Król Maciuś na wyspie bezludnej/32

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Janusz Korczak
Tytuł Król Maciuś na wyspie bezludnej
Wydawca Towarzystwo Wydawnicze w Warszawie
Data wyd. 1923
Druk Drukarnia Naukowa w Warszawie
Miejsce wyd. Warszawa — Kraków
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

Idzie Maciuś szosą ciemną w kierunku swojej ojczyzny. Nie cieszy się. Tylko tak mu się plącze w głowie myśl, że ot i z więzienia go wypędzono.
Miał dach nad głową, miał chleb — dlaczego akurat dozorca się zlitował i zmusił do ucieczki? Ciężkie miał tam życie, ale czy nie trudniej myśleć, co robić dalej, niż nosić kosze z węglami? Pracować i tak musi, bo nie chce darmo jeść, choćby i dali. Ukrywać też się musi, bo nie można ciągle wojen prowadzić. Zatrzymał się i zapisał w swym pamiętniku:
— Życie jest, jak więzienie.
I jakby w odpowiedzi usłyszał śpiew słowika. Zatrzymał się, oparł o ogrodzenie i słucha.
Dlaczego ludzie nie są, jak ptaki?
Wstąpił do karczmy, zjadł skromny posiłek. Postanowił iść pieszo. Niewielka suma pieniędzy wystarczy na drogę. Nie chciał jechać koleją. Wraca do kraju boso i na piechotę, tak jakoś wypada. Zresztą lepiej się myśli w drodze. Widocznie pszczółki głowy wtedy się kołyszą i prędzej fruwają.
O swojej śmierci dowiedział się z gazety w miasteczku, przez które przechodził. Tak lepiej. Przynajmniej go szukać nie będą.
W drodze z tym i owym zagada, — podwiozą go mało — wiele, — widzą, że z obcych stron. Znudziło się Maciusiowi kłamać.
— Jestem sierota. Wracam tu i tu.
Na resztę pytań odpowiada:
— To długa historja.
I najciekawsi więcej się nie pytają.
Aż zaszedł do ziemi, której był królem. Ukląkł i ucałował, jakby ją witał czy też przepraszał.
Zatrzymał go strażnik graniczny.
— Ty skąd?
— Ze świata.
— Dokąd?
— Do domu.
— A gdzie twój dom?
— Gdzie mój dom? Nie wiem.
— Masz papiery?
Przypomniał sobie Maciuś, że mu dozorca dał jakiś fałszywy papier. Podał go.
— Syn dozorcy więzienia?
— Nie, — powiedział Maciuś z uśmiechem, — syn króla.
— Ho-ho! Wysokiego jesteś rodu. No ruszaj.
Nie uwierzył. A Maciusiowi wszystko jedno. Zmęczony. Nic mu pszczółki nie powiedziały — idzie w stronę stolicy, ale coraz wolniej. Zmęczony i głodny. Już niema ani grosza. Cały jego majątek — fotografja matki — taka wytarta, że tylko jeden Maciuś poznałby królowę. Cały jego majątek — to ta fotografja, muszelka, kamyk i czarna kostka cukru, — ołówka kawałek i ten kajecik — pamiętnik.
Zgodził się Maciuś za pastuszka.
Jest teraz Marcinkiem, — dwie krowy pasie. Ciche zwierzęta. Lubią go.
Lubią go i ludzie. Cichy, posłuszny, usłużny i smutny; a najsmutniejszy, kiedy się uśmiecha.
— Musi, dzieciak wielką przeszedł biedę: z oczu mu patrzy.
Były poranki chłodne, a Maciuś w polu krów pilnuje. Były deszcze i grady. Były dnie upalne, że aż język zasychał. Maciuś jakby nie spostrzegał: swoje robi.
Ani razu nie skusił się, jak inni chłopcy, nie pobiegł do lasu na poziomki, jerzyny, jagody. Ani razu krowy nie włazły w szkodę.
A co wart, poznali sami gospodarze, kiedy jakaś dziwna gorączka przyszła. Nieważna choroba. Dwa dni zimno trzęsie, kości bolą, że jęczysz, w głowie szumi, a kaszel zdaje się piersi rozrywa. A potem osłabienie takie, że ledwo nogi wleczesz.
Jeden — tydzień bieduje, inny dłużej, a w całej wsi sam chyba Maciuś — dnia nie przeleżał. A każdego zastąpi, nic mu nie trudne, wszystko umie.
Chłop szanuje zdrowie.
— Na oko, chuchro — pańskie dziecko, a mocny.
Upodobali sobie Marcinka.
— Ostań na zimę.
— Zostanę.
Z chłopcami mało rozmawia. Bo chłopcy, jakto oni:
— A co, a jak, a skąd?
— Dumny: nie chce mówić.
Probują go wciągnąć do kompanji.
— Chodź głupi na gruszki. Ogrodnik wyjechał.
— Nie pójdę.
— Boisz się.
— Nie boję się, a nie chcę.
Swoje krowy mu zostawiają, wiedzą, że Maciuś usłuży. Ale niech weźmie zapłatę.
— Masz gruszkę.
— Dziękuję.
— Podziękujesz, jak weźmiesz. Dlaczego nie chcesz?
— Kradziona.
Jeżeli sam nie bierze, to pewnie zaskarży.
I to nie.
— Rwałeś gruszki, urwisie?
— Nie rwałem.
— A wiesz kto rwał?
— Może wiem, a nie powiem.
— Numerek! pilnujcie tego przybłędy, gospodarze. Cicha woda brzegi rwie.
I trzasnął drzwiami.
— Każecie odejść? — pyta się Maciuś.
— A źle ci u nas?
— Dobrze, ale pan ogrodnik ma złość na mnie.
— Bo jesteś uparty. Trzeba powiedzieć, coś widział.
Maciuś się uśmiecha smutnym uśmiechem: ma opowiedzieć, co widział?
Nadeszła zima.
— Czy mogę chodzić do szkoły?
— Jak cię wezmą, to chodź. Roboty mało.
Idzie Maciuś do szkoły.
— Znajda idzie.
Maciuś nie znał porządków szkolnych. Idzie sobie, wchodzi z chłopcami, siada na ławce.
— To moje miejsce: ja tu zawsze siedzę.
Spędzają go z każdego miejsca, — śmieszy ich to.
— Czy pani cię zapisała?
— Jaka pani?
Stanął przy ścianie, a oni wokoło.
— Ot durny. Niech stoi. Zobaczymy, co pani powie.
Dzwonek. Siedzą — czekają.
Wchodzi pani.
— Coś ty za jeden?
— Marcinek.
— Czego chcesz?
— Do szkoły.
A tu wszyscy w śmiech. Pani się rozgniewała.
— Kto go tu sprowadził?
— Nikt. Sam przyszedł. Krowy pasał przez lato.
— I gruszki kradł.
— Znajda.
— Przybłęda.
— Obieżyświat.
A Maciuś — nic, jakby nie o nim mowa. „Obieżyświat“ — tak, prawda, że pół świata obiegł i objechał.
Ale ci krzyczą, a pani patrzy na Marcinka i chce sobie przypomnieć, do kogo podobny.
— Czy ty mnie znasz, Marcinek?
— Pierwszy raz panią widzę.
— A ja ciebie już gdzieś widziałam.
— Bo on przybłęda, proszę pani.
— Wilkołak, proszę pani.
Wszyscy w śmiech. A tu wpada kierownik, który miał lekcję w sąsiedniej klasie.
— Co to za hałasy.
Porwał za uszy dwóch z pierwszej ławki, wyrzucił z klasy.
— Proszę pani, lekcji mieć nie mogę.
— Nie powinno być wrzasków w szkole.
Pogroził linją i wyszedł.
A nauczycielka zawstydzona, jakby się miała rozpłakać.
— Usiądź Marcinku na pierwszej ławce. Dajcie mu książkę. Umiesz czytać?
— Umiem.
Podają książkę do góry nogami, żeby go wyśmiać.
Maciuś czyta płynnie.
— Opowiedz.
Maciuś swojemi słowami opowiada, ale nic nie przepuścił.
— Uczyłeś się historji?
— Tak, trochę.
— Słyszałeś o Pawle Zwycięscy?
— Słyszałem.
Więcej mówi, niż w książce.
— Weź kredę i zrób zadanie.
Probuje, — nie umie.
— Znasz zagraniczne języki?
Już i chłopcy się dziwią. Nie śmieją się, patrzą ciekawie.
Ale naprawdę cicho się zrobiło, kiedy nauczycielka zapytała się z geografji.
— A możesz mi coś opowiedzieć o roślinach i zwierzętach gorących krajów?
Maciuś patrzy przez okno i jakby widział to wszystko, co opowiada. — Tak wyglądają palmy, a tak ljany. — Takie owoce ma figa, takie pestki daktyle. Banany są smaczne. Takie są kokosowe orzechy. — Tak nosorożec wygląda. — O taki będzie na wysokość. Młode są mniejsze, bywają i jeszcze wyższe.
Lew, tygrys, hyjena, lampart, słoń, krokodyl, małpy, papugi, kanarki.
— Musi, sam widział to wszystko, — powiadają chłopcy. — Tak z książki się nie opowiada.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Henryk Goldszmit.