Kowal własnego losu

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Paul Dahlke
Tytuł Kowal własnego losu
Pochodzenie Opowiadania Buddhyjskie
Wydawca Książnica Polska
Data wyd. 1906
Miejsce wyd. Warszawa – Lwów
Tłumacz Wojciech Szukiewicz
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
Kowal własnego losu.

W Kolombo, na przedmieściu Kolupitya, żył człowiek imieniem Nanda, który nie posiadał ani rodziców, ani rodzeństwa, ale zato miał więcej, niżeli to wszystko, mianowicie uszczęśliwiające go wspomnienie ich miłości i cnót. Oprócz tego jednakże posiadał jeszcze przyjaciela i ukochaną. Przyjaciel nazywał się Kosija, ukochana zaś Punna. Punna odbywała rok żałoby po swoim ojcu, wskutek czego ze ślubem musieli jeszcze dziesięć miesięcy poczekać.
Pewnego dnia poszedł Nanda sam do lasu kokosowego na spacer wzdłuż wybrzeża morskiego. Wiatr wiał potężnie i orzeźwiająco, nizko pochylały się wierzchołki drzew palmowych i z hukiem rozpryskiwało się spienione morze.
Naszemu Nandzie było tak jakoś przyjemnie... Szedł w cichości i myślał:
— Czyliż nie jestem najszczęśliwszym człowiekiem na ziemi? Kto posiada takiego przyjaciela i taką narzeczoną — tak piękną, tak rozumną, tak pobożną, a oboje tak są wierni...
Niebawem wszedł na przerwę leśną, na której wiatr silnie powiewał. A ponieważ tutaj prawie cały rok od strony morza pociąga, przeto krzaki dziwne przybierały kształty. Tylko na stronie od wiatru wolnej porastały.
Ponieważ Nanda znajdował się w tej wewnętrznej równowadze, w której najbłahsza rzecz sprawia wrażenie, w tym stanie, w którym śpiący na słońcu pies albo para bawiących się kotków może się stać przedmiotem najwyższego zainteresowania albo najgłębszego namysłu, przeto zatrzymał się wobec dziwnie ukształtowanych krzaków.
— Jak wielką jest siła wytrwałości — pomyślał. — Wytrwanie stanowi prawdziwą potęgę. Czy mój Kosija jest tak samo w przyjaźni, a Punna w miłości zdolni do wytrwania?
Naraz zdawało mu się, jakoby zgoła nic nie wiedział, póki tego jednego nie wie. W mgnieniu oka popadł w wielką nieprawość ludzi, którzy pełnej misy teraźniejszości i zapasów przeszłości wyrzekają się dla wyszperania odrobiny przyszłości — nie, nawet nie dla wyszperania; przyszłość nikogo bowiem nie minie, i nikt nie uniknie przyszłości. Jedynie, by tę chwilę czasu ubiedz, poświęcają ludzie wszystko. Cała filozofja, nauczająca milczenia pod młotem konieczności, żadnej nie posiada dla nich wartości wobec sztuczek wróżbiarzy i przepowiadaczy przy pomocy kart.
Zaczął tedy zastanawiać się.
— Napewno — pomyślał — szczęście moje jest wielkiem, ale najwyższem szczęściem stanie się dopiero wtedy, gdy się dowiem, że będzie trwałe. W tym celu muszę przeprowadzić próbę.
Tak oto ustawicznie rozmyślał, aż nakoniec zachodzące słońce przypomniało mu o konieczności powrotu do domu.
Przez całą noc myśl ta spać mu nie pozwalała. Nakoniec rano miał już gotowy plan w głowie. Jednym zamachem pragnął wypróbować wierności narzeczonej i przyjaciela. Postanowił, jakby wskutek pilnych interesów, wyjechać na czas jakiś, powierzając swą narzeczoną przyjacielowi. Oboje do tej pory nigdy się jeszcze nie widzieli, ponieważ przyjaciel prowadził samotne życie. Coraz głębiej zapuszczał się w swój plan. Chodziło mu już obecnie tylko o to, jak to zrobić, a nie o to, czy wogóle zrobić. Wprawdzie odzywał się w nim jakiś głos ostrzegawczy: „Poco stawiać całe szczęście na jedną kartę?“ Ale obłęd był już za potężny. Nawet perspektywa długiego rozstania się z narzeczoną nie mogła go od postanowienia powstrzymać.
Skoro tedy sądził już, że plan swój aż do najdrobniejszych szczegółów opracował, udał się do Bambalupitja do przyjaciela swego, nazwiskiem Kosija.
Zamieszkiwał on tam małą chatkę, otoczoną kilku bananami, do której zaledwie parę stopni drewnianych prowadziło. Żył bardzo skromnie. Rano zjadał placek ryżowy, kupowany u piekarza za kilka groszy. Na obiad zjadał miseczkę ryżu z odrobiną kurry, wieczorem zjadał resztkę z obiadu pozostałą z dodatkiem kilku bananów. Do tego popijał jeszcze nieco czystej wody krynicznej.
Tak oto żył ów człowiek, zajęty czytaniem suttów i rozmyślaniem nad samym sobą. Poznał bowiem, że wszelkie dobro na tej ziemi polega jedynie na unikaniu złego, zło zaś niknie tylko pod wpływem rozmyślania, rozkłada się w nim jak kamfora w ogniu całkowicie bez pozostawienia nawet popiołu.
— Praca moja — zwykł był mawiać — nie polega na czynieniu, tylko na zaniechaniu.
Pewnego dnia rzekł Nanda do niego:
— Żyjesz zupełnie jak mnich. Dlaczego tedy nie wstępujesz do zakonu Wzniosłego? Żyjesz wygodniej.
Kosija odparł z uśmiechem:
— Ponieważ posiadam dobry apetyt, przeto nie wstępuję do zakonu Wzniosłego. Żołądek mój wymaga koniecznie wieczerzy. Tymczasem mnichom buddhyjskim nie wolno już nic jeść po obiedzie. Nadto — dodał — jestem próżny. Nie znoszę golonych głów.
Istotnie posiadał włosy pełne i długie, a przytem tak miękkie i połyskujące, jak może nikt inny w całem Kolombo. Włosy swe nosił starym zwyczajem wysoko podczesane, zatykając w nie płaski grzebień z żółwiny.
— Taki bowiem — mówił — jest zwyczaj naszych ojców, który tylko z konieczności należy zaniedbywać.
Zresztą był silnym i rosłym człowiekiem, posiadał regularne rysy i mógł wtedy zaczynać dopiero trzydziesty rok życia.
Niezawsze żył w osamotnieniu; poprzednie lata bowiem spędził jak wszyscy młodzi ludzie, doznając nawet przygód miłosnych. Pewnego razu po tak przemarzonej nocy zjawił się u Nandy, który siedział w cieniu, czytając angielską książkę.
— Cóż to za książkę czytasz? — spytał Kosija.
— A cóżby to miało być? — odparł Nanda. — Miłość! Miłość! Zawsze nic innego, tylko miłość! Właśnie w tej chwili, w której nadszedłeś, całowali się i pieścił, roskoszując się najwyższą szczęśliwością. Ale wiesz co — pewien jestem, że na następnej stronie jęczą oboje w najwyższem cierpieniu. Jakiż to obłęd, który nas pędzi do tego, by wyobraźnię naszą zawsze temi samemi obrazami podniecać. Zdaje mi się, jakobyśmy temi obrazami miłości ustawicznie dlatego tylko bawili się, aby nie widzieć rzeczywistości, to jest śmierci. Bo przyznaj sam, co nas więcej zniewala do myślenia — od miłości?
— Nando — odparł tamten — jakże to mówisz! Widzę cię, słyszę twój głos, a mimo to zdaje mi się, jakoby to kto inny mówił. Zaprawdę jestto obłęd, upojenie, trzymające nas wszystkich w uwięzi. Czyż upojenie nie jest upojeniem! Czyż jedno upojenie nie jest równie haniebnem jak drugie! Wyśmiewamy człowieka i pogardzamy nim, jeżeli upojenie winem dziecko zeń uczyni, a sami stajemy się codzień dziećmi pod wpływem upojenia miłosnego. Nando — czyż nie powinniśmy się starać o wytrzeźwienie? Czyżby roskosz trzeźwości miała być mniejszą od przyjemności upojenia? I czyż nie mogę każdej przyjemności więcej używać, gdy jestem zupełnie trzeźwy, gdy rozum mój jest jasny, umysł wesoły. Czyż więc w trzeźwości nie musi się znajdować koniecznie wyższy rodzaj użycia? Czyż nie powinniśmy z chęci używania być trzeźwi, unikając upojenia. Czyż nie powinniśmy ćwiczyć swego umysłu w trzeźwości, zupełnie tak samo jak atleta ćwiczy mięśnie ramion i kończyn dolnych. Czyż nie powinniśmy być gorliwsi od atletów, skoro cel nasz o tyle jest od ich celu ważniejszym?! Nando — słowa twe wyjaśniły mi wiele. Dzisiaj jeszcze rozpocznę.
— Kochany Kosijo — zaczął Nanda — obawiam się, że dla mnie jest już zapóźno na to, aby zaczynać karjerę atlety w zakresie trzeźwości. Musisz bowiem wiedzieć, przyjacielu, że jestem beznadziejnie zakochany od wczoraj. Tu wzięło źródło znudzenie się książką miłosną. Dopiero jutro mogę ją znowu ujrzeć. Czem czas zapełnić aż do tej pory? Chciałem już zupełnie zwątpić i myślałem nawet o śmierci. Nakoniec schwyciłem w potrzebie tę oto książkę, poczem ty nadszedłeś. Przebacz mi, żem cię mimowoli na fałszywą sprowadził drogę.
— Nazywasz to fałszywą drogą! Sądzisz, że jak pijak możesz o prawdziwości i fałszu rozstrzygać?
— O, gdybyś ty znał Punnę! Jest ona jedyną na świecie kobietą. Uczyń tak, jak ja, Kosijo!
— Jakiż jest cel dla całego świata, mnie nie wykluczając, zakochać się, skoro ty zabrałeś nam już to, co jest najlepszego?!
— Tylko nie kpij sobie. Uczyń tak, jak ja, Kosijo! Istnieje tylko jedno szczęście na świecie. Gdybyś tylko poznał prawdziwą miłość! Gdybym na wieki mógł w tem pięknem upojeniu pozostać!
— Nando, widzę obecnie własnemi oczami, jak wielkiem jest niebezpieczeństwo. Do tej pory znałem je tylko z opowiadania. Zdaje mi się, jakoby wychodziło z ciebie coś w rodzaju oddechu pijaka. Ponieważ nie jestem pijany tak jak ty, przeto spróbuję naprzód zakosztować trzeźwości. Sądzę bowiem, że łatwiej jest z trzeźwego zostać pijanym, niżeli z pijanego trzeźwym. Toteż gdyby mi trzeźwość nie smakowała, mogę zawsze jeszcze zakosztować upojenia.
— Ale, drogi Kosijo, czy pijany i trzeźwy mogą pozostać przyjaciółmi?
— Przyjaźń nasza, mój Nando, stanie się silniejszą niż do tej pory. Otrzeźwiony bowiem staje się zdolniejszym do przyjaźni, upojony zaś potrzebuje jej jeszcze więcej niżeli poprzednio.
Tak więc zawarli z sobą węzeł przyjaźni na całe życie, a Kosija od tej pory rozpoczął życie pełne trzeźwości. Życie takie prowadził on już od trzech lat przeszło, a gdy go Nanda żartami zapytał: „No, przyjacielu, czy trzeźwość nie smakuje przypadkiem niesmacznie?“ — odparł z namysłem: „Pysznie smakuje. Jest jedyną rzeczą, która dobrze smakuje.“
Nanda tymczasem w ubieganiu się o rękę swej Punny przeżył lata udręczenia i podniecenia, aż mu się nakoniec przed kilku miesiącami poszczęściło doprowadzić do narzeczeństwa. Śmierć jej ojca odsunęła zaślubiny, a Nanda miał dosyć wolnego czasu do roskoszowania się obrazami przyszłej szczęśliwości. Widzieliśmy już, w jaki sposób postanowił ten wolny czas wyzyskać.
Wszedłszy do domu Kosiji, znalazł go na tylnej werendzie, siedzącego na ziemi ze skrzyżowanemi nogami w nienagannie białym żakiecie i skórzanym fartuchu. Rozczytywał się właśnie w jakimś manuskrypcie z liści palmowych.
Po przywitaniu się Nanda zaczął:
— Czyby nie dobrze było, przyjacielu, gdybyś zaczął znowu nieco wśród ludzi przebywać?
Kosija spojrzał na niego nieco zdumiony. Nanda ciągnął dalej:
— Zamrzesz ostatecznie zupełnie sam w sobie.
Szczególniejszy uśmiech przebiegł po obliczu Kosiji. Nanda dostrzegł go.
— Biada mi! — zawołał. — Jakież to głupstwo popełniłem. Wszak właśnie obumarcie jest twym jedynym celem.
— Nie obumarcie jest naszym celem, lecz życie wolne od pragnień i pożądań. Z tego wynika zaniechanie, zupełnie tak samo jak ciemność wynika z wypalenia się światła.
— Kosijo, nie jestem wytwornym mówcą. Gdybym chciał w ukrytym celu dalej mówić, to napewno znalazłbym się na przeciwnym końcu. Zatem powiem ci wprost: Musisz mi uczynić pewną przysługę.
— Chętnie, przyjacielu, jeżeli to tylko leży w mojej mocy. Ale nie posiadam przecie żadnej mocy.
— O, nie potrzebujesz mi dawać ani pieniędzy, ani protekcji. Rzecz jest zupełnie w twojej mocy i bardzo prosta. Sprawa ma się mianowicie tak: Gdy wczoraj spacerowałem po brzegu morza i doszedłem do miejsca, na którem rosną od wiatru pokrzywione krzaki, pomyślałem sobie, że przecież prawdziwą potęgą jest wytrwałość. Wskutek tego i potęga miłości musi także na wytrwałości polegać. Najwyższą miłością musi być ta, która jest najwytrwalszą. Dalej myślałem sobie: Jakim-to sposobem mam się przekonać o tem, czy miłość mojej Punny będzie stała? I nagle zdało mi się, że cały świat stracił dla mnie wartość, jeżeli nie zdołam się o tem przekonać. Postanowiłem tedy wystawić ją na próbę; myślałem przeto całą noc i nakoniec przyszedłem do przekonania, że może się to stać jedynie za twoim pośrednictwem. Jesteś bowiem wiernym i nigdy nie uczynisz nic takiego, coby było niegodne naszej przyjaźni. Krótko mówiąc: chcę na dłuższy czas odjechać, ty zaś musisz tymczasem umizgać się do niej, i uczynić wszystko, co mężczyzna wogóle uczynić może, aby ją w sobie rozkochać. Jeżeli przetrzyma tę próbę, to będę na wieki zadowolony i na wieki będę wierzył, że zażywam najwyższego na świecie szczęścia.
Kosija milczał przez chwilę. Potem zaczął mówić:
— Przyjacielu Nando, jestem zaledwie o kilka lat starszy od ciebie. Nie wiem, czy mi przystoi udzielać ci dobrej rady, ale zdaje mi się, że uczyniłbyś lepiej, zaniechawszy tego planu.
— A to dlaczego? zawołał Nanda z zapałem.
— Ponieważ to nie jest prosta droga. Kto wykrętne pytania stawia losowi, nie powinien się dziwić, jeżeli wykrętną otrzyma odpowiedź.
— Co ty nazywasz tutaj rzeczą prosta, a co wykrętną? Czegoż ja chcę innego, jak tylko upewnić się o wierności swej narzeczonej. A to przecież jest prosta droga do obranego celu.
— Dobrze, jeżeli to jest tedy prosta droga, zapytuję: Czy potrzeba koniecznie, abyś szedł tą prostą drogą? Boć nie musisz koniecznie wchodzić na drogę dlatego tylko, że jest prostą.
— Kosijo, wierzaj mi, jeżeli mam być spokojny w życiu, to muszę przedsiębrać tę próbę. A czyż nie jest obowiązkiem przyjaciela — dać spokój przyjacielowi?
— To jest inna strona sprawy. Powiadasz, że sprawa jest zupełnie prosta i znajduje się całkowicie w mojej mocy. Wprawdzie nie żądasz ani pieniędzy, ani protekcji, ale domagasz się mej własnej jaźni. Muszę wyrzec się troski o siebie samego i własnego spokoju, aby tobie spokoju dostarczyć.
— Czyż nie mógłbyś na przeciąg kilku tygodni dla swego przyjaciela ofiarować własnego spokoju?
— Czyż nie wiesz, jak to Wzniosły poucza:

„Nie wyrzekaj się nigdy własnego zbawienia
Dla cudzego nawet największego dobra?“

— Mówisz niezbyt po przyjacielsku. Ale czy wierzysz istotnie, że narazisz na szwank spokój własnej duszy, gdy przez kilka tygodni będziesz pozornie umizgał się do kobiety?
Tak prosił go i nastawał coraz usilniej, im bardziej ów się opierał.
Wtedy wpadł Kosija na myśl. Powiedział sobie mianowicie: „Jakże miłość mego przyjaciela może być doskonałą, jeżeli obecnie już żywi wątpliwość odnośnie wierności swej ukochanej?! Czy zyska pewność kiedykolwiek? Czy nie będzie się wiecznie udręczał? Istnieją bowiem ludzie, którym wszystkie dobra, będące dla innych źródłem radości, tylko cierpienie sprawiają. Czy nie byłoby dobrze, gdybym spróbował i jego doprowadzić do tego pewnego, wszelkich pożądań pozbaw onego spokoju, którego sam od lat zażywam.“
W tej postaci zakradła się w serce Kosiji próżność, i w ten sposób zapomniał o własnem zbawieniu, aby się o zbawienie przyjaciela zatroszczyć.
Zaczął tedy:
— Skoro się tego już koniecznie domagasz, to uczynię zadość twemu życzeniu. Ale musisz mi jedno przyrzec — mianowicie, że wyjedziesz co najmniej na trzy miesiące, i że w razie, gdyby wynik próby oczekiwaniu twemu nie odpowiadał, postarasz się być na wszystko przygotowanym i zechcesz ucho na napomnienia skłonnym uczynić.
Ucieszony rzucił mu się Nanda na szyję.
— Obiecuję ci wszystko. Ale w ciągu tych trzech miesięcy musisz często do mnie pisać.
— Przyjacielu, raz na miesiąc wystarczy. Zato od Punny będziesz często otrzymywał wiadomości.
— Dobrze, dobrze, mój drogi! Dzisiaj jeszcze wprowadzę cię do niej, a jutro już sobie pojadę. Najlepiej będzie, jeżeli zaraz się tam ze mną udasz.
I tak to głupiec pracował nad zburzeniem własnego szczęścia uporczywiej, niżeli nad jego zbudowaniem.
W drodze odezwał się Kosija:
— Ja widzę Nando trzy możliwości. A nawet widzę cztery, jeżeli zamierzasz równocześnie i przyjaciela swego na próbę wystawić.
Nanda zarumienił się. Kosija tego jednakże nie widział, ponieważ patrzył prosto przed siebie.
— Jakie trzy możliwości masz na myśli?
— Pierwszą jest ta, że narzeczona twoja zostanie ci wierną. Wtedy wszystko będzie dobrze, przynajmniej dla ciebie. Drugą jest ta, że nie zostanie ci wierną. W ten sposób wszystko może być dobrze. Trzecią jest ta, że się w sobie nawzajem zakochamy.
Nandzie zaczęło być jakoś nieprzyjemnie.
— Jakże to mówisz? — zauważył. — Ciebie — jestem zupełnie pewny.
— Nikt nie jest siebie tak pewnym, jak ten, co unika sposobności. Co czynić w ostateczności? Wtedy bowiem należałoby do ciebie z prawa, a do mnie z natury rzeczy.
— Punna należy tylko do mnie i do nikogo więcej.
Kosija rzucił na niego spojrzenie z ubocza. Ale oto znaleźli się przed domem.
— Nando, przyjacielu — zaczął Kosija znowu — czybyś nie wolał raczej zaniechać tej całej sprawy? Czas pouczy cię pewniej od wszelkiej próby, czy ukochana twoja jest ci wierną.
— Oho! Myślisz zapewne, że się obawiam, iż mógłbyś mię współubiedz? — zaśmiał się i zapukał mocno do drzwi.
Tamila otworzył. Obaj weszli do izby przyjęć, w której zastali matkę i córkę. Matka, pełna godności niewiasta, była sparaliżowaną i siedziała w wielkim indyjskim fotelu trzcinowym.
Nieco pośpiesznie udzielił Nanda swej narzeczonej wiadomości, że już nazajutrz musi na dłuższy czas wyjechać. Obecność Kosiji zdawała mu się przyjemną, ponieważ ustrzegła go od pierwszych wybuchów zdumienia. Zgodnie z etykietą, przysłuchiwała się Punna w milczeniu. Tylko lekkie „Och!“ wydarło się z jej ust.
Po chwili wyszedł Kosija, aby nie przeszkadzać przy pożegnaniu się narzeczonych. Przedtem atoli Nanda zobowiązał go z pewnym naciskiem do częstego odwiedzania swej narzeczonej. Gdy odchodził, uścisnął mu Nanda dłoń, tak gorąco, że go aż zabolało.
Nie będę opisywał sceny pożegnania między Nandą i Punną, ponieważ inni o wiele zdolniejsi w tym kierunku pisarze opisywali już sceny pożegnania, tak że czytelnik może sobie którąkolwiek z nich stosownie do gustu wybrać i w tem miejscu wstawić. Jakkolwiek bowiem zwyczaje i na Wschodzie i na Zachodzie są nieco odmienne, to zakochani jednakże wszędzie tacy sami.
Następnego ranka tedy wyjechał Nanda do Madrasu na stałym lądzie. Przypadkowo było to właśnie pierwszego września.
W tem miejscu muszę zaznaczyć, że z listów w całości powtórzone są tylko listy Kosiji do Nandy, listy zaś Punny do Nandy są tylko częściowo, listy znów Nandy do Punny wcale nie są przytoczone. Któryżby bowiem z nakładców zechciał drukować całą korespondencję zakochanych?
Już siódmego września otrzymał Kosija list następującej treści:

Madras, 4 września.
Kochany Kosijo!
Z utęsknieniem oczekuję od ciebie listu. Co myślisz o Punnie?
Twój Nanda.

Na to odparł Kosija:

Kolombo, 8 września.
Kochany Nando!
Przypomnij sobie, że do naszego układu należy, iż pisać będę raz tylko w miesiąc. Wobec tego musisz mieć cierpliwość. I o czemżebym zresztą miał ci obecnie pisać! Nic jeszcze sam nie wiem nad to, co oczy mówią i mnie i każdemu innemu, że narzeczona twoja jest całkowicie piękną, tak całkowicie, że właściwie nic innego powiedzieć nie można, jak tylko: że jest całkowicie piękną. Posiada tę osobliwą piękność, która częściej występuje u hindusów, niżeli u syngalezów. Jesteś atoli bodaj jeszcze w możności przypomnieć sobie z dawnych czasów, że piękność jest własnością, którą narzeczona twoja z wielu innemi kobietami podziela. Sama piękność — szczególniej piękność tak doskonała — jest dla człowieka rozumnego i doświadczonego małym jeszcze powodem do beznadziejnego zakochania się. Przyjmuję tedy, że twoja ubóstwiana posiada nadto jakieś szczególne cechy, które w oczach twoich czynią ją jedyną, a których ja jednakże w tak krótkim czasie odkryć nie mogłem. Poczekaj zatem cierpliwie do końca miesiąca, kiedy to mój pierwszy list przypada. Tego radzę ci wcale nie zaliczać, ponieważ faktycznie nic nie zawiera takiego, coby się do naszego układu odnosiło.
Bywaj więc zdrów i pamiętaj o przyrzeczeniu, które mi dałeś.
Twój Kosija.

Punna do Nandy.

Mój nad wszystko ukochany Nando!
Jestem jeszcze jak oszołomiona! Kiedy dzisiaj rano zbudziłam się, było mi najboleśniej. Obudziłam się z uczuciem bólu w sercu, nie miałam atoli świadomości dnia ubiegłego. Nagle wszystko przypomniało mi się z błyskawiczną szybkością. Doznałam wrażenia pustki i śmiertelnego smutku. Nie umiem ci tego uczucia opisać. Zdawało mi się, że się wszystko we mnie wypaliło i nie może już więcej zakiełkować. Jak przeniosę ten dzień? — pomyślałam sobie. Zdaje mi się atoli, że najlepszym sposobem nauczyć kogoś przenoszenia czegoś, jest nałożyć nań jeszcze większy ciężar. Kiedy bowiem nadszedł wieczór i pora, w której zawsze jesteś przy mnie, pragnęłam powrotu ranka, który przynajmniej ma już dzień poza sobą.
Właśnie nastała pora udania się na spoczynek. Nie mogę jednakże spać. Ratunkiem ma być dla mnie ten list właśnie. — Najdroższy! nie mogę już dłużej pisać. Długo w noc siedziałam na powietrzu. Doznaję takiego uczucia, jak
gdyby wszystka wrażliwość we mnie zamarła. Nando, mnie się zdaje, że gdybyś ty mnie tak samo kochał, jak ja ciebie, to nie byłoby na świecie tak ważnego interesu, któryby cię odemnie na trzy miesiące mógł oderwać.
Najdroższy, obecnie mówię ci w duchu dobranoc. Czuję twoją dłoń na mojej. Jak łagodnie gładzisz. Jakże bolesnem może być uczucie szczęścia!..
Twoja Punna.
Kolombo, 8 września.
Jedyny, ukochany Nando!
Obydwa listy odczytałam z najsłodszem uczuciem. Noszę je przy sobie i czytam je ciągle jeszcze, jakkolwiek umiem je oddawna na pamięć. Najdroższy! jakim sposobem dzieje się, że największą moją pociechą jest świadomość, tego, że i ty cierpisz także. Jakąż to osobliwą rzeczą jest udręczenie miłosne.
Pytasz się, czy płakałam. Ach, najdroższy, jestem takiem nierozumnem dziewczęciem. Wiem przecie, że narzekanie żadnego nie odniesie skutku. Nasza religja uczy tego tak często. Ale pociechy religijne wydają mi się obecnie takie niewystarczające, takie puste, tak zgoła nie dla nas
przeznaczone. Nie potrzebujesz atoli sądzić, że cały dzień chodzę z zapłakanemi oczami. Muszę przyznać wprawdzie, że mi łzy kilkakrotnie do oczu podchodziły, ale wtedy zaraz przypomniałam sobie przyrzeczenie, które ci dałam, i z mocą je powstrzymałam.
Pytasz, czy twój przyjaciel często mię odwiedza. Był już następnego dnia po twoim odjeździe; wprzód, nim jeszcze list zdążyłam napisać. Zapomniałam tylko donieść ci o tem. Wczoraj zjawił się znowu. Zawsze, gdy mię tylko moje zmartwienie na chwilę opuszcza, zastanawiam się nad tem, dlaczego życzysz sobie, aby tak często przychodził. Mam cię nieco w podejrzeniu, że wyznaczyłeś mi w nim dozorcę. Tylko nie sądź, najdroższy, że mówię to na serjo.
W tajemnicy muszę ci wyznać, że jutro znowu spodziewam się listu. Bez bicia serca nie mogę o tem wcale myśleć.
Twoja głupia Punna.
Kolombo, 26 września.
Mój słodki Kochanku!
Skarżysz się, że od czasu twego wyjazdu napisałam do ciebie zaledwie cztery listy, i że nie opowiadam ci wszystkiego dosyć dokładnie, co przez cały dzień robię i jak cierpię. Wierzaj mi, najdroższy, że ci opowiadam cały dzień, wszystko, co czynię i cierpię. Rozmawiam jedynie z tobą. Z tym drugim rozmawiam — jak lalka z lalkami. Ale tak trudno napisać to, co się czuje: wychodzi to takie jakieś sztywne, takie bezduszne... Sądzę, że listy moje dają bardzo złe pojęcie o mojej dla ciebie miłości.
Za twego przyjaciela, który pierwotnie był mi obojętnym, a potem (wybacz!) nieco utrudzającym, zaczynam ci być wdzięczną. Był on u mnie kilka razy, ostatnim razem, wczoraj wieczorem. Mówiliśmy ciągle o tobie. Ostatnim razem wpadliśmy przypadkiem na zapatrywania filozofów na sprawę miłości. Kiedy przyjdzie znowu, ma mi coś o tem z jakiejś książki przeczytać. Wedle jego przekonania, nie przynosi człowiekowi żadnej korzyści trwanie w smutku i boleści. Twierdzi on, że nie rozrywki, lecz myślenie o bólu jest najlepszem na ból lekarstwem. Jakie to dziwne! Wogóle posiada własne na rzecz zapatrywania. Czasami zdaje mi się, jakoby miał rację. Kiedy bowiem jestem tak bardzo smutną i tęskniącą i usilnie myślę o przedmiocie mojej tęsknoty (zgadnij, kto to taki!), to zdaje mi się, że mi jest lepiej. Chociaż jestem zdania, że on inaczej sobie tę rzecz wyobraża.
Ach, mój drogi, jakże tęsknię do ciebie.
Twoja Punna.

Kosija do Nandy:

Kolombo, 30 września.
Kochany Nando!
Przypuszczam, że spodziewałeś się ode mnie w tych dniach listu. Ale nie chcę być krotochwilnym — wiem, że liczyłeś dni.
Gdy pomyślę sobie, że upłynęła trzecia część czasu próbnego, to muszę przyznać, że niewiele jeszcze osiągnąłem, a właściwie do tej pory nie mogłem nawet wcale żadnej próby zaczynać. W pierwszych dniach była twoja ukochana w swem zmartwieniu zgoła na wszystkie zewnętrzne wrażenia odporna. Musiałem najpierw znaleźć drogę do tego, aby wogóle zwrócić na siebie jej uwagę. To mi się udało nakoniec, ponieważ ustawicznie o tobie mówiłem. W ten sposób przyzwyczaiłem ją do siebie. Ale trwało długo, zanim fale smutku rozstania opadły. Dopiero niedawno udało mi się pójść naprzód o jeden krok — przez to, że z miłości, istniejącej pomiędzy jakimś Nandą a jakąś Punną, przeszedłem na miłość w ogólności. Z tej pozycji mam zamiar wykonać już potężne natarcie. Będę się wystawia! jako pogardzający miłością i jej roskoszami, a to mi się tem lepiej uda, ponieważ tym razem, jak ci dobrze wiadomo, będę mógł to właśnie powiedzieć, co istotnie czuję. Co do mnie, wiem wprawdzie, że jestto dziedzina nie na to stworzona, aby się nią bawić i oszukiwać, i wiem, że potem karę za to poniosę, ale pocieszam się, że czynię to w usługach przyjaźni.
Plan mój jest taki: Ta pogarda miłości musi wywołać jej opór. Zacznie wtedy walczyć ze mną. To jednakże jest już rodzajem gry miłosnej. Miłość nie jest bowiem niczem innem, jak walką, różniącą się od innych walk tem tylko, że przyjemność jej nietyle polega na zwycięstwie samem, ile raczej na walce i na przegranej właśnie. Zwycięstwo i przegrana są tutaj zarówno słodkie i mają takie same znaczenie. Gdzie więc dwoje walczy z sobą aż do wzajemnej nienawiści, tam uprawiają jedynie glebę miłości. Tylko obojętność jest grobem miłości.
Jeżeli narzeczona twoja nie jest zupełnie różną od wszystkich innych kobiet, to oczekuję, że będzie się starała przekonać mię nietylko słowami, ale i czynem, krótko mówiąc: spodziewam się, że aby mię od błędności moich idei odciągnąć, postara się mnie w sobie rozkochać. Każda dziewczyna, każda kobieta sądzi, że coś podobnego może podjąć z całą pewnością, ponieważ posiada pełną świadomość uprawiania zabawy. Ale w miłości zabawa przechodzi częstokroć niepostrzeżenie w rzecz poważną, oszust staje się sam oszukanym oszustem i nie może już znaleźć wyścia z położenia. Wiadomo mi, że prawdziwość tego zdania nietylko kobiet, ale nawet mężczyzn, a pomiędzy nimi jednego, imieniem Kosija, dotyczeć może. Ale pewność moja polega na tem, że właśnie wiem o tem.
Widzisz tedy, mój dobry Nando, że pilnie zabrałem się do roboty. Może nawet dziwisz się mojej pilności. Dzisiaj pragnę ci tylko zaznaczyć, że wykonywam swe plany. Mam nadzieję, że wszystko przejdzie wspaniale dla ciebie, dla mnie, a może i dla niej. W każdym razie tyle nie ulega wątpliwości, że jestto jedyny sposób, z którego cośkolwiek sobie obiecuję. Jeżeli atoli sądzisz, że tego rodzaju próba jest przeciwną naszej umowie, to napisz mi tylko kilka słów, a zaniechamy wszystkiego. Mogę cię bowiem zapewnić, że zwyczajnym sposobem, to znaczy pochlebstwem i zalotnością, niczego u twojej narzeczonej nie osiągnę. Z tego tylkoby się śmiała; jest bowiem w wysokim stopniu rozumna i posiada rzadkie dane do logicznego myślenia. Jednem słowem jestto nawskroś zdrowa istota, niedostępna wszelkim chorobliwym uczuciom. Jedyny punkt, na którym można do niej trafić, jest, jak powiedziałem, wojowniczość, którą każdy człowiek zdrowy posiada, dopóki nie postarał się pokonać jej w sobie przy pomocy wewnętrznych rozmyślań.
Aby jednakże obraz twej narzeczonej uzupełnić, muszę dodać, że jest skromną i że nie posiada Bodaj świadomości ani swej piękności, ani innych zresztą cnót. Za szczyt wszystkiego uważam atoli jej dobroduszną niewinność, skłonną dopatrywać się we wszystkiem najlepszego, a własność ta u rozmaitych kobiet jest wyjątkową, ja jednakże gotówem cenić ją wyżej od wszystkich innych zalet, razem wziętych.
Tyle na dzisiaj.
Bywaj zdrów i żegnaj.
Twój Kosija.

Punna do Nandy:

Kolombo, 9 października.
Mój kochany Nando!
Jakkolwiek niebardzo umiem pisać listy, ale zato umiem listy czytać, to znaczy się twoje listy; innych bowiem nie mogę wcale czytać. Co zakłóciło spokój serca twego, gdy pisałeś swój list ostatni? Czy spotkały cię jakieś przykrości w twoich interesach, dla których pojechałeś do Madrasu, albo czy napisałam coś takiego, co cię zmartwiło? Najdroższy — wyznaj mi wszystko! Jestem taka niespokojna... Ach, żebyż-to twoje interesy zostały już załatwione, abym cię znowu przy sobie mieć mogła! Pamiętasz, gdyśmy onego wieczora obok siebie siedzieli — a było to wkrótce przed twoim odjazdem — i wielki świetlik siadł mi na ramieniu, tak żeśmy nagle w ciemności twarze swoje mogli rozpoznać? Czy pamiętasz, jakeśmy się wtedy do siebie uśmiechnęli? Ach, mój najdroższy, jakże to mogłabym kiedykolwiek żyć bez ciebie. Wracaj-że co najprędzej. Pamiętam jeszcze wiele takich chwil, a żadnejbym za życie nie oddała. Zbieram je co dnia w pamięci.
Mój najdroższy! Jakąż złą rzeczą dla zakochanych jest odległość. Ale czyż istotnie moglibyśmy się kiedykolwiek nie zrozumieć? Gdj byś był tutaj, jedno spojrzenie naprawiłoby wszystko. Wyrzucasz mi, że na początku swego listu napisałam: „Mówię tylko jak lalka do lalek, a na końcu: miałam ożywione rozprawy z twym przyjacielem Kosiją. Najdroższy Nando, zawsze o tobie tylko rozprawialiśmy. On tyle pięknych rzeczy o tobie opowiadał. Byłam tak wdzięczną i tak ciebie kochani! Raz tylko zboczyliśmy j zaczęliśmy mówić o poglądach filozofów na miłość. Stało się to zupełnie przypadkowo. Zdaje mi się nawet, że sama rozmowę na ten temat skierowałam, a wtedy przyjaciel twój zaczął swoje poglądy na tę sprawę rozwijać. Pomyśl sobie tylko, najdroższy, że on gardzi miłością!.. Szuka punktu oparcia poza miłością. Śmiałam się. Jak gdyby był jaki wyższy punkt od miłości. Co sądzisz, Nando: czyż nie jest to najwyższy punkt widzenia, który też dostarcza najwyższego szczęścia? A czyż miłość nie jest najwyższem szczęściem? Czyż nie byłoby trjumfem naszej miłości, gdyby się nam udało tego niewiernego nawrócić?! Nie chce mi się bowiem wierzyć, aby ktokolwiek mógł z natury być przeciwnikiem miłości, Napewno dawniej mus al być innego zdania. Ale jeżeli uważasz, najdroższy, że tego rodzaju rozmów nie powinnam więcej prowadzić, to napisz mi tylko zaraz. Zaniecham niezwłocznie, mówiąc mu: Nanda sobie tego nie życzy.
Z utęsknieniem oczekuję twego listu.
Twoja na zawsze wierna Punna.
Kolombo, 18 października.
Najdroższy, jakże długo kazałeś mi czekać, a potem jak okrutny list napisałeś! Miejże litość przecież! Powiadasz, że niepokój, jakiego doznaję, nie jest skutkiem twego listu; list twój bowiem był napisany z niezmiennem uczuciem (jak zimno!). Niepokój bierze źródło we mnie samej. Może i masz rację, mój Nando. Istotnie, dzień i noc dręczę się twoją nieobecnością. Zdaje mi się, jakobym obecnie była już nieco spokojniejsza. Tak mi smutno i ciężko cały dzień... Wczoraj wieczorem był u mnie twój przyjaciel. Najczęściej przychodzi wieczorami. Posiada taki specjalny sposób pobudzać mnie i zachęcać do stawiania oporu. Mówi o miłości, nadziei i szczęściu z takim chłodem, jak gdyby mówił o matematyce. Jestto niezmiernie osobliwy człowiek. Zdaje mi się, że na niektórych punktach już go przekonałam. Ale nie jestem jeszcze pewną. I o tem muszę ci właśnie opowiedzieć. Nie miałam wprawdzie zamiaru, ale ponieważ życzysz sobie wiedzieć wszystko, przeto napiszę ci i o tem. Przyjaciel twój czytał mi niedawno w Suttach ustępy o miłości. Wykazał mi zupełnie jasno, że tam, gdzie życie uznaje się za cierpienie, miłość jest najgorszą rzeczą, ponieważ wiecznie do życia, a zatem do cierpienia wiąże. Naprzód przeraziłam się nieco. Potem jednakże pomyślałam i odparłam: „Że życie jest cierpieniem, o tem wiem dobrze, a to dlatego, że życie jest rzeczą przemijającą. Że atoli miłość jest najwyższą na świecie, wiem także zupełnie pewnie. A z tego nawet Wzniosły nic mi ująć nie zdoła.“ Wtedy roześmiał się i powiedział, że rozumuję, jak właśnie kobiety rozumować umieją. Ale co to szkodzi. Wszak czuję się dumną z tego, że jestem kobietą. Wtedy zaczął wystawiać wzniosłość samotności i samotnika. Nazwał go jedynym wolnym człowiekiem; wszystkich innych zaś niewolnikami miłości. Porównywał go z słońcem, używając takich słów i obrazów, że nie mogłam się wstrzymać, by się nie przysłuchiwać z najwyższym podziwem. Ale nie sądź jeno, że dałam mu to do zrozumienia. Ostatecznie bowiem są to tylko obrazy, które mi przedstawił; obrazy, których ani twój przyjaciel, ani nikt inny zresztą na świecie nie może urzeczywistnieć. Mój Nando, czyś ty może kiedykolwiek z tego punktu widzenia rozmyślał o miłości? Ale jakaż-to głupia gadanina.
Co za pyszna jest dzisiejsza noc tak ciemna a tak jaśniejąca. Doznaję takiego uczucia, jak człowiek patrzący na coś wielkiego. A czyż ta wspaniałość nie jest istotnie czemś wielkiem! Ach, gdybyś tak siedział obecnie koło mnie!.. Ale jest mi zupełnie dobrze i spokojnie, tak zupełnie, jak gdybyś właśnie tuż obok mnie siedział. Zdaje mi się, jakoby wiatr nocny o tobie ciągle mi opowiadał. Przyjeżdżaj rychło, mój Nando, i głaskaj znowu mą dłoń.
Twoja wierna Punna.

Kosija do Nandy:

Kolombo, 31 października.
Kochany przyjacielu!
Tak się stało, jak przypuszczałem. Podjęła walkę. Stara się nawrócić mnie. Nie wiedziałbym nawet, że jest kobietą, gdyby nakoniec ta czysto kobieca właściwość na jaw nie wyszła. Jakże ona jest wzruszającą. Jej kokieterja jest naturalniejszą, niżeli naturalność kokietek. Jeżeli doprowadzę tę próbę do końca i sam się przytem nie zakocham, to będę szubrawcem. Dręczy mię niepewność, czy słusznie postępuję; ale potem powiem ci, najdroższy mój przyjacielu, co mną istotnie powoduje. Jakże to wszystko wspaniale się układa!
Ostatnio czytałem jej ustępy z Sutt o miłości. Zniewoliłem ją do wyciągnięcia konsekwencji ze zdania: „Wszelkie życie jest cierpieniem“ — odnośnie miłości.Wiem, że byłem okrutny i że nie miałem litości nad jej bojaźliwem trzepotaniem się. Gdy nie mogła sobie rady znaleźć, przeskoczyła samowolnie przez próg logiki w dziedzinę, w której żadne prawidła nie panują. Kiedy jednakże zacząłem wówczas o wielkości osamotnienia wykładać, wtedy widziałem wyraźnie w jej błyszczących oczach, że spółczuła i rozumiała. Jakże ci zazdroszczę tak szlachetnego serca! Szkoda jej do małżeństwa. Jest bowiem zdolną do zrozumienia najwyższych punktów w nauce Błogosławionego. Kiedy ci przyrzekłem wystawić ją na próbę, uczyniłem tak, ponieważ jej zgoła nie znałem. Teraz zaś trwam w postanowieniu właśnie dlatego, że ją znam. Może z czynu mego wypłynie podwójna nagroda. Mówię zagadkami, ale miej tylko cierpliwość, najdroższy.
Chcesz oczywiście wiedzieć, czy niema już jakichś faktów. Cóż ci mam na to powiedzieć? Do tej pory posiadam tylko wrażenia. Jedynym objawem, że niewszystko może jest w porządku, byłoby to, że w ostatnich dniach ukrywa się. Tamil powiedział, że jest chora i leży w łóżku. Tymczasem w sąsiednim pokoju słyszałem szmer jej sukni. Nie mogłem się mylić.
Oto wszystko, o czem ci dzisiaj mogę donieść. Zapomniałem! Jej kokieterja nie rozciąga się na zmianę ubrania, kwiaty, perfumy i t. d. jakbyś to sobie mógł myśleć. O nie! Punna jest wyższą nad tego rodzaju sposoby. Była to tylko kokieterja czysto myślowa, takie zatrzymywanie się na punktach, gdzie można się było szybszego pochodu spodziewać. Tak mniej więcej, jak mistrz tonów z jakimś tematem kokietuje i w jakiejś nowej odmianie zdumionemu słuchaczowi go przedstawia.
Ale dosyć! Jeżelibym tak dalej rozpisywał się, mógłbyś słusznie powiedzieć, że już jestem zakochany, i że w ten sposób nastąpiła już czwarta z możliwości. Ale moja ufność polega w tem, że widzę każdy krok, który stawiam.
Miewaj się dobrze,
mój drogi przyjacielu!

Punna do Nandy:

Kolombo, 2 listopada.
Mój dobry Nando!
Ciągle nastajesz, abym każdego dnia opowiadała ci wszystko szczegółowo. Wszakże ja to czynię. Nie mogę robić więcej, niżeli robię Dręczysz mię swojem żądaniem. Gdybyś wiedział, jak myśli moje gonią jedna drugą... Jak ja mam to wszystko pojąć?! Jestem tak niespokojną, jak nigdy w mojem życiu. Pytasz, czy mi może obcowanie z twym przyjacielem nie odpowiada. To znaczy — chcesz wiedzieć, czyby nie było lepiej, gdyby się trzymał zdała odemnie. Dlaczego, mój Nando? Istotnie nie wiedziałabym: dlaczego? Niechaj sobie ciągle przychodzi, cóż mi do tego! To znaczy, nie chciej mnie źle zrozumieć. Mówi o takich rzeczach, które każdego myślącego człowieka obchodzić muszą. Wszak pisałam ci o tem wszystkiem. Ostatnie wieczory nie mogłam go i tak przyjąć u siebie, ponieważ byłam niezdrowa, to znaczy, nie poważnie chora, żebym musiała aż leżeć, nie potrzebujesz się zgoła niepokoić, tylko cierpiałam na małą niedyspozycję, która szybko minie. Wogóle, gdybyś miał sobie cokolwiek myśleć — ale co ja mówię! mój Nanda i zazdrość! Najdroższy, mam do ciebie jedynie zaufanie! Zdaje mi się, jakobym nienawidziła tego Kosiji. Nienawidzę tego człowieka oziębłego, który — nie wiem sama, co mam powiedzieć, ale wszak ty znasz go lepiej odemnie. Ale tak o tem mówię, jak gdyby to miało jakikolwiek związek z moim niepokojem. Wogóle widzę, że jakieś głupstwa wypisuję.
Mój Nando! myśl ciągle o mnie, tak jak ja myślenie o tobie uważam za swe główne zajęcie.
Twoja wierna Punna.
Kolombo, 13 listopada.
Na nieba, Nando, cóż mam do ciebie pisać, skoro słowa moje w taki sposób tłumaczysz?! Cóż-to uczyniłeś z mego niewinnego powiedzenia, że myślenie o tobie jest mojem głównem zajęciem? Ale czy powiedzenie to jest istotnie całkiem niewinne? Biada, biada! A jednak... O, ja nieszczęśliwa! Ale nie powinieneś był robić z tego to, co zrobiłeś. Skądże możesz wiedzieć, że obecnie myślenie o tobie stało się dla mnie ciężką pracą?! Ale może przeczytałeś cokolwiek w moim liście fałszywie? Był tak źle napisany... Ach, ja już nic nie wiem. Ale swoją drogą, Nando, to jest całkiem niesłusznie! Nie! I sądzę, że przedewszystkiem muszę żądać sprawiedliwości od swego przyszłego małżonka. Zdaje mi się, że nie mogłabym kochać człowieka, któryby nie był sprawiedliwym. O, ja szalona! Przebacz, przebacz! Nie mogę ani słowa więcej pisać. Skoro tylko będę mogła, napiszę znowu. Sądzę, że muszę ci coś napisać. Muszę oczywiście.
Twoja nieszczęśliwa Punna.
Kolombo, 22 listopada.
Ach, Nando, twoje słowa są dla mego serca gorsze od sztyletów, ja — nawracająca kogokolwiek na szczęście miłości! O ja nieszczęsna! Kto to mnie nauczył, że miłość jest najwyższem szczęściem! Przeciwnie — jest najwyższem utrapieniem. O Nando, ty wiesz wszystko! Ale gdybyś wiedział, jak cierpię; jak po całych nocach płaczę i krzyczę! Powinnam była dawno ci to powiedzieć. — Ale co? Cóż po tem! — O najlepszy, co się stanie! Skąd ma przyjść pociecha! Od religji? — jakże mogę szukać czegokolwiek w religji, co tylko w sobie samej znaleźć mogę: gdyby jednakże religja była we mnie, nie byłabym nigdy w ten stan popadła: jasno bowiem wskazał nam Wzniosły, czego mamy unikać. Wołam o pociechę i nie znajduję jej. O Nando, mój ukochany, moja roskoszy, moje szczęście jedyne, gdzież jesteś?! Ale pozostań! Wyciągam ramiona. Przybywaj, chcę bowiem przytulić się do twych piersi. Biada mi, bredzę jak szalona. Jakże nienawidzę obłudy! Więcej niżeli trucizny, więcej niżeli śmierci nawet! Byłabym spokojną, gdybym wiedziała, że obecnie mówi.; przynajmniej bez obłudy. Ach, gdybyś był nigdy nie odjeżdżał! A czy to prawda? — Mózg mój zupełnie jałowy. Nie wiem nic nad to, że jestem najnieszczęśliwszą wśród kobiet.


Kosija do Nandy:

Kolombo, 24 listopada.
Mój Nando — przyjacielem nie mogę cię już więcej nazywać — mój los doścignął mię. Piszę to, ponieważ członki moje ze starego przyzwyczajenia pełnią swą służbę; ale wewnętrznie jestem, jak rozbity, jak człowiek pod kołem przeznaczenia zmiażdżony. Moja głupota i moja zarozumiałość winne wszystkiemu.
Trzeci miesiąc jeszcze się nie skończył, a mimo to gra doszła już do końca. Przebieg jej był zaś następujący: skoro jej dzień po dniu nie mogłem oglądać, zacząłem się niecierpliwić. Wyobraźnia moja zaczęła pracować. Sądziłem, że unika mię z powodu, iż zaczęła się jej miłość ku mnie. Jakiż ze mnie zarozumialec! Nakoniec zacząłem tedy pilnować domu. A gdy pewnego dnia zauważyłem, że Tamil poszedł na rynek, zapukałem. Sama mi otworzyła. Wiedziałem przecie, że musi sama otworzyć. W chwili, w której wzrok jej padł na mnie, poczułem, że los mój został rozstrzygnięty nazawsze. Szczególniejszy połysk odbijał z jej oczu, jakiego zresztą nigdy u niej nie widziałem. Zdawało mi się, że jest nieco chudsza. Widocznie cierpiała. Czułem, jak moje serce do mej przylgnęło i stałem przed nią jak zbrodniarz. Jeszcze nigdy w życiu nie czułem się taki biedny i szczęśliwy zarazem. Powiedziałem jakichś kilka niesmacznych słów, za które byłbym się sam chętnie wychłostał. Nie ulega wątpliwości, że utrata wewnętrznej pewności jest daleko większą stratą dla mężczyzny, niżeli dla kobiety, ponieważ tej ostatniej bezsilność tylko nowego wdzięku może dostarczyć; mężczyznę czyni to jedynie śmiesznym albo pogardy godnym.
Prosiłem ją, aby mi pozwoliła przyjść znowu[1]. Przystała na to w sposób zupełnie prosty. Odtąd też zacząłem ją znowu częściej widywać. Ona była zawsze spokojna i pełna godności. Ja — przeciwnie — zachowywałem się jak chłopiec, jak głupiec. Odzywałem się w niewłaściwem miejscu i milczałem w niewłaściwej chwili, a słowa moje, zarówno jak i moje milczenie, mówiły jedno tylko: Kocham cię! Jakże się wstydziłem tej bezwstydnej otwartości! Ale najgorszem ze wszystkiego było to, że moja poprzednia zuchwała pewność jej względem siebie miłości wobec jej obecnego zachowania się zaczęła się chwiać coraz bardziej. Cała moja zarozumiałość gdzieś się podziała. Dzień po dniu byłem ofiarą tych bolesnych uczuć. Narzekałem na fantazję kobiet. Obecnie wiem dobrze, że to nie jej fantazje mię dręczyły, lecz moja własna głupota. Patrzyłem na wszystko przez szał mojej miłości.
Nakoniec wczoraj nie mogłem już znieść tego dłużej. Zdobyłem się tedy na pewien rodzaj zwątpienia. Wiedziałem, że zdradzam przyjaciela, że burzę swą przyszłość w tem i w następnem życiu, że znieważam bodaj naszlachetniejszą z kobiet. Ale nic nie pomogło. Tożto jest właśnie cechą obłędu miłosnego. Co powiedziałem, albo eo uczyniłem, tego nie wiem, ponieważ nie panowałem nad zmysłami. Ale trzeba ci było widzieć tę godność i tę dobroć, z jaką odrzuciła mię. O Wzniosły, jakiż to spokój klasztorny jest dosyć głęboki na to, aby mi pozwolić kiedykolwiek na zapomnienie tego wszystkiego. Była mi wtedy jakby jakaś bogini.
Oszukanym oszustem jestem obecnie ja sam, Nando. Ja sam jestem tym, który ze stałego lądu rozmyślania puścił się na pełne morze miłości, aby tu wirem porwany nie módz znaleźć już więcej powrotu. Wierzaj mi, że ona nic innego nie uczyniła, jak tylko odbyła uczciwie swą walkę, do której została przezemnie złośliwie wyzwana. Na mnie wyłącznie spada cała wina.
Nando — ja ci wszystko wyznam. Gdyś do spokoju mojej chatki przyszedł i usilnie mię prosił o odegranie pewnej roli przy boku twej narzeczonej, było moim obowiązkiem, obowiązkiem człowieka rozmyślaniom oddanego, o głupocie twego planu stanowczo cię przekonać. Ja wszakże uległem zarozumiałości. Pomyślałem sobie mianowicie: gdy temu to, niemu jedynemu przyjacielowi, narzeczoną do niewierności nakłonię, to uda mi się również wprowadzić go do tego cichego spokoju, którego sam tak całkowicie zażywam. Jakiż ze mnie głupiec! Niczego nie zażywałem, jak tylko patrzenia w zwierciadło mej zarozumiałości. W ten sposób tedy odrzuciłem na bok pierwszą zasadę ostrożności wszelkiej cnoty: mianowicie zasadę unikana sposobności. W ten sposób wystawiłem na szwank własne zbawienie w celu prawdopodobnego osiągnięcia twego zbawienia. Jakiż ze mnie głupiec! Nie wiem przecie wcale, co stanowi twoje zbawienie, i czy może twoje zbawienie nie leży właśnie w miłości. Bo i przez miłość może droga prowadzić do Nirwany, jak przez naścieżaj roztwartą bramę. Co jednakże jest moją własną zgubą, to wiedziałem, a jednakże poszedłem tą drogą.
To jedno. A teraz drugie: nie byłem wobec ciebie uczciwy, kiedy ty, przeciwnie, postępowałeś wobec mnie zupełnie uczciwie, ufając w całości mojej dla siebie przyjaźni. Powinienem był udzielić ci tej swojej ukrytej myśli. W ten sposób jestem wszystkiemu winien, w ten sposób jestem złoczyńcą, i mnie to spotyka sprawiedliwa kara. Chętnie też biorę wszystko na siebie, gdybym jeno wiedział, że wskutek mego szelmowskiego figla w stosunku waszym nic się nie popsuło. Gdyby coś podobnego nastąpiło, to nie wiedziałbym, Nando. jak to przeżyć. Nando, jeżeli byłem dla ciebie kiedy czemkolwiek, to zechciej mi raz jeszcze uwierzyć: ona jest najszlachetniejszą, najrozumniejszą, najpobożniejszą i najwierniejszą ze wszystkich kobiet. Oto ostatni okrzyk, który w świat wypuszczam. Obecnie pragnę, aby serce moje krwawiło tylko poza murami klasztornemi. Oto moja kara. Już nie zobaczysz mnie inaczej, jak w żółtych sukniach zakonnych i z ogoloną głową (przeklęta próżność!).
Powiadasz sobie: „Cóż-to za kara? Już oddawna prowadzisz życie mnicha?“ — Karą jest to, Nando, że do ciszy klasztornej zabieram z sobą światowe serce, i że bez żadnej nadziei zaczynam walkę z namiętnością. A jednakże mimo wszystko żyje coś we mnie, co mi każę dalej walczyć. Zawsze jeszcze posiadam poczucie niezastąpionej wartości życia ludzkiego. Całkiem nie szczęśliwym jest ten tylko, kto o samym sobie zwątpił. Oto jest nasza szczęśliwość, że nietylko zło, ale i najmniejsze dobro także owoc swój wydaje. Człowieka uczciwego może nawet drabina z pajęczyny wyprowadzić z głębi największej nędzy. Walczyć — znaczy w tym wypadku tyle samo, co zwyciężyć.
Ale dosyć! Czuję znowu pychę. Trzeba opierać się błędom, póki są jeszcze małe.
Nie mam nic więcej do powiedzenia. Życzę ci powodzenia, mój dobry i wierny przyjacielu. Nando, wybacz mi!


Punna do Nandy:

Kolombo, 24 listopada.
Obłąkana pisywała do ciebie. Z obłędu do rozumu powrócona, pisze do ciebie obecnie.
Nando: chcę ci wszystko opowiedzieć — tak otwarcie, jakbym sama sobie opowiedziała. Wiedz tedy przedewszystkiem: ja sama jestem wszystkiemu winna. Moja pycha i moja głupota przywiodły mię do upadku, czyniąc nieszczęśliwymi całą naszą trójkę.
Gdy spostrzegłam, jak to Kosija pogardza miłością, pomyślałam sobie, że nawrócę go, wykazując mu potęgę miłości. O ja nieszczęśliwa! I tak rozpoczęłam oto zuchwałą grę z tym, co jako twój przyjaciel pod mój dach wprowadzony został. Im więcej widziałam, jak jest obojętnym, tem byłam gorętszą. Musisz wiedzieć, mój — (przepraszam! nie mogę więcej mówić tak do ciebie), że niebawem starałam się go przekonać nie argumentami, ale sama sobą, jak gdyby to było moim najwyższym obowiązkiem, gdy tymczasem nie było dla mnie wyższego obowiązku, jak tylko tobie w miłości i szacunku pozostać przychylną. Myślałam sobie jednakże. Wszak to jest tylko gra, którą przecież posiadam moc przerwania każdej chwili. Nadto, cóż mi się może złego przytrafić? Cóż jemu? Co tobie? — W taki sposób sądzi nasza głupota.
Gdy widziałam, że niczego nie mogę osiągnąć, uciekłam się do pomocy podstępu. Udałam chorą i nie pokazywałam mu się. Nie wiem doprawdy, jak mi to na myśl przyszło, ponieważ zawsze byłam zwolenniczką prostych dróg. Ale napewno był to mój los, inaczej bowiem skutki nie byłyby tak straszne. Przysięgam atoli, że do tej pory ciągle jeszcze uprawiałam grę.
Pewnego dnia ozwało się pukanie o niezwykłej porze. Tamili nie było w domu. Otworzyłam sama. Jakże się przestraszyłam, gdy Kosija Kosija zjawił się przedemną. Zdaje mi się, że zbladłam nieco ze zdumienia. Patrząc na niego, zauważyłam coś osobliwego w jego wzroku, jakiś połysk, którego do tej pory nigdy u niego nie zauważyłam. Jeszcze chwilki potrzebowałam na to, aby się całkowicie upewnić. Wiedziałam niewątpliwie, że mnie kocha. I odtąd zaczęło się moje wewnętrzne udręczenie; nikt bowiem nie może być nieczuły na miłość drugiego człowieka. Czułam także cały ciężar mojej winy — i nie mogę dzisiaj pojąć, że z góry wszystkich następstw mego przypadkowego zwycięstwa nie mogłam obliczyć. Zaczęło się obecnie pomieszanie moich uczuć, jakiego nigdy jeszcze do tej pory nie doznawałam. Wszystko stawało mi się wątpliwem. Czułam dla niego coś innego, niżeli względem innych mężczyzn, ale nie wiedziałam, czy go kocham, albo czy też zdaje mi się, że posiadam względem niego jakieś obowiązki wskutek mojej własnej winy. O sprawiedliwe nieba, co ja mówię! Wszak ty byłeś tak daleko!.. Ale co najstraszniejsza, to to, że nie wiedziałam, czy ciebie jeszcze kocham... Tak strasznie zostałam za swą zuchwałą grę ukaraną.
Tak żyłam w stanie zamroczenia. O Nanda, cóż to za udręczenie! Taka walka o uświadomienie sobie stanu rzeczy! Jakież to przeżyłam noce! Gdy teraz patrzę wstecz na ten okres, wiem: ciężko odpokutowałam. A jeżeli obecnie uda mi się znaleźć jakąś pociechę, to chyba tylko tę jedną: odpokutowałam. Jakże bowiem człowiek, który źle postąpił, może inaczej znaleźć uspokojenie, jak tylko w pokucie.
Czułam, że nie zdołam się już więcej ukrywać. Byłoby to całkiem bezużyteczne, wprawiając i jego i mnie w jeszcze większe pomieszanie. Obecnie byliśmy częściej z sobą. Siedziałam, jak podsądna, i mówiłam, jak głupia. Musiał to zauważyć i brać za pomieszanie z miłości płynące. Walka moja powiększała tylko pomieszanie, a równocześnie i możliwość pomyłki z jego strony. Zdawało mi się rzeczą niemożliwą do pomyślenia, aby był kiedykolwiek taki czas, w którym ja byłabym panią sytuacji, mogącą dopuścić w życiu te wszystkie powikłania, lub ich nie dopuścić. Gdybyśmy zwracali uwagę na początki — jakże moglibyśmy być potężni i szczęśliwi!..
Tak uprawiałam tedy swą grę z nim — naprzód umyślnie, a potem już mimowoli. Powiadam tu.grę. Gdybym była przynajmniej jasno zdawała sobie sprawę z tego, czy to jest gra tylko, czy powaga życia. Jak żywię nadzieję stania się kiedyś lepszą od tej, jaką jestem obecnie, badałam się aż do zupełnego znużenia, badałam się z najwyższą przebiegłością, ale nie mogłam osiągnąć w sobie jasności. Im bardziej się badałam, tem więcej mi się zdawało, że wszystko staje się coraz ciemniejsze.
Widziałam, jak cierpi. Podziwiałam go, jak mimo wszystko zachowywał wobec ciebie przyzwoitość, dobre obyczaje, sprawiedliwość i miłość. Ale przedwczoraj nastąpił wybuch. Opowiadam to wszystko, ponieważ wiem, że on ci sam to wszystko opowie. Czułam, że to musi nastąpić. Inaczej bylibyśmy się oboje wprost udusili w duszności położenia. Ale gdy nastąpiło, zdało mi się to mimo wszystko takie jakieś bezpodstawne, takie gwałtowne, takie żywiołowe!.. Nigdy jeszcze nie widziałam człowieka w stanie takiego tłumionego szału. Przeraziłam się, ba! nawet przejęła mię zgroza. Szorstko, nieokrzesanie wołałam tylko: Nigdy! Nigdy! i uciekłam do domu, do matki.
Nocy, jaka potem nastąpiła, nie mogę wprost opisać. Mogę tyle tylko powiedzieć, że doszłam do punktu, kiedy poczułam: „Oto najwyższe napięcie. Dalej pójść nie można.“ Znalazłam się na progu obłędu. Stał się jakby cud. Nagle bowiem poczułam niepowściągnioną chęć rozmyślania. Równocześnie poczułam też zdolność do rozmyślania. I w ten sposób zaczęłam istotnie rozmyślać. I im więcej się zastanawiałam, tem stawałam się spokojniejszą. A im byłam spokojniejszą, tem jaśniejszem wszystko mi się zdało. Poznałam początek stosunku pomiędzy mną samą a Kosiją w głupocie, w nieuwadze z mojej strony. Poznałam, że nie kocham jego samego, lecz jego wzniosłe myśli.
Kiedy zdałam sobie z tego jasno sprawę, zaczęłam rozważać: „Jakież tedy jest źródło mojej miłości dla Nandy?“ Rzecz dziwna — w chwili, w której sobie to pytanie postawiłam, zdawałam też sobie dokładnie sprawę z jego następstw. Widziałam poprostu robaka, nadgryzającego korzeń naszej miłości. Ale zostałam zupełnie spokojną. Sprawiało mi przyjemność posuwanie się krok za krokiem. Sprawiało mi przyjemność jasne pojmowanie niepewności, kruchości i nędzy miłości. Zdawało mi się, że naraz spożywam owoce słów Kosiji, Przytem tak byłam spokojną, że nawet myśli: „Jestem godnem nienawiści narzędziem, które jego samego owocu tej nauki pozbawia“ nie mogła mi spokoju zakłócić.
Jednego jestem zupełnie pewna: Żadne szczęście na świecie, nawet najwyższe, nie może przeważyć udręczenia, jakie w ciągu tych ostatnich tygodni przeżyłam. Jasną rzeczą jest że dopóki kocham, jestem wystawiona na możliwość podobnych udręczeń. Już ta sama możliwość przeraża mię. Pytam się tedy: w jaki sposób mam się uchronić od tej możliwości? Osądź sam. Czy istnieje inna droga, jak tylko zupełne wyrzeczenie się miłości? Ach, mój kochany, tak jestem smutna, gdy o tobie myślę; ale doznaję takiego uczucia, jakobym wszelką miłość przemyślała, tak jak ogień zagajnik wypala. Jaśniej, niżeli kiedykolwiek przedtem cokolwiek wiedziałam, wiem obecnie. Nie mogę należeć do ciebie tak samo, jak do nikogo innego. Postanowiłam pójść prostą drogą spokoju i pewności. Zanim wrócisz z Madrasu, mnie i matkę moją obejmą już mury klasztorne. Matka moja powiada wprawdzie, że i w domu można prowadzić życie pełne pewności. Ale poco przypadkowi dawać więcej pokarmu, niżeli koniecznie potrzeba, aby walczyć z naszą ułomnością? Postanowienie moje jest niezłomne. A więc żegnaj mi! Ach, mój najdroższy, ileż ci sprawiłam cierpienia. Jakże źle odwzajemniłam ci się za twą wierność i zaufanie! Gdybyś widział łzy, które obecnie po mych policzkach cieką, pewnie nie doznawałbyś gniewu, lecz spółczucia. Ale nie myśl, aby mię cokolwiek mogło zachwiać w mojem postanowieniu. Czynię to nie z rospaczy, lecz ponieważ poznałam coś lepszego od miłości, wyższe niż miłość szczęście.

Żegnaj mi tedy!

Punna.

Obydwa te listy otrzymał Nanda równocześnie i czytał je w wyżej wskazanym porządku, ponieważ list Kosiji uważał za ważniejszy, list zaś Punny za przyjemniejszy. Gdy list Punny skończył czytać, patrzył przed siebie czas jakiś jak obłąkany, potem roześmiał się głośno, jak się śmieją ludzie, kiedy są pomieszani na umyśle, nakoniec zaczął gwałtownie bić się pięściami po piersi, twarzy i głowie. Przytem krzyczał dziko:
— Jak pięknie doprowadziłeś wszystko do końca, Kosijo! Straciłem narzeczoną! Straciłem przyjaciela! A próba wierności? Cóż z tą się stało? Czyż oni są wierni! — krzyczał coraz głośniej, wijąc się coraz zapamiętałej.
Byłby się zapewne uśmiercił, gdyby ze znużenia nie był popadł w omdlenie.
Gdy znowu przyszedł do siebie, dowlókł się jak chory pies do miejsca, w którem leżały obydwa listy. Znowu zaczął je czytać, naprzód jak człowiek pijany, nie mogąc zupełnie pojąć ich znaczenia. Zwolna stawiało mu się wszystko jasnem. Przy tym lub przy owym ustępie kiwał głową z namysłem. Gdy wszystko już trzykrotnie odczytał, powiedział spokojnie:
— Zdaje mi się, że jeżeli człowiek stawia losowi pytania, to nie tylko stawia pytanie, ale daje równocześnie i odpowiedź. Stawiam losowi pytanie z dobrej woli i przez zarozumiałość. Czyż nie jest rzeczą zdumiewającą, że razem z poczynającą się odpowiedzą znajduje się i potrzeba odpowiedzi, A im dalej się odpowiada, tem więcej rośnie ta potrzeba. A to rozwiązanie. Tak odpowiada przyroda. Odpowiada na pytanie przez unicestwienie pytającego, a może i pytanego.
Znowu zaczął czytać. Nagle zastanowił się.
— Jakże się to stało?
Wziął drugi list i czytał. Znowu kiwnął głową z namysłem.
— „Rodzaj połysku w oczach.“ „Szczególniejszy połysk w spojrzeniu“ — pomrukiwał. — Tak więc promyk rozstrzygnął o losie mojej miłości, czyli o mnie samym. — Ale gdyby każdy widział w oku drugiego jedynie tylko odblask własnego żaru, biorąc własną rzecz za coś do kogoś drugiego należącego? Może gdyby właśnie w chwili otwierania drzwi przez oblicze Punny lub Kosiji przebiegł cień, albo gdyby drobny pyłek był jednemu z nich wpadł do oka, albo gdyby słońce było z innej strony świeciło — kto wie?.. Czyż Punna nie ma racji w tem, co mówi o ułomności i nędzy miłości? Muszę się nad tem zastanowić.






  1. Przypis własny Wikiźródeł Naprawiono błąd składu: w wydruku początek tego akapitu wstawiony był w środek poprzedniego akapitu.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autorów: Wojciech Szukiewicz, Paul Dahlke.