Król Maciuś na wyspie bezludnej/5

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Janusz Korczak
Tytuł Król Maciuś na wyspie bezludnej
Wydawca Towarzystwo Wydawnicze w Warszawie
Data wyd. 1923
Druk Drukarnia Naukowa w Warszawie
Miejsce wyd. Warszawa — Kraków
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

— Dziś w nocy ucieknę, — myśli Maciuś, układając do kufra rzeczy. — Nie w ten sposób, to w inny.
Cała praca Maciusia się zmarnowała. Otwór w murze jest gotów, ale cóż z tego? Już Maciuś do ogrodu więcej nie pójdzie.
Każdy inny byłby rozpaczał i stracił nadzieję. Tak, każdy inny, ale nie on. Maciuś czuł, że najważniejsze — postanowić, a reszta głupstwo. Maciuś uważał nawet, że dla ucieczki, która nastąpi w drodze, praca przy wyjmowaniu cegieł nie jest bez znaczenia. Nauczył się spokoju, rozwagi, ostrożności, — nie wiedział dobrze, jak to się nazywa. Zdawało mu się, że najważniejsze, żeby w sobie, w głowie, w sercu, w duszy — było wszystko gotowe. A reszta — no, zobaczymy.
Dlatego się Maciuś nie martwił.
Pakowanie rzeczy nie trwało długo. Naczelnik więzienia był cały czas w pokoju, a kiedy samochód zajechał, prosił Maciusia o zaświadczenie, że się Maciuś na niego nie gniewa.
— Waszej królewskiej mości nic nie szkodzi, a mnie się może przydać.
— Dobrze.
Przyniesiono kałamarz, pióro i papier.
„Zaświadczam — pisze Maciuś — że nie mam żalu do naczelnika więzienia, bo robił, co do niego należało. Kiedy przed wojną aresztowałem ministrów, pilnował ministrów, bo tak rozkazałem. Po wojnie pilnował więźnia numer dwieście jedenasty, bo taki był rozkaz królów zwycięzców. Stłukłem porcelanową wazę, a on się nie mścił. Życzę, aby nadal robił swoje; ja też zrobię swoje. Król Maciuś Pierwszy“.
Jeszcze delegat podpisał w księdze więziennej pokwitowanie, że odebrał Maciusia. Siedli i pojechali.
Maciuś ciekawie patrzy przez okno samochodu na swoją stolicę. Akurat skończyło się przedstawienie, i ludzie wracali z teatru. Nikt nie wiedział, że w samochodzie jedzie Maciuś, bo ważnych więźniów zawsze wiozą w nocy i w tajemnicy. Z teatru szli wszystko dorośli, ani jednego dziecka.
— Dzieciaki zapędzili spać, a sami się bawią — pomyślał Maciuś gniewnie.
Obok siedzi delegat królów i drzemie.
— Otworzę drzwiczki i wyskoczę.
Nie, na nic. Łatwiej byłoby ukryć się między dziećmi, niż teraz, kiedy na ulicach są tylko dorośli; latarnie się palą, a na każdym rogu stoi milicjant.
I na dworcu kolei nic się zrobić nie dało. Delegat królów wziął Maciusia za rękę, prędko przeprowadził przez poczekalnię — i prosto do wagonu pierwszej klasy pociągu, który za pięć minut ma ruszyć za granicę. Kufer postawiono koło okna, na kufrze klatkę z kanarkiem.
— No, będziemy spali.
Czy on naprawdę taki śpioch, czy tylko udaje?
Nie, pułkownik Dormesko nie udawał. Był to znany, sławny nawet śpioch czwartej dywizji ciężkiej artylerji. Już jako uczeń drugiego oddziału szkoły powszechnej spał często na lekcjach. Ale że nie chrapał wcale, a spał cichutko, więc nie przeszkadzał, i nauczycielka była z niego zadowolona. Dyktanda pisał dobrze, z czytania miał czwórkę z plusem; na arytmetyce spał. Żartowali z niego koledzy, ale Dormesko się nie obrażał. Lubili go bardzo wszyscy. Raz zasnął na lekcji religji, ale ksiądz się nie gniewał:
— Kto śpi, ten nie grzeszy.
I Dormesko zadowolony był, że nie ma grzechów. I dobrze mu się wiodło.
Raz zasnął na przyrodzie. Nauczyciel był bardzo surowy. Na lekcji musiało być cicho, jak makiem zasiał. Nauczyciel wykłada — mówi — mówi, a jemu oczy się kleją.
— Powtórz, Dormesko.
— On śpi, proszę pana.
Pchnął go łokciem sąsiad. Dormesko oczy przeciera — wstaje.
— Co ci się śniło? — pyta się nauczyciel.
— Śniło mi się takie duże, duże mrowisko.
Klasa w śmiech, a nauczyciel mówi:
— Całe szczęście, że ci się śniła przyroda, bo inaczej dostałbyś pałkę.
Kiedy Dormesko miał lat szesnaście, w domu rodziców byli goście, — i jeden stary kapitan powiedział:
— Najważniejsze jest w życiu zamiłowanie. Lubisz malować, zostań malarzem. Lubisz śpiewać, zostań śpiewakiem. W służbie wojskowej najważniejsza jest karność, posłuszeństwo.
— No tak — powiedział z żalem ojciec — ale co będzie z chłopca, który tylko spać lubi?
— Wierzaj mi pan, jeżeli chłopiec naprawdę, z zamiłowania, z całej duszy jest śpiochem, napewno zrobi karjerę. Grunt — to zamiłowanie.
I Dormesko wstąpił do szkoły wojskowej. I jako młody oficer, wzbudzał ogólny podziw swoją odwagą. Do ataku się nie nadawał, za to jedyny w obronie.
— Stać — dają mu rozkaz. Ani kroku naprzód, ani kroku w tył.
Dormesko okopie się ze swym oddziałem, i niech się tam wali i pali — nie ruszy się z miejsca, — trwa.
— Nie boisz się? — pytają się koledzy.
— A czego? Każdy musi umrzeć. Żona po mnie płakać nie będzie.
Dormesko był starym kawalerem i nie lubił dzieci.
— Hałasują, krzyczą, tupią, warjactwa im się w głowach trzymają. Spać nie dają. Małe w nocy piszczą, starsze w dzień dokuczają.
Chętnie odwiedzał kolegów oficerów, ale omijał starannie rodziny, gdzie były dzieci. Więc łatwo się domyślić, dlaczego właśnie jego wybrano, żeby odprowadził Maciusia. I któż był odpowiedniejszy? — Wojskowy, pułkownik, w dodatku wróg dzieci: niech jedzie.
Pułkownikiem został Dormesko za mężną obronę „czwartego fortu śmierci“. Był to najważniejszy fort całej fortecy. Czterdzieści sześć ataków wytrzymał Dormesko, ale się nie poddał. Prochu dali mu dosyć, bo przewidywali, że nieprzyjaciel zechce zdobyć ten — klucz fortecy. Dormesko wydał rozkaz: „Strzelać dzień i noc, bez wytchnienia“ — i basta. Bo wiedzieć należy, że tylko wtedy hałas przeszkadza, kiedy jest nagły, wśród ciszy; a wcale nie przeszkadza, jeśli jest bodaj głośny a ciągły bez przerwy.
Żołnierze strzelają, a Dormesko śpi. Aż przyszła odsiecz, a z nią zwycięstwo.
— Zawołać walecznego obrońcę fortu śmierci, — rozkazał głównodowodzący.
— Nie można. Zabronił budzić, — mówi trochę głupi ordynans.
Dormesko został pułkownikiem, przeniesiono go do ciężkiej artylerji fortecznego garnizonu, — i leży sobie teraz na kanapie — śpi i pogwizduje przez sen.
— Fiu-sss fiu-sss-fiu-sss!
— Pofiufasz ty — myśli Maciuś. Przysunął się bliżej drzwi i po troszku otwiera.
Źle — na korytarzu stoi żołnierz na warcie. Zasunął drzwi, sam na palcach do okna. Okno bez kraty. Bardzo przyjemne są okna bez krat żelaznych. Ale jak się otwiera? Na dole wisi mocny skórzany pas — nie wie Maciuś poco, ale dobrze — może się przydać. W górze okna też jakaś skórka. Nakrył Maciuś ręcznikiem klatkę z kanarkiem, żeby ptak nie śpiewał, zdjął klatkę z kufra, postawił na ziemi, sam wlazł na kufer — majstruje. Ciągnie na dół, nie idzie, pcha w górę, trochę się podniosło, potem ani rusz. Jeżeli stłucze szybę, może się pułkownik obudzić. Acha, prawda, — już wie, — już sobie przypomniał. Już raz otwierano przy nim okno wagonu, ale nie obchodziło go wcale. Nie przypuszczał, że może się przydać. Nie wiedział wtedy, że każda wiadomość może przynieść w życiu pożytek.
Pchnął okno trochę w górę, pociągnął do siebie i spuszcza. Pociąg głośno stuka na szynach. Wyjrzał, czy wysoko: czy można wyskoczyć. Głupstwo — wyskoczy. Trzeba zaczekać na stację.
Ale co potem? Pieniędzy nie ma. Gdyby nawet wrócił do stolicy, musi mieć bodaj trochę jedzenia. Już wie. Przypomniał sobie. Ukryje się u zwrotniczego. Jak dobrze, że go odwiedził, wracając ze zwycięskiej wojny. Poczciwa żona zwrotniczego z pewnością go nie zdradzi.
Zamknął Maciuś okno, bo pułkownik dwa razy się niespokojnie poruszył: widocznie chłodny pęd powietrza go ziębi, bo szczelniej się owinął, płaszcz nasunął na głowę. Tak nawet lepiej.
O, jak nieznośnie wloką się minuty. Maciuś boi się, żeby nie przegapić stacji. A może nie czekać. I byłby Maciuś zaraz wyskoczył, ale przypomniał sobie ciężkie pochody wojenne. Wprawdzie nie chce mu się spać, ale co będzie, jeśli go sen zmorzy nad ranem?
Dwa małe przystanki, stacja, nie, nie ta — znów przystanek. Wreszcie jest jego stacja! Otworzyć okno, wyskoczyć — było dziełem chwili. Już biegnie, już widzi w ciemności migocące zdala okno zwrotniczego. Biegnie, aż mu dech zamarł w piersi.
Jest wolny!
Ukrył się w komórce i czeka, czy nie będzie popłochu. Może ktoś widział, może zarządzą pościg? Nie — pociąg rusza spokojnie w dalszą drogę.
— Życzę, aby naczelnik więzienia robił swoje, a ja też zrobię swoje — powtórzył Maciuś wesoło ostatnie słowa danego zaświadczenia.
A pułkownik Dormesko obudził się już na samej granicy. Patrzy: okno otwarte, klatka na podłodze, a Maciusia niema.
— Uciekł Maciuś. Ładna historja. Mam rozkaz odwieźć Maciusia na bezludną wyspę. Jakże go odwiozę? Kazałem mu przecież spać. Pierwszy raz się zdarza, żeby ktoś się ośmielił nie spełnić mojego rozkazu. Co robić? Kazać strzelać? Z czego? Nie mam ani jednej armaty. Zresztą w co celować? I jakże znowu strzelać bez rozkazu?
Pułkownik Dormesko wyjął papier z portfelu i czyta:
„Niezwłocznie po otrzymaniu tego pisma winien pułkownik Dormesko oddać dowództwo nad armatami kapitanowi Dolce far Niente, sam uda się do stolicy Maciusia, by go wraz z rzeczami przewieźć na bezludną wyspę. Władze lądowe i morskie winny okazać mu pomoc. O wypełnieniu rozkazu złożyć po powrocie raport“.
— A no, odwiozę kanarka i kufer na wyspę, i złożę raport.
Westchnął, podrapał się w głowę, zamknął okno, przykrył się płaszczem — i śpi. A pociąg jedzie.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Henryk Goldszmit.