Król Maciuś na wyspie bezludnej/29

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Janusz Korczak
Tytuł Król Maciuś na wyspie bezludnej
Wydawca Towarzystwo Wydawnicze w Warszawie
Data wyd. 1923
Druk Drukarnia Naukowa w Warszawie
Miejsce wyd. Warszawa — Kraków
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

Tak właśnie było.
Zmuszono młodego króla, aby zwrócił zagrabione Maciusiowi ziemie; nawet portu mu nie oddano. A co najboleśniejsze — kazano oddać ojcu tron i koronę.
Jeżeli ktoś jest zły i silny, to bije i robi, co mu się podoba. A jeżeli słaby i nie ma racji — robi plotki. W każdej szkole jest ktoś, kogo nazywają „plociuchem“, a królów, że są królowie, nie nazywają plotkarzami, tylko — intrygantami.
Chciał zrobić młody król intrygę, że Maciuś zwarjował. Ale mu się zupełnie nie udało. Cały świat widzi teraz, że Maciuś jest dzielny chłopak i bardzo zmądrzał na bezludnej wyspie. Tak doskonale sobie poradził, tak prędko pomógł czarnym dzieciom. W kinematografach pokazywali, jak czarne dzieci już myją zęby, wycierają nosy, nawet mają serwetki do ust i papier klozetowy. To się nazywa kultura albo cywilizacja. I kto wszystko tak zrobił, nie może być warjatem.
Dorośli teraz częściej mówili, że dzieciom trzeba dać prawa. W niektórych szkołach wprowadzono samorząd, pisano gazetkę szkolną. Urządzono w wielu miastach kluby dla dzieci. Nauczyciele zbierali się i radzili, co robić, żeby w klasie było cicho, i żeby nie dawać łap, nie ciągnąć za uszy, nie stawiać w kącie. Znów pozwolono sprzedawać fotografię Maciusia, a za zielony sztandar tylko krzyczeli, ale nie zostawiali w kozie. Rozumie się, że nie wszyscy byli zadowoleni, ale byli i tacy, którzy mówili, że nicby się złego nie stało, gdyby dzieci miały własnego króla.
W mieście Kikikor odbył się pierwszy zjazd dzieci szkolnych z całego kraju, po jednem z każdej szkoły. I ten zjazd — to był prawie parlament.
Więc młody król-intrygant widzi, że źle. Nie jest królem, tylko następcą tronu, a ojciec stary, na wszystko się zgadza. Więc zebrał takich samych, jak on intrygantów, i potajemnie radzą, co robić z Maciusiem. Do bandy młodego następcy tronu należał szpieg, jeden generał, jeden pułkownik, jeden naczelnik więzienia, dwóch adwokatów, żona ministra i kilku zwyczajnych łobuzów. Oni to właśnie porwali Maciusia i pod obcem nazwiskiem osadzili w najcięższem więzieniu.
Bo więzienia tak samo, jak szkoły, bywają różne. Jedne lepsze, a drugie bardzo surowe.
Więzienie, gdzie osadzono Maciusia, była to stara, zrujnowana forteca, przeznaczona dla największych przestępców. Tylko dwa razy na rok dawano kawę, a tak — tylko wodę i chleb razowy. Spacerów żadnych, tylko ciężkie roboty, najwięcej pod ziemią. Podczas roboty nie wolno było rozmawiać. Za każde słowo dawano jedną rózgę. Dziesięć słów — dziesięć rózeg, sto — sto.
Roboty podziemne były takie, że niby to jest kopalnia węgla. Taki długi podziemny korytarz, i trzeba koszami węgiel wynosić. Ale co wynieśli jednem wejściem korytarza, to druga partja musiała zaraz wnosić drugą stroną. Więc więźniowie widzą, że i tak wszystko na nic, i jeszcze nieprzyjemniej pracować. A dozorcy batami poganiają. I nic dziwnego: są tu więźniowie, którzy już po trzy razy siedzieli w zwyczajnych więzieniach, i nie chcą się wcale poprawić: co ich wypuszczą, ci znów to samo. Jeżeli ktoś nieporządny ale chce się poprawić, można poczekać; ale jak się nie chce poprawić, to trudno: sam sobie winien.
Ano, poznał Maciuś najgorszych ludzi, jacy są na świecie. Nic wprawdzie nie wiedział Maciuś, za co tu siedzą, bo rozmawiać nie wolno, ale dość było spojrzeć na ich straszne twarze, żeby się domyśleć. Każdy inny na miejscu Maciusia umarłby ze strachu, ale Maciuś widział tylu ludożerców, że bez obawy schodzi z nimi w podziemia.
Dozorcom płacą tu dwa razy większą pensję, niż w innych więzieniach: trudno radzić sobie z awanturnikami, strasznie trzeba pilnować i nieprzyjemnie żyć z nimi razem. A i tak niebardzo chciał iść tam kto za dozorcę, więc może połowa dozorców byli tacy, którzy z więźniów niby się poprawili. I ci najsurowsi. Znają wszystkie sztuki najgorsze więźniów, i nie można nic przed nimi ukryć.
I tu znalazł się nagle Maciuś, z kraju zielonych palm i najpiękniejszych ptaków. Tu, gdzie niema ani jednego listka, tylko wszędzie czarny pył węglowy. On, który oddychał powietrzem morza i lasów, musi pracować w dusznych podziemiach i spać w norze kamiennej na mokrych cegłach. On, który niegorzej od Klu-Klu umie chodzić po drzewach, wlecze się krok za krokiem, ciągnąc ciężkie kajdany. A zamiast szelestu liści słyszy świst bata, zamiast śpiewu kanarka słyszy najgorsze przekleństwa. Tam jadł słodkie banany, soczyste owoce, a tu chleb ze stęchłą wodą.
Zbrodniarze zdziwili się bardzo, kiedy go zobaczyli. Aż jeden nie wytrzymał:
— Ilu ludzi zabiłeś, że cię tu wsadzili? — zapytał.
I już chciał Maciuś odpowiedzieć, gdy drugi krzyknął:
— Nie odpowiadaj, mały chłopczyku, bo za każde słowo rózgę dostaniesz.
— Ty się nie wtrącaj. Nie zdechnie od paru rózeg.
Kłócą się i już do bicia się porwali. A dozorca zapisuje na tabliczce, ile słów powiedzieli. A że trudno obliczyć, więc dodał każdemu trochę. I zapisał Maciusia, choć on nic nie mówił.
Nosi Maciuś swój kosz, ale dziwi się, że lekki. A koledzy mu zamiast węgla kładą kawałki lekkiego torfu — i tylko na wierzchu sypią trochę miału.
A tam znów inni odbierają kosz i też niby, że ciężki niosą i wysypują. A wieczorem jeden z więźniów pcha mu coś czarnego w rękę i mówi szeptem:
— Tylko schowaj dobrze.
— Co to jest? — zapytał się Maciuś.
— Cukier — powiedział tajemniczo więzień.
Była to kostka cukru, ale taka brudna, że zupełnie czarna. Maciuś wiedział, że jeść nie będzie, ale schowa, jako pamiątkę.
Kiedy wieczorem stał przed kancelarją, bo go wywołano na rózgi, — znów jeden więzień wsunął mu coś w rękę: był to zasuszony kwiatek koniczyny. Długo przyglądał się Maciuś, zanim się domyślił, co to za kwiatek. Więźniowie litowali się nad nim i dawali, co kto miał najdroższego. A z kancelarji rozlegały się krzyki tych, których bito.
Wreszcie przyszła kolej na Maciusia.
— Chodź, psi synu — krzyknął i pochwyciwszy za kołnierz, podniósł go w górę jedną ręką, a w drugiej trzymał rzemienny bat.
Zatrzasnął drzwi i mówi:
— Jak ci powiem: „krzycz“, to krzyknij: „Oj boli“. Rozumiesz? Nie będę cię bił. Tylko pamiętaj, żebyś mnie nie zdradził. Rozbieraj bluzę, prędko. No krzyknij!
— Oj, boli — krzyknął Maciuś.
A dozorca uderzył batem w ławkę.
— Jak się nazywasz, biedny chłopczyno?
I buch rzemieniem w ławkę.
— Oj, boli — krzyczy Maciuś. — Nazywam się Maciuś. Oj boli, boli.
A dozorca, co uderzy w ławkę, maluje na plecach Maciusia czerwoną farbą taką wielką pręgę, jakby od bicia.
— Oj, boli, — krzyczy Maciuś, bo znów dozorca uderzył w ławkę i znów mu pręgę zrobił na plecach czerwoną farbą.
— Teraz cicho krzycz, niby że już nie możesz. A potem zemdlejesz. Twoje szczęście, że niema dzisiaj naczelnika, bo niezawsze sztuka się udaje. No, a teraz już cicho. Zamknij oczy.
Wziął Maciusia na ręce i niby zemdlonego wynosi do celi.
A na noc dali mu do celi jeszcze jednego więźnia, niby że chory.
Jeszcze wieczorem naczelnik sprawdza cele.
— A tu kto?
— Ten mały nowy więzień.
— A poco ten drugi?
— Bo zemdlał przy biciu.
— Pokaż!
Zdjęli z Maciusia bluzę, — pokazują plecy przy ciemnem świetle latarki.
— Nie szkodzi: przyzwyczai się. Kajdany możesz mu zdjąć: nie ucieknie.
Roześmiał się i wyszedł.
— Ej, chłopak, — mówi więzień, — nie udawaj no. Przecież ciebie nie bili.
— Oj, boli — jęknął Maciuś, bo się bał podstępu.
— Głupiś: pomalowany jesteś tylko. Dozorca zabronił ci mówić. Ale to tylko dla naczelnika. Żeby wszystko robić, jak każą, toby tu nikt roku nie przeżył. Muszą używać sposobów. Dla słabszych i chorych mamy lekkie koszyki i farbę zamiast rózeg. Po głosie możemy poznać, kto naprawdę krzyczy. Niejednego się dowiesz, jak tu pobędziesz. Za co cię tu wsadzili?
— Za wielkie zbrodnie. Chciałem dać dzieciom prawa, i dlatego wielu ludzi zabili.
— Ilu — trzech — czterech?
— Więcej, niż tysiąc.
— Tak — tak, mój synu, często tak jest, że człowiek chce jedno, a wyjdzie całkiem inaczej. I ja byłem kiedyś małym chłopakiem, chodziłem do szkoły, mówiłem pacierz, a ojciec, jak z roboty wrócił, przynosił cukierki. Nikt się nie rodzi w kajdanach. Dopiero ludzie nałożą na ciebie żelaza.
I jakby na potwierdzenie tych słów, brzęknął łańcuchami.
I ostatnią myślą Maciusia, zanim zasnął było:
— Jak on to dziwnie powiedział. Smutny król mówi podobnie.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Henryk Goldszmit.