Król Husytów/III

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Wincenty Rapacki
Tytuł Król Husytów
Wydawca Kasa przezorności i Pomocy Warszawskich Pomocników Księgarskich
Data wyd. 1913
Druk Tłocznia L. Bogusławskiego
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
III.

W Rynku krakowskim stoi stary dom, zdawna siedziba panów Spytków z Melsztyna. — Dom podparty wielkiemi szkarpami, obwiedziony wysokim murem, wygląda jak forteca. Jest bo też fortecą. Gdy zamkną bramy, to tam bodaj mysz się nie wślizgnie.
Dziś choć brama otwarta, ale zda się pilnie strzeżona. We drzwiach stoi burgrabia, mając przy sobie kilku drabów. Od czasu do czasu wśliznie się jakaś postać i pokazawszy coś gestami stojącemu burgrabi, znika w dziedzińcu; a tych postaci wsuwa się coraz więcej. Jednak nikt na to nie zwraca uwagi, a chociaż kto i spostrzeże, nie dziwi się. U pana Spytka goszczą ciągle.
Na przeciwległym rogu stoi mała figura zakapturzona, z oczami bacznie wlepionemi w bramę Spytkowego domu i zdaje się obliczać tych przybyszów, przyjrzawszy im się wprzód dobrze.
Dżdżysty i chłodny dzień listopada ma się już ku schyłkowi, ruch na Rynku nie wielki.W sklepach i warsztatach zapalają światła. Na wieży Panny Maryi godzinnik wydzwonił piętnaście. Była to godzina 4. Dzwon się ozwał.Wkrótce kościół wewnątrz zapłonął i rozbrzmiewał nabożnemi pieśni. W tem i na ratuszu ozwały się trąby. Znak zamknięcia bram miejskich. Wkrótce też z różnych stron, przy zapalonych pochodniach, odnoszono na ratusz klucze.
Po błocie toczyła się kolebka zaprzężona w cztery konie, wjechała do Spytkowego domu i zaraz za nią brama się zamknęła. Znać na nią tylko czekano. Zakapturzony człowiek oddalił się pomału i znikł na Grodzkiej ulicy.
W dużej, sklepionej izbie stoją rzędem ławy, jak w kościele, na nich siedzą ludzie zda się różnych stanów, bo jest tam i księży kilku, i ziemian uboższych, i panów, i rycerzy, a nawet mieszczan. Wszyscy wpatrzeni i wsłuchani w mówiącego na podwyższeniu kaznodzieję.
Jest nim Jan z Brzegu.
Głęboko osadzone oczy w łysej już prawie czaszce, świecą w niej, jak pochodnie. Umie on i przymykać te oczy, jak gdyby w omdleniu.Ma twarz tak ruchliwą, że w niej wszystkie odmiany uczucia czytać można. Blednie, to znów mu rumieńcem błyszczy lice. Jest to typ fanatyka. Zarost rzadki na brodzie i wąsach,ale czarny i długi, dodaje tym rysom ostrość i wcale niesympatycznie doń uprzedza; podbija jednak siłą.
Kazanie już od chwili zaczęte.
... Nie w zbytkach i obfitości wszelakiej będziesz pełnił obowiązki kapłana, ale jak on nasz Pasterz najświętszy, w ubóstwie i zaparciu wszystkiego dobra żyć będziesz. Bo i cóż nam po dobru ziemskiem, gdy ono na pożytek duszy naszej nie pójdzie? Tam gdzie zbytek, tam pycha, tam wszeteczeństwo, tam ohyda, tam zbrodnia. Łatwiej wielbłądowi przeleźć igielne ucho, niżeli bogaczowi dostać się do królestwa niebieskiego — mówi Pan. Precz więc z bogactwy i zbytkiem, które są Sodomą i Gomorą na świętej ziemi. — I tu trzasnął rękami, jak gdyby niemi rzucał skarby gdzieś między tłumy.
— Ubóstwo poślubia kapłan, ubóstwo, jak oni biedni rybacy w Palestynie. Ubóstwo, które jest puklerzem prawego kapłana.
Tu rozpiął suknie i pokazał gołe, pokryte włosami piersi.
— Ah! oh! ach! — wydobyło się z gardeł.
— Ni jemu brać za chrzty, śluby i pogrzeby, ni żadnych dziesięcin pobierać, ni w światowe polityki nos wściubiać. Wszystkie doczesności, wszystkie dobra ziemskie, wszystkie zaszczyty oddać panom stanu świeckiego.
Poruszenie wielkie w całej.
— Czystym także być musi, bo w śmiertelnym grzechu urzędu kapłańskiego sprawować nie mocen. Słowo boże tylko w polskim języku niech głosi, a komunię ciała i krwi pańskiej pod dwiema postaciami udziela.
Szmer ogólnego zadowolenia rozległ się po komnacie.
Kaznodzieja prawił dalej.
— Do was bracia mili w Chrystusie, zwracam gorące słowa moje. Czyż takiego kapłana nie ukochają serca wasze. Czyż wiecznie wam drżeć przed potęgą onych fałszywych włodarzy Kościoła, uzbrojonych orężem świeckim, co ciągle nowe kary, nowe wierzenia, nowe ustawy głoszą. A ich łacińskie śpiewy, to wycie i szczekanie psów. Nie będziesz w nic wierzył, jeno w to, co wyraźnie w piśmie świętem napisano, mówi prorok nasz i męczennik. Żadne nauki doktorów, ani innych nauczycieli, nie mają być czytane i głoszone — a zatem, kto się uczy siedmiu nauk, ten jest grzesznik przeciwko panu Jezusowi Chrystusowi.
— Więc głupim będzie u was najlepiej, — odezwał się jakiś głos.
— Cicho! — Kto śmie mówić?
— A ot ten! ten! — zakrzyczało kilka głosów, pokazując jakąś postać, przybraną z rycerska.
— Wierzynek! Wierzynek! syn wyklętego.
— Tak! ja, Wierzynek. Miejsca! Pozwólcie mi opuścić ten dom.
— Nie puszczać! Zdrajca!
— Judasz! — zakrzyknęło kilka głosów.
Zrobił się tumult.
Podniesiono pięście. Odgróżki sypały się coraz gęstsze. Ale wyniosła postać Wierzynka górowała nad całym tłumem i torowała sobie ku drzwiom drogę.
— Nie puszczać! Zatarasować drzwi!
— Puszczać! W moim domu nikt sromu ponieść nie powinien — rzucił gromko pan Spytek, który aż przy kaznodziei stanąć musiał, aby go lepiej widzieć i słyszeć można.
— Czyż tu mamy przemocą zjednywać sobie wiernych. To papieżnik. Niech idzie. Hej, Wojtasz! odprowadź go bezpiecznie.
— Snać on zapomniał o zadanych mękach swojego ojca — dorzucił ktoś z tłumu.
— Ojciec mój cierpiał od zawistników, którzy umieli oszukać władzę kościoła.
— Po coś tu wszedł — przemówił kaznodzieja.
— Chciałem poznać nową wiarę, za którą tyle krwi już popłynęło.
— I cóżeś znalazł?
— Że nie warta jednej kropli.
Wściekłość zawrzała w tłumie i wszystko runęło ku drzwiom, ale drzwi się już były zamknęły za Wierzynkiem.
Po takiej scenie trudno już było rozkołysane pasyą umysły uspokoić. Wprawdzie kaznodzieja przywoływał do porządku, ale porządek gdzieś uleciał, potworzyły się grupy i partye i zrazu, niby ulegając rozkazowi, po cichu tylko szemrać poczęto, ale w miarę dyskusyi hałas się wzmagał coraz większy, tak, że Jan zeszedł z ambony.
To było hasłem już najwyższej swobody.
Pomimo braterstwa i równości, jakie kaznodzieja zalecał, widać tu było jaknajskrajniejsze partye.
Około gospodarza ugrupowała się cala falanga panów.
Spytek, syn bohatera poległego pod Worsklą, jest to figura niewielka lat trzydziestu.Włosy ciemne kędzierzawią mu się na głowie. W czarnych, niespokojnych oczach widać zuchwalstwo. Mówi prędko i gestykuluje często.
Drugim jest pan Włodko z Domobarza, wysoki, barczysty mąż. Założył sobie ręce na piersi i przysłuchiwał się z dość obojętną miną.
Trzeci z nich, to Dziersław z Rytwian, młody junak z jasnym włosem, Oparł się oburącz na głowni miecza i szyderczo patrzy na Spytka.
Przy nich uwija się żwawy,niespokojny, niedużego wzrostu człowiek, Siestrzeniec Będziński.
Sprawa husycka ma w nich gorliwych popleczników.
— Czas już — woła Spytek — zrzucić z siebie jarzmo i ułudy. Nieopatrzym się, jak urosną w potęgę straszną.
— I Grodziszcze ci odbiorą — rzucił szyderczo Dziersław.
— Grodziszcze moje. Wprzódy ich popiekę jak wieprzy, nim jeden snopek dam sobie wydrzeć. Albo to i twoja sprawa z Nową Wsią ujdzie ci tak na sucho.
Pokraśniał Dziersław, ale milczał.
Wywlekacie spory błahe — odezwał się grubym głosem Włodko. — Same one z siebie upaść muszą, gdy gorąco ręce do sprawy przyłożym. Klechów wygnać. Biblią, jak statutem, walić ich po łbach. Dosyć nam ćwieków wbijali w głowę. Postów dosyć, podatków i ofiar dosyć.
— Hajże na obrok duchowny! — wrzasnął Siestrzeniec, zatarłszy ręce.
— Fortunę Korniczów pożarli całą. Ojciec uwiedzion ich namowy, zagrożon piekłem, dwa klasztory im zbudował, a dziś syn... ot! poklepał się po chudym brzuchu.
— A czy wy wiecie, ile tam skarbów Melsztyńskich leży w tych skrzyniach.
— Słyszeliście jak tam w Taborze się rządzą — rzekł jakiś hołotka, mieszczanin, do swoich towarzyszy, którzy go okrążyli kołem. — Tam niema ani mego, ani twego, ale wszyscy, wszystko wspólnie mają, tak też wszyscy ludzie razem, wszystko wspólnem mieć powinni, a nikt nie ma mieć nic własnego, a kto ma co własnego, ten grzeszy śmiertelnie.
Drugi go poparł.
— Mówią, że królów nie potrzeba, że Bóg sam ludem swoim rządzić będzie, że panowie i rycerze mają być wyniszczeni, że wszelkie prawa ziemskie, miejskie, podatki — jako postanowienia ludzkie, a nie boskie, mają być zniesione, i że tam każdy w sercu zakon nosić powinien.
— Oj głupi my, głupi. Czegóż to nam się zachciewa — rzekł przysłuchujący się im mieszczanin z Kleparza. — Niemców wypędzić chcą i wypędzą da Bóg przy pomocy naszej.
— A kto Niemcy? Księża, klechy, biskupi.Więc dalej na księży.
— Pobić trzeba króla Zygmunta i Jagiełłę królem ogłosić.
— Witolda nie Jagiełłę. Jagiełło już za stary.
— Pono poselstwo przybywa z Pragi.
W innym znów kącie izby zebrała się gromadka wiernych, otoczywszy Jana z Brzegu, który im wykłada katechizm.
— Żadne ustanowienia ludzkie, jako msze, wigilie, ornaty, poświęcenia olejów, wody, soli, wina, chleba, kadzenie, kropienie, zażegnanie — nie powinny być używane jako antichrystowskie wynalazki. Każdy kościół, albo kaplica, albo ołtarz na cześć jakiego świętego postawiony, ma być zburzony i spalony. Nikt zatem żadnego obrazu, ani podobieństwa mieć i nosić nie powinien, bo to jest bałwochwalstwo. Niema też nikt prosić ani wzywać świętych, ani kości ich za coś świętego uważać.
Między słuchaczami powstał szmer głuchy.Jeden z nich zaszlochał głośno.
— „Mój Zbawicielu Świata“! Do czegóż to ludzki rozum prowadzi. Ja miałbym się wyrzec Kościoła i świętych pańskich i nie przeżegnać krzyżem świętym w zlej godzinie. Oh, przebacz Boże bluźnierczym językom. W imię Ojca i Syna i Ducha Świętego.
— W imię Trójcy przenajświętszej — powtórzył inny. — Wyjdźmy stąd, bracia.
I cała ta gromadka pokwapiła się ku drzwiom.
Wtedy zerwał się człowiek już podeszły w lata, w sukni, która zdradzała uczonego doktora i przystąpił szybko do Jana.
— Mówiłem wam już, bracie Janie, że do prawd takich trzeba ludzi przygotowywać zwolna. Nie można rzucać jasnego światła w głowy przygniecione wiekowym zabobonem.
— To są dusze małe i nikczemne. Nie dla takich płoną na stosie męże i krew się ludzka leje.
— Ale z takich małych składa się rodzaj ludzki.
— Nędzny i plugawy, a na takich siłą działać potrzeba.
— Głosimy ewangeliczne ubóstwo, a ewangelicznej cnoty pobłażania nie mamy w sobie — odrzekł doktór i mszył ku drzwiom.
Tymczasem w komnacie wrzało jak w ulu.Każdy przy ogniu husyckim piekł swoją własną pieczeń. Ich wiara, ich dogmaty przenikały o tyle, o ile się godziły ze świeckimi interesami całego tego zgromadzenia. Tymczasem z kościoła Panny Maryi dochodziły aż tutaj śpiewy wiernych.
Nagle z ulicy zagrzmiała pieśń:

Słuchajcie ludowie
Lachowie, niemcowie
Co zrobili w zmowie
Cni kardynałowie.
Gęś [1] ślicznie upiekli
I oby w niej lepiej

Heretyki smakowali
Hieronimka[2] im dodali.
Marcin piąty żywię
Panuje szczęśliwie
Bije czechy, heretyki
Wiary przeciwniki.

Śpiewały ją młode głosy żaków, a każdy dzierżył w ręku pochodnię.
W miarę śpiewu huczało w sali wszystko z oburzenia. Gdy pieśń ucichła, ozwały się na ulicy piekielne wrzaski, świsty, trąbienie, beczenie, bębnienie. Muzyka piekielna.
Spytek krzyknął do służby:
— A wyjźdźcież w kilkunastu i rozpędźcie tę zgraję.
Służba wybiegła, ale tej zgrai było tyle, że poturbowani cofnęli się ze sromem do bramy.Wtedy wyleciał Jan, porwał pierwszego młodzieńca z brzegu i rzucił nim o ziemię.







  1. Huś, Guś, Gęś.
  2. Hieronim jego uczeń i przyjaciel.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Wincenty Rapacki (ojciec).