Kordecki (Kraszewski, 1852)/Tom piérwszy/VII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Kordecki
Podtytuł Powieść historyczna
Wydawca Józef Zawadzki
Data wyd. 1852
Druk Józef Zawadzki
Miejsce wyd. Wilno
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom piérwszy
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
VII.

Odeszli Szwedzi, a dym na zgliszczach do mostu przy kościołku S. Barbary, całą po nich został spuścizną, zostawili ogień jakby groźbę, jak upomnienie, rozżarzyli płomień, mówiąc nim, że powrócą.
Gdy Wejhard uchodził na koniu gniewny i rozjuszony, opodal już nieco od klasztoru, żebraczka Konstancja zastąpiła mu drogę... W początku jak tylko działa zagrzmiały i zaświstały kule, poczęła była tańcować i śpiewać, jak gdyby ją ta muzyka w szał wprawiła; potém zabiegła przed Hrabiego, zajrzała mu w oczy ze śmiechem, ruszyła ramionami i powtórzyła kłaniając się kilka razy:
— Do zobaczenia! do zobaczenia!
Wejhard udał, że tego szyderstwa nie widzi i nie słyszy, nie chciał się bowiem mścić nad bezsilną staruchą, do któréj tylko z własnego natchnienia wystrzeliło kilku Szwedów, ale jéj nic nie zrobili. Krzyczała ciągle wyciągając ręce niby łapiąc kule w powietrzu:
— Do zobaczenia! panowie! do widzenia panie Kaliński! xięża kłaniają się pięknie! słyszycie jak się wam uniżenie proszą, jak was zaklinają.. cha! cha!
Znikli wkrótce nieprzyjaciele, a z miasteczka zaraz nadbiegli, dziwy o nich i ich pogróżkach prawiąc, mieszczanie, u których co nabrano na rzeź krów i cieląt po oborach, co nazabijano bydła, co narabowano sprzętu i naspijano gorzałek: miodu, w stosunku do czasu, zdawało się niesłychanem. Jak wszyscy psotliwi rabusie, których wojna rozbestwia, Szwedzi czego zabrać i spotrzebować nie mogli, pozarzynali i powyłączali, żeby się po nich nie zostało: nahuczeli, nakłuli, napodpalali i poszli gnani przekleństwy ludu.
Przestrach po nich wzmógł się jeszcze groźbami, jakie miotali; opowiadali się bowiem tylko przednią strażą ogromnego wojska, i oznajmywali Millera z polakami posiłkowemi, z działami huczącemi, z siłą potężną.
Miller właśnie w Sieradzkiem plądrując, zbierał kupę, którą wystawić miano przeciwko Prussom, gdy Wejhard przybiegł zajątrzony do niego naglić do uprojektowanéj wprzódy, potém odłożonéj wyprawy na Jasną-Górę. Złość Wejharda, którą źle ukrywał, bo była zbyt wielka, by ją w sobie mógł zatrzeć, pędziła go do obozu Burcharda Millera, aby przyspieszyć napad, nie dając się mnichom przeciwko niemu do obrony przygotować.
Zawiedziony w nadziei, że pierwszy zajrzy do skarbcu Częstochowskiego i Wittembergowi przysłuży się posłaniem Apostołów na talary przeznaczonych, sreber kościelnych, wotów i naczyń, któremi miał wozy ładować; chciał się zawodu pomścić koniecznie na mnichach, na których wyrazów nie znalazł, tak mu się opór ich zdawał występnym. Możeby nawet ku Prussom się obracając, Miller zaniechał był na czas téj wyprawy, gdyby nie przybycie i naleganie Wejharda.
Wpadł on do kwatery generała z Kalińskim, którego wcześnie gadać nauczył i oba z miną wymuszenie wesołą, poczęli prawić mu o Jasnéj-Górze, zdobycie jéj malując łatwém niezmiernie i bardzo korzystném.
Miller był wojakiem wcale różnego od Wejharda rodzaju; innego kraju człowiekiem, żołnierzem bez myśli uślachetniającéj to rzemiosło krwawe wzniesienia się, sławy lub przyłożenia do dobra kraju; bez przyszłości, cały w dniu dzisiejszym: dla niego schwycić co najwięcéj, użyć jak najroskoszniéj, zbogacić się niepatrząc środków, było celem jedynym. Drog, któremi szedł do celu nie wybierał, ale też jak Wejhard nie miał pozorów cnoty i pięknych słów w ustach; żołnierz a gbur, szedł po żołniersku przebojem, nie licząc krwi, którą rozlewał, śmiejąc się z psot i występków żołdactwa, wieszając i bijąc, siekąc, rabując i nieczując ani zgryzoty sumienia, ani obrzydliwości swego zawodu. Większa część Szwedów przeszła tak Polskę, i do dziś dnia stare ich zamki świadczą jak wściekle, bez sumienia i litości kraj ten rabowali. Zabierali nie tylko sprzęt i złoto, ale nawet dzieje nasze, księgi i ślady żywota!
Sam protestant, nie tylko nie szanował świętości, ale jakby się na nich mścił swojego odstępstwa, kalał je chętnie, najgrawał się im i nieszczędził ani kościołów, ani ludzi Bogu poświęconych. Hulaka, przy kielichu i biesiadzie miał czasem dzikie neronowskie instynkta, a nie mogąc ścinać, rozbestwiony bił i wymyślnie karał, bawiąc się męczarnią. Mało mówił, śmiał się tylko lub łajał; zresztą prosty człowiek, pióra w ręku nie lubił, a gdy szło o traktowanie, o listy, chętnie się drugiemi posługiwał. Straszniejszego człowieka nie miało wojsko Szwedzkie dla bezbronnych zwłaszcza, bo wcale nie myśląc o Karolu Gustawie i przyszłości jego, o zaskarbianiu sobie serc w kraju, szedł wszędzie jak plaga bez litości, a po sobie zostawił tylko pustki i węgle.
Średniego wieku, dobréj tuszy, Miller miał na oko postać dobrodusznego brzuchala, który zjeść i wypić lubi, i pośmiać się w dodatku. Nic w nim nie objawiało instynktów krwi chciwych i téj zimnéj srogości, która tém straszniejsza, że nie jest szałem i nigdy nie przechodzi, jest obojętnością i trwa ciągle.
Dla niego krwi przelew, jęk, prośba, łzy, były widokiem, lub całkiem chłodnym, albo szmerem dokuczliwym, ale niczém wstrętliwém i poruszającém; patrzał, słuchał, trawił spokojnie, bez wzdrygnienia siekł i siec pozwalał, zabijał z krwią zimną, z sumieniem dziecięcia co drgające rozdziera zwierzątko i niepojmował nawet, żeby to mogło być inaczéj. Wiara jego całkiem była powierzchowna, spełniał jéj obrzędy dla żołnierza z punktualnością przykładną, prowadził na nabożeństwo jak na przeglądy: ale ani się kiedy zamyślił nad rzeczami wiary, ani potrzebę jéj uczuł. Żył na ziemi, brzuchem tylko i ciałem, a oczy jego brwią i powieką zarosłe nigdy się wyżéj nie podniosły. Wierzył za to we wszystkie czary, inkantacje, gusła i tym podobne mary, bardzo szczérze, bardzo bojaźliwie i niczém się tak nieprzerażał jak niemi. Któś mu tam wcześnie szepnął, że mnisi Częstochowscy są wielkiemi czarownikami, i może dla tego, nie bardzo miał ochotę spieszyć pod Jasnę-Górę. Wstydził się tego, ale niemniéj ukryć się z tém nie mógł.
Oznajmiono mu Wejharda, którego jako dworaka i wytwornisia nie lubił; musiał jednak przyjąć, ale widać było z wejrzeniem, które rzucił na drzwi, że gość wcale mu był nie pożądany.
Miller stał naówczas w ślacheckim domku, z którego bez ceremonji, gospodarza wyrzucił, i w najlepszéj izbie na kobiercach się przewalał, grzejąc przed trzaskącym ogniem komina.
— A co? rzekł nieco podnosząc się z posłania do wchodzącego Hrabiego, mierząc okiem szyderskiém jego strój wykwintny i pańską postawę — a co Hrabio? Częstochowa?
— Czeka na generała Millera...
— Doprawdy? Hrabio! A! a czemuż się wam poddać nie chciała?
— Ba, niebardzom nalegał, a mnisi uparci trochę i zarozumiali, chcą koniecznie dział, jak widać. Strach ich opanował wprawdzie, ale z dwojga bojaźni zdobycia i bronienia, wybrali dalszą, choć i mnie się niepospolicie zlękli. Wiedzieli wszakże, iż z mojemi armatkami oblegać ich nie będę, i.....
— A zatém? przerwał Miller.
— A zatém, idziesz pan, panie generale ze mną, z Sadowskim i z Kalińskim, z panami Zbrożkiem, Krzeczowskim i Komorowskim, z xięciem Hesskim może.
— O! o! a na cóż nas tam tyle, na ten Kurnik? spytał Miller.
— Dla tém większego postrachu.
— Alboż-by się mnisi bronić myśleli?
— Niewiem, wątpię...
— A was tam jak przyjęto?
— Prośbą z początku, kulą na ostatku.
— A do djabła! kulą nawet! Cha! cha! zagrzmiał głośny śmiech Millera, proszę, proszę, jakie zuchy z tych zakonników, szalone pałki! Gdyby czas tylko, nauczyłbym ja ich rozumu.
— Wszakże potrzeba koniecznie zająć Częstochowę?
— Ale to wypadnie podobno znowu odłożyć.
— To by było najgorzéj; zakrzyknął Wejhard z zapałem. Pan wiész, generale, że tam go kto uprzedzić może, a to jest kąsek królewski! Sréber po uszy brać, złota ogromne kupy, klejnotów, pereł i brylantów cebrami; win i miodów starych lochy niewyczerpane, choć się w nich kąpać. W dodatku ślachty się schroniło dosyć... i... dodał ciszéj, dziewczęta się też znajdują.
Generał się uśmiechnął i klapnął po brzuchu.
— A jak wié w co uderzyć, by mnie poruszyć, rzekł kiwając głową. No, ale cóż tu począć, Wittemberg i Duglas do Pruss mnie pędzą.
— My się, zobaczysz generale, uwiniemy duchem w Częstochowie. Sami mówicie, że to kurnik, istotnie wam tylko przyjść, huknąć i wziąść.
— No! a wy czemużeście nie wzięli?
— Dział nie miałem, a wreszcie — dodał skromnie Wejhard — ja, a Generał Miller to wcale co innego, nie myślę się z nim równać.
Niezgrabnie tém pochlebstwem zakadziwszy Millerowi, Wejhard uśmiéchnął się rad z siebie, jak gdyby psu rzucił kawał zatrutego mięsa i dodał:
— Radzę idźcie, bo nigdzie się jak tam zbogacić nie możecie, a spóźnicie się, to wam kto inny ten kąsek z przed ust pochwyci.
— Ale cóż będzie z Prusami?
— Poczekają! rzekł Wejhard.
— Do Częstochowéj kawał drogi, pójść, i tam trzeba pomarudzić, a nim się nazad powróci.....
— To wszystko razem nie zabawi, rzekł Hrabia, przyjdziesz pan tylko, krzykniesz, poddadzą się, — zabierzesz co ci się podoba i wrócisz. Cóż mnisi przeciwko nam poradzą?
To prawda, to prawda! odparł Miller popijając i dumając, ale...
— Niéma ale, potrzeba iść i iść prędko, żeby nie mieli czasu obwarować się, wzmocnić, lud zwołać i ślachtę, trzeba korzystać z ich przestrachu...
— A skarbiec-że nie wywieziony? spytał po chwili Burchard Miller.
— Nie! ręczę że nie, lecz gdyby nawet część jaką ukryli, zawsze dosyć zesłanie, i ze ślachty, która się tam schroniła, dobrze obłowić się można; dadzą okup dobry. Mnisi ufni w mury, nie śpieszyli się z wywózką swoich precjozów, wszystko na miejscu, bo teraz już by się bali ruszyć, dla gęsto snujących po kraju oddziałów, Wittembergowi dość będzie posiać kilka posągów srebrnych, reszta nasza.
Miller namyślał się głęboko, ale cały wieczór męczył go Wejhard i Kaliński, tak że wreszcie słabnąć począł, i upiwszy się z niemi wydał roskazy gotować się na Częstochowę. Nim się jednak oddziały jego pościągały, nim lud zgromadził, działa posprowadzał i żołnierzy skupił, kilka dni upłynąć musiało. Tym czasem szerząc postrach i wcześnie oznajmując o sobie, Wejhard wysłał z załogi w Krzepicach oddział żołnierza na włości klasztorne, dla rabunku i nakazał zajmować bydło, palić wioski i folwarki, żeby pokazać mnichom co ich czeka, jeśli się nie poddadzą.
Wieść o tém doszła dnia czwartego po odejściu Wejharda do klasztoru; Przeor przyjął ją z westchnieniem żalu, ale w gotowości do wytrwania. W chwili gdy mu ją przyniesiono, był właśnie otoczony piszącemi, którym listy do pana Stefana Czarnieckiego, do Króla, do księdza Teofila Broniewskiego prowincyała i do kasztelana Warszyckiego dyktował. Zawiesił pisanie i do Definitorium posłał zwołać wszystkich zakonników, na nową naradę, chcąc ich umocnić na duchu i przygotować do wytrwania.
Czuł on że bronić się powinien, a jednak były chwile, choć krótkie i przemijające, zwątpienia i bojaźni, która go obarczała; na barkach jego spoczywała odpowiedzialność obrony miejsca świętego, całość tylu osób, tylu rodzin życie i losy. Chciał więc utwierdzić braci i wzmocnić siebie ich zdaniem o konieczności oporu: chciał usłyszeć myśl swoją powtórzoną usty drugiemi. Nie wątpił wcale o pomocy niebieskiéj, obawiał się raczéj ludzi, by mu od nich współczucia, wytrwania i męztwa nie zabrakło. Szwed pozornie mówił, że chce zająć dla jéj własnego bezpieczeństwa Częstochowę, zapewniał całość mienia i swobodę nabożeństwa; lecz same te zaręczenia nie byłyż już upokarzające i groźne? Z drugiéj strony, gdyby go nie wpuszczono do twierdzy, zagrażał swą zemstą, jeśli nie klasztorowi, to ubogiemu ludowi jego włości; to wszystko przedstawiało się umysłowi przeora i walczyło w nim jeszcze, lecz silniéj nad wszelki postrach mówił głos wewnętrzny, który mu powtarzał: Walcz, a zwyciężysz.
Na wezwanie dzwonka zeszli się ojcowie, tak spokojni, jak gdyby jeszcze nie widziano nieprzyjaciela i niewiedziano o nim; twarze ich nie okazywały bojaźni, więcéj z nich tchnęło męztwo pogodne i zapał pobożny, niż przestrach i zwątpienie; z jednego wejrzenia zdanie ich wyczytał xiądz Kordecki. Wszakże, gdy zasiedli i odśpiéwali
Przybądź Duchu Stworzycielu...
począł do nich mówić powolnie, wszystko im przedstawiając co było za i przeciw obronie Częstochowéj, i tak zakończył:
— Teraz zdania waszego czekam bracia, każdy niech zbierze ducha, westchnie do Boga, wyrzecze to co mu natchnie. Zdejmiecie wielki ciężar z ramion moich.
Najpierwszym znowu odezwał się ojciec Mielecki.
— Będziemy pod opieką Bożą bronić się ojcze, i umrzemy godni się chcąc okazać stanowiska, które nam powierzono na straży świętości. Nie godzi się raz ofiarowawszy swe życie, cofać się, gdy Bóg zsyła próbę.
To zdanie piérwszego, prawie jednomyślnie jak poprzednio, przyjęte zostało; nawet xiądz Lassota wotował za obroną Jasnéj-Góry, dodając że należałoby może posłać do Wittemberga, prosząc o listy bezpieczeństwa dla klasztoru.
— Do Wittemberga pismo podobnéj treści, dawno już posłałem, — rzekł Przeor.
Xiądz Lassota umilkł.
Wszyscy inni byli zdania przeora, żeby się bronić do ostatka. I tak powtórna narada dodała Kordeckiemu odwagi, i utwierdziła go w przekonaniu o konieczności stawienia czoła Szwedom.
Należało tylko resztę rozporządzeń, potrzebnych do zabezpieczenia twierdzy, co najpilniéj przedsięwziąć; napad na włości, odejście Wejharda rozjuszonego, które było jego powodem, zwiastowały rychłe nadciągnienie sił znaczniejszych; posłano zatém listy Przeora i pana Piotra do Kasztelana Kijowskiego, do Króla na Śpiż, do Warszyckiego, do wojsk kwarcianych, i do bliższych wsi Janasza Węgrzyna, aby więcéj jeszcze ludu do zamku sprowadził.
Przeor z panem Zamojskim, Czarnieckim i Małachowskim, obeszli mury znowu. Pan Piotr rzucił okiem na kramiki, które zewsząd przypierały do murów i bastjonów, na poprzylepiane drewniane zewnątrz przybudówki i kletki drewniane, na szopy i domki rozsiane na pochyłości góry ku jéj podnożom i rozpatrzywszy się odezwał do Przeora wskazując na nie.
— A co, ojcze kochany! potrzebaby to nie wahając się poświęcić.
— Co? — zapytał xiądz Kordecki.
— Kramiki i wszystkie bliższe drewniane budowle, — dokończył pan Piotr, — będzie w nich nieprzyjaciel szukał przytułku i schronienia, ułatwi mu się podkradanie pod mury. Gdyby tylko na ogrzanie się nawet służyć miało, i tak zniszczyć potrzeba; niech marznie. Co jest dachów, pod któreby się mógł schronić, wszystko to z dymembym puścił nim przyjdzie.
— Tak! tak, — podchwycił nieco zawstydzony Zamojski, że piérwszy téj uwagi nie uczynił. — Wyrwał mi to z ust pan Czarniecki. Rzeczą jest niezbędną; według wszelkich prawideł sztuki strategicznéj, kletki te pozostać tu nie powinny.
Kordecki westchnął.
— Ale to biédnych ludzi schronienia i chleba kawałek, to są naszych mieszczan sklepiki i budki.
— A lepiéjże by dla nich Częstochowa cierpiéć miała?
Necessitudo frangit legem, — dodał Zamojski, — tu niéma co myśléć.
— I co najspieszniéj spalić je potrzeba, a gruzowiska porozrzucać, nie czekając Szweda.
— Co spalić? — pochwycił dziwny ze śmiechem zmięszany głos po za rozmawiającémi; obejrzeli się i pan Czarniecki postrzegł żebraczkę, która nizkim pokłonem witała przeora, całując kraj sukni jego, a szlachtę pozdrowiła przysadzistém dygnieniem. Zamojski i Czarniecki spojrzeli na to zjawisko i umilkli, Kordecki odwrócił się do niéj i rzekł powolnie.
— Nic ci do tego moja kochana, co my tu radziémy.
— Przepraszam ojcze dobrodzieju, bardzo mnie to obchodzi, bo to kramiki podobno palić będzie potrzeba, a wiadomo że to moje pałace letnie i zimowe.
— Będziesz się musiała schronić gdzie indziej.
— Tak, prawda, zostanie się fossa, aby gdzie trochę od wiatru stare kości przytulić. A jak trzeba to trzeba, — dodała żywo, — ja stara na Jasnéj-Górze pokutnica radabym zawsze miejscu świętemu służyć: jeśli każecie, własną siedzibę gotowam podpalić, tylko powiedzcie słówko.
Spojrzeli po sobie.
— Nie bójcież się, xiądz Przeor mnie zna, jestem sługa Matki Boskiéj, zrobię jak należy, podpalę na cztéry rogi, jak mieszczanie zobaczą, no, to przynajmniéj na nikogo prócz mnie płakać i narzekać nie będą. Powiedzą: warjatka! przyszło jéj coś do głowy i podpaliła.
— A możnaż jéj do tego użyć? — spytał Czarniecki.
— Myślę, że zrobi jak mówi, ochoczo i rostropnie, — rzekł przeor.
Tylko się na mnie spuśćcie, — żywo podchwyciła baba, — ja chcę koniecznie służyć Najświętszéj Pannie i xiężom Paulinom, a niczego się nie boję w świecie, bo życia i za grosz nie mam.
— A zatém, — odezwał się Zamojski, — dziś wieczorem, zróbcie co wam powiedzą, tylko wiatru potrzeba patrzéć, żeby na dachy klasztorne ogniem nie rzuciło.
— Na to ludzi poślemy, — szepnął przeor.
Konstancji już nie było, poleciała piorunem za bramę.
Jak skoro padł mrok, gdy ludzie poczęli rozbierać budowlę na pochyłości góry i rozrzucać kletki, stara z żagwią zapaloną, skacząc i śpiéwając pobiegła do kramów, z których dawno mieszczanie się byli wynieśli i na cztéry rogi je podpaliła. Ogień objął suche tarcice i liżąc mury klasztorne wprędce w kupę popiołów sklepiki i stragany obrócił.
Przez cały czas gorzenia siedziała Kostucha pilnując żeby nic niepozostało, a gdy ostatnie głównie dogasały, spuściła się w fossę zamkową i obszedłszy nią do koła, obrała sobie suchy kątek, w którym położyła kul słomy, przeżegnała go i rzekła z cicha, dziwnym szyderskim głosem.
— Ot tobie nowa chata!
Nazajutrz rano ze wszystkich budowli, które na pochyłości góry rozsiane były, ślady tylko w zgliszczach pozostały, lecz nigdzie zrąb się już nad ziemię nie wznosił; jedyna od wschodu figura murowana między miasteczkiem a kapliczką świętego Jakuba ocalała; pobożny Kordecki choć mu przedstawiano że za nią kryć się będą mogli Szwedzi, zrzucić jéj niepozwolił.
— Krzyż Pański, rzekł nigdy szkodzić niemoże; obalać go się nie godzi...






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.