiadała mu o Bronkowie, o swoich tam zabawach.
Panna Wanda z niepokojem patrzyła na drobną, wyniszczoną jej twarzyczkę i wzrok badawczy zwracała wciąż na Kępę, ilekroć młody lekarz pochylił się nad dziewczynką. Nic jednak pomyślnego nie mogła wyczytać ze wzroku Tadeusza.
Oboje walczyli o życie dziecka.
A tymczasem prawnicy robili narady nad stanem majątkowym zmarłego.
Przedstawiał się on smutno. Ciężkie wypadki krajowe odbiły się fatalnie na przemyśle polskim. Torski jako wybitny przemysłowiec ucierpiał ogromnie. Gdyby żył, może przy jego niestrudzonej pracy i żelaznej energii znalazłby się środek ratunku. Miano do niego zaufanie w kraju i u obcych, uzyskałby więc z pewnością kredyt i powoli uratował przedsiębiorstwo.
Wobec śmierci ruina była zupełna, o ileby nie znalazł się jakiś człowiek zdolny, energiczny, z dużym kapitałem. Ale takiego nie było.
Na pogrzeb pana Andrzeja zjechał jedyny krewny jego, brat stryjeczny, pan Karol Torski. Mieszkał on stale w Kaliszu, ze zmarłym stosunków bliższych nie utrzymywał. Przed laty wprawdzie pan Andrzej dopomógł mu w pewnem przedsiębiorstwie i potem parę razy jeszcze pomagał kredytem i poręczeniem w bankach, ale poza interesami krewnych nic nie łączyło. Wytworny, wszechstronnie wykształcony pan Andrzej był przytem człowiekiem wielkiego serca, zacnym i ofiarnym na wszelkie sprawy społeczne. Zawsze uważał, że majątek powinien być nato, by nietylko żyć samemu wygodnie, ale też by wzbogacać nim społeczeństwo, podawać rękę pomocną ubogiej młodzieży, wspierać szkoły i instytucje krajowe, ocierać łzy nieszczęśliwym.
Pan Karol miał wręcz odmienne zasady.
— Mój majątek — mówił zawsze — jest moją wyłączną własnością, i nikomu nic do niego. Nie poto pracuję od rana do nocy, bym potem wspierał wszelkiego rodzaju żebraków. Pracujcie wszyscy, a będziecie mieli, tak jak i ja mam.
Taką mając zasadę, trzymał się jej wiernie przez całe życie. Majątek obecnie miał olbrzymi, bo ożenił się z panną bardzo bogatą, i oboje pilnowali skrzętnie, by się jeden grosz z ich funduszu gdzieś nie zapodział po świecie.
Z prawa pan Karol miał być opiekunem Bronki.
Myśl ta prześladowała pannę Wandę od chwili, gdy na pogrzebie zobaczyła po raz pierwszy stryjecznego brata pana Andrzeja. Myślała o tem i obecnie, siedząc przy łóżku rzucającej się w gorączce dziewczynki.
— Jaki los czeka cię, królewno — mówiła w duchu — w domu nieużytego stryja i podobnej mu stryjenki? Jakie upokorzenia staną się twym udziałem?
Cicho otwarły się drzwi, i do pokoju wszedł doktór. Przyjeżdżał teraz często nocą.
— Znowu czuwasz pani? — szepnął — którąż to noc spędzasz bezsennie? Należałoby pomyśleć o sobie.
Panna Wanda wskazała na chorą.
— Nie mogę zostawić dziecka samego — odparła.
— A jej wychowawczyni? — zapytał lekarz. — Wszak zdawało mi się, że jest bardzo do Bronki przywiązana.
Panna Wanda wzruszyła ramionami.
— Zapowiedziała mi, że jest bardzo znużona i że nie może nocami czuwać — odrzekła. — Żądała wzięcia pielęgniarki.
— Ha, jeśli tak — rzekł Tadeusz — to ja dziś tu czuwam, pani musi się przespać. Jutro o dziesiątej rano zbierze się rada familijna, na której pani musi być w interesie dziecka. Proszę zatem iść położyć się.
A widząc, że panna Wanda jeszcze się ociąga, dodał:
— Proszę panią usłuchać mnie. Jeszcze niejedną noc przepędzi pani przy Bronce.
Odprowadził pannę Wandę do drzwi sąsiedniego pokoju, poczem wrócił do łóżka dziecka.
Bronka leżała w gorączce, co chwila wyciągała drobne rączyny, jakby broniąc się przed czemś i odpychając kogoś ze strachem.
Kępa położył jej zimny okład na głowę, zwilżył spalone gorączką usta i zatonął w myślach. I on, jak przed chwilą panna Wanda, zastanawiał się, jaki też los spotka jutro sierotę.
— Uratuję cię — mówił patrząc na dziewczynkę — wyrwę z rąk śmierci, ale czy tem samem dam ci szczęście? Czy mi tego kiedyś wymawiać nie będziesz? Królewno ty, pieszczona dziecino szczęścia, jutro oto do bogatego stryja pójdziesz, by tam wysługiwać się jego dzieciom.
Kępa poznał przy łóżku Bronki pana Karola, wstręt w nim wzbudził ten dorobkiewicz, dla którego jedynem bożyszczem był pieniądz.
— Co oni z nią zrobią? — myślał.
Nazajutrz o dziesiątej rano w gabinecie mecenasa Stoińskiego, najwybitniejszego prawnika w Warszawie, wobec licznego grona przemysłowców, oraz rodziny p. Andrzeja — pana Karola Torskiego i panny Wandy Kańskiej — omawiano sprawę interesów zmarłego przemysłowca.
Ruina była zupełna. Tylko przez sprzedaż pałacyku przy Alei Róż oraz Bronkowa można było ocalić dobre imię pana Andrzeja i spłacić tych ludzi, którzy chcąc mu dopomóc, w ostatniej już chwili powierzyli mu swoje kapitały. Wszystkie fabryki i przedsiębiorstwa padały. Z olbrzymiego majątku nie pozostawało literalnie nic.
— Chyba — kończył mecenas swe smutne sprawozdanie, — że jest ktoś z pośród przyjaciół lub rodziny zmarłego, który mając duży kapitał, zechce pracować nad uratowaniem tego funduszu. Byłby to czyn prawdziwie piękny i obywatelski, bo znaliśmy wszyscy pana Andrzeja, wiemy, że nie karty, hulanki lub inne podobne rzeczy spowodowały tę ruinę. Przemysł nasz w ostatnich latach przechodził ciężki kryzys, niejedno przedsiębiorstwo padło. Tu byłby sposób ocalenia, gdyby nie śmierć jego nagła, która zniszczyła ostatecznie wszystko. Śmierć ta ruiną jest dla setek ludzi, którzy w przedsiębiorstwach Torskiego byli zatrudnieni. To też ten, kto ocali interesa pana Andrzeja, tem samem ocali istnienie wielu obywateli naszego kraju. Ochroni ich od ostatecznej nędzy.
Mówiąc to mecenas, spojrzał w stronę pana Karola, ale ten się nie ruszył.
Zapanowało milczenie w gabinecie.
— Pan dobrodziej jako jedyny krewny zmarłego ma tu głos decydujący — zwracając się już teraz wyraźnie w stronę kapitalisty, mówi prawnik.
Pan Karol ręce rozłożył, westchnął głęboko i odrzekł:
— Niestety, panie łaskawy, nic tu poradzić nie umiem i nie mogę. Mam dzieci własne, osobiste sprawy i zobowiązania, a wobec ciężkiego położenia w kraju któż z nas pewnym może być jutra? Ani prawa, ani możności nie mam wchodzić w interesa zawikłane i obce mi zupełnie.
Zebrani spojrzeli ze smutkiem po sobie. Ostatnia deska ratunku zawiodła, a wielu wśród nich związanych było ściśle wspólnemi interesami z panem Andrzejem i ponieśli dotkliwe straty.
— Więc nie pozostaje nic innego, jak ogłosić upadłość majątku Torskiego? — zapytał mecenas.
Panna Wanda spojrzała na pana Karola.
Czyż ostatecznie nie przypomni on sobie, co był winien zmarłemu, czyż nie pomyśli o jego dziecku?
Ale tamten był niewzruszony.
— Fortuna kołem się toczy — rzekł — a my przemysłowcy zawsze na tę ostateczność przygotowani być musimy.
Posiedzenie w sprawie interesów było ukończone. Obcy wyszli.
Został tylko prawnik i rodzina.
— Pozostaje kwestja opieki nad dzieckiem pana Andrzeja — mówił znowu mecenas. — Dziewczynka ma lat dziesięć, zostaje zupełną sierotą, jednocześnie straciła całkowity majątek po ojcu. Ma wprawdzie mały posag matki, pięć tysięcy rubli, który to kapitał złożony był zaraz po śmierci pani Torskiej w banku, i klejnoty również matki, które do likwidacji nie idą. Na to wszystko mam kwity u siebie, gdyż zmarły po śmierci żony u mnie je złożył. Opieka nad dzieckiem z prawa należy do pana dobrodzieja i pani — kończył prawnik.
— Od tego nie usunę się, mój łaskawco — rzekł pan Karol — i będę się starał tak wychować moją bratanicę, by umiała i mogła sama sobie w życiu radzić. Pieszczona była straszliwie przez ojca, przyzwyczajona do zbytku i wielkich wygód. Wszystkiego tego życie jej nie da; dlatego sądzę, że należy przedewszystkiem zmienić wszystkie warunki dotychczasowego wychowania. Musi przejść szkołę życia, któraby z niej zrobiła kobietę praktyczną i pracowitą, nie zaś lalkę. Narazie zabierzemy ją z żoną do siebie, potem obmyślimy, gdzie, w którym zakładzie należałoby ją umieścić.
— Pan dobrodziej ma również córki? — zapytał prawnik. — Czy chowają się w domu?
— O nie, już od dwóch lat są w zakładzie w Dreźnie. Wychowanie to jednak jest bardzo kosztowne i niepodobna mi Bronki tak kształcić. Zdaje mi się też, że z jej przyzwyczajeniami byłoby to nawet szkodliwe. Stanowczo byłbym za wychowaniem jej w kraju.
Panna Wanda milczała, mecenas na ostatnie słowa pana Karola skłonił głowę na znak zgody.
— Cieszy mię to, że i łaskawy pan podziela moje przekonania. Wobec zaś tego, że nieodżałowanej pamięci krewny mój wiele świadczył na cele społeczne i niejednemu zakładowi wychowawczemu dopomógł, sądzę, że nietrudno będzie uzyskać dla córki jego stypendjum w jednym z zakładów warszawskich.
Łuna przeleciała po twarzy panny Wandy.
— Pozwolą mi panowie — rzekła podnosząc się — zabrać głos. — Jestem najbliższą krewną matki Bronki i jako taka mam moralny obowiązek zaopiekować się jej dzieckiem, tem bardziej, że i wolą jej ojca było, o czem wie pan mecenas, bym objęła kierunek wychowania Bronki. W obecnej chwili dziecko walczy ze śmiercią, o zabieraniu jej na wieś, a tem bardziej umieszczeniu w którymś z zakładów mowy być nie może. Proszę więc o powierzenie mi opieki nad córką mojej kuzynki, a celem mojego życia będzie wychowanie jej, o ile żyć będzie, na pożytecznego członka społeczeństwa.
Sędziwy mecenas podniósł się z miejsca, które zajmował przy biurku, i wyciągając rękę do Wandy, rzekł z szacunkiem:
— Imieniem zmarłego mojego klienta składam pani serdeczne podziękowanie za tę chęć. Pod tak rozumną i zacną opieką Bronka wyrośnie na porządną dziewczynę. Pewny tego jestem. Czy tylko nie za ciężkie będzie zadanie dla pani? Czy obliczyłaś się pani z siłami?
Panna Wanda uśmiechnęła się.
— Panie mecenasie — rzekła — życie przynosi nam nieraz niespodzianki i obowiązki, które musimy podejmować. Ten obowiązek nie spadł na mnie tak bardzo niespodzianie, jak się panom zdaje. Stosownie do umowy z panem Andrzejem, w przyszłym roku miałam sprowadzić się do Bronki i zająć się wyłącznie jej wychowaniem. Role zmieniają się; nie ja do niej, lecz ona przyjdzie do mnie. Może to i lepiej dla nas obu. Dziecko nie przywyknie do zbytku, zrozumie łatwiej obowiązki, jakie ma względem społeczeństwa, a i moja praca łatwiejsza będzie, gdy zostanę na swym gruncie. Pozostaje mi tylko uzyskać pozwolenie łaskawego pana, jako głównego opiekuna Bronki — dodała zwracając się do pana Karola.
— Pani najłaskawsza — odrzekł z nieukrytą radością pan Karol — ależ ja naprawdę ze względu na Bronkę tylko szczęśliwym być mogę. Gdzież dziecku mojego brata mogłoby być lepiej, jak nie w domu osoby, którą oboje rodzice wybrali jej na opiekunkę. Pozwoli pani jednak, że ja jako opiekun nie zaniecham również mych obowiązków i na ręce czcigodnego pana mecenasa składać będę co roku pewną sumkę na osobiste potrzeby dziecka. Nie mogę pozwolić, byś pani to wszystko brała na siebie.
Zamilkł, uważając, jakie to robi wrażenie na obecnych, a potem dodał:
— Podzielić się musimy ciężarami.
Po mądrej twarzy mecenasa przebiegł lekki uśmiech.
Panna Wanda milcząco skinęła głową, poczem wymówiwszy się koniecznością powrotu do chorej, pożegnała obu panów.
Przy łóżku Bronki zastała Kępę.
— I cóż? — zapytał.
W paru słowach opowiedziała mu wszystko.
I on jak mecenas ucałował jej ręce.
— Bierze pani ciężkie zadanie — mówił — ale tylko pani mogła się tego podjąć. Drżałem na myśl, że dziecko zostanie pod opieką dorobkiewicza.
— Czy jednak uratuje ją pan? czy aby jest nadzieja utrzymania jej przy życiu?
— Robię wszystko co jest w mocy ludzkiej — odrzekł Kępa — dziś jeszcze urządzę konsyljum, wezwę dwóch specjalistów, niech zbadają chorą i orzekną, jaką kurację należy tu stosować. Naradę tę uważam za konieczną i z tego względu, że wobec ogłoszenia upadłości należy dziecko co rychlej stąd zabrać.

· · · · · · · · · · · · · · ·

Długie dnie upłynęły od chwili, gdy panna Wanda objęła opiekę nad sierotą.
Opadły już całkiem liście z drzew, jesienne mgły otuliły ziemię, a Bronka wciąż jeszcze nie wiedziała, co się koło niej dzieje.
Aż pewnego grudniowego dnia zbudziła się po dłuższym śnie i przytomnemi oczyma rozejrzała się dokoła. Nie poznawała swego mieszkania. Na ścianach wprawdzie wisiały znane jej obrazki, wprost łóżka, wśród zieleni patrzyła na nią słodka twarz matki, w kąciku ułożone były jej ulubione zabawki. Ale pokój był inny zupełnie, nie było tu ani szafirowych zasłon u okien, ani firanek, ani ładnej marmurowej umywalni ze srebrną miednicą i dzbankiem, ani kanapki i małych fotelików, nic, nic z tego, co zawsze było w jej pokoju.
— Gdzież więc jest, chyba w Bronkowie?
Podniosła główkę i spojrzała w okno.
— Nie, to nie Bronków, tu drzew niema dokoła, tylko dachy i kominy.
A taka głowa ciężka.
Chciała zawołać Guścię lub mademoiselle Yvette, ale oczka jej się zamknęły i podnieść powiek nie może.
Ktoś wszedł do pokoju, to pewno tatuś, on tylko tak chodzić umie.
— Tatusiu, chodź tu — szepnęła napoły przez sen.
Gdy się po raz drugi zbudziła, przy łóżku jej stał doktór Tadeusz Kępa.
— Wyspaliśmy się — rzekł z uśmiechem, biorąc wychudzoną rączkę dziewczynki.
W tejże chwili weszła ciocia Wanda.
— Gdzie ja jestem? — zapytała Bronka.
— U dobrej wróżki — zaśmiał się doktór — zna Bronka tę bajeczkę. Była raz jedna królewna, położyła się spać w swem łóżeczku, we własnym domu i usnęła, a tymczasem wróżka, która mieszkała niedaleko, chciała mieć królewnę u siebie, zwołała swoich duszków i kazała królewnę przenieść do swego domku. Duszki były małe, więc się ich zebrała moc wielka i wzięli królewnę z łóżkiem i przynieśli do wróżki. I jest królewna w gościnie. Ot, jaka to bajka prawdziwa.
— A jak królewna zechce wrócić do swego pałacu, to ją duszki odniosą? — zapytała zaciekawiona Bronka.
— Pewno, pewno, że odniosą, jeżeli królewna zechce, a wróżka pozwoli — odparł doktór — ale teraz trzeba nam coś zjeść.
— Królewna jest bardzo głodna — śmiała się Bronka.
Niewiele jednak jeść mogła i znowu spała, a właściwie leżała cichutko.
Powoli wracały siły, a wraz z niemi świadomość rzeczy przeszłych.
Spłakała się mocno Bronka, gdy ostatecznie przypomniała sobie śmierć ojca, a jednocześnie zaczęła prosić, by jej pozwolono wrócić do domu. Nie wiedziała biedaczka, że dom ten ukochany był już cudzą własnością.
— Czemu niema przy mnie, ciociu — mówiła — ani panny Yvetty, ani Guści? Niech przyjdą, ja chcę, poślij po nie, ciociu. — Niech mnie zabiorą do domu, do mego domu — powtarzała bezustanku.
Była tak słaba jeszcze, iż niepodobna było odsłonić jej całej prawdy. Powiedziała więc jej tylko panna Wanda, iż Francuzka odjechała do Francji, wezwana przez swą rodzinę. A Guścia nie może przyjść do niej, bo sama chora.
— A kiedy ja tam wrócę? — pytała co chwila dziewczynka.
— Czy ci tu źle, Bronko? — odpowiadała panna Wanda. — Nie możesz przecie mieszkać sama w takim dużym domu, cóżbyś tam jedna robiła? Tu chyba źle ci nie jest?
Ale Bronka uparcie wołała o powrót do domu.
— To tatusia dom — mówiła — a jak tatusia niema, to mój, i ja tam chcę mieszkać. Tam ładniej, niż tu. Tu ciągły turkot z ulicy, krzyczą pod oknami, a tam tak cicho. Ty lepiej, ciociu, przenieś się tam do mnie.
Kłamstwo wszelkie wstrętne było pannie Wandzie, powiedzieć jednak narazie całej prawdy nie mogła dziecku.
Odsłoniła ją dopiero w parę tygodni, gdy już doktór orzekł, iż Bronka jest dość silna.
— To nieprawda! — zawołała dziewczynka, wysłuchawszy ostrożnego opowiadania o tem, iż piękny pałacyk przy Alei Róż nie jest jej własnością. — Jakto, ciociu, tatko umarł, a ty pozwoliłaś, żeby mój dom zabrali źli ludzie?
— Bronko — tłumaczyła panna Wanda — to nie ludzie źli zabrali ten dom, twoim on nie był, bo były długi twego tatusia i trzeba było je zapłacić.
Ale Bronka nie słyszała nigdy o żadnych długach, wiedziała o tem, że tatuś był bardzo bogaty, wszak i sam to mówił, a on nie kłamał nigdy i powtarzali to wszyscy. Panna Yvette opowiadała jej, że we Francji dawno, dawno temu było dużo ludzi złych, którzy od wielkich panów zabierali pałace, a ich samych wypędzali albo nawet zabijali. Pamiętała dobrze tę książkę, którą jej czytała panna Yvette, o małych dzieciach, co to musiały uciekać z pięknego pałacu i chronić się gdzieś w starym klasztorze, bo źli ludzie zabrali im wszystko i jeszcze je zabić chcieli. Płakała, słuchając tej opowieści. A teraz tak samo z nią zrobiono.
I zanosiła się od płaczu.
A gdy panna Wanda uspokajała, pieściła ją i mówiła, że przecie tu ma dom, że będzie jej córeczką i będą razem żyły szczęśliwie, Bronka wybuchnęła:
— Jak Szymonowa i ja teraz nie mam domu swego!
Wieczorem dostała gorączki.
Przyjechał Kępa i kazał położyć ją do łóżka.
Po kilku dniach gorączka minęła, ale pozostało silne osłabienie i ogólna niemoc.
Nie płakała wcale, nie narzekała już teraz, tylko zacięła się w milczeniu. Całe dnie siedziała przy oknie, cicha i obojętna na wszystko, co się dokoła niej działo.
Panna Wanda musiała wrócić do lekcyj przerwanych chorobą Bronki. Wzięła ich teraz nawet więcej, niż poprzednio. Całe zatem dnie zajęta była.
Nie chcąc jednak dziewczynki samej zostawiać, sprowadziła do niej znajomą jej z dawnych lat Anię Żelską.
Gdy jednak po raz pierwszy Ania przyszła odwiedzić Bronkę, ta przyjęła ją milcząco, obojętnie, przemówiła zaledwie parę słów i wyszła do drugiego pokoju i tam siedziała aż do odejścia Andzi. Musiała więc panna Wanda sama zająć się gościem. Nie chcąc zaś w niczem wywierać przymusu na Bronkę, nic jej nie powiedziała, nie zwróciła uwagi na całą niewłaściwość jej postępku.
Ania przyszła jeszcze parę razy, lecz przyjęta znowu w podobny sposób, usunęła się wkońcu.
Zostawała więc Bronka sama całe dnie w pokoju i, siedząc przy oknie, obojętnie patrzyła na białe płatki śniegu, padające na bruk i chodniki.
Na kolanach trzymała dużą lalę, dawny dar od tatusia, wspomnienie dobrych, wesołych dni. Lalka była jedyną jej powiernicą. Przed nią skarżyła się dziewczynka, jej jednej opowiadała o tem, że tatuś umarł, a źli ludzie wyrzucili je obie z domu, i oto nie mają już nic swego, żyją, jak Szymonowa, z łaski cioci Wandy.
Do cioci tej żal też wielki miała Bronka.
— Dlaczego? czemu pozwoliła zabrać wszystko tamtym? Wszak to była własność jej, Bronki, i ciocia powinna była na to nie pozwolić.
Siły nie wracały mimo starań lekarza i troskliwej opieki, jaką dziecko było otoczone.
Kępa wpadał często i on jeden tylko umiał wywołać uśmiech na bladą twarzyczkę Bronki.
Z nim rozmawiała chętniej, weselej, niż z panną Wandą, a ta widząc niechęć dziecka do siebie, nie narzucała się jej ani ze swemi pieszczotami, ani zbytnią rozmową, której Bronka unikała wyraźnie. Niemniej cierpiała nad tem wszystkiem i panna Kańska.
— Dusza tego dziecka chora — mówił Kępa — a tę chorobę uleczyć najtrudniej.

· · · · · · · · · · · · · · ·

Zabrzmiał znany dzwonek w przedpokoju — Bronka porwała się od okna i pobiegła otworzyć.
Wiedziała, kto przychodzi, a dziś bardziej niż kiedykolwiek stęskniona była do ludzi.
Ciocia cały ranek dawała lekcje w mieście, a od obiadu uczyła w domu. Bronka siedziała sama, tylko z poza zamkniętych drzwi dochodziły ją oderwane zdania i wyrazy.
Do przedpokoju wpadł doktór.
— Już drzwi otwieramy! — zawołał, zrzucając z siebie futro. — Znudziliśmy się wiecznem siedzeniem w pokoju. Doskonale, bo właśnie przychodzę zawiadomić, że mam niespodziankę na jutro.
— Niespodziankę! — powtórzyła dziewczynka. — A czemuż nie na dziś, lecz na jutro dopiero? Ja chcę dziś!..
— Nie, nie — odrzekł doktór — moja niespodzianka będzie dopiero jutro. Dziś już późno, latarnie zapalają, mrok pada, a moja niespodzianka wtedy się tylko uda, gdy będzie słońce i pogoda.
— A jak będzie deszcz? — pytała dziewczynka. — To co wtedy będzie?
— To ucieknie niespodzianka — odparł śmiejąc się doktór — bo ona lubi słońce i pogodę.
— A ja chcę wiedzieć — mówiła Bronka — co to będzie jutro?
— Wtorek — zawołał doktór — a co więcej, to nie powiem.
Weszła panna Wanda, doktór został na herbacie, grał z Bronką w warcaby i siedział cały wieczór, a wychodząc, powtórzył:
— Jutro wtorek, godzina jedenasta, stawiam się z niespodzianką.
— A jak nie będzie słońca? — wołała Bronka.
— Będzie, będzie — odrzekł, wychodząc — zamówiłem już słońce i mróz u aniołków, obiecali, że jutro sypać nam śniegiem nie będą.
Odszedł, a Bronka weselsza niż zazwyczaj poszła spać.
Nazajutrz rzeczywiście była pogoda. Słońce jasno świeciło, mróz ściął śnieg i sanna była wyśmienita. Uwijały się też sanki po ulicach Warszawy, wesoło pobrzękując dzwoneczkami.
Bronka od rana czekała zapowiedzianej niespodzianki. Uderzyła wesoło w dłonie, słysząc na schodach znane kroki.
— Niespodzianka, gdzie niespodzianka?! — wołała, wybiegając na powitanie Tadeusza.
— Stoi przed bramą i czeka — odrzekł doktór, witając się z panną Wandą. — Niech się Bronka prędziutko ubiera, jedziemy saniami w Aleje.
Dziewczynka skoczyła z radości, spacer w saniach należał do jej przyjemności.
— A czy ciocia pozwoli? — spytała, zwracając się do panny Wandy, i naraz posmutniała, coś sobie przypomniała. — Nie, ja nie mogę jechać — rzekła cichutko.
— Nietylko, że możesz, ale i musisz — odpowiedziała panna Wanda. — Doktór zaleca ci spacer, jako rzecz konieczną dla twego zdrowia. Chodź się ubrać.
— Ale kiedy, ciociu — szepnęła dziewczynka — ja nie mogę... doprawdy... sama wiesz...
Panna Wanda w odpowiedzi dostała z szafy futerko, czapeczkę i kołnierz.
Wszystko było świeże, starannie i z ładnego materjału zrobione.
Wzruszyła się tym widokiem Bronka.
— Ciociu — szepnęła — jaka ty jesteś dobra, myślałam, że nie mam w co się ubrać.
— Moja dziecina nie miała rozumku — odrzekła z uśmiechem ciocia — kiedy tak myśleć mogła. Byłaś chora i dlatego dałam ci zrobić ciepłe ubranie bez twej wiedzy.
Kępa wołał o pośpiech.
Pierwszy ten wyjazd z domu dobrze zrobił dziewczynce. Zaróżowił jej bladziutką buzię, rozweselił oczęta.
Jeżdżono odtąd codziennie. Przeważnie spacery odbywały się we trójkę, czasami jednak obowiązki zatrzymywały doktora, wtedy Bronka jechała z panną Wandą. Czasem też panna Wanda miała lekcje i Bronka jechała tylko z doktorem.
Kępa cieszył się pomyślnym zwrotem, jaki zaszedł w zdrowiu dziewczynki: wyglądała znacznie lepiej, była weselsza, ruchliwsza, zdawało się, że niedługo powrócą jej dawne siły i wesołość.
Pewnego dnia lekcje zatrzymały pannę Wandę w domu, i Bronka sama z doktorem pojechała na spacer.
Szybko mknęły sanki po alejach łazienkowskich, dziewczynka wesoło rozmawiała z doktorem, gdy wtem na zbiegu dwóch ulic sanie skrzyżowały się z otwartym powozem.
Siedziała w nim pani z dwiema dziewczynkami.
— Jania! — zawołała Bronka, podnosząc się z siedzenia. — Jania! Zosia!
Ale tamte nie słyszały i nie poznały przyjaciółki. Powóz pojechał w przeciwną stronę. Trwało to jedną sekundę zaledwie, i Kępa nie dojrzał nic, nie posłyszał nawet okrzyku dziewczynki. Patrzył właśnie w inną stronę.
— Ja chcę wrócić do domu — rzekła Bronka, zwracając ku niemu twarzyczkę.
Przeląkł się jej wyrazu.
— Co ci jest, Broneczko? — zapytał z niepokojem w głosie. — Dlaczego chcesz wracać? Czas mamy śliczny.
— Ja chcę wrócić do domu — powtórzyła dziewczynka i nagle rozpłakała się w głos.
Kępa kazał zawracać, niespokojny i przerażony.
Próbował zażartować.
— Kapryśną jest moja królewna... — zaczął, ale przerwała mu.
— Nie, nie mów tak, nie nazywaj mnie królewną, tak nie można, nie można — mówiła łkając. — Nie trzeba tak nigdy już do mnie mówić.
Smutno zakończona przejażdżka była ostatnią. Nigdy już nie zgodziła się Bronka jechać w Aleje i do Łazienek. Wychodziła tylko pieszo i to niedaleko. Jednocześnie zaś zginęła jej wesołość i swoboda.
Ani doktór ani panna Wanda nie dowiedzieli się od niej, dlaczego wówczas zawołała o powrót i następnie tak nagle posmutniała.
Minęła zima i wiosna, nadeszło upalne lato, i panna Wanda wyjechała z Bronką na wieś w okolice Warszawy.
Dziewczynka była pozornie zdrowa, trochę się nawet poprawiła, mimo to jednak ani doktór, ani panna Wanda nie cieszyli się tem polepszeniem.
— Jedno mogłoby ją tylko uleczyć — powiedział Kępa do panny Wandy — zupełna zmiana warunków życia. Należałoby wywieźć ją stąd, oderwać od wszelkich wspomnień; to tylko mogłoby zbawiennie na nią oddziałać, ale środek ten jest niewykonalny.
Panna Wanda nic narazie nie odpowiedziała, myślała jednak wciąż o tych słowach. Myślała, rozmyślała, układała różne plany, aż pewnego dnia rzekła:
— Wiesz, Bronko, mam ochotę nie wracać do Warszawy...
Dziewczynka podniosła na nią zdumione oczy.
— Nie wracać do Warszawy? — powtórzyła. — A to czemu? czy zostaniemy tu, ciociu, na wsi?
Panna Wanda potrząsnęła przecząco głową.
— O, nie — odpowiedziała — na wsi nie zostaniemy, bo i cóżbyśmy tu robiły? Ty musisz uczyć się, ja zaś pracować, na wsi więc zostać nie można. Pojedziemy do jakiegoś innego miasta, może i kraju.
— Do Szwajcarji jedźmy, ciociu — zawołała dziewczynka, która Szwajcarję znała z dawnego tam pobytu. — Jedźmy, ciociu, do Szwajcarji.
Ale panna Wanda o Szwajcarji nie myślała.
— Bezwątpienia — rzekła — że Szwajcarja jest ślicznym krajem i pobyt tam bardzo miły. Są tam doskonałe szkoły, zakłady naukowe i mogłabyś uczyć się tam...
— Widzisz, widzisz, ciociu — zawołała dziewczynka — że najlepiej będzie, gdy wyjedziemy do Szwajcarji!
— Stanowczo nie będzie najlepiej, — odpowiedziała p. Wanda — bo i powiedz sama, Bronko, z czegóżbyśmy tam żyły, w tym obcym kraju? Muszę przedewszystkiem powiedzieć ci jedną niezmiernie ważną wiadomość, która sądzę, że ciebie ucieszy. Miałam dziś list od mecenasa Stoińskiego, interesa ojca twego ostatecznie zostały uregulowane. Wszyscy wierzyciele zaspokojeni. Nadto pisze mi pan Stoiński, iż udało mu się ocalić dla ciebie małą kwotę. Pięć tysięcy rubli, które jako uma posagowa twojej matki najsłuszniej są twoją własnością.
— Ciociu, to ja będę znowu bogata! — zawołała dziewczynka — o, jak to dobrze! Mam całe pięć tysięcy!
— O bogactwie nawet mowy niema — odpowiedziała p. Wanda — pięć tysięcy, to bardzo mały majątek; mimo to ucieszyłam się tą wiadomością bardzo. P. Stoiński pisze, że kapitalik ten umieści tak, by stracony nie został, a odsetki będą szły na twe wychowanie.
Bronka była zbyt jeszcze młodą i nie mogła zrozumieć, że odsetki od pięciu tysięcy dadzą tak małą kwotę, iż w żaden sposób starczyć to nie może na jej wychowanie, ale panna Wanda chciała ją w ten sposób bardziej uradować.
— Gdybyśmy jednak pojechały do Szwajcarji — mówiła ciocia — to nie wystarczyłyby nam fundusze. — Musimy bowiem wynająć mieszkanie, mieć na ubranie i życie. Ani w Szwajcarji, ani nigdzie wśród obcych nie mogłabym pracować i zarabiać.
Bronka westchnęła.
— Więc dokąd pojedziemy, ciociu? — spytała cichutko.
— Jeszcze sama dokładnie nie wiem — odrzekła panna Wanda — do Krakowa, czy też do Lwowa. A teraz powiedz mi jedno, czy naprawdę, dziecko, byłoby ci łatwo opuścić zupełnie kraj rodzinny i wyjechać gdzieś do obcych, gdzie nawet własnej mowy nie usłyszałybyśmy może miesiącami; gdzie wszystko i wszyscy byliby dla nas obcy?
— Byłybyśmy przecie razem, ciociu, i rozmawiałybyśmy ze sobą po polsku - odrzekła Bronka.
— To jeszczeby mi nie wystarczyło — odparła panna Wanda. — Kocham cię bardzo, Bronko, ale Polką jestem i bez Polski, bez jej ludzi, drzew, chałup, lasów i pól nie umiałabym żyć. — I ty sama tęskniłabyś, nie rozumiejąc do kogo i za czem tęsknisz. Przecie ojczyzna, Broniu, to jakby dom nasz rodzinny, w którym nam zawsze najlepiej, najmilej żyć.
— Więc dlaczegoż chcesz, ciociu, wyjechać z Warszawy? — zapytała dziewczynka.
— Mam ważne powody — odrzekła ciocia — które mnie do tego skłaniają, ale Polski nie opuszczę, bo przecie czy w Warszawie, czy we Lwowie lub Krakowie, będziemy zawsze w Polsce, wśród swoich braci.
Wieczorem dnia tego przyjechał doktór Kępa. Bronka zaraz na wstępie obwieściła mu nowinę.
Spojrzał z rozrzewnieniem na pannę Wandę. Rozumiał, że wyjazd ten był dla niej wielką ofiarą.
— Ty się cieszysz — powiedział zwracając się do Bronki — tym wyjazdem, cieszy cię to zapewne, że starego nudziarza doktora tam nie będzie?
— Wcale nie! — zawołała Bronka. — Ja właśnie chcę, by doktór z nami pojechał.
— O co nie, to nie — odpowiedział, przekomarzając się. — Ty chcesz, a ja nie chcę, dobrze mi w Warszawie i dla kaprysu małej panienki nie myślę się stąd ruszać.
— To wcale nie kaprys panienki — śmiała się Bronia — bo to ciocia już nie chce mieszkać w Warszawie.
— Już ja tego nie wiem, kto nie chce, ciocia czy siostrzenica — mówił Kępa — a tylko wiem, że się sam z Warszawy nie ruszę.
— A jak ja zachoruję, kto mnie będzie leczył? — zapytała dziewczynka.
— A to już nie moja rzecz — odparł rubasznie doktór — jeśli masz zamiar tam chorować, to już sobie poszukasz na miejscu doktora, któryby cię leczył, bo ja powtarzam, z Warszawy nie ruszę się. Ale powiedzno mi lepiej — mówił po chwili — co ty będziesz wogóle robiła w Krakowie lub we Lwowie?
— Będę się uczyła — odparła Bronka — pójdę do szkoły.
— Niby tu nie możesz tego uczynić.
Bronka chwilkę myślała, potem już zupełnie spokojnie odrzekła:
— Nie, do warszawskiej szkoły nie pójdę. A tam będę się dobrze uczyła.
Kępa wyszedł z Bronką na spacer nad rzekę. Oboje lubili te przechadzki, podczas których Kępa opowiadał ciekawe i zajmujące rzeczy, a Bronka nieraz w przystępie szczerości zwierzała mu się z wielu swych wrażeń i myśli.
Śmierć ojca i zmiana losu ogromnie odbiły się na usposobieniu dziewczynki. Wesoła, śmiejąca się, żywa dawniej i bardzo szczera Bronka stała się milczącą i chmurną. Śmiała się rzadko, nie żartowała i nie dokazywała nigdy.
Dawniej umiała kaprysić jak prawdziwie rozpieszczone dziecko, dziś obojętnie zgadzała się na wszystko, w niektórych tylko rzeczach upierała się milcząco przy swojem i przekonać się nie dała nikomu.
Dobroć i serdeczność panny Wandy wiele tu zrobić nie mogły, bo właśnie względem swej najlepszej opiekunki nieufną była najbardziej. W głębi jej duszy krył się żal do ciotki, że ją zabrała z ojcowskiego pałacu i zmusiła poniekąd do życia innego, niż je miała we własnym, jak mówiła, domu.
Z doktorem było inaczej: on jeden miał zaufanie dziewczynki i może największy wpływ wywierał na nią.
Jakiś czas szli milcząco ponad wodą, wkońcu Kępa zapytał:
— Bronko, czy ty naprawdę cieszysz się wyjazdem z Warszawy?
Ciemne oczy dziewczynki błysnęły.
— Bardzo się cieszę, nie lubię Warszawy.
— Nie lubisz Warszawy? a to ciekawe! Powiedz mi, za co ta niechęć?
Bronka milczała, zerwała parę traw, rosnących nad brzegiem, i idąc kręciła je w ręku.
— Powiedzże, Bronko, co ci to biedna nasza Warszawa zawiniła? — pytał Tadeusz.
Zaczerwieniła się cała i wkońcu szepnęła:
— Nie lubię, bo w niej dużo złych ludzi.
Kępa zrozumiał, o co chodzi, chciał jednak, by mu sama wszystko jasno i wyraźnie powiedziała.
— Co ty o tem możesz wiedzieć — rzekł spokojnie — takie małe dziewczynki to nawet nie rozumieją znaczenia „zły człowiek“. A ja ci powiem, Bronko, że w Warszawie jest bardzo wielu dobrych ludzi, którzy i sami uczciwie pracują i wiele dobrego robią.
— Ale jest i dużo złych — powtarzała dziewczynka. — Ja to wiem...
— Powiedzże mi, kogo ty złym człowiekiem nazywasz? — pytał znowu doktór.
— A tych, którzy cudze rzeczy zabierają — szepnęła. — Tych, co zabrali dom tatusia i Bronków i wszystko — zawołała głośno.
Kępa ucieszył się tym wybuchem i postanowił skorzystać ze sposobności, by się szczerze rozmówić z dziewczynką.
— Czy ty sądzisz, Bronko — pytał — że to źli ludzie zabrali majątek twego tatusia? Czy ci to panna Wanda powiedziała?
— Nie — odrzekła — ciocia mi tego nigdy nie mówiła, sama wiem.
— Otóż widzisz, że źle wiesz — odparł. — Nie byli to wcale źli ludzie, i nie twego tatusia, tylko swoją własność zabrali.
— Nieprawda! — zawołała Bronka — to nie była ich własność, tylko mego tatusia, pałac, i Bronków i wszystko, co oni zabrali.
— Posłuchaj mnie, Bronko — mówił poważnie doktór — dawno już chciałem o tem z tobą pomówić, ale wpierw byłaś chora, a potem nie było sposobności. Dziś wyjaśnię ci wszystko. Zobaczysz, że nie ludzie, lecz inne powody, a głównie śmierć twego tatusia spowodowała tę stratę. Czy chcesz mnie posłuchać?
— Chcę — odpowiedziała spokojnie.
— Otóż przedewszystkiem muszę ci powiedzieć, że twój tatuś, będąc dzieckiem i młodym chłopcem, wcale bogatym nie był. Ojciec jego własną ciężką pracą utrzymywał dom i kształcił syna, to jest twego tatusia. Pan Andrzej był niezmiernie zdolny i pracowity. Po ukończeniu nauk zabrał się do pracy i w krótkim stosunkowo czasie zdobył wielki majątek.
— A — zawołała Bronka, która uważnie słuchała — widzisz, że tatuś był bardzo bogaty...
— Tak — odparł doktór — tatuś twój był bardzo zamożnym przemysłowcem. Założył fabrykę sukna w Warszawie, dwie cukrownie, wkońcu zaś fabrykę piór stalowych, bo widzisz, Bronko — mówił ze wzruszeniem w głosie doktór — ojciec twój był niezwykle rozumnym i dobrym człowiekiem. Nie o własny interes mu chodziło, lecz o dobro kraju, którego był obywatelem. Kraj żaden nie może być zamożnym, o ile nie posiada własnego handlu i przemysłu. Jesteś jeszcze małem dzieckiem, może więc wszystkiego, co ci teraz mówię, dokładnie nie zrozumiesz. Kiedyś jednak przypomnisz sobie moje słowa i tem bardziej będziesz kochała tatusia nietylko za to, że był twoim ojcem, ale i dlatego, że był dobrym synem naszej ukochanej ziemi, że dbał o nią i ludziom uboższym podawał rękę pomocną.
Bronka przygarnęła się do doktora.
— Ja ciebie bardzo za to kocham — szepnęła — że ty tak mówisz o moim tatusiu.
Kępa z rozrzewnieniem spojrzał na dziewczynkę i, gładząc jej miękkie ciemne włosy, mówił dalej:
— Zakładał więc tatuś fabryki, w których pracowało tysiące robotników. Za rzeczy, wyrobione w polskiej fabryce, szły pieniądze do swoich. Nie zabierał ich Francuz, Anglik lub Niemiec, i tym sposobem było w kraju lepiej. Przy fabrykach były, jak wiesz, ochrony i szkółki, w których dzieci robotników mogły się uczyć.
Na te fabryki, ochrony, szkółki i szpitale trzeba było mieć bardzo wiele pieniędzy. Tego nie miał pan Andrzej Torski, bo, choć zarobki były wielkie, nie starczyło na wszystko. Musiał więc zaciągać pożyczki, to jest brać pieniądze u innych.
— Tatuś brał pieniądze cudze? — zawołała Bronka z przerażeniem.
— Brał, ale nie było w tem nic złego. Ludzie, którzy pracują w handlu lub przemyśle, pożyczają sobie wzajemnie pieniędzy. Zwie się to kredytem. Bez tego niepodobna byłoby obejść się. Wszystko więc, jak ci mówiłem, długo szło dobrze i pomyślnie. Tymczasem w kraju naszym zaszły wielkie zmiany. Przeróżne klęski, nieurodzaje i tym podobne rzeczy zubożyły ludzi dawniej zamożnych. Coraz mniej było pieniędzy w kraju, coraz trudniej o kredyt. Chleb, mięso i inne rzeczy, bez których nikt obejść się nie może, podniosły się w cenie. Robotnicy zaczęli wołać o większą zapłatę. Słowem, kłopotów i trosk było coniemiara. Pomimo to wszyscy twierdzą, że energiczny i mądry twój tatuś poradziłby sobie w tych kłopotach, znalazłby gdzieś kredyt i uratowałby siebie i innych od zbyt ciężkich strat. Przyszło jednak najgorsze. Przyszła śmierć, na którą niema ratunku. Po śmierci twego tatusia ludzie, którzy mu zawierzyli, nie mogli swoich pieniędzy zostawiać w fabrykach, któremi nie było komu kierować. Zażądali, najzupełniej słusznie, zwrotu swej gotówki. A ponieważ nie było dość pieniędzy na pokrycie wszystkich wierzycieli, należało sprzedać pałac i Bronków. Widzisz więc, Bronko, że nie źli ludzie zabrali pozostały po twym tatusiu majątek, ale zniszczyła go jego przedwczesna śmierć, najstraszniejsze twoje nieszczęście...
— Ale kiedy tatuś wszystko stracił, to i inni mogli — mówiła dziewczynka. — Niechby zabrali fabryki, a zostawili pałac i Bronków.
— Niepodobna było tego uczynić — tłumaczył doktór — długi przewyższały wartość fabryk. Gdyby więc ciocia Wanda i pan Stoiński potrafili zatrzymać dla ciebie Bronków, to ludzie pokrzywdzeni nazwaliby twego dobrego i zacnego ojca oszustem. Mówiliby o nim, że ich skrzywdził, i przeklinaliby jego pamięć.
Zamilkł doktór, i Bronka już nic nie mówiła. W milczeniu wrócili do mieszkania, gdzie na nich z wieczerzą czekała panna Wanda.
Bronka podeszła do niej i po raz pierwszy od śmierci ojca zarzuciła jej ręce na szyję i ucałowała serdecznie.

· · · · · · · · · · · · · · ·

Wyjazd do Lwowa został ostatecznie postanowiony. Panna Wanda wybrała to miasto, miała tam bowiem licznych znajomych i spodziewała się, iż znajdzie pracę odpowiednią dla siebie. Na początek miała zapewnione lekcje w dwóch zakładach prywatnych, postanowiła też uzupełnić swe wykształcenie nauczycielskie i zdać wymagane w Małopolsce egzaminy, by uzyskać prawo nauczania w szkołach publicznych.
Wiedzę miała wielką, od wielu już lat dawała lekcje w Warszawie i słynęła jako znakomita nauczycielka języka polskiego, wykładała również dobrze język francuski. Pewną zatem była, że z egzaminem nie będzie miała żadnych trudności. Znajomi warszawscy i rodziny, w których uczyła, z żalem ją żegnając, śpieszyli z pomocą potrzebną dla wyrobienia stosunków w obcem mieście.
Obmyśliwszy i ułożywszy wszystko, panna Wanda napisała do pana Karola Torskiego jako opiekuna Bronki, donosząc mu, że się przenosi na stały pobyt do Lwowa.
W odpowiedzi nadszedł uprzejmy list pana Karola. Stryj Bronki właściwie nie rozumiał powodu opuszczenia Warszawy, „bo — pisał — zawsze jest to pewnego rodzaju stawka na loterii. W Warszawie masz pani stanowisko niezależne już zapewnione. Tam wszystko trzeba wyrabiać na nowo, a czy się uda? Nie śmiem jednak ani odradzać ani doradzać. Pani lepiej niż ktoś inny rozumie i swój interes własny i dobro dziecka, którego jesteś pierwszą opiekunką. Miłoby nam było, gdyby córka Andrzeja przed wyjazdem do Lwowa parę tygodni spędziła w naszym domu. Prosimy o to oboje z żoną, proszą i córki nasze, które swej małej kuzynki nie znają prawie. Ufamy, iż nam pani nie odmówi i zechce wraz z Bronką zjechać do Klonowa.“
Niepodobna było odmówić. Wszak byli to jedyni krewni ojca sieroty, rodzina jej opiekuna.
Pobyt Bronki w Klonowie dogadzał również wielce pannie Wandzie, gdyż mogła sama pojechać do Lwowa, zająć się wyszukaniem mieszkania, urządzić je, ułożyć się o lekcje i t. p. W tem wszystkiem Bronka pomocną jej być nie mogła, przeciwnie, zawadzałaby tylko. Postanowiła więc, że zawiezie dziewczynkę do stryjostwa, zostawi pod ich opieką, a sama pojedzie do Lwowa.
Bronka przyjęła to postanowienie z radością.
Uśmiechała się jej podróż i pobyt u krewnych. Dawniej do Bronkowa przyjeżdżały jej przyjaciółki, nie było nic w tem dziwnego, że ona pojedzie do krewnych i spędzi u nich kilka tygodni.
— Wolałabym — rzekła — byś i ty, ciociu, została ze mną w Klonowie.
Ale gdy panna Wanda przedstawiła jej niemożebność spełnienia tego żądania, zamilkła.
Zato Kępa zmartwił się srodze.
— Myślałem — mówił — że te ostatnie tygodnie spędzimy razem. Miałem zamiar codziennie przyjeżdżać do Świdra, by z Bronką być bodaj parę godzin. A oto zostanę sam.
— To jedź z nami — zawołała Bronka — zostaniesz ze mną w Klonowie i będzie nam wesoło.
Naturalnie rzecz była niewykonalna. Doktór ze smutkiem został w Warszawie, a Bronka z ciocią pojechały.
Pan Karol był właścicielem młynów parowych w Kaliszu, prowadził handel mąką z Prusami. W Klonowie, majątku żony, miał browar, piwo klonowieckie znane było w całym kraju i przynosiło właścicielom ogromne dochody.
Pierwsze wrażenie, odniesione przez Bronkę w domu stryja, było jak najlepsze. Śliczny powóz i konie wysłane na stację, służba w liberji, bogate urządzenie pałacu olśniło dziecko. Przypomniały się minione czasy. Ucieszył zbytek i bogactwo, za któremi tęskniła.
— Ciociu, jak tu ślicznie, jak ślicznie — wołała, rozglądając się po pokoju, do którego wygalowany lokaj wprowadził je zaraz po przyjeździe z kolei. — Jacy oni szczęśliwi!
Panna Wanda westchnęła w odpowiedzi, nic jednak nie odrzekła, weszła bowiem służąca, niosąc na srebrnej tacy śniadanie.
— Obiad jest zwykle o piątej — rzekła. — Jaśnie państwo wrócą dopiero za godzinę z Kalisza, może więc jaśnie panie posilą się trochę i spoczną po drodze. Czy jaśnie pani każe sobie w czem dopomóc?
Pomocy nie trzeba było. Panna Wanda odprawiła pokojową i sama dostała z walizki świeżą sukienkę dla Bronki. Nosiła ona jeszcze ciężką żałobę po ojcu.
— Dlaczego nie pozwoliłaś, ciociu — pytała dziewczynka — żeby służąca to zrobiła? Poco ty się męczysz sama?
Panna Wanda uśmiechnęła się.
— Wstydziłabym się — rzekła — gdyby mi kto pomagał w tak łatwej rzeczy. Wszak w domu nie mamy do tego służby i radzimy sobie doskonale. Gdybym się tu służbą wyręczała, miałabym uczucie, że zostałam kaleką lub niedołęgą. Człowiek wtedy jest naprawdę wolny, gdy wszystko sam sobie potrafi zrobić.
Bronka innego była zdania. Wszak doniedawna obsługiwano ją.

— A więc to jest Bronka — powiedziała pani Karolowa przy powitaniu. — Miło mi poznać cię, moje biedne dziecko. Widziałam cię przed kilku laty w Warszawie jako malutką dziecinę, teraz już jesteś dużą panienką. Córki moje uszczęśliwione są z twojego przybycia — mówiła dalej, dotykając zimnemi ustami czoła dziewczynki.
Julka i Iza, córki państwa Karolostwa, jakoś na bardzo uradowane nie wyglądały. Znacznie starsze od Bronki, wysokie, tęgie, podobne były raczej do ojca niż do matki, chociaż i ona do drobnych kobiet nie należała.
Podały ręce Bronce, pocałowały ją nawet obie, ale wszystko to było takie sztywne i ceremonjalne, że zachwyty dziewczynki znacznie ochłodły.
— Zajmijcie się kuzynką — rzekła matka — jesteście od niej starsze, bądźcie jej opiekunkami, idźcie do miss.
— Córki nasze — mówiła pani Karolowa, zwracając się po odejściu dziewczynek do panny Wandy — wychowują się w Dreźnie. Jest tam znakomita pensja francuska, w której liczba uczennic jest ograniczona. Przyjmowane są tylko panienki z najlepszych domów. Wakacje spędzam z niemi zazwyczaj nad morzem. Wyjątkowo tego lata zostajemy na wsi. Mają więc Angielkę dla wprawy w tym języku.
Nazajutrz panna Wanda odjechała do Lwowa. Wyjeżdżała z ciężkiem sercem. Żal jej było zostawiać tu Bronkę, której zachwyty już minęły. Kuzynki niewiele się o nią troszczyły. Nazywały ją małą, ze sobą rozmawiały wciąż prawie po angielsku, a ona ani jednego słowa w tym języku nie rozumiała. Pan Karol serdecznie powitał dziewczynkę, zapowiedział jej, że będzie miała wiele przyjemności podczas wakacyj, ale poza tem nie troszczył się o nią wcale. Zajęty interesami, gościem był w domu.
Stryjenka była lodowato dobra, miss Ewelina sztywna jak tyka. Bronka z żalem porównywała swe obecne opiekunki z mlle Yvette lub z panią Gorską. Przypominała, jak tamte były uprzejme i serdeczne dla wszystkich bez różnicy gości w Bronkowie, lub w ich ślicznym pałacyku w Alei Róż. Nie zdawała sobie sprawy, że tam ta serdeczność i uprzejmość pochodziła od jej ojca i cioci Wandy, i wszyscy domownicy stosować się do tego musieli.
Smutna była Bronka, żegnając ciotkę, nie okazała jej jednak tego, prosiła tylko, by jak najprędzej przyjeżdżała zpowrotem do Klonowa.
Był tu jeszcze i kuzynek, piętnastoletni syn państwa Karolostwa, Zygmunt, uczeń gimnazjum kaliskiego. Dokuczał on siostrom na każdym kroku, żarty zaś jego ani miłe, ani dowcipne nie były. Obecnie całą złośliwość zwrócił w stronę Bronki, co cieszyło mocno Izę i Julkę.
— Poco ty jedziesz do Małopolski? — pytał.
— Będę się tam uczyła — odrzekła.
— Phi — mówił chłopak, wydymając pogardliwie usta — jaka to tam nauka może być w tej Małopolsce. Żaden rozumny człowiek nie posłałby tam z pewnością swego dziecka.
— Moja ciocia jest bardzo rozumna — powiedziała Bronka i ona postanowiła, że tam pojedziemy i tam pójdę do szkoły...
— Nie rozumiem wprost — powtarzał chłopak, robiąc drwiącą minę — by rozumna osoba taki wybór zrobiła.
Bronka czuła się urażona lekceważącym tonem kuzynka.
— I pan Stoiński i doktór Kępa — zawołała — mówili, że we Lwowie są bardzo dobre szkoły...
— Kto? kto? co za Kępa? — pytał przekorny chłopak, a Iza i Jula wybuchnęły śmiechem.
Bronce oczy zaświeciły.
— Nie wiem — rzekła — czego wy się śmiejecie?...
— Jakto? nie wiesz? — krzyknęła Iza. — Przecie to takie śmieszne nazwisko: Kępa!
— To pewnie jaki dozorca lub szewc z Powiśla — drwił dalej Zygmunt.
Dziewczyny znowu wybuchnęły śmiechem.
Bronka była wzburzona, starała się jednak być spokojną.
— Pan Kępa — rzekła — nie jest ani dozorcą, ani szewcem. Jest doktorem w Warszawie. Tatuś mój bardzo go lubił i mówił zawsze, że jest on bardzo rozumnym człowiekiem.
— Ale pewnie — mówiła Julka — ten pan Kępa jest trochę krzywy, kulawy i głuchy. Inaczej go sobie wyobrazić nie umiem.
Bronce na płacz się zbierało. Niechby jej dokuczali jak chcieli, wszystko jedno, ale oni wyśmiewają się z jej ukochanego doktora...
— No, słuchaj, Bronko — mówił znowu Zygmunt — czy ten Kępa stary? Powiedz! Zresztą ja ci pokażę, jak on wygląda.
I wykrzywiwszy twarz, zmarszczył brwi, zgarbił się i, powłócząc jedną nogą, kusztykał na drugiej. Sapał przy tem niemiłosiernie i nosem pociągał.
— Mam honor powitać panienkę — mówił kłaniając się Bronce. — Jestem doktór Tadeusz Kępa. Jakże zdrowieczko?
Bronka zerwała się; zacisnęła piąstki i skoczyłaby zapewne na Zygmunta, szczęściem weszła miss, wołając dziewczynki na spacer do lasu.
— Pójdziesz z nami — powiedziała do Bronki po angielsku, a ta uszczęśliwiona, że będzie ktoś, kto jej nie da dokuczać, poszła z chęcią.
I znowu Bronce przypomniał się zeszłoroczny pobyt w Bronkowie. I tu jak tam był las duży, pełen wspaniałych drzew. Kuzynki szły obok Angielki, rozmawiając z nią, a Bronka swobodna, szczęśliwa, że nikt jej nie dokucza, biegła przodem, zrywając leśne dzwonki i duże paprocie, tak zupełnie, jak to było zeszłego lata, gdy z ciocią Wandą chodziły po lasach w Bronkowie. Zajęta wyszukiwaniem kwiatów, zobaczyła rosnące w rowie niezapominajki i niewiele myśląc pobiegła po nie.
Plusk — i naraz wpadła w wodę. Angielka przybiegła z pomocą, wydobyto Bronkę z rowu. Zabłociła się niemożliwie — buciki, pończoszki, wszystko zawalane. Miss Ewelina gderała po angielsku, ale Bronka nie rozumiała nic z tego, co ona mówiła. Julka i Iza śmiały się i ona sama wkońcu śmiać się ze swej przygody zaczęła.
Niezapominajki zerwała, a tak ślicznie wyglądały wśród tych dużych paprociowych liści. Mniejsza o buciki. Ma drugą parę.
Wrócono do pałacu i tu na wstępie spotkała Bronkę przykrość.
— Moje dziecko — rzekła pani Karolowa — patrz, coś zrobiła. Zniszczyłaś obuwie i pończoszki nanic. Nie pamiętasz o tem, że nie masz sama pieniędzy i że pani Kańska robi ci wielką łaskę, wychowując cię i ubierając.
Ścisnęło się biedne serduszko dziewczynki — i znowu przypomniał się Bronków i Szymonowa.
— I proszę cię, Broniu — mówiła dalej stryjenka — byś na przyszłość nie znosiła tu chwastów z lasu. Idź, przebierz się.
Poszła i cichutko zapłakała.
— Och, żeby to już prędzej ciocia zabrała mnie z tego pałacu.
Ze smutkiem patrzyła na swoje niezapominajki i paprocie, takie piękne i wdzięczne, które tu nazywają chwastami.

— Bronko — powiedziały nazajutrz Jula i Iza, wchodząc do jej pokoiku, w którym pod opieką Angielki sypiała — przyniosłyśmy ci tu nowe buciki wzamian za tamte, któreś wczoraj w błocie zniszczyła. Weź je, żeby się panna Wanda nie gniewała na ciebie.
— Moja ciocia nigdy się na mnie nie gniewa — odpowiedziała dziewczynka — a bucików nie potrzebuję, bo mam drugą parę.
— W każdym razie przydadzą ci się — powiedziała Iza. — Nie masz własnego majątku, a panna Wanda ciężko i bez tego pracuje na twe utrzymanie. Weź te buciki. Widzisz, jakie ładne.
I postawiły buciki przy łóżku dziewczynki, która już się ani słowem jednem nie odezwała. Bucików jednak nie tknęła.
Kuzynki popatrzyły na nią i wyszły.
— Słyszałem — mówił znowu przy obiedzie Zygmunt — że była przygoda w lesie. Bronko, jak to było z tem błotem? Pewnoś tam Kępę zobaczyła i z radości wpadłaś w kałużę. Co?
Iza i Julka roześmiały się w głos, a Iza, złośliwsza od siostry, dodała:
— W naszym lesie pełno jest kęp, są tam ich całe rodziny. Może to krewni twego doktora? Należałoby ci ich odwiedzić.
Bronka siedziała wzburzona cała, zacinała się w milczeniu, nic nie mówiła, nie jadła nic prawie, za co znowu były wymówki od stryjenki.
— Grymaśna jesteś, Bronko — mówiła — a to rzecz brzydka. Panienka dobrze wychowana je wszystko, co jej dają. Jak się tak nauczysz grymasić, to panna Wanda będzie miała z tobą kłopot nielada. Nie stać jej na dogadzanie twym fantazjom.
— Kiedy ja wszystko zawsze jem — broniła się Bronka — tylko teraz nie mogę, nie jestem głodna.
I tak było wciąż, co dnia to samo, a te dnie były długie, bez końca długie. Jedyną radością były listy cioci Wandy, które Bronka codziennie odbierała. Długie były i takie zajmujące. Wszystko ciocia opisywała i swoją podróż, i przyjazd do Lwowa, i jak to miasto wygląda, i gdzie, w której stronie szukała mieszkania, i wiele innych rzeczy było zawsze w liście cioci, tylko jednej, jedynej wiadomości brakło: Kiedy ciocia po Bronkę przyjedzie?
I doktór Kępa pamiętał o swojej przyjaciółce. Co drugi dzień przychodziły od niego karty, a raz oddano Bronce z poczty duże pudło smażonych owoców.
Były to ulubione łakocie dziewczynki.
Do posyłki doręczony był bilecik, zawierający te słowa:
„Posyłam ci, Bronko, trochę smażonych owoców, któremi, proszę cię, podziel się z wszystkimi w Klonowie“.
Przeczytawszy te słowa, zamyśliła się dziewczynka.
Doktór prosił, a ona zazwyczaj jego prośby i żądania chętnie spełniała. Dawniej przy tatusiu nigdy sama nie jadła żadnych łakoci. Przychodziły do niej Zosia i Janka i ugaszczała je. I mademoiselle Yvette i Guścia jadły z nią razem, dzieliła się z wszystkimi, nawet Franciszek i stangret dostawali zazwyczaj cukierki od swej panienki. Ale tu nie śmiała. Może się na nią gniewać będą.
Sama nie wiedziała, co począć. Nie mogła nie spełnić prośby Kępy, a nie wiedziała, jak się ma do tego wziąć.
Siedziała zamyślona nad tem w ogrodzie, gdy nadszedł Zygmunt.
— O kim tak się zamyśliłaś, panno Broniu? — zapytał. — Czy nie o panu Kępie przypadkiem?
Mówił to tak drwiącym głosem, że serduszko Bronki zabiło. Nie, nie da im przysłanych słodyczy, nie może, jeszcze jej bardziej będą dokuczali.
I nie dała. Zamknęła pudełko w swym kuferku, od którego kluczyk starannie chowała.
Było jej jednak niezmiernie przykro. Sama nie tknęła smacznych owoców, chociaż ślinka jej szła na sam widok. Była tak tem wszystkiem strapiona i rozdrażniona, iż przy obiedzie nie jadła znowu nic.
— Moja Bronko — rzekła pani Karolowa — znowu grymasy. Zupa była wyśmienita, mięso dobrze przyrządzone, dlaczego nie jesz? Mówiłam ci, że szkaradną jest rzeczą podobne postępowanie. Proszę cię, jedz zaraz.
I podsunęła jej talerz z pieczenią.
— Kiedy ja doprawdy, stryjenko, nie mogę jeść — wyjąknęła cichutko.
— Cóż to? chora jesteś? — spytał pan Karol.
— Nie, stryjku — odrzekła — jestem zdrowa tylko nie mogę...
— Widzę, że panienka ma kaprysy i to niemałe — mówił stryj — brzydka to bardzo wada. Nie wiem, jak się na to zapatruje panna Wanda, ale jabym tego nie zniósł, by mi za moją dobroć i poświęcenie w podobny sposób się wypłacano.
Łzy stanęły w oczach Bronki, usiłowała przełknąć kawałek mięsa, ale się jej nie udawało. Gardło miała ściśnięte i przełknąć nie mogła.
I co ona z temi cukierkami pocznie?
— Już wiem, dlaczego Bronka dziś nic nie jadła — powiedziała wieczorem Iza do matki — dostała z poczty pudełko cukierków, pewno całe zjadła i może potem niezbyt dobrze czuła się.
— Stanowczo niemiłe dziecko — mówiła pani Karolowa. — Milcząca, chmurna i uparta; nie będzie z niej miała jej opiekunka pociechy.
Pokoik Bronki przylegał z jednej strony do pokoju Angielki, z drugiej do korytarzyka, prowadzącego do pokoju szafarki, panny Agaty. Leżąc w swem łóżku, Bronka słyszała gderanie panny Agaty lub rozmowy jej ze służbą.
Wieczorem tego dnia, w którym nadeszły owe nieszczęsne cukierki, dziewczynka długo usnąć nie mogła.
Głowa bolała ją, zniechęcona była i rozdrażniona postępowaniem tu wszystkich względem niej.
Wtem za drzwiami posłyszała płacz stłumiony.
— Moja paniusiu kochana — mówił jakiś głos kobiecy — straszny mam smutek w domu. Moja Anka, wracając wczoraj do domu, potknęła się i upadła. Stałam wpobliżu i widzę, że leży, to też powiedziałam do niej: „Anka, a cóż ty leżysz, a dyć ruszże się i wstań“. A ona nic, nachylam się nad nią i moiściewy patrzę, a tóż ona nieżywa.
— Co? święta Agato! umarła! — grubym głosem zawołała szafarka.
— Bogu dziękować nie umarła, tylko zasłabła, boć padając złamała sobie nóżkę. Oj, biedactwo moje jedyne. Musiałam to wieźć do Kalisza, do szpitala i tam zostawić. Tak się to spłakała ta moja dziecina i mnie też na sercu ciężko, że to ona tam sama, samiuteńka leży, bez mateńki rodzonej.
Mówiąc to, kobieta zachlipała głośno. Panna Agata pocieszała, jak umiała, i uspokajała matkę, ale Bronka tego już nie słuchała. Żal jej było niezmiernie tamtej dziewczynki ze złamaną nóżką i niewiele myśląc wyskoczyła z łóżka.
Bose nóżki zatupotały po podłodze. W pokoju ciemno nie było, bo z korytarza przez szybę w drzwiach wchodziło światło do pokoju.
Bronka otworzyła swój kuferek i dobyła pudełko ze słodyczami.
Odda to wszystko Ance i już nie będzie żadnego kłopotu. Doktór za to nie gniewałby się wcale, bo Iza i Jula mają co dzień i leguminę i owoce i cukierki, a Anka nie ma nic.
Ale jak oddać?
Nigdy jeszcze nie chodziła do pokoju panny Agaty. Co na to powie stryjenka? Ale co tam, da przecie swoje cukierki.
W tej chwili skrzypnęły drzwi od pokoju szafarki. Bronka nie namyślała się dłużej. Wypadła na korytarz i spotkała się tam z ubogo ubraną kobieciną.
— Wszelki duch — zawołała tamta — a panienka co tu robi? Proszę iść do pokoju, bo się zaziębić można. Mamusia gniewać się będzie.
Kobieta nie znała Bronki i brała ją za jedną z córek pana Karola.
— Proszę to dać Andzi — rzekła Bronka, podając pudełko z owocami. — Niech nie płacze. Bardzo mi jej żal, że ma nóżkę złamaną.
— O mójże ty aniołku — zawołała tamta — a toć chyba sam Jezusik ci o mojej biedocie powiedział. Oj, niechże cię On wynagrodzi i Najświętsza Panienka.
Chciała całować ręce Bronki, ale dziewczynka już się skryła za drzwiami. Położyła się do łóżka i zaraz usnęła.
Nazajutrz pan Karol oznajmił jej, że nadszedł list od panny Wandy, która nie mogąc sama przyjechać po Bronkę, prosi, by ją państwo Karolostwo odesłali do Krakowa, a tam ją spotka.
— Pojedziesz więc pojutrze, Bronko, z panną Agatą — rzekł stryj — i mam nadzieję, że kłopotu z tobą w drodze mieć nie będzie.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Maria Jadwiga Reutt.