Król Maciuś na wyspie bezludnej/26

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Janusz Korczak
Tytuł Król Maciuś na wyspie bezludnej
Wydawca Towarzystwo Wydawnicze w Warszawie
Data wyd. 1923
Druk Drukarnia Naukowa w Warszawie
Miejsce wyd. Warszawa — Kraków
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

Bum-Drum nie wiedział, jak się zakończyły narady na Fufajce. Doszła go wieść, że Maciusia wysłano okrętem na wyspę bezludną, ale ani przypuszczał, że Maciuś dobrowolnie wyjechał. Więc strasznie się rozgniewał na białych królów za zdradę. Żeby tak się zemścić za jedną królowę — to świństwo. Udawali, że się nie gniewają — przecież tłomaczono, że zaszła pomyłka — a cichaczem sprowadzili okręty. No dobrze — ukarali, surowo ukarali czarnych; ale Maciuś nic nie był winien. Życie im uratował, a oni co zrobili?
Wypowiedział Bum-Drum wojnę wszystkim białym królom. Pogodzili się murzyni z północy i południa, zachodu i wschodu.
Ogłosili świętą wojnę, w której Maciuś był jakby bogiem.
Murzyni nie mają książek ani gazet, więc tylko jeden opowiada drugiemu, każdy coś dodał od siebie — i wyszło zupełnie co innego.
Więc niby biali są silni, bo ukradli z nieba pioruny. I piorunami bili czarnych, więc czarni nie mogli nic robić, musieli się słuchać. Ale Bóg zesłał Maciusia, żeby też czarnym dał pioruny. A biali królowie uwięzili Maciusia. Boją się go zabić, a nawet nie mogą, bo pioruny są Maciusiowi więcej posłuszne. I Maciuś obiecał, że jeśli go czarni zwolnią z więzienia, w nagrodę staną się także biali — i będzie już dobrze. A murzynom znudziło się, że ciągle są tylko czarni.
Wojna będzie wielka, a może i nie tak bardzo. Bo, jak znowu inna głosiła legenda, raz już czarni zwyciężyli białych królów. Biali królowie leżeli związani na kupki po pięciu. Ale ludożercy z kraju Tcha-Gro zjedli białą królowę i złamali obietnicę, że jeść ludzi nie będą. Maciuś się rozgniewał i pomógł białym zwrócić pioruny przeciw murzynom. I za karę musi się odbyć ta święta wojna. Więc kiedy już raz zwyciężyli białych, teraz może być łatwo.
Więc biegną gońce z kraju do kraju, przez lasy, rzeki, pustynie i góry.
— Wszyscy czarni do broni!
Tylko kobiety zostają w domu, żeby pracować dla starców i dzieci. A mężczyźni w drogę.
Rozumie się, że biali królowie prędzej się dowiedzieli, niż nawet wszyscy czarni. Z początku się zlękli, ale pomyśleli, że może i lepiej. Odrazu skończą przynajmniej i raz na zawsze dadzą dzikusom nauczkę. Umówili się, ile kto ma dać wojska i okrętów. Ważniejsi królowie dali po piętnaście tysięcy, a tacy sobie — po pięć i po dziesięć.
Okrętami przeprawili się do Afryki, okopali nad brzegiem morza i czekają. Wojsko wybrali najsroższe i niebardzo porządne, pijaków, złodziei i nieposłusznych. Bo myśleli, że jeżeli nawet przegrają, i tak nie będzie szkoda, bo się pozbędą łobuzów, z którymi trudno poradzić. A czarni nie mają okrętów, więc i tak nie zaszkodzą Europie. Niech tylko sprobują łódkami puszczać się na morze.
I była bitwa. Nawet nie bitwa, a rzeź. Podobno tę bitwę już dawno przepowiadali uczeni. Nazwali ją „bitwą ras“. To znaczy, że nie biały naród bije się z białym, a cała rasa białych bić się będzie z czarnymi. Ale żaden z uczonych nie przewidywał, że bitwa będzie tak straszna.
Bo murzyńscy kapłani ogłosili, że kto w świętej bitwie będzie zabity, ten wcale nie umrze, tylko się przewróci, a na drugi dzień obudzi się biały; że słyszeli tak z ust samego Maciusia.
Więc można sobie wyobrazić, co się działo. Każdy chciał być jaknajprędzej zabity, żeby zaraz zrobić się biały, pędzić do żony i powiedzieć:
— Patrz. Widzisz, jakiego masz ładnego męża.
Żony i dzieci się przestraszą i nie zechcą wierzyć, a oni zaczną się śmiać i powiedzą:
— Oj kobiety, jakie wy głupie. I wy też będziecie zaraz białe.
A tu Maciuś robi cud. I mężowie mówią:
— Widzicie, to jest pachnące mydło od króla Maciusia. Idźcie się brudasy wykąpać.
I umyły się — i basta! — skończyło się. Wszyscy są biali.
— No widzicie.
Widzą, więc nie mogą nie wierzyć...
Teraz już rozumiecie, co się działo. Rannych wcale niema, bo każdy chce być odrazu zabity. W prawdziwem wojsku pod surową karą nie wolno narażać się na niebezpieczeństwo; jak trzeba, to trzeba, ale żołnierz powinien unikać kul, kłaść się na ziemi, kopać sobie rowy. A ci nie: właśnie tam się pchają, gdzie najwięcej kul leci.
A dopiero białe wojsko widzi, że się nie bronią, więc idzie do ataku. Samych czarnych królów zginęło chyba z pięćdziesiąt, a wśród nich i Bum-Drum.
Ale nie koniec na tem. Za mężami poszły żony. I była druga bitwa. W historji nazywa się ona „bitwą czarnych kobiet“.
Aż się biali królowie sami przestraszyli, że za dużo zabiją. Bo czarni potrzebni są białym. Dzięki czarnym jest kakao, figi, daktyle, kule bilardowe z kości słoniowej, kalosze i strusie pióra, a jeszcze lekarstwa, olej rycynowy; a jeszcze cynamon, wanilja, papugi, ładne muszle, szyldkret na grzebienie, — no i szkoda przecież ludzi, bo chociaż czarni, a ludzie — i pożyteczni. Wprawdzie niesmaczny olej rycynowy, ale przyjemnie grać w bilard, kapelusz z strusiem piórem ładnie wygląda, a placki z wanilją są lepsze. Więc biali królowie postanowili nauczyć dzikusów, że są niby lepsi, i kobiet zabijać nie chcą.
— Wyście mogli zjeść Kampanellę, bo jesteście dzicy, a my szlachetni i damom nic złego nie robimy.
Wzięli i przebaczyli.
I teraz stała się rzecz najsmutniejsza. Oto Klu-Klu wyprowadziła dzieci do walki. Powiadam, że to najsmutniejsze. Bo dzieci nic nie mogły poradzić i nawet nie doszły do morza. Więcej, niż połowa, zginęła w drodze.
Biedny, biedny, biedny Maciuś. To, co zobaczył, było tak straszne. W obozie dzieci głodnych, chorych, zrozpaczonych, kiedy zdawało się, że już nic ich nie uratuje, zjawił się nagle Maciuś, wezwany przez Klu-Klu.
Jeszcze przed bitwą kobiet otrzymała Klu-Klu orzech pocztowy. I natychmiast wysłała czterech gońców, żeby go z wyspy wykradli. Szczurek pocztowy zaprowadził ich do Maciusia. Dwóch w drodze zjadły rekiny. A dwaj dostali się na wyspę. Zgodnie z rozkazem Klu-Klu, wysiedli z czółna o pięć mil przed wyspą i płynęli pod wodą, oddychając przez trzcinę. Bała się Klu-Klu, żeby ich warta wyspy nie przyłapała, bo ciągle myślała jeszcze, że Maciuś jest w niewoli.
Biedny, biedny Maciuś. Tak niechętnie opuszczał swoje bezpieczne schronienie, tak żal mu było odjeżdżać od biednych dzikusów. Ale trudno: dzieje się coś bardzo złego na świecie przez niego i w jego imieniu i niby dla niego. I wzywa go Klu-Klu, żeby radził, co robić. Jeżeli nic nie może pomóc Bum-Drumowi, toć ma obowiązek dla Klu-Klu i czarnych wiernych przyjaciół.
Dwa tygodnie trwały przygotowania. Trzeba było zepsuć latarnię morską, żeby w nocy było ciemno. Już urządzili to murzyni. Trzeba było zrobić i wiosła, ukryć to wszystko nad brzegiem morza. I prędko nawet ruszyli w drogę.
Zostawił Maciuś zasmuconym dzikusom pudełko blaszane, kubek porcelanowy, cztery obrazki, pierścionek, klamrę od paska i szkło palące. Długo nie chcieli wierzyć, że Maciuś naprawdę tyle skarbów na zawsze im daje.
Noc była ciemna.
— Jak wam się udało zepsuć latarnię? — pyta się Maciuś.
— To bardzo łatwo. Rekinów koło wyspy niema. Więc płynęliśmy pod wodą, tylko kawałek trzciny wystawał. A przez dziurkę w trzcinie oddychaliśmy. Tam dwie godziny czekaliśmy. A no, poszedł latarnik z dziećmi ryby łowić. A my przecięliśmy druty tam, gdzie nam kazałeś. A na stole położyliśmy twój list.
Bo Maciuś napisał list, bo się bał, że latarnik będzie podejrzewał, że to Alo zrobił i może się gniewać. A tak — powie, że szczury przegryzły drut elektryczny — i nikt nie będzie nic wiedział.
Noc była ciemna. Morze było spokojne. Maciuś usiadł przy sterze, a murzyni wiosłują. Jeżeli wszystko pójdzie gładko, za dwa dni dopłyną do lądu, a tam już czekają słonie królewskie, żeby ich zabrać.
Noc ciemna. Tak cicho i dobrze płynąć. I stają w pamięci wszystkie dnie, spędzone na wyspie, i rozumie Maciuś, że choć było smutno, ale był szczęśliwy. Rozumie Maciuś, że już nie będzie żył spokojnie, nie będzie miał czasu, aby patrzyć na mrówki, rzucać w morze kamyki i opowiadać bajki małej Ali.
Czeka go nowa ciężka praca i kto wie, ile cierpień.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Henryk Goldszmit.